Amnezja - Piotr Wójcik - ebook + książka

Amnezja ebook

Piotr Wójcik

4,0

Opis

Trzecia część serii kryminalnej Metropolia.

W weekendową noc w Chorzowie młoda malarka zostaje uduszona w swojej pracowni. Następnego ranka komisarz Paweł Góralczyk budzi się w swoim mieszkaniu. Próbuje przypomnieć sobie, co robił minionego wieczoru. Jedyny ślad to nagranie z monitoringu, na którym widać, jak wychodzi z pubu w centrum Katowic w towarzystwie studentów ASP. Zmagający się z uzależnieniem od leków policjant gorączkowo poszukuje informacji o tym, co robił feralnej nocy. Sam już nie jest pewien, czy jest niewinny… Na dodatek śledztwo w sprawie zmarłej artystki prowadzi wschodząca gwiazda śląskiej policji, komisarz Bartłomiej Wilczek, który ewidentnie chce zaszkodzić Góralczykowi. Każdy kolejny dzień przybliża dwóch nienawidzących się policjantów do nieuniknionej konfrontacji…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 254

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (95 ocen)
29
40
21
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
IceFlowers

Dobrze spędzony czas

"Amnezja" to moja pierwsza książka autorstwa Piotra Wójcika. Pierwsza, choć tak naprawde jest to trzecia część cyklu Metropolia. Raczej nie zaczynam cykli od środka, a już tym bardziej od końca. W tym wypadku jednak uczyniłam wyjątek od reguły. Akcja toczy się głównie między Chorzowem, a Katowicami. W samej książce dość sporo się dzieje i różne wydarzenia przedstawiane są z perspektywy kilku osób. Komisarz Paweł Góralczyk rano budzi się w swoim mieszkaniu na katowickim Tysiącleciu. Policjant nie pamięta co robił poprzedniego wieczoru i jak trafił. Ślady prowadzą go do pewnego lokalu na ulicy Wolności w Chorzowie, do miejsca, gdzie w tym samym zginęła pewna artystka. Sprawę ta prowadzi komisarz Bartłomiej Wilczek. Paweł Góralczyk razem z Sabiną Trzmiel próbują wyjaśnić okoliczności śmierci zaginionego Marcina Wiśniewskiego. Żeby tego wszystkiego było mało w książce przewijają się jeszcze narkotyki, pornografia i korupcja.
00

Popularność




Redakcja: Joanna Kułakowska-Lis

Korekta: Justyna Tomas

Skład: Mariusz Kurkowski

Konwersja do ePub i mobi: mBOOKS. marcin siwiec

Projekt okładki: Maciej Pieda

Zdjęcia na okładce: shutterstock.com © april25pop, © Artem Furman (front); Adam Folek (skrzydełko)

Redaktorka prowadząca: Agnieszka Pietrzak

Wydanie I

© Copyright by Wydawnictwo Dragon Sp. z o.o.

Bielsko-Biała 2020

Niniejsza powieść jest fikcją literacką. Imiona, nazwiska, postacie, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni autora i jakakolwiek zbieżność z rzeczywistymi wydarzeniami, miejscami, instytucjami, przedsiębiorstwami lub osobami, żyjącymi bądź zmarłymi, jest całkowicie przypadkowa.

Wydawnictwo Dragon Sp. z o.o.

ul. 11 Listopada 60–62

43-300 Bielsko-Biała

www.wydawnictwo-dragon.pl

ISBN 978-83-8172-575-0

Wyłączny dystrybutor:

TROY-DYSTRYBUCJA Sp. z o.o.

ul. Mazowiecka 11/49

00-052 Warszawa

tel. 795 159 275

www.troy.net.pl

Oddział

ul. Legionowa 2

01-343 Warszawa

Zapraszamy na zakupy: www.fabulo.com.pl

Znajdź nas na Facebooku: www.facebook.com/dragonwydawnictwo

Niedziela

Rozdział 1

Pan Andrzej

Centrum Chorzowa tej letniej nocy z soboty na niedzielę było zaskakująco spokojne. Ulicą Katowicką przejeżdżały pojedyncze samochody, od czasu do czasu dołączał do nich tramwaj, a jedyny ruch na stacji BP tworzyły grupki roześmianych młodych mężczyzn kupujących tanie piwa. Spacerujący chodnikiem bezdomny przyglądał się szczelinom, poszukując większych niedopałków. Przepuszczał przy tym uprzejmie mijające go pary, a czasem nawet kulturalnie je pozdrawiał. Gdy czuł potrzebę złapania tchu (spacer w pozycji na wpół schylonej był dość męczący), podchodził do oddzielającej chodnik od głównej arterii Chorzowa barierki, wspierał się na niej i odpoczywał. W takiej właś­nie chwili dostrzegł kolejną zakochaną parę, idącą jednak zdecydowanie wolniej niż pozostałe. „Pewnie ćpuny” – pomyślał z dezaprobatą, delikatnie odepchnął się od barierki i kontynuował nocny pochód. Mijając parę, zerk­nął dyskretnie. Kobieta miała na głowie szeroki kapelusz, którego rondo zaginało się, gdy mężczyzna szeptał jej coś do ucha. Z bardzo szczupłych bioder zwisały szerokie, workowate spodnie, którymi delikatny letni wietrzyk powiewał na wszystkie strony. „Pewnie artystka” – uznał bezdomny i jeszcze bardziej się skrzywił.

Po wystawieniu kobiecie jednoznacznie negatywnej oceny stały bywalec ulicy Katowickiej spojrzał także na mężczyznę, ale szybko odwrócił wzrok. Spojrzenie partnera artystki okazało się równocześnie nieobecne i dzikie, a jego maleńkie jak główka od szpilki źrenice sprawiały wrażenie, jakby przeszywały wszystko na wylot. Bezdomny przyspieszył kroku i gadając do siebie, czym prędzej się oddalił. Przeczuwał, że z tą dwójką muszą się wiązać jakieś kłopoty. Jednak po chwili ciekawość wzięła górę, zatrzymał się, dyskretnie odwrócił i zobaczył, że para skręciła w prawo, w ulicę Marii Konopnickiej. Sapiąc i chrząkając, ruszył za nieznajomymi najszybciej, jak umiał, czyli wciąż bardzo wolno. Gdy doszedł do końca kamienicy, wyjrzał zza winkla, by się przekonać, że para wciąż jest w zasięgu jego wzroku, ale w na tyle bezpiecznej odległości, by mógł bez ryzyka nadal za nią podążać. Co też uczynił.

Szedł powoli, przyklejony do ściany czteropiętrowej kamienicy, nie do końca rozumiejąc, co właściwie tak go ciekawi. Nie zastanawiał się nad tym jednak przesadnie; w ciągu wielu lat życia na ulicy wielokrotnie działał instynktownie i zwykle mu się to opłacało. To właśnie dzięki instynktowi wzbogacił swój nieduży majątek o kilka cennych rzeczy, takich jak zegarek, który do dzisiaj nosił na ręce, choć jego wskazówki zatrzymały się już dawno temu. Kroczył więc pewnie, mijając kolejne bramy i spoglądając w kierunku śledzonej dwójki. Zatrzymał się, gdy para przeszła przez ulicę i podeszła do trzypiętrowej kamienicy z warzywniakiem na parterze. Kobieta zaczęła szperać w niewielkiej sportowej torebce, coś z niej wyciągnęła, następnie otworzyła metalowe drzwi, by wspólnie z mężczyzną zniknąć we wnętrzu.

Bezdomny przyspieszył kroku, także przeszedł przez ulicę i po kilku chwilach był już przy metalowych drzwiach, które otworzyła kobieta w kapeluszu. Spojrzał w górę, ponieważ na drugim piętrze ktoś włączył światło. Mężczyzna spróbował otworzyć drzwi, licząc na to, że ogarnięta romantycznym nastrojem para ich nie domknęła. Niestety się przeliczył. Zaklął pod nosem, nabierając przekonania, że tym razem instynkt go zawiódł. Spojrzał na niewielką stalową tabliczkę przytwierdzoną do ściany zaraz obok drzwi wejściowych. „Galeria Zero Jeden” – przeczytał bardzo wolno, bo w ostatnim czasie niezbyt często miał potrzebę korzystania z tej umiejętności. Zadowolony, że trafnie odgadł specjalizację śledzonej kobiety, pokiwał głową z uznaniem dla samego siebie. Poczuł, że pęcherz domaga się opróżnienia, załatwił sprawę przy bocznej ścianie kamienicy, następnie oddalił się od plamy moczu o kilka metrów, oparł się o mur i usnął.

Obudził go trzask otwieranych drzwi. Wciąż było ciemno, więc musiał poświęcić chwilę, by zorientować się, gdzie właściwie jest, co nie zajęło mu wiele czasu, gdyż spał już w tym miejscu kilkakrotnie. Gdy obraz przed oczami wystarczająco mu się wyostrzył, ujrzał partnera kobiety w kapeluszu, jak samotnie oddala się, podążając znów w kierunku ulicy Katowickiej. Bezdomny, nie zastanawiając się długo, podniósł się i podszedł do drzwi, licząc, że tym razem szczęście się do niego uśmiechnie. Delikatnie je pchnął i faktycznie – otworzyły się. Wdrapał się po skrzypiących schodach na drugie piętro i stanął przed wejściem do galerii.

Nacisnął klamkę i wszedł do środka. Światło wciąż było włączone i rozjaśniało nieduży hol pomalowany na jasnoszary kolor. Na środku stała dziwaczna rzeźba, a na ścianach wisiało kilka obrazów, które z niczym mężczyźnie się nie kojarzyły. Wszedł do kolejnego pomieszczenia, w którym światło było wyłączone, ale zamiast szukać włącznika, skierował się w stronę uchylonych drzwi. Za nimi ujrzał obszerne, zagracone pomieszczenie, w którym sztalugi i przyrządy malarskie leżały bez ładu i składu, jakby ktoś specjalnie rozrzucił je, by stworzyć wrażenie chaosu. Bezdomny znów pokręcił głową z dezaprobatą, gdyż wbrew pozorom cenił porządek, jego wzrok przykuło jednak co innego.

Na podłodze zobaczył kobietę w kapeluszu. A dokładnie jej ciało, i to już bez kapelusza. Ten ostatni leżał na podłodze tuż obok. Nie ruszała się. Leżała na brzuchu, a szerokie, workowate spodnie były opuszczone mniej więcej do kolan. Mężczyźnie krew napłynęła do głowy i od tej pory zaczął działać automatycznie. Włożył wełniane rękawiczki, które zwykle nosił od października do kwietnia, a od maja do września trzymał zawsze w kieszeni na wszelki wypadek. Sprawdził kieszenie spodni kobiety, niestety poza kluczami nie znalazł nic interesującego. Przeszukał leżącą na krześle sportową torebkę z napisem „Lonsdale”, z której wyjął skórzaną portmonetkę. Zajrzał do środka i wyciągnął sto pięćdziesiąt złotych w dwóch banknotach. Dowód osobisty zostawił w geście obywatelskiej odpowiedzialności, by policja mogła zidentyfikować ciało, a z karty bankomatowej i tak by nie mógł skorzystać, bo gdyby tylko wyciąg­nął ją w sklepie, zaraz zwróciłoby to uwagę ekspedientki. Tacy jak on nie mają kart, a w każdym razie na pewno nie posiadają własnych. Zaczął szybko przeszukiwać szuflady w stojących obok biurkach i po chwili natknął się na spory telefon z ekranem dotykowym. Nie próbował nawet go włączyć, bo i tak by nie potrafił, schował go więc tylko do kieszeni. Sprawdzi go facet kupujący od niego regularnie różne co wartościowsze przedmioty, które bezdomny od czasu do czasu znajdował na ulicy. Rozejrzał się jeszcze po pracowni, ale nie dostrzegł już nic interesującego, więc postanowił oddalić się z miejsca zbrodni, żeby przypadkiem nikomu nie przyszło do głowy, że ma coś wspólnego ze śmiercią młodej kobiety. Spojrzał jeszcze raz na ciało, przez chwilę zrobiło mu się jej nawet żal, ale szybko odsunął tę myśl od siebie. Widział już przecież dużo gorsze rzeczy w swoim barwnym życiu.

Schodząc po skrzypiących schodach, myślał sobie: „Brawo, Andrzej, po raz kolejny instynkt cię nie zawiódł”.

Paweł Góralczyk

Ostre światło. Ból głowy, piekące oczy. Zapach potu. Jednoczesne uczucie gorąca i zimna. Zdecydowanie zbyt ostre światło. Skąd pochodzi? Gdzie on jest? Paweł Góralczyk niepewnie rozejrzał się po pomieszczeniu, by ból głowy nie stał się jeszcze nieznośniejszy. Mężczyzna szybko dostrzegł źródło światła – to słońce wpadało przez szerokie drzwi balkonowe. Zobaczył, że leży na kanapie w ubraniu i butach. Przepocona koszulka przyklejała mu się do ciała i wydzielała przeraźliwą woń amoniaku. Spojrzał nieco dalej i zobaczył kuchnię. Jest więc w kuchnio-salonie. Obejrzał pomalowane na beżowo ściany, dostrzegł czterdziestocalowy telewizor i półki pełne książek. To jego mieszkanie. Komisarz Góralczyk zorientował się, że leży we własnym mieszkaniu, co przyniosło mu na chwilę pewne poczucie ulgi.

Ulga szybko jednak się ulotniła, gdy spróbował sobie przypomnieć, dlaczego leży na kanapie w salonie, a nie w łóżku w sypialni, i jaki właściwie jest dzień. Sięgnął do kieszeni spodni, wyciągnął telefon i zerknął na wyświetlacz – smartfon był rozładowany. Paweł ostrożnie więc wstał, by przejść do sypialni, w której trzymał laptopa, zachwiał się jednak i klapnął na kanapę. Pokręcił głową z rezygnacją, ale postanowił spróbować jeszcze raz. Stanął niepewnie na drżących nogach i przeszedł do drugiego pokoju, co kosztowało go mnóstwo wysiłku. Usiadł na łóżku z laptopem na kolanach i sprawdził datę – niedziela, 1 lipca 2018 roku.

Znów nieco odetchnął, doceniając fakt, że nie musi jechać do pracy. W tym stanie i tak by nie dał rady, ale musiałby kombinować ze zwolnieniem, udawać chorego, a przecież dopiero co wrócił z L4. Bez wątpienia pojawiłyby się dociekliwe pytania ze strony naczelnika wydziału, czy przypadkiem znów nie ma jakichś problemów psychicznych. Gdyby miał być szczery, musiałby odpowiedzieć, że nie żadne „znów”, bo one się nigdy nie skończyły. Trwają w najlepsze, a w zasadzie nawet przybrały na sile.

Poszedł do łazienki i spojrzał w lustro. Zobaczył rozczochranego, nieogolonego czterdziestolatka, którego pomarszczona skóra miała ziemisty kolor. Źrenice zmęczonych oczu były tak małe, że musiał się wysilać, żeby je dostrzec. W takim stanie nie widział się już dawno, w zasadzie to chyba nigdy, więc wczorajszy dzień musiał być wyjątkowo intensywny. Problem w tym, że Paweł zupełnie niczego nie pamiętał. Wspomnienia kończyły się na chwili, gdy wychodził z mieszkania wczesnym popołudniem. Podłączył telefon do ładowarki i przeszedł do kuchni, by zerknąć do szuflady, w której trzymał leki. Z przerażeniem stwierdził, że pojemniczek z oksykodonem jest pusty. Poczuł, jak ogarnia go panika – z jednej strony z powodu braku oksykodonu, a z drugiej z powodu świadomości, że przecież wczoraj miał uzupełnić braki. To ile on tego zeżarł? Cud, że w ogóle żyje. Choć w sumie może nie ma się z czego przesadnie cieszyć? Śmierć mogłaby być przyjemnym wybawieniem.

Zakręciło mu się w głowie, więc zdołał jedynie nalać sobie wody do szklanki i z nią w dłoni położył się na kanapie. Spojrzał na swoje ręce – skóra na nich była naciągnięta do granic możliwości, a nadgarstki i przedramiona wychudzone, jakby przez pięć dni nie jadł. Dopadło go ciężkie odwodnienie. Wypił wodę łapczywie kilkoma łykami i dotknął czoła. Temperaturę miał w normie, może troszkę wyższą niż zwykle, więc działanie oksykodonu musiało już słabnąć. Zaraz zacznie marzyć o kolejnej tabletce, tymczasem jego magiczny pojemniczek świecił pustkami. Coś się wczoraj musiało stać, nigdy wcześniej Paweł nie doprowadził się do takiego stanu.

Zasmakował w opioidach jeszcze w szpitalu, gdy pielęgniarki dawały mu leki z kodeiną na uśmierzenie bólu spowodowanego ranami kłutymi brzucha. Dorobił się ich podczas ostatniej policyjnej akcji, o której starał się bezskutecznie zapomnieć. Szybko przekonał się, że kodeina uśmierza nie tylko ból, ale też poczucie winy, które dręczyło go od wielu lat. Najpierw nauczył się wyciągać od pielęgniarek większe dawki, przekonując, że te tradycyjne na niego nie działają i ciągle go boli. Początkowo kobiety kręciły głową z niedowierzaniem, ale miały przecież przed sobą policjanta poszkodowanego na służbie, więc szybko pozbyły się wątpliwości i doszły do przekonania, że biedny, ranny w brzuszek Góralczyk mówi prawdę. Dzięki temu stworzył sobie pewną rezerwę strategiczną tego specyfiku.

Gdy wyszedł ze szpitala i wciąż pozostawał na zwolnieniu chorobowym, odnowił kontakty ze środowiskiem dilerskim, co nie było trudne, bo każdy wiedział, że Góralczyk drobnych dilerów nie łapie, za to żyje z nimi w zgodzie i we wzajemnym szacunku. Jeden z nich zaproponował mu coś dużo lepszego – oksykodon. Wywoływał ciekawszą euforię i miał silniejsze działanie uśmierzające bóle wszelkiego rodzaju, z tymi psychicznymi włącznie. Co prawda, miał też poważniejsze skutki uboczne, takie jak czasowa impotencja, ale akurat Góralczykowi erekcja obecnie nie była do niczego potrzebna, więc entuzjastycznie przyjął nowy narkotyk z dobrodziejstwem inwentarza. Szybko wsiąknął w relację z oksykodonem, która zamieniła się w bliską przyjaźń. Podczas zwolnienia chorobowego pomagał mu on nie myśleć o przeszłości, a po powrocie do pracy miał mu pomóc nie przejmować się teraźniejszością. No, tylko że akurat właśnie teraz go zabrakło.

Gdy Paweł uzupełnił braki wody w organizmie, poczuł się nieco lepiej. Sięgnął po telefon, który podładował, i przejrzał listę rozmów w aplikacji Signal. Ostatnie komunikaty zostały wysłane przez dostawcę oksykodonu o piętnastej trzynaście. A więc do tego momentu wszystko musiało iść zgodnie z planem, coś się popsuło później. By nie tracić czasu, zadzwonił, a diler odebrał już po dwóch sygnałach.

– Cześć. Nic się nie zmieniło od wczoraj, no, bo jak się miało zmienić? Przecież mówiłem ci, jaka jest sytuacja – poinformował go mężczyzna nieco znudzonym głosem.

– Ale jaka jest sytuacja? Mógłbyś mi przypomnieć? Nie pamiętam naszej rozmowy. Szczerze mówiąc, w ogóle nie pamiętam drugiej połowy dnia – przyznał niechętnie Góralczyk.

– Nie pamiętasz drugiej połowy dnia? – powtórzył jego słowa dostawca materiału. – To co ci się wczoraj stało?

– Właśnie próbuję to ustalić. Możesz mi po prostu streścić okoliczności oraz treść naszej wczorajszej rozmowy? W prostych słowach i bez dygresji, bo niezbyt dobrze się czuję.

– Spotkaliśmy się w tej knajpie koło ASP o siedemnastej. Dosiadłem się do ciebie, siedziałeś sam i piłeś kawę. Poinformowałem cię, że lipa i może być lepiej pod koniec tego tygodnia. To cię nieco dobiło, ale nic więcej nie mogłem zrobić, więc zostawiłem cię przy stoliku.

– Czyli gdy się żegnaliśmy, siedziałem sam przy stoliku w knajpie przy ASP, tak? – upewnił się Góralczyk.

– Tak, dokładnie. Nic więcej nie wiem o twoim dniu. Jeśli w ogóle tego nie pamiętasz, to proponuję, żebyś się nieco ogarnął.

– Dziękuję za troskę, ale po rady życiowe zgłoszę się do specjalisty innego rodzaju – odpowiedział Paweł i się rozłączył.

Ukrył twarz w dłoniach i zaczął gorączkowo myśleć. Jutro musi wrócić do pracy i zacząć rozwiązywać sprawę śmierci Marcina Wiśniewskiego, którego znalezione w Lesie Murckowskim ciało zostało zidentyfikowane tuż przed weekendem. Ale bez oksykodonu jutro będzie się czuł jak wypluty z czyjegoś żołądka. Musi załatwić sobie jakiś substytut, który pomoże mu przetrwać. Przyszedł mu do głowy tylko jeden. Chwycił telefon i wybrał numer do znajomego z Czeskiego Cieszyna.

Bartłomiej Wilczek

Wysoki i wyżyłowany mężczyzna zarzucił sobie stoczterdziestokilową sztangę na plecy i zaczął robić przysiady. Przy każdym zgięciu kolan brał głęboki wdech, a jego twarz czerwieniała i nabierała przerażającego wyrazu. Przy każdym wyproście nóg następował gwałtowny wydech pod koniec ruchu, a twarz zaczynała na moment nawet przypominać ludzką… ale tylko troszkę. Powtórzył tę sekwencję pięć razy i odłożył sztangę na stojak. Podszedł do lustra zadowolony z siebie i kilka razy napiął uda, spoglądając z ukosa, czy nie obserwuje go jakaś przedstawicielka płci pięknej – niestety, żadna nie była zainteresowana jego wyczynami. Nieco zawiedziony, poprawił sobie na uszach słuchawki, w których Kollektiv Turmstrasse wybijali szybki bit motywujący go do jeszcze większego wysiłku. Dołożył na sztangę dwa pięciokilowe krążki i zaczął rozluźniać nogi.

Komisarz Bartłomiej Wilczek uwielbiał poranne treningi, które dawały mu poczucie mocy do końca dnia. Napawał się tą mocą, obserwując potem przypadkowych mężczyzn i wyobrażając sobie, jak ich niszczy. Lub też bierze na ostro mijane kobiety. Większość spotykanych ludzi dzielił właśnie w ten sposób – na tych, których niszczy, oraz na tych, z którymi uprawia brutalny seks. Niechętnie przyznawał, że jest też kilka osób, które są nad nim i którym w tym momencie nic nie może zrobić. Czuł do nich pewien respekt, jednak był to szacunek jedynie sytuacyjny, wynikający z takiego, a nie innego położenia na drabinie społecznej. Gdy tylko hierarchia się zmieniała i ktoś trafiał na pozycję niższą niż on, szacunek momentalnie gasł i zamieniał się w słabo maskowaną pogardę. Dzięki tej drapieżnej postawie Wilczek szybko piął się w policyjnej hierarchii, by już w wieku trzydziestu lat doczekać się stopnia komisarza. I wcale nie zamierzał na tym skończyć.

Gdy zabierał się do kolejnej serii przysiadów ze sztangą, usłyszał w słuchawkach krótki sygnał przychodzącej wiadomości tekstowej. Podszedł do telefonu i przeczytał SMS-a od swojego partnera Krystiana Muszalika: „Mamy robotę. Trup w Chorzowie. Przesyłam dane lokalizacyjne”. W następnej wiadomości przyszedł link do Google Maps z zaznaczonym miejscem znalezienia zwłok. Wilczek kilkukrotnie przeklął na cały głos, by dać wyraz swojemu niezadowoleniu, że nawet w niedzielę nie może ponapierdalać na siłowni do woli. Zwrócił tym uwagę mężczyzny, który ćwiczył z synem przy stojaku obok, ale Wilczek miał na to głęboko wyjebane, nie będzie mu jakiś nudny kutas mówił, co może robić, a czego nie. Wziął ręcznik i butelkę z wodą, za to sztangi ani obciążeń nie odłożył na miejsce, tylko zostawił na stojaku. Niech posprzątają to te stare baby, które tu zmywają podłogę. Za coś im przecież płacą, a ich pensje pochodzą z opłaty za karnet, którą co miesiąc uiszcza Wilczek. Chyba ma więc prawo oczekiwać, że trochę się wysilą, głupie pizdy.

Gdy zbliżał się do szatni, zobaczył szczupłą blondynkę w stroju sportowym, która nalewała sobie wodę do butelki z podajnika. Lekko otarł się o jej plecy łokciem, a następnie spojrzał z ukosa. Uśmiechnęła się do niego delikatnie, on odwzajemnił uśmiech i poczuł delikatną erekcję. Wydupczyłby ją tutaj, w kiblu, no, ale musi jechać do jakiegoś trupa do Chorzowa, i to w niedzielę, co za syf. Nie może jednak olewać pracy, jeśli chce zbudować sobie odpowiednią pozycję w Wydziale Kryminalnym Komendy Wojewódzkiej Policji w Katowicach. Nie chciał przecież, żeby jakiś lamus zrobił szybszą karierę niż on i rozstawiał go po kątach. A już szczególnie taki lamus jak Paweł Góralczyk, chude i wycofane ścierwo, pewnie zresztą kryptopedał, bo nigdy nikt nie widział, żeby kręcił z jakąś laską. Dlatego Bartłomiej Wilczek był doskonałym policjantem, któremu trudno było coś zarzucić. Prowadził swoje śledztwa z najwyższą starannością, pracując czasami po kilkanaście godzin na dobę, niekiedy naginając zasady, ale tylko wtedy, gdy to rzeczywiście mogło zbliżyć go do rozwiązania sprawy. W gruncie rzeczy miał w dupie zasady. Nie łamał ich tylko dlatego, że łamanie prawa w tej branży mogło się skończyć różnymi nieprzyjemnościami, z wydaleniem ze służby włącznie. Dlatego robił to tylko sporadycznie, po głębokim zastanowieniu, przeanalizowaniu plusów i minusów oraz ryzyka.

Po wyjściu z City Fitu zlokalizowanego na katowickim rynku wsiadł do swojego opla tigry i skierował się w stronę ulicy Korfantego. Na rondzie skręcił w lewo na trasę średnicową, z której zjechał w kierunku osiedla Tysiąclecia. Po przejechaniu katowickiej ulicy Chorzowskiej, która płynnie zmieniła się w chorzowską Katowicką, zjechał w ulicę Marii Konopnickiej otoczoną niewielkimi, kilkupiętrowymi kamienicami. Niedzielne przedpołudnie w tym przyjemnym zakątku starszej części Chorzowa było niezwykle spokojne, w letnim słońcu spacerowało dosłownie kilka osób. Gdyby nie poruszenie przed jednym z budynków, gdzie kłębili się pracownicy policji, można by powiedzieć, że zupełnie nic tu się nie działo. Zresztą przechodnie niespecjalnie zwracali uwagę na pracujących techników ani stojącą w cieniu jednego z drzew dystyngowaną panią prokurator, która energicznie rozmawiała przez telefon. Wilczek kiwnął jej głową, ta jednak nie odwzajemniła powitania, tylko palcem wskazała piętro kamienicy. Po kolejnych kilkudziesięciu sekundach był już na miejscu i wchodził ostrożnie do oblepionej przeróżnymi taśmami Galerii Zero Jeden. Gdy tylko przekroczył próg, dostrzegł go niski i tęgawy policjant z bujną czarną czupryną, podkomisarz Krystian Muszalik.

– Cześć, Bartek – przywitał się, podając Wilczkowi rękę. – Mamy tu morderstwo na tle seksualnym. Ofiara to Olga Groniewska, dwudziestopięcioletnia malarka i rzeźbiarka. Miała w tym miejscu pracownię i prowadziła niewielką galerię, w której wystawiała obrazy swoje oraz swoich znajomych z ASP.

– Gwałt? – zapytał bez zbędnych ozdobników Wilczek.

– Nie wygląda na gwałt. W każdym razie w tym momencie nie znaleźliśmy żadnych oznak świadczących o tym, że się broniła. Raczej było to morderstwo podczas dobrowolnego seksu. Ale dokładną diagnozę postawi medyk sądowy po sekcji zwłok.

Wilczek pokiwał głową ze zrozumieniem. Podczas seksu w nim także odzywały się różne niebezpieczne skłonności, które na szczęście do tej pory kontrolował na tyle, że nie doszło nigdy do tragedii ani nawet zgłoszenia tego faktu na policję przez jedną z jego licznych partnerek.

– Jak zginęła? – zapytał Bartek.

– Najprawdopodobniej została uduszona. Ma charakterystyczne ślady na szyi.

– Widoczne ślady spermy?

– Widocznych brak. Może w pochwie znajdziemy, ale na pośladkach i udach nie ma.

– Ślady penetracji?

– Bardzo delikatne. Lekkie zaczerwienienia. To nie mógł być długi seks. Prawdopodobnie zabił ją na samym początku współżycia.

– Może jakiś impotent albo niespełniony kochanek. Bał się kompromitacji przed kobietą, więc udusił ją w trakcie.

– To całkiem możliwe. Takie sytuacje się zdarzają. Pamiętasz tamto morderstwo w Rudzie Śląskiej? Narzeczony udusił partnerkę z tego samego powodu. Miał problemy z erekcją, co dziewczyna wypominała mu nieustannie, więc podczas kolejnego nieudanego seksu wkurwił się i ją zwyczajnie zabił. Potem przekonywał, że właściwie nie wie, dlaczego to zrobił, i sam to ledwo pamięta.

– Właśnie do tego nawiązuję. Co jeszcze mamy?

– Musimy poczekać na ustalenia techników. Wiemy, gdzie dziewczyna mieszkała. Wynajmowała kawalerkę tutaj, w Chorzowie, całkiem niedaleko. Wiemy też, gdzie mieszkają jej rodzice. Powinniśmy z nimi porozmawiać jeszcze dzisiaj.

– Tak zrobimy. Umów nas, a ja się tu jeszcze rozejrzę. Kto znalazł ciało?

– Jeden z lokatorów zadzwonił pod numer alarmowy i zgłosił, że drzwi galerii są szeroko otwarte i wygląda to podejrzanie. Dyżurny wysłał tu chłopaków, którzy natknęli się na ciało.

Wilczek skinął głową i zaczął pobieżnie oglądać dwie sale wystawiennicze, ale obrazy i rzeźby w żaden sposób do niego nie przemawiały. Zerknął też do niewielkiej toalety, która składała się z ustępu i miniaturowej umywalki, jednak panował tu porządek i nic nie sprawiało wrażenia, jakby stało się w tym miejscu coś ciekawego, a nawet jeśli, to technicy bez wątpienia znajdą dowody. Przeszedł więc szybko do pracowni. Rozejrzał się po zagraconym pomieszczeniu, w którym walały się sztalugi, palety i pędzle, jednak jego uwagę zwróciły dwie szafy sięgające niemal sufitu, który – jak przystało na kamienicę – był bardzo wysoki. Bartek zajrzał do środka, jednak we wnętrzu panował jeszcze większy chaos niż w samym pomieszczeniu. Komisarz obejrzał szafy z boku i dostrzegł, że jedna z nich była bardziej odsunięta od ściany. Sięgnął ręką i poczuł pod palcami jakiś przedmiot. Wychylił się mocniej i zdołał go przyciągnąć.

Za szafą schowane były prostokątne kartonowe pojemniki, takie, w jakich niektóre sklepy internetowe wysyłały plakaty. W takich opakowaniach można było też trzymać obrazy. Zajrzał do środka – pusto. Zastanawiające było co innego. Taśma, którą otwór kartonu był dokładnie zapieczętowany, została bardzo chaotycznie rozerwana. Najprawdopodobniej całkiem niedawno, gdyż jej wewnętrzna powierzchnia wciąż przyklejała się do palców.

Paweł Góralczyk

Gdy Paweł Góralczyk wpadł w nałóg, czuł się, jakby się zakochał. To był piękny czas, nie musiał jeszcze chodzić do roboty, więc mógł siedzieć sam w domu i zanurzać się w relację z obiektem swoich uczuć. Oksykodon był niezwykle wdzięcznym partnerem, dawał Góralczykowi wszystko, czego ten potrzebował po wyjściu ze szpitala. Zapomnienie, błogość, czasem wręcz stany euforyczne i przede wszystkim to wspaniałe opioidowe ciepło, które dobywało się z jego wnętrza. Nieprzypadkowo na zażywanie heroiny mówi się „grzanie” – po opiatach człowiek czuje się, jakby ktoś wsadził w niego grzejnik, który rozpala ciało przyjemnie wysoką temperaturą. Paweł mógł siedzieć na kanapie godzinami, wpatrywać się w pojawiające się na ekranie telewizora obrazy i choć często niewiele z nich rozumiał, i tak był szczęśliwy. Wreszcie nie musiał roztrząsać pojawiających się nieustannie wątpliwości i wyrzutów sumienia czy planować swojego życia w najdrobniejszych szczegółach, jak miał do niedawna w zwyczaju. Po wzięciu oksy te wszystkie drobne zawiłości dnia codziennego schodziły na dalszy plan, stawały się nieistotne. Ważne było tylko tu i teraz, a co najważniejsze, to tu i teraz było lekkie, łatwe i przyjemne.

Komisarz wstawał rano z uśmiechem na ustach, robił sobie lekkie śniadanie, bo po oksykodonie lepiej nie obciążać spowolnionego metabolizmu zbyt wieloma rzeczami, odpalał Spotify na kinie domowym, zapodawał delikatne bity Bonobo albo Blockheada i kręcił się po mieszkaniu z myślą, że zaraz łyknie pierwszą tabletkę. Po zjedzeniu śniadania, wypiciu kawy i pozmywaniu naczyń – bo Paweł mył naczynia po każdym posiłku, nigdy nie zostawiał nieumytych rzeczy w zlewie – tanecznym krokiem podchodził do szuflady, w której trzymał leki i suplementy, i z namaszczeniem połykał tabletkę oksykodonu i popijał ją wodą. Po niedługim czasie przychodziły pierwsze fale ciepła i pierwsza delikatna euforia. Później była już tylko błogość, która mogłaby trwać wiecznie.

Oczywiście szybko okazało się, że opioidowy kochanek Góralczyka ma też swoje wady. W każdym związku słabości drugiej strony wychodzą na jaw po pewnym czasie, gdy zauroczenie mija, a do głosu zaczyna dochodzić rozsądek. Tak było też w tym wypadku, jednak Paweł podszedł do ciemnej strony oksykodonu z wyrozumiałością godną najtroskliwszego partnera. Jak wiadomo, bycie narkomanem to nie tylko miłe chwile spędzone podczas lotów, ale też ciężka, żmudna, codzienna praca, która polega na dopasowywaniu całego życia do nowych okoliczności i wymagań. Żeby być szanującym się narkomanem, trzeba mieć łeb na karku. Oksykodon, jak każdy opioid, drastycznie zwiększa potliwość, co jest efektem podwyższenia temperatury ciała. Paweł zgromadził więc odpowiedni zapas blokerów potu, a także płynu do kąpieli ograniczającego wydzielanie przez skórę sebum. Poukładał kosmetyki w szafce w łazience i regularnie tam zaglądał, by się upewnić, czy nie trzeba uzupełnić zapasów. Opioidy drastycznie spowalniają też przemianę materii, więc Góralczyk zaopatrzył się w suplementy podbijające metabolizm oraz zwiększające perystaltykę jelit. Dbał również o nawodnienie, ciągle uzupełniając płyny oraz elektrolity. Bez wątpienia komisarz Paweł Góralczyk ze swoim przesadnym uporządkowaniem i perfekcjonizmem był doskonałym materiałem na poważnego narkomana. Takiego przeżywającego swój nałóg z godnością w zaciszu domowym, a nie obwieszczającego go światu podczas eskapad na dworcu kolejowym.

Gdy zapewniony jest nieprzerwany dostęp do substancji psychoaktywnej, nałóg może być niezwykle satysfakcjonującą relacją. Niestety, wszystko się zmienia o sto osiemdziesiąt stopni, gdy tej substancji zabraknie. Wtedy z miłosnej przygody zamienia się w patologiczny, toksyczny związek, w którym obie strony mają do siebie wzajemne pretensje, szybko przechodzące w przemoc. Tak właśnie czuł się Paweł Góralczyk, pędząc swoim volvo trasą z Katowic do Cieszyna, gdy jego toksyczny partner zadawał mu kolejne ciosy wprost z jego własnego wnętrza. Fale zimna, drętwienie kończyn i ogólne uczucie słabości utrudniały prowadzenie pojazdu, komisarz najchętniej by się zatrzymał i położył na poboczu, jednak kontynuował podróż, by jak najszybciej zamknąć mordę swojemu katowi.

Gdy zorientował się, że na oksykodon nie ma szans do końca tygodnia, jedyne, co mu przyszło do głowy, to wycieczka do Czech po kratom. Opioid rosnący w Tajlandii oraz Indonezji z niewiadomych względów wciąż był legalny w Czechach, a pewien znany Góralczykowi amator tego specyfiku rezydował właśnie w Czeskim Cieszynie. Oczywiście kratom nie mógł się równać z oksykodonem, jednak wypicie herbatki z suszu potrafiło skutecznie zabić głód, a nawet dać nieco opioidowego szczęścia. W sumie to nawet lepiej – zwolnienie chorobowe właśnie się Pawłowi skończyło, a chodzenie do pracy w policji przećpanym oksą mogło nie być przesadnie rozsądne. Azjatycki opioid mógł być więc dla Góralczyka optymalnym substytutem oksykodonu na nadchodzące dni.

Przejechał most na Olzie zdecydowanie za szybko, choć przy wjeździe stał polski radiowóz. Skręcił w lewo i chwilę kluczył po wąskich uliczkach starej części Czeskiego Cieszyna, by wreszcie wjechać na ulicę Smetanovą, gdzie zaparkował obok jednopiętrowego białego budynku ze spadzistym dachem, przypominającego nieco zabudowę Zakopanego. Na parterze znajdowały się biura różnych mikrofirm, które Czesi zakładali jeszcze bardziej masowo niż Polacy, a na piętrze kilka sklepów i przyjemna pizzeria. Jaromir czekał na Pawła na parterze, w siedzibie swojej firmy, a w zasadzie swoich firm, bo prowadził ich kilka, każdą pod inną nazwą.

Paweł wszedł do biura bez pukania. Niski, szczupły i rozczochrany Czech w rozciągniętym swetrze czytał akurat polską broszurę Nazistowskie korzenie Unii Europejskiej, trzymając nogi na biurku. Góralczyk nigdy nie mógł się nadziwić, z jakim wdziękiem Czesi potrafią łączyć południowy luz i holenderskie umiłowanie substancji psychoaktywnych ze skłonnością do pochłaniania przeróżnych skrajnie prawicowych treści, zahaczających o teorie spiskowe. Jaromir leniwie odłożył broszurę i podszedł do Pawła z entuzjastycznym uśmiechem i wyciągniętą dłonią.

– Ahoj, Pavel, wejdź, mam dla ciebie wszystko! – niemal zakrzyknął.

– Dobra, to dawaj, bo bardzo mi się spieszy – odpowiedział nerwowo Góralczyk.

– A co tam u ciebie? Dawnośmy się nie widzieli, przyjacielu. Opowiadaj. – Serdeczny uśmiech nie schodził Czechowi z twarzy.

– Jaro, naprawdę bardzo się spieszę. Daj mi to szybko, proszę – odpowiedział Paweł, a jego wzrok spoczął na herbatce z kratomu, która właśnie dochodziła na biurku Czecha. – Ile tam wsypałeś?

– Pięć gramów, tak na dobry dzień.

Góralczyk bez pytania chwycił wysoki kubek i pochłonął całą zawartość, a następnie usiadł na jednym z foteli, ciężko oddychając. Jaromir zaczął mu się bacznie przyglądać.

– Wszystko okej, Pavel? Nie wyglądasz dobrze.

– Miałem ostatnio dosyć ciężki okres – odpowiedział Góralczyk.

Czech pokiwał głową i poszedł na zaplecze, skąd przyniósł kilogram Maeng Da, najsilniejszej odmiany kratomu, która działa dodatkowo najbardziej stymulująco. Oprócz tego położył przed Pawłem kapsułkarkę oraz tysiąc wegańskich kapsułek. Dodał mu także po kilkadziesiąt gramów innych odmian w ramach przyjacielskiego gratisu. Góralczyk wręczył Czechowi dziesięć tysięcy koron, poklepał go po ramieniu, jeszcze raz przeprosił, że nie może zostać dłużej, i wyszedł. W samochodzie poczuł ulgę, gdy fale ciepła zaczęły rozchodzić się po jego ciele. Ruszył już zdecydowanie spokojniejszy, a gdy dojechał do mostu na Olzie, pamiętając o stojącym po polskiej stronie radiowozie, instynktownie zawrócił i skierował się na trasę 67.

Przez chwilę jechał wzdłuż Olzy, rozmyślając o tym, co powiedziałby patrolowi straży granicznej, jeśli zatrzyma go po drodze. Czy opowie mu jakąś zupełnie fikcyjną historię pobytu w Czechach, czy po prostu machnie przed oczami odznaką? W gruncie rzeczy ten drugi plan był ryzykowniejszy. Rozsierdzony pogranicznik mógł się uprzeć i przeszukać mu pojazd, w którym znalazłby zakazane w Polsce substancje. Problem w tym, że Pawłowi nie przychodziła do głowy żadna historyjka, którą mógłby opowiedzieć patrolowi. Czuł jedynie pustą błogość rozlewającą się po ciele. Nie był nawet pewien, czy byłby w stanie się przedstawić, nie wzbudzając podejrzeń.

Skręcił w lewo, by wjechać na czeską drogę ekspresową E75, czując, jak pot zbiera mu się pod palcami na kierownicy. Czujnie obserwował pobocze, próbując robić przy tym znudzoną minę niedzielnego turysty wracającego z krótkiego pobytu w Czechach, zdawał sobie jednak sprawę, że średnio mu to wychodzi. Wreszcie zobaczył znak informujący, że przekroczył granicę i właśnie wjechał na terytorium Polski. Czeska ekspresówka niepostrzeżenie zmieniła się w polską drogę szybkiego ruchu S52. W pewnym momencie dostrzegł stojącego na poboczu jeepa cherokee straży granicznej, a obok pogranicznika obserwującego drogę przez lornetkę.

Im bardziej Paweł się do niego zbliżał, tym więcej kropel potu pojawiało mu się na czole. Gdy przejeżdżał obok jeepa, jego mokra twarz świeciła już jak neon. Funkcjonariusz nic sobie jednak z tego nie robił, wciąż wpatrując się w drogę, niezainteresowany przejeżdżającym koło niego srebrnym volvo. Po kilku kolejnych kilometrach Góralczyk odetchnął, notując potrójne uczucie ulgi – zabił głód opioidowy, w bagażniku miał zapas kratomu na kilka tygodni, a na granicy nikt go z nim nie zatrzymał.

W ten sposób komisarz Paweł Góralczyk przemycił z Czech do Polski kilogram nielegalnego nad Wisłą azjatyckiego opioidu, co dopisał do długiej listy swoich grzechów. Przy czym akurat ten grzech bez wątpienia nie należał do najcięższych. Patrząc na cały życiorys Pawła Góralczyka, można by wręcz dojść do wniosku, że to nieistotny szczegół.

Anna Janczak

– Zamknięcie ulicy Warszawskiej dla ruchu samochodowego, przynajmniej do wysokości skrzyżowania ze Szkolną, zwiększyłoby atrakcyjność lokali użytkowych położonych wzdłuż tego fragmentu ulicy, a także poszerzyłoby obszar swobodnego przemieszczania się pieszych w ścis­łym centrum miasta – szczupła pani doktor socjologii z Uniwersytetu Śląskiego, ekspertka w dziedzinie polityki miejskiej, przedstawiała jeden z pomysłów na zagospodarowanie śródmieścia Katowic. – Nawet jeśli nie ma szans na całkowite zamknięcie tej ulicy dla samochodów, myślę, że warto powalczyć przynajmniej o ten odcinek.

W niewielkiej kamienicy przy ulicy 1 Maja, będącej siedzibą Frakcji Anarchistycznej, skrajnie lewicowej organizacji działającej na terenie Górnośląsko-Zagłębiowskiej Metropolii, trwało właśnie spotkanie ruchów miejskich, podczas którego omawiano plan wspólnych działań mających na celu wymuszenie na ratuszu „polityki przyjaźniejszej mieszkańcom”. W niewielkiej salce na składanych krzesłach, a nawet drewnianych paletach siedziało kilkadziesiąt osób, z których aktywnie w dyskusji brała udział może jedna czwarta. Pozostali zgromadzeni wyrażali swoją aprobatę lub dezaprobatę różnego rodzaju ruchami głowy lub co najwyżej krótkimi dźwiękami, dzięki czemu można było się zorientować, kto popiera dany pomysł, a kto najchętniej wyrzuciłby go do kosza.

– A co zmieni zamknięcie dla samochodów tak krótkiego odcinka? – właśnie zabierał głos jeden ze słuchaczy, który ewidentnie nie popierał zachowawczej strategii przedstawionej przez panią doktor. – Tu chodzi o zmianę całej koncepcji miasta, bez tego nie ruszymy ani o krok.

– Oczywiście, że docelowo chodzi o zmianę koncepcji miasta – zgodziła się prelegentka. – Ale koncepcję się zmienia krok po kroku, właśnie takimi małymi zwycięstwami jak zamknięcie kawałeczka ulicy. Postępowa polityka miejska musi być prowadzona ewolucyjnie, a nie rewolucyjnie.

Część słuchaczy, energicznie kiwając głowami, dała do zrozumienia, że przekonuje ich strategia działania zaprezentowana przez panią doktor, jednak szum niezadowolenia, który przeszedł przez salę, był dowodem na to, że co najmniej tyle samo zgromadzonych chciałoby podjęcia nieco bardziej spektakularnych działań. I tylko jedna osoba wydawała się zupełnie niezainteresowana debatą. Ubrana w czarną bluzę z kapturem i czarne dżinsy, drobna i szczupła aktywistka siedziała na materacu w kącie i wpatrywała się w ekran laptopa. Co jakiś czas wykonywała serię kliknięć i znów patrzyła w ekran, jakby toczona obok dyskusja w ogóle do niej nie docierała.

Anna Janczak, nieformalna liderka Frakcji Anarchistycznej – która była kolektywem, więc decyzje podejmowała grupowo – celowała raczej w akcje mające szerszy zasięg niż zmiana charakterystyki jednej ulicy. Wolałaby obalić władzę lokalną albo doprowadzić do upadku jakiegoś miejscowego oligarchy, zamiast mordować się przy odzyskiwaniu dla pieszych kilkuset metrów drogi. Przeglądała więc sieć w poszukiwaniu tematu, którym mogłaby się zająć, by rozładować swój zapał w inny sposób niż projektowanie woonerfów w centrum miasta.

Buszując po Facebooku, natknęła się na link do portalu Silesia.net, który próbował przyciągnąć czytelników histerycznym nagłówkiem napisanym wersalikami: ZATRUTA WODA PITNA NA GÓRNYM ŚLĄSKU? JEST OFICJALNE STANOWISKO WODOCIĄGÓW! Kliknęła i jej oczom ukazał się artykuł o zdecydowanie mniej ostrej wymowie. Okazało się, że podczas jednego z pomiarów jakości wody w zbiorniku Dziećkowice znaleziono minimalne ilości substancji, która potencjalnie może być niebezpieczna dla zdrowia. Pozostałe pomiary nie wykazały jednak niczego niepokojącego, więc rzecznik prasowy Górnośląskiego Przedsiębiorstwa Wodociągów uspokajał, że woda w kranach bez wątpienia nadaje się do spożycia, nie ma też jak na razie potrzeby jej przegotowywania. Poinformował również, że przeprowadzone zostaną kolejne pomiary, także w zbiorniku w Goczałkowicach, który jest największym ujęciem wody pitnej w regionie.

Uwagę dziewczyny zwrócił jednak jeden z artykułów proponowanych pod tekstem o śląskiej wodzie pitnej: Zidentyfikowano ciało mężczyzny znalezione w Lesie Murckowskim. Leżało tam od kilku tygodni. Gdy Anka zaczęła czytać, przeszły ją dreszcze. Rowerzysta podczas przejażdżki po jednej z tras crossowych w Lesie Murckowskim natknął się na wystającą z ziemi ludzką rękę. Powiadomione o tym fakcie organy ścigania wydobyły spod ziemi zwłoki mężczyzny, którym okazał się czterdziestoletni Marcin W., pochodzący ze Skarżyska-Kamiennej mieszkaniec Katowic, poszukiwany od kwietnia tego roku. Anka znała jednego czterdziestoletniego Marcina W. i ostatni raz miała z nim kontakt mniej więcej kilka tygodni temu – a dokładnie w kwietniu tego roku. Po ich spotkaniu Marcin Wiśniewski miał wyjechać z Katowic do swojego rodzinnego Skarżyska-Kamiennej i od tamtej pory się nie kontaktowali, bo też nie mieli po co. Wspólnie przeprowadzili akcję, dzięki której deweloper Maciej Plura zapłacił im większą sumę pieniędzy oraz odstąpił od zakupu kamienicy, w której siedzibę miała FA. A teraz policja znalazła ciało Marcina W., który zginął właś­nie w tamtym czasie. To nie mógł być przypadek.

Dziewczyna chwyciła za telefon i wybrała numer do Wiśniewskiego. Abonent obecnie niedostępny. Zaczęła gorączkowo myśleć. Miała dobrego znajomego w urzędzie miasta, który mógłby jej sprawdzić w ewidencji ludności, czy Wiśniewski wciąż widnieje jako żywy, ale to dopiero jutro, bo w niedziele Młyńska jest zamknięta na głucho. Wiśnia nie miał Facebooka, ale Anka pamiętała, że kilka razy wspominał o siostrze. Tylko jak ona miała na imię? Martyna? Anka wpisała do wyszukiwarki Facebooka: „Martyna Wiśniewska” oraz miejsce zamieszkania: „Skarżysko-Kamienna”. Wyskoczyło kilka wyników, jednak żadnej z kobiet nie dała rady połączyć z Wiśnią. Może Małgorzata? Powtórzyła wyszukiwanie tym razem z imieniem „Małgorzata” i znów pojawiło się kilka osób. Jedna z dziewczyn na zdjęciu wyglądała na kogoś, kto mógł być spokrewniony z Wiśniewskim. Anka weszła na jej profil i zaczęła przeglądać zdjęcia. Było ich mnóstwo, Gosia Wiśniewska bez wątpienia siedziała sporo w social mediach, bo nie przepuszczała żadnej okazji, żeby zamieścić fotkę na Fejsie. Wreszcie Anna dotarła do zdjęcia z 2012 roku podpisanego „z bracikiem <3”. Kliknęła w nią i przyjrzała się mężczyźnie, do którego przytulała się właścicielka profilu. Był młodszy, szczuplejszy i miał nieco więcej włosów na głowie, ale to był ten Wiśniewski, którego dobrze przecież zapamiętała.

Bez chwili wahania wysłała Gosi wiadomość prywatną: „Cześć, muszę się skontaktować z Marcinem. Wiesz może, jaki ma teraz numer telefonu? Albo możesz mu przekazać, że chce się z nim skontaktować Anka z Katowic? Z góry dzięki”. Nie miały się w znajomych, więc jej wiadomość trafi do folderu „Inne”, ale jest szansa, że stała bywalczyni Facebooka zagląda od czasu do czasu także tam.

Im dłużej Anna o tym myślała, tym bardziej była przekonana, że Marcin W. znaleziony w Lesie Murckowskim to Wiśnia, a zabił go deweloper Plura, a dokładnie jacyś jego ludzie. I to była sprawa warta, by się nią zająć. Przecież tak nie zostawi śmierci Wiśni. Zwłaszcza że jedyne, co miała innego do roboty, to walka z urzędem o więcej drzewek na Warszawskiej.

Rozdział 2

Małgorzata Wiśniewska

Szczupła i wysportowana dziewczyna z farbowanymi na czarno włosami, w obcisłych jasnoniebieskich dżinsach i brązowych new balance’ach wyskoczyła z pociągu PKP Intercity niemal w ostatnim momencie. Gośka prawie przespała przystanek, bo od kilku dni nie mogła zmrużyć oka, więc gdy zaległa w całkiem wygodnym i przyjemnym fotelu w przedziale, który musiał niedawno przejść gruntowną modernizację, momentalnie odpłynęła. Tak na dobrą sprawę nie potrafiła się porządnie wyspać już od dwóch miesięcy, gdy jej brat, Marcin, zaginął zaraz po tym, jak poinformował całą rodzinę, że wraca do Skarżyska-Kamiennej. Wyjechał w okolicach południa, na miejscu miał być po południu, jednak wieczorem wciąż go nie było, a co gorsza, przestał odbierać telefon. Tymczasem cała rodzina czekała z obiadem, szczęśliwa, że najstarszy syn wraca z oszczędnościami, które wystarczą na założenie lokalnego punktu wulkanizacji. Inna sprawa, czy w niewielkim Skarżysku-Kamiennej potrzebny był kolejny punkt wulkanizacji, ale to miał być temat wieczornej dyskusji. Ojciec Gośki i Marcina miał inne pomysły, którymi chciał się podzielić z synem. Niestety, nie było mu to dane, gdyż jego pierworodny zniknął gdzieś na przestrzeni dwustu kilometrów dzielących stolicę Górnego Śląska od świętokrzyskiej miejscowości.

Gośka dokładnie pamięta tamten dzień. Wieczorem siedzieli wspólnie przy kuchennym stole, gdy matka zaczęła wpadać w histerię.

– Na pewno coś się stało. Na pewno! – krzyknęła. – Przecieżby zadzwonił, gdyby zmienił plany.

– A mało to razy nie informował nas o swoich planach? – Ojciec wciąż był przekonany, że jego syn zwyczajnie zrezygnował z powrotu do domu i zapomniał powiedzieć o tym rodzinie. – Wcale bym się nie zdziwił, gdyby gdzieś się teraz szlajał z wyłączonym telefonem.

– Tato, co ty opowiadasz – również zdenerwowana Gośka skłaniała się ku wersji mamy. – Gdyby mu nagle coś wypadło, do mnie zadzwoniłby na pewno.

Ojciec machnął ręką i wyszedł z kuchni na balkon, żeby zapalić. Gdy rano telefon Marcina nadal uparcie milczał, zgodnie postanowili, że trzeba powiadomić policję o zaginięciu mężczyzny.

Policjanci odwiedzili mieszkanie na Bażantowie, które wynajmował Wiśniewski, w lokalu nie było jednak po nim śladu. Właściciel mieszkania stwierdził, że w dniu zaginięcia najemca oddał mu klucze, a wcześniej oświadczył, że wyjeżdża i nie zamierza wracać. Niczego więcej nie udało się ustalić – nie było auta Marcina, żadnych jego rzeczy, a telefon przestał się logować przed godziną trzynastą na wysokości Doliny Trzech Stawów. To był ostatni sygnał, jaki Marcin Wiśniewski wysłał światu. Od tamtej pory rozpłynął się w powietrzu.

Nieco wcześniej zakończył pracę w spółce Katowickie Kamienice, należącej do znanego biznesmena Macieja Plury. Na dowód deweloper przedstawił policji rozwiązanie umowy za porozumieniem stron i ze skutkiem natychmiastowym, na którym widniał podpis Wiśniewskiego. Potwierdziła to zresztą sama Gośka, gdy przyjechała pierwszy raz na Śląsk w poszukiwaniu brata kilka tygodni temu.

Sprawa z niezrozumiałych dla Wiśniewskich względów nie posuwała się do przodu. Rzekomo kluczową kwestią, sprawiającą, że śledztwo stało w miejscu, był brak ciała lub jakichkolwiek innych znamion przestępstwa. Gośka z ojcem próbowali się czegoś dowiedzieć, na zmianę wydzwaniali na komendę, ale bezskutecznie. Wiadomość o znalezieniu ciała mężczyzny w Lesie Murckowskim zwaliła ich z nóg. Nadal jednak mieli nadzieję, że to nie Marcin. Wciąż łudzili się, że jest jakieś logiczne wytłumaczenie jego zniknięcia i że wkrótce go zobaczą. Policja poprosiła, aby przyjechał ktoś z rodziny w związku z badaniami DNA. Pojechał ojciec. Matka była w tak złym stanie, że wolała się nie ruszać ze Skarżyska.

Po dwóch tygodniach otrzymali wynik badania, według którego odnaleziony mężczyzna to właśnie Marcin. Gośka nie mogła w to uwierzyć. To niemożliwe, że już nigdy nie zobaczy swojego brata. Nie pogada z nim jak za dawnych dobrych lat, nie pokłóci się nawet. Gdy śledczy, który przejął sprawę, niejaki Góralczyk – przez telefon wydał się jej zadziwiająco sympatyczny i jakiś taki mało policyjny – poprosił, by przyjechała do Katowic i złożyła dodatkowe zeznania, zdecydowała się natychmiast. Gośka, z natury niezwykle ciekawska i uparta, choć mająca też ciągłe wątp­liwości co do własnych zdolności, tym razem szybko postanowiła przyjechać na Śląsk, i to na nieco dłużej, by przyjrzeć się bliżej historii brata.

Rozejrzała się po zatłoczonym dworcu, lekko zmieszana widokiem dziesiątek ludzi przemieszczających się we wszystkie strony z mniejszymi i większymi torbami lub trzymanymi za ręce dziećmi, które za wszelką cenę chciały iść w innym kierunku niż rodzice. Widok dzieci zawsze wprawiał ją w konsternację. Z jednej strony chciałaby mieć w przyszłości gromadkę, z drugiej już chwila obcowania z dowolnym żywym maluchem sprawiała, że stawała się na moment zwolenniczką polityki depopulacji. Przebiła się przez tłum i zeszła do hali głównej dworca, w której panowało niewiele mniejsze zamieszanie, podobnie zresztą jak na placu Szewczyka. Dopiero na Młyńskiej, koło zamkniętego urzędu miasta, zrobiło się spokojniej. Zatrzymała się i sprawdziła drogę do swojego nowego lokum, którym był podnajęty pokój w tak zwanym studenckim mieszkaniu, przy czym zamieszkiwali go nie studenci, tylko świeżo upieczeni absolwenci zaczynający karierę zawodową w jednej z okolicznych korporacji. Ulica Moniuszki znajdowała się w ścisłym centrum, wystarczyło jedynie przejść przez rynek, dojść do pierwszego skrzyżowania i skręcić w prawo.

Po trwającym pięć minut spokojnym spacerze betonową pustynią w gorącym, letnim słońcu zupełnie mokra i zdyszana dziewczyna stanęła przed pierwszą bramą za skrzyżowaniem i nacisnęła przycisk z numerem 3. Odczekała chwilę, jednak nie doczekała się żadnej reakcji, więc nacis­nęła jeszcze raz, potem jeszcze raz, potem znowu i znowu, i znowu, wreszcie usłyszała bardzo słaby głos mówiący coś brzmiącego jak przeciągłe „halo”. Przedstawiła się i przypomniała, że od dziś ma mieszkać w lokalu, do którego dzwoni, co wzbudziło u rozmówcy pewne zaskoczenie. Wreszcie dostała się do klatki i stanęła przed odpowiednimi drzwiami. Przez chwilę tkwiła tam bezczynnie i już zaczęła się obawiać, że jej przyszły współlokator zdążył w tym krótkim czasie zapomnieć, że rozmawiał z nią przez domofon, kiedy drzwi nagle się uchyliły i stanął w nich wysoki, łysy brodacz z czerwonymi szparkami zamiast oczu.

– Marzena! Wejdź, wejdź, czekałem na ciebie – powiedział z uśmiechem od ucha do ucha.

– Małgorzata – poprawiła, nie odwzajemniając uśmiechu, i weszła do mieszkania, które przywitało ją agresywnym zapachem marihuany i pizzy.

– Oczywiście, Małgorzata, a co ja powiedziałem? – zdziwił się brodacz, następnie wytarł prawą dłoń o krótkie bawełniane spodenki i podał ją w przyjaznym geście powitalnym. – Nazywam się Adrian i tu mieszkam – zaznaczył, jakby to mogło budzić jakieś wątpliwości.

– Świetnie, Adrian. A czy możesz mi pokazać, gdzie ja mieszkam?

– Widzę, że koleżanka dzisiaj nie jest w dobrym nastroju – powiedział Adrian i zaczął się kierować w stronę zamkniętych drzwi na końcu korytarza.

– Ciekawe, czy ty byłbyś w dobrym nastroju, gdyby ci zabili brata – wypaliła Gośka, a brodacz stanął jak wryty.

Przez chwilę stał odwrócony do niej tyłem, ruszając nerwowo palcami. Sprawiał wrażenie, jakby intensywnie się zastanawiał, czy to, co przed chwilą usłyszał, zostało wypowiedziane naprawdę, czy tylko mu się wydawało. Najwyraźniej skłonił się ku tej drugiej opcji, bo bez słowa otworzył wreszcie drzwi do niewielkiego pokoju i zaprosił ją szarmanckim gestem.

– Tutaj jest twój pokój, Gosiu. Nieduży, ale za taką cenę, no, to sama rozumiesz.

– Powierzchnia pokoju była podana w ogłoszeniu, więc wiedziałam, na co się piszę. Nie musisz mnie pocieszać.

Adrian podrapał się po głowie, bo najwyraźniej zaczęło do niego docierać, że Gosia ze Skarżyska, z którą zamieszkają wraz z kolegą Bartkiem, nie jest zahukaną dziewuszką z małego miasteczka, tak jak planowali, tylko wkurwioną kosą, która będzie ich rozstawiać po kątach. Nie czuł się jednak na siłach, by teraz wyjaśniać powstałe wątpliwości, więc tylko kiwnął głową i wyszedł.

Gocha rzuciła torby na podłogę i opadła na łóżko. Patrząc w sufit, zaczęła układać plan na najbliższe dni, szybko jednak stwierdziła, że nie jest już w stanie myśleć i potrzebuje chwili wytchnienia. Wzięła do ręki telefon i postanowiła rozejrzeć się w social mediach. Facebook i Instagram zaatakowały ją jednak zdjęciami uśmiechniętych znajomych cieszących się wakacjami, co tylko ją zdołowało, więc odpaliła Tindera.

Znudzona przesunęła czterech pierwszych facetów w lewo, jednak zatrzymała się na piątym. Patryk, lat trzydzieści cztery, był szczupły, miał gęste brązowe włosy wygolone po bokach, a jego broda była przystrzyżona zdecydowanie staranniej niż u witającego ją przed chwilą Adriana. Na zdjęciach nie paradował w bokserkach pod palmami, tylko siedział przy stoliku w kawiarni albo czytał gazetę na balkonie. Opis miał jednak zbyt ekstrawagancki jak dla niej: Aby dojść kresu ekstazy, gdzie zatracamy się w rozkoszy, musimy doraźnie wytyczyć jej granicę.

„Może być dziwakiem, ale pewnie to tylko poza” – pomyślała. I dała w prawo.

Paweł Góralczyk

Komisarz Góralczyk podjechał swoim volvo pod Akademię Sztuk Pięknych w Katowicach zupełnie przepocony. Działająca na cały regulator klimatyzacja nie była w stanie schłodzić jego ciała rozpalonego po wypiciu pięciu gramów kratomu. Nieustannie wycierał czoło papierowymi ręcznikami, mimo to pot spływał mu do oczu i utrudniał jazdę. Gdy Paweł wyszedł z samochodu, spojrzał na plamy potu na koszulce i pokręcił głową z rezygnacją. Oparł się o maskę i popatrzył na dwudziestowieczną kamienicę stojącą na rogu Raciborskiej, obserwując wejście do mieszczącej się na parterze knajpy, w której najprawdopodobniej spędził sobotni wieczór. W każdym razie na pewno go tam zaczął, co przekazał mu jego dostawca oksykodonu. Właśnie miał zamiar się dowiedzieć, co dokładnie wtedy robił, bo świadomość, że wycięło mu z pamięci pół dnia, nie dawała mu spokoju. Uzależnienie od opioidów nie zabiło w Góralczyku potrzeby pełnej kontroli nad swoim życiem. Wręcz przeciwnie, właś­nie dzięki opioidom miał zamiar kontrolować je bardziej. Wewnętrzne ciepło i spokój odciągały jego uwagę od wspomnień, dzięki czemu mógł użyć powstałej nadwyżki energii w innych celach. Skoro Paweł Góralczyk nie potrafił sobie poradzić ze swoją podświadomością, która pchała go w stronę destrukcyjnych myśli, uzależnił ją od narkotyków, kierując całą jej uwagę w ich stronę. Gdy zaczął swoją przygodę z oksykodonem, był przekonany, że to bardzo mądre rozwiązanie. Od dzisiejszego poranka nie był już tego taki pewien, ale nie zamierzał tak łatwo się poddawać.

„Niezbyt dobrze pachnę” – pomyślał, obwąchawszy swoją mokrą koszulkę. Spojrzał w samochodowe lusterko, w którym zobaczył rozgrzaną twarz i źrenice wielkości główki od szpilki. Ciekawe, jak by sam zareagował, gdyby zobaczył człowieka w takim stanie prowadzącego pojazd. Ciężki ten kratom, po oksykodonie człowiek jednak aż tak się nie poci. Jutro przed pracą Paweł będzie musiał wziąć dwukrotnie mniej, bo w takim stanie nie ma się nawet po co pokazywać na komendzie. Wyprostował się, rozluźnił kończyny, jakby przygotowywał się do startu w zawodach, i najżwawszym krokiem, na jaki było go stać, ruszył w stronę pubu.

W ciemnym i przyjemnie chłodnym wnętrzu dostrzegł dosłownie kilka osób, co podniosło go na duchu. Podszedł do lady i chrząknął, żeby zwrócić uwagę ubranego na pstrokato niskiego barmana, który właśnie czyścił ekspres.

– Biega pan w dżinsach? – zapytał śmiało barman, gdy tylko zobaczył Pawła.

– W ogóle nie biegam.

– Wygląda pan, jakby właśnie przebiegł dziesięć kilometrów – nie dawał za wygraną uparty chłopak.

– Przebyłem właśnie dużo więcej niż dziesięć kilometrów, ale nie biegiem – odparł Góralczyk i przeszedł do rzeczy. – Chyba nie pracował pan tu wczoraj?

– Nie, wczoraj miałem wolne. Kolega stał za barem. Dlaczego pan pyta?

– Chciałbym zobaczyć nagrania z monitoringu z wczorajszego wieczoru.

– Ja bym chciał mieć metr dziewięćdziesiąt, no, ale sam pan widzi.

– Słuchaj, kolorowy człowieczku, mogę jutro przyjść z papierami, ale wtedy będziesz miał nieprzyjemności, kolega zresztą też. – Komisarz położył starannie odznakę na ladzie. – Na przykład za to, że tolerujecie co najmniej jednego dilera, który tu regularnie sprzedaje różne zakazane substancje.

Świadomość, że ten wielokrotnie tu widywany niepozorny mężczyzna w średnim wieku pracuje w policji, zamurowała barmana, który zaczął nerwowo mrugać oczami i przenosić wzrok to na Góralczyka, to na leżącą na ladzie odznakę. Wreszcie zebrał się w sobie i zaprowadził Pawła na zaplecze. Odtworzył nagranie z sobotniego wieczora i spojrzał na Góralczyka.

– Umiem to obsługiwać, idź stąd – polecił komisarz i chłopak posłusznie opuścił pomieszczenie.

Góralczyk usiadł na składanym krzesełku i ustawił nagranie na godzinę siedemnastą. W rogu jednej z kamer dostrzegł siebie siedzącego w kącie. Po chwili przyszedł diler oksy, który rozpoczął z nim dyskusję. Paweł nie wyglądał na zadowolonego, bo cały czas kręcił głową, a raz nawet ukrył twarz w dłoniach. Diler bezradnie rozkładał ręce, aż wreszcie poklepał go po ramieniu i wyszedł. „A więc tak nisko upadłem, że diler musi mnie pocieszać” – pomyślał Góralczyk i przewinął o kilka minut. Wciąż siedział przy stoliku, jednak po kolejnych sekundach wstał i podszedł do grupki siedmiu osób siedzących przy dwóch połączonych stolikach. Trzech mężczyzn i cztery kobiety, na niedokładnym obrazie z kamery wyglądający na studentów ASP. Stojąc, Paweł zamienił kilka słów z jednym z mężczyzn, następnie dosiadł się do stolika, wciąż rozmawiając głównie z nim. W pewnym momencie mężczyzna wręczył coś Góralczykowi, a ten wziął to do ust i zapił kawą. Komisarz przewinął film kilka minut do przodu i zwolnił, gdy zobaczył, że towarzystwo ze stolika, przy którym siedział, zaczęło zbierać się do wyjścia. Paweł wstał i wyszedł razem z nimi.

Góralczyk odgiął się na krześle i zatrzymał obraz. A więc zdobył narkotyki od jakiegoś faceta w knajpie. Wychodził w całkiem dobrym stanie, nie było widać, żeby się zataczał czy miał jakiekolwiek inne problemy. Mógł spędzić wieczór w tym towarzystwie, to byłoby jednak dla niego co najmniej nietypowe. Kim oni w ogóle byli? Co dokładnie wziął? Oksykodon czy coś innego? Sam oksykodon nie zrobiłby z niego warzywa, chyba że jakieś bardzo duże ilości. Paweł odnalazł plik z nagraniem na dysku i zgrał go na swojego pendrive’a. Potem przewinął obraz do momentu, w którym nie było go jeszcze w pubie, i zawołał barmana.

– Znasz tych ludzi? – zapytał, wskazując na siedmioosobową ekipę.

– Kojarzę ich, ale nie znam imion ani nazwisk – odpowiedział chłopak, przyjrzawszy się dokładnie niewyraźnemu obrazowi z kamery. Nie wyglądał przy tym, jakby mijał się z prawdą. – To pewnie studenci ASP, przynajmniej niektórzy z nich.

– Dobra, dzięki. – Paweł wstał i skierował się do wyjścia.

– Proszę pana, będziemy mieli jakieś problemy? – zapytał chłopak.

– Zastanowię się – odpowiedział Góralczyk i wyszedł.

Gdy wsiadł do samochodu, zadźwięczała komórka. Spojrzał na ekran – dzwoniła komisarz Sabina Trzmiel, jego partnerka z pracy, ale też dobra koleżanka. Odebrał.

– Jak się czujesz przed pierwszym dniem po powrocie z chorobowego? – zapytała jak zawsze czule Sabina.

– Byłem w pracy już w piątek – zauważył Paweł.

– Ale na chwilę, w zasadzie tylko się ze wszystkimi przywitałeś. Prawdziwy powrót do roboty będziesz miał dopiero jutro.

– Czuję się dobrze. Cieszę się, że nareszcie wracam.

– Super. Pamiętasz, że jutro rano mamy porozmawiać z Małgorzatą Wiśniewską, młodszą siostrą Marcina Wiśniewskiego?

– Tak, pamiętam. Pamiętam też samego Wiśniewskiego, więc wiem, od czego możemy zacząć.

– Czyli od czego?

– Od Macieja Plury, to chyba oczywiste.

– Też tak myślę. Jak spędziłeś weekend? Byłeś gdzieś?

– Wczoraj spokojnie, a dzisiaj byłem w Cieszynie, żeby pospacerować. Dopiero wróciłem do Katowic.

– Sam byłeś w Cieszynie czy może z kimś? – zagaiła tajemniczo Sabina, która próbowała wyswatać Pawła z połową wolnych kobiet z komendy, z sobą samą włącznie.

– Sam. Lubię samotność. Przecież wiesz.

– Jesteś niereformowalny. Dobra, kończę. Nie pij wody z kranu.

– Dlaczego? Coś się stało?

– Znaleźli jakieś toksyny podczas jednego badania. Nie słyszałeś? Trąbią o tym wszystkie lokalne portale.

– Nie zaglądałem dzisiaj do sieci. Do jutra, pa.

Bartłomiej Wilczek

Niedzielnego wieczora willowa część katowickiego Podlesia wyglądała uroczo. Słońce chowało się za horyzontem, rzucając ostatnie promienie na pełne zielonych liści drzewa. Atmo­sfera była niezwykle romantyczna, co jednak w żaden sposób nie działało na komisarza Bartłomieja Wilczka, który w każdą pogodę i w każdych okolicznościach czuł się tak samo. Mógł padać deszcz, mógł też wiać zimowy wiatr, ciśnienie mogło być bardzo niskie lub absurdalnie wysokie, a Wilczek i tak zawsze czuł się delikatnie podkurwiony. Obce mu były chandry, stany melancholii lub smutku. Nieznane mu były również eksplozje szczęścia. Stan emocjonalny Wilczka był niezwykle stabilny – lekki wkurw towarzyszył mu stale, nawet podczas snu. Nie czuł się z nim źle, pobudzało go to i motywowało do dalszej pracy. Zarówno zawodowej, jak i nad sobą.

Podjechał swoim oplem pod duży, kwadratowy dom jednorodzinny z późnych lat dziewięćdziesiątych, stanął przed metalową bramą i krótko zatrąbił. Po chwili brama otworzyła się z ledwie słyszalnym skrzypnięciem i oczom Wilczka oraz Muszalika ukazał się obszerny ogród z idealnie przystrzyżonym trawnikiem. Zaparkowali przed zamkniętym garażem i wyszli z samochodu na chodnik ułożony z białych kamiennych kostek. Rozejrzeli się po posiadłości i dostrzegli mężczyznę siedzącego na szerokiej drewnianej huśtawce. Machnął im ręką, by podeszli. Sześćdziesięcioletni Filip Groniewski, ojciec zamordowanej w Chorzowie młodej malarki, trzymał w ręku szklaneczkę z whisky i nerwowo nią poruszał. Witając się z policjantami, nawet nie wstał, tylko wskazał im dwa plastikowe krzesła, które oddzielał od huśtawki nieduży ogrodowy stolik. Wilczek zmierzył gospodarza wrogim spojrzeniem, jednak nie zamierzał uzewnętrzniać pretensji o to niekulturalne powitanie. Komisarz nie wchodził w otwarte konflikty z ludźmi, którzy mogli mu narobić nieprzyjemności, a Filip Groniewski bez wątpienia mógł.

– Przepraszam, że poinformowaliśmy pana o tej przykrej sprawie przez telefon, ale nie chciał pan nas dzisiaj przyjąć – przypomniał Wilczek, siadając na krzesełku.

Groniewski jedynie skinął głową i wziął głęboki łyk bursztynowego płynu. W oczach mężczyzny tlił się delikatny smutek, jednak za wszelką cenę próbował nie dać tego po sobie poznać. Wilczek to dostrzegł – szybko wychwytywał słabe punkty przeciwnika, a za przeciwników uważał większość spotykanych ludzi – postanowił więc kulturalnie i stopniowo zmierzać w kierunku źródła tego smutku.

– Mieszka pan sam? – zagadnął kurtuazyjnie.

– Nie, z drugą żoną – odpowiedział Groniewski, mrużąc oczy.

– A pierwsza? To znaczy matka Olgi?

– Chyba mi pan nie próbuje wmówić, że nie wiecie, co się stało z pierwszą?

– Wiemy tylko tyle, że nie żyje – bez mrugnięcia okiem skłamał Wilczek. – Sprawdziliśmy w ewidencji ludności. Niestety, nie ma tam szczegółów. Będziemy mieli dostęp do akt sprawy dopiero w poniedziałek.

– Nie żyje, bo zginęła w wypadku samochodowym siedem lat temu.

– Przykro mi – znów skłamał Wilczek. – To z pewnością był ogromny cios dla Olgi. I dla pana również, bo wychowywanie samotnie dorastającej córki musiało być trudne. Jak się układały wasze relacje po śmierci pana żony?

– Jaki to dokładnie ma związek ze śmiercią Olgi?

– Z zabójstwem Olgi – przypomniał komisarz. – Na tym etapie trudno powiedzieć, co ma związek, a co nie. Próbujemy rozeznać się w sytuacji. Liczymy na to, że nam pan pomoże.

– Nie najlepsze. Nie potrafiłem do niej dotrzeć.

– W takiej sytuacji może to mieć różnorakie podłoże. Różnice w typie osobowości, obwinianie ojca o śmierć matki, rozjeżdżające się plany życiowe. Co dokładnie zaszło między panem a Olgą?

Zadając to pytanie, Wilczek dobrze wiedział, że Filip Groniewski był winny spowodowania wypadku, w którym zginęła jego pierwsza żona. Na Groniewskim nie zrobiło to jednak wrażenia, nadal wpatrywał się w komisarza tym samym chłodnym i lustrującym spojrzeniem.

– Olga twierdziła, że ma artystyczną duszę, dlatego jej nie rozumiem. Nie chciałem, żeby została malarką, rzeźbiarką czy kimkolwiek w tym rodzaju. Według mnie studia na ASP to strata czasu, więc odwodziłem ją od tego i stopniowo oddalaliśmy się od siebie.

– Wzajemne pretensje narastały i w pewnym momencie zupełnie stracili państwo ze sobą kontakt – wtrącił śledczy. – Dobrze rozumiem? Kiedy ostatni raz rozmawiał pan z córką?

– Dwa lata temu. Odwiedziłem ją w jej mieszkaniu w Chorzowie. Chciałem zobaczyć, jak mieszka. Skończyło się awanturą, więc od tamtej pory już się jej nie narzucałem, ona też nie szukała kontaktu.

– Mieszkała wtedy sama? Dlaczego właściwie się państwo posprzeczali?

– Mieszkała ze swoim chłopakiem, Ernestem Pytlarzem. On także studiował na katowickiej ASP. To z nim założyła tę galerię. Nie lubiłem go i dawałem temu wyraz.

– Dlaczego go pan nie lubił?

– Ponieważ był zwykłym leserem, który chciałby przejechać życie na krzywy ryj. Wykorzystując innych oraz majątek rodziców.

– Ale Olga chyba też nie pochodziła ze zbyt ubogiej rodziny – zauważył Muszalik, który do tej pory siedział cicho i prawie nieruchomo.

– Ale Olga nie korzystała z mojego majątku – odpowiedział Groniewski podniesionym głosem. – Utrzymywała się sama. Z lekcji rysunku i sporadycznej sprzedaży swoich obrazów.

– Zadziwiająco dużo pan wie o życiu córki, z którą nie utrzymywał pan kontaktu od dwóch lat – wtrącił Wilczek. – Z kim założyła galerię, z czego się utrzymywała, jaki charakter miał jej partner, a nawet z jakiej rodziny pochodził.

– Co pan chce przez to powiedzieć? – Groniewski oparł się o drewniane oparcie huśtawki, jakby zbierał siły przed atakiem.

– W jaki sposób zdobyła pieniądze na otwarcie galerii i utrzymanie swojej pracowni? – zignorował pytanie Groniewskiego Muszalik.

– Dostali na to pieniądze z grantów. Publicznych i – zdaje się – częściowo też prywatnych – odpowiedział błyskawicznie Groniewski.

– Czyli to też pan wie – ucieszył się Wilczek. – Może tym prywatnym mecenasem działalności artystycznej córki był pan we własnej osobie?

– Nadal nie rozumiem, do czego pan zmierza.

– Nie stawiam żadnych tez. – Jakby na dowód Wilczek podniósł dłonie do góry. – Zaznaczyłem na początku, że dopiero próbujemy zorientować się w sytuacji. Oczywiście może pan dotować dowolne projekty artystyczne z włas­nych środków. Zastanawia mnie jednak, czy nie umniejsza pan swoich kontaktów z córką.

– To jak według pana wyglądały moje kontakty z córką? Proszę mnie oświecić, chętnie posłucham i dowiem się czegoś nowego o moich rodzinnych relacjach.

– Tylko proszę się nie denerwować. Wykonujemy swoją pracę. Po prostu wydaje nam się, że nie tylko finansował pan działalność córki, ale też zadał sobie wiele trudu, żeby być na bieżąco informowanym o jej życiu.

– Na jakiej podstawie pan tak sądzi?

– Między innymi na takiej, że założycielem fundacji Mecenat Śląski jest Olgierd Andruszkiewicz, właściciel firmy Plastex, jednego z pana kluczowych dostawców. Fundacja pana Olgierda, która przekazała Galerii Zero Jeden w sumie prawie sto tysięcy złotych, w zasadzie nie rozdała innych grantów. To znaczy przyznała kilka mniejszych, wartych w sumie niecałe pięć tysięcy, ale zdaje się, że zrobiła to dla alibi.

– W ciągu tych dziesięciu godzin od znalezienia ciała mojej córki – mówiąc to, Groniewski spojrzał znacząco na zegarek – dowiedzieliście się, kto jest moim głównym dostawcą i jakie granty rozdała fundacja Olgierda, ale nie dowiedzieliście się, jak zginęła moja żona, choć akurat te informacje były w waszej bazie. Pan sobie ze mną pogrywa od początku.

Wilczek zorientował się, że to drobne kłamstewko było zupełnie bezsensowne i do niczego nie doprowadziło, ale postanowił grać do końca.

– Praca śledczego wymaga ułożenia listy priorytetów. Śmierć pańskiej żony jest na niej zdecydowanie niżej niż określenie stopnia bliskości pana relacji z córką.

– Dlaczego zatem miałbym je ukrywać?

– Taki wpływowy człowiek jak pan, zamożny właściciel spółki produkującej okna, które są kupowane w całej Europie Środkowej, zapewne nie mógłby pogodzić się z myślą, że nie ma wpływu na to, jak radzi sobie jego jedyne dziecko.

– Panie komisarzu Bartłomieju Wilczku z Wydziału Kryminalnego Komendy Wojewódzkiej Policji w Katowicach, którego naczelnikiem jest Adrian Drzymała. Proponuję, żebyśmy na tym zakończyli.

Policjanci wracali do centrum Katowic w milczeniu. Dopiero w połowie drogi podkomisarz Muszalik nabrał nieco odwagi, by wyrazić swoje wątpliwości.

– Nie za ostro z nim rozmawialiśmy? Przecież facet właś­nie stracił córkę.

– Rodzina zawsze wie więcej, niż mówi. A on przez telefon nie sprawiał wrażenia, jakby to był dla niego jakiś straszny cios.

– Przez telefon wyczułeś, że nie przejął się śmiercią córki? Nie nazbyt brawurowo?

– Nie pierdol, Krystian. Za dobrze się znamy.