Chemik - Piotr Wójcik - ebook + audiobook + książka

Chemik ebook i audiobook

Piotr Wójcik

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Na katowickim Osiedlu Gwiazd dochodzi do tragicznego wypadku. Z jednego z balkonów na dziesiątym piętrze spada młody chłopak. Sprawą zajmuje się komisarz Sabina Trzmiel. Intuicja podpowiada jej, że to nie było samobójstwo. Tylko komu mogło zależeć na śmierci zwykłego studenta? Śledczy znajdują w mieszkaniu ofiary kilkaset dziwnych tabletek w kształcie głowy byka… Okazuje się, że jest to robiący furorę w śląskich klubach nowy narkotyk o nazwie lamborghini.

Co łączyło zdolnego studenta chemii ze środowiskiem śląskich dealerów? Jaką rolę w tej sprawie odgrywa wiceprezydent Katowic? Czy odpowiedź kryje się w tragicznej przeszłości ofiary?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 281

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 24 min

Oceny
4,0 (171 ocen)
57
68
34
11
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
natka93natka

Z braku laku…

taka sobie pierwsza część była lepsza zobaczymy co z "Amnezją"
00
Rubum

Dobrze spędzony czas

Ciekawa lektura i fajnie i szybko się czytało 😊
00
sysia87

Dobrze spędzony czas

Sabina Trzmiel zostaje wezwana do zdarzenia na Katowickim osiedlu Gwiazdy, gdzie młody chłopak wypadł z balkonu na 10 pietrze. Intuicja podpowiada pani Komisarz, że nie było to samobójstwo. Czy miala rację, co wykarue śledztwo. Chemik To 2 czesc serii, polecam
00

Popularność




Redakcja: Aleksandra Marczuk

Korekta: Justyna Tomas

Opracowanie graficzne: Robert Kupisz

Konwersja do ePub i mobi: mBOOKS. marcin siwiec

Projekt okładki: Maciej Pieda

Zdjęcia na okładce: shutterstock.com © april25pop, © Photographee_eu (front); Maciej Markowski (zdjęcie autora)

Redaktorka prowadząca: Agnieszka Pietrzak

Wydanie I

© Copyright by Wydawnictwo Dragon Sp. z o.o.

Bielsko-Biała 2020

Niniejsza powieść jest fikcją literacką. Imiona, nazwiska, postacie, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni autora i jakakolwiek zbieżność z rzeczywistymi wydarzeniami, miejscami, instytucjami, przedsiębiorstwami lub osobami, żyjącymi bądź zmarłymi, jest całkowicie przypadkowa.

Wydawnictwo Dragon Sp. z o.o.

ul. Barlickiego 7

43-300 Bielsko-Biała

www.wydawnictwo-dragon.pl

ISBN 978-83-8172-457-9

Wyłączny dystrybutor:

TROY-DYSTRYBUCJA Sp. z o.o.

ul. Mazowiecka 11/49

00-052 Warszawa

tel. 795 159 275

Oddział

ul. Legionowa 2

01-343 Warszawa

Zapraszamy na zakupy na: www.troy.net.pl

Znajdź nas na: www.facebook.com/TROY.DYSTRYBUCJA

Dzień pierwszy

Rozdział 1

Łukasz Naraziński

W ciepłe letnie popołudnie na ławeczce koło rzeczki Rawy, będącej raczej smrodliwym ściekiem, nieopodal siedziby Uniwersytetu Śląskiego siedziały dwie osoby. Dosyć wysoki i dobrze zbudowany chłopak, a w zasadzie już młody mężczyzna, z czarną czupryną przypominającą nieco uczesanie bohaterów japońskich anime, oraz przepiękna dziewczyna, prawie dorównująca wzrostem swojemu towarzyszowi, lecz odróżniająca się od niego niezwykle jasnym kolorem włosów. Lekkie letnie ubrania delikatnie okrywały wysportowane ciała tej dwójki, których pozazdrościć mogliby jej nie tylko starsi i styrani życiem, ale i rówieśnicy. Mimo wszystko na twarzach tych atrakcyjnych ludzi nie było poczucia zadowolenia. Raczej grymasy złości wymieszane z ledwo uchwytnym poczuciem, że coś właśnie się kończy. Gdyby przyjrzeć się jeszcze bliżej niegdyś zakochanej parze, można by też dostrzec jedną subtelną różnicę – o ile spojrzenie dziewczyny wyrażało politowanie, o tyle w oczach chłopaka rysowała się coraz wyraźniejsza panika.

– Nie ma sensu tego ciągnąć i przestań mnie przekonywać, bo to nic nie da – oświadczyła nieco sucho, ale jeszcze odrobinę troskliwie Ewelina, nie patrząc partnerowi w oczy.

– Kurwa, jeśli myślisz, że tak łatwo odpuszczę, to się grubo mylisz – odpowiedział dosadnie Łukasz, choć w głosie bardziej dał się słyszeć strach przed tym, co właśnie się dzieje, niż brutalność.

– Tak, to właśnie jest twoje tradycyjne podejście do wszystkich problemów. – Ewelina pokręciła głową. – Zawsze musi być tak, jak ty sobie założysz, i bez dyskusji. I właśnie między innymi dlatego nie zamierzam dłużej znosić ciebie i twoich humorków.

– Ja mam humorki? Ja? – niemal krzyknął Łukasz. – To tobie się zawsze coś nie podoba. Ciągłe pretensje w głosie, ciągłe kręcenie głową, gdy tylko coś wymyślę albo zaplanuję.

– Nie moja wina, że większość tego, co wymyślisz, to głupoty. – Dziewczyna wzruszyła bezradnie ramionami. – Zresztą sam widzisz, że do siebie nie pasujemy. To po co to ciągnąć? Znajdziesz sobie dziewczynę, która nie ma pretensji w głosie i na każdy twój idiotyczny wymysł będzie klaskać z entuzjazmem.

– Nie pierdol, Ewel, dobrze wiem, że chodzi głównie o kasę – nie zgodził się chłopak. – Zawsze, gdy nie jechałem na jakiś wypad z powodu braku siana, widziałem to wkurwiające politowanie. Ale teraz mam hajs, a w najbliższym czasie zarobię dużo więcej. Więc już nie będziesz miała chłopaka gołodupca.

– Łukasz, nie chodzi o kasę, chodzi o całokształt – żachnęła się Ewelina. – O twój styl życia, który sprawia, że będziesz wiecznym outsiderem. Nawet jak zarobisz pieniądze, to wydasz je w taki sposób, że będzie można tylko złapać się za głowę. A mnie się już nie chce na to patrzeć, nie chce mi się marnować czasu na mentalnego wykolejeńca.

– A ci twoi chłoptasie, z którymi w sierpniu śmigasz do Hiszpanii, pewnie są poukładani i obyci, co? – Łukasz był coraz bardziej wzburzony. – Jakbym miał zamożnych rodziców i pieniądze za samo bycie synem, to zapewniam cię, że chodziłbym spokojny jak Dalajlama i był uporządkowany jak chiński Internet. Ale moje życie jest inne, więc trudno, żebym się nosił jak bananowiec. I dobrze o tym wiedziałaś, gdy zaczynaliśmy być razem.

– Ale wtedy miałam nadzieję, że jesteś reformowalny. Ale nie jesteś, wciąż masz pretensje do świata, że cię skrzywdził, i do innych, że dostali więcej. Ostatnio każde nasze wyjście kończyło się jakimś kwasem. Nie mam już ochoty wstydzić się za to, że dumnie obnosisz swoje krzywdy, jakbyś był dzięki nim lepszy od każdego, kto się nawinie. – Ewelina wyczerpująco przedstawiła swoje stanowisko i wstała z zamiarem odejścia w swoją stronę. – Idę, nie chce mi się ciągnąć tej dyskusji, bo się nakręcasz.

Łukasz zeskoczył z oparcia ławki, jakby nagrzała się do temperatury wrzenia, chwycił dziewczynę za rękę i przyciąg­nął do siebie, sapiąc:

– Nigdzie nie idziesz.

Ewelina sprawnie uwolniła się z uchwytu, chwyciła twarz swojego byłego już chłopaka i wbiła w jego policzki paznokcie.

– Nie przeginaj, bo będziesz żałował – oznajmiła grobowym tonem.

– Ty będziesz żałować, jak poinformuję twoich starych, skąd masz pieniądze na wyjazd do Walencji. Co, myślisz, że nie wiem?

– Tylko spróbuj, a kto inny będzie z tobą gadał – wysyczała, zaciskając pięści.

– Myślisz, że ja nie mam kolegów? Naślij na mnie tych swoich, a będą ich wyławiać z Rawy po kawałku – głośnym szeptem poinformował Łukasz.

– Nie rozśmieszaj mnie. Zacznij o mnie cokolwiek rozpowiadać, a zatęsknisz za czasami, gdy jeszcze mnie nie znałeś. – Ewelina postanowiła podbić stawkę i odwróciła się plecami, ruszając w kierunku centrum.

– Możesz być pewna, że żałować będziesz przede wszystkim ty! – krzyknął za nią Łukasz, lecz jedyną reakcją dziewczyny był wyciągnięty w górę środkowy palec.

Chłopak stał jeszcze przez chwilę, wciąż nie mogąc uwierzyć, że kobieta, w której zadurzył się tak jak nigdy wcześniej, zwyczajnie odchodzi, jakby wybrała się na leniwą przechadzkę. Ułożył sobie w głowie całą rozmowę, uporządkował argumenty, nawet odegrał kilka jej scenariuszy, a i tak wszystko potoczyło się najgorzej, jak mogło. A na to nie był przygotowany – to znaczy podświadomość już od pewnego czasu podpowiadała mu, że to wszystko się kończy, ale nie dopuszczał tych myśli do siebie.

Stał nadal koło ławki, gdy złość zaczęła mu mijać, ustępując miejsca panice. Jak każda sierota, obsesyjnie bał się samotności i instynktownie szukał ludzi, których będzie mógł uznać przynajmniej za namiastkę rodziny. Nie miał ich wielu, a Ewelina zdecydowanie dominowała wśród nich. Perspektywa jej nieobecności sprawiła, że świat nagle stał się dużo mroczniejszym miejscem, niż był jeszcze rano.

Chłopak ruszył w odwrotnym kierunku, w stronę Osiedla Gwiazd, gdzie wynajmował niewielkie mieszkanie, które sam nazywał „celą, tylko że w bloku”. Słońce właśnie zabierało się do ucieczki poniżej linii horyzontu, ale we wnętrzu Łukasza ściemniło się już dawno. Poczuł gigantyczne napięcie i strach przed rzeczywistością. Bezwiednie uderzał zębami dolnej szczęki w górne zęby, wystukując rytm swojego marszu żałobnego. Musi się uspokoić, bo jeśli zaraz tego nie zrobi, to eksploduje.

Na osiedlu kierowany autopilotem udał się do apteki, gdzie zakupił lek bez recepty z zamiarem wykorzystania go w celu innym niż ten podany na ulotce. Prosto z apteki trupim krokiem ruszył do swojego bloku. Wjechał na dziesiąte piętro, otworzył drzwi do przygnębiająco pustego mieszkania i udał się do kuchni. Wyciągnął wszystkie tabletki z opakowania, rozgniótł je na miazgę przy pomocy szklanki i rozpuścił w zimnej wodzie z czajnika. Włożył do zamrażarki, usiadł na łóżku, czyli kanapie i fotelu do nauki w jednym, i pustym wzrokiem zaczął gapić się na ściany.

Po pewnym czasie zajrzał do zamrażarki i zobaczywszy, że na dnie szklanki zebrał się biały osad, wyciągnął ją i postawił na blacie. Na drugą szklankę nałożył filtr zrobiony naprędce z chusteczek i wlał do niego zawartość pierwszej szklanki. Woda powoli skapywała niczym piasek przesypujący się w klepsydrze, napełniając szklankę przezroczystym płynem. Gdy stało się jasne, że żadna dodatkowa kropla nie ma zamiaru spaść, Łukasz cisnął filtr do zlewu. Obejrzał miksturę pod światło, stwierdził, że w zasadzie wymagałaby jeszcze jednej filtracji, ale machnął ręką. Szybko przechylił zawartość szklanki i zapił obrzydliwy smak sokiem pomarańczowym prosto z kartonu.

Usiadł na kanapie, oparł się i czekał. Po półgodzinie poczuł, jak przyjemne ciepło zaczyna rozlewać się po jego ciele. Błogi chillout spętał rozdygotane zmysły, napięcie jakby gdzieś zniknęło, zapewne zabrało ze sobą również strach, bo po nim także nie było śladu. Łukasz wyłożył się na kanapie wygodniej i delektował się błogim stanem, który pomógł mu zapomnieć. Po kolejnych dwudziestu minutach poczuł, że odpływa.

Sabina Trzmiel

Ściemniło się już na dobre, lecz duszne powietrze nie pozwalało zapomnieć, która pora roku właśnie się rozpoczęła. Na parkingu przy niewielkiej ulicy Długiej, którą nazwano tak najpewniej dla żartu, stał nieoznakowany opel śląskiej policji. Pojazd był w miarę nowy, na tyle jednak wyeksploatowany, że dwoje siedzących w nim policjantów wiele by oddało, by znaleźć się w jakimkolwiek innym miejscu. Nawet w pobliskim Lidlu. Klimatyzacja auta wymagała nabicia już od dawna, jednak dla administracji komendy działająca klima w policyjnym samochodzie wydawała się na tyle ekstrawaganckim życzeniem, że odraczano tę operację z tygodnia na tydzień. Siedzący w oplu policjanci pocili się więc niemiłosiernie, mimo że odkręcony maksymalnie nawiew robił, co mógł, by schłodzić ich ciała.

Siedząca na fotelu pasażera krępa, farbowana na ciemny blond policjantka otarła pot z czoła, odkleiła bluzkę ze swoich spoconych piersi i spojrzała na jasne bawełniane spodnie, szukając plam potu. Czuła, że majtki kleją jej się do pośladków natarczywie, jak pijany bywalec Mariackiej do dziewczyny siedzącej samotnie przy barze. Pokręciła głową z rezygnacją.

– Nie przyjdzie, mówiłam ci, że cała ta obserwacja to sztuka dla sztuki – oznajmiła świeżo upieczona komisarz Sabina Trzmiel.

– Poczekajmy jeszcze pół godziny, tyle przecież cię nie zbawi – odpowiedział zadziwiająco spokojnie komisarz Andrzej Świerczewski, niedawno przeniesiony do kryminalnego z Wydziału ds. Przestępczości Pseudokibiców.

– Po co? Jedźmy gdzieś napić się czegoś chłodnego i spadamy do domu.

– A co ci tak spieszno do pustej chałupy? Co będziesz robić? Pochwal się – rzucił do swojej samotnej koleżanki ze słabo ukrywaną wyższością mąż i ojciec dwójki dzieci.

– Pić wino i oglądać seriale. – Policjantka bez większego skrępowania streściła swoje wieczorne plany.

– Jezu, dziewczyno, weź się wreszcie ogarnij. Nie ma wolnych facetów w Katowicach?

– Są, ale ostatnio wszyscy jak jeden mąż działacie mi na nerwy, więc nie mam ochoty na romanse.

– To na randkę się ustaw na Tinderze. Zawsze to lepsze niż oglądanie seriali z butelką.

– Na randce z Tindera też najpierw ze dwa zdania trzeba zamienić, a nie mam ochoty.

Świerczewski nie odpowiedział i uporczywie wpatrywał się w obserwowany familok. Niestety wbrew przypuszczeniom nikt do niego nie wchodził ani z niego nie wychodził. Ulica była pusta, spokojna i nie dawała większych oznak życia.

– Ja pierdolę, jak nie dostaniemy zaraz jakiejś poważnej sprawy, to chyba się zwolnię – podsumowała ostatnie dwa miesiące swojej pracy komisarz.

– Co ty tak klniesz? – obruszył się Andrzej. – Nie umiesz komunikować się kulturalnie?

Tym razem to Sabina odpowiedziała milczeniem. Po chwili głośnik policyjnej radiostacji zatrzeszczał i męski głos poinformował o zdarzeniu. Na Osiedlu Gwiazd przechodzień natknął się na ciało mężczyzny. Ofiara najprawdopodobniej wypadła z balkonu – lub wyskoczyła, co było dosyć popularnym sposobem odbierania sobie życia wśród mieszkańców wieżowców i na nikim wielkiego wrażenia nie robiło.

– To przecież tuż obok – ożywiła się Sabina. – Jedziemy tam!

– Do samobójcy? Przed chwilą chciałaś jakąś poważną sprawę – odrzekł z niechęcią w głosie Świerczewski.

– Skąd wiesz, że sam wyskoczył? Może ktoś mu pomógł – nie dawała za wygraną Trzmiel.

– Pijackie burdy to też nie są ciekawe tematy.

– Andrzej, nie udawaj, że masz pojęcie, co tam się stało. Jedź, czuję, że to jest coś większego – wydała werdykt Sabina.

Świerczewski poinformował o przyjęciu zgłoszenia i odpalił silnik. Po dwóch minutach byli na parkingu obok wieżowca, zjawiając się na miejscu niemal równocześnie z radiowozem. Pod blokiem zebrało się już kilka osób podziwiających z bliska roztrzaskane ciało. Nic nie wzbudza takiej uwagi jak nieszczęście bliźniego, a śmierć to przecież największe nieszczęście – przynajmniej tak się przyjmuje.

– Widział pan kogoś wychodzącego z klatki? – zapytał Świerczewski jednego z gapiów, nie tracąc czasu. Mundurowi w tym czasie zajęli się zabezpieczaniem terenu zdarzenia.

– Nie, nikogo. – Mężczyzna w średnim wieku pokręcił głową. – Ale może wyszedł drugim wyjściem?

– Lecę sprawdzić klatkę. Zorientuj się, kto to jest – rzucił w stronę Sabiny Andrzej i pobiegł w kierunku wejścia do bloku.

Akurat na miejscu pojawiła się karetka, więc policjantka zajęła się wypytywaniem zebranych osób. Starsza kobieta rozpoznała leżącego mężczyznę – student wynajmujący mieszkanie na dziesiątym piętrze. Kulturalny, miły i niesprawiający większych kłopotów. Nie, nie wyglądał na kogoś, kto chciałby się zabić, ale przecież wnętrza człowieka nikt do końca nie rozezna, pani inspektor. Gdy podała numer mieszkania młodzieńca, Sabina pobiegła do klatki. W środku Świerczewski przepytywał właśnie wychodzącą z psem wysoką dziewczynę.

– Masz coś? – zapytała Sabina, wciskając przycisk przywołujący windę.

– Nic ciekawego, a ta pani nic nie wie. Dowiedziałaś się, kto to jest?

– Tak, jedziemy na dziesiąte – oznajmiła Trzmiel, wchodząc do windy.

Wyszli na pusty, lecz oświetlony korytarz dziesiątego piętra i podeszli do drzwi mieszkania. Wytężyli słuch, ale z wnętrza nie dobiegały żadne dźwięki. Dłonią ubraną w gumową rękawiczkę Sabina delikatnie nacisnęła koniec klamki. Drzwi bez większego oporu uchyliły się i policjanci ostrożnie weszli do środka. Zapalili światło i ich oczom ukazała się niewielka kawalerka z aneksem kuchennym. W mieszkaniu panował pedantyczny porządek. Meble pamiętały Gierka, a wysłużona kanapa wydawała się stosunkowo najmłodszym obiektem w tym skromnym lokalu. Książki były poukładane na półkach jak od linijki, a stojący na środku pomieszczenia niewielki stół był zupełnie pusty.

– Ład i porządek jak w mieszkaniu Góralczyka – wspomniała swojego przebywającego na zwolnieniu chorobowym przyjaciela Sabina.

– Śladów walki brak – zauważył Świerczewski. – Chyba kolega po prostu stwierdził, że już wystarczająco się namęczył na tym świecie. Czyli tak, jak przypuszczałem.

Komisarz bez słowa podeszła do otwartych drzwi balkonowych. Wyszła na balkon i spojrzała w dół. Na wprost jej oczu, w oddali, w blasku ulicznych lamp majaczył zarys leżącego ciała i poruszających się wokół niego osób. Nie dotykając niczego, uważnie obejrzała odrapany balkon, ale nie zauważyła niczego szczególnego. Z wnętrza mieszkania dobiegł ją głos partnera. Podeszła do Świerczewskiego, który stał w aneksie kuchennym i wpatrywał się w zlew.

– Co tam masz? – zapytała i zerknęła partnerowi przez ramię.

W zlewie były dwie szklanki i mokre serwetki oblepione jakąś substancją. Komisarz dotknął ich palcem, a następnie przyłożył go do języka. Przez chwilę oceniał smak.

– Paracetamol – powiedział. – Wygląda na to, że nasz delikwent wyekstraktował przed śmiercią kodeinę z tabletek przeciwbólowych.

– Myślisz, że się naćpał i wyskoczył? Po opiatach człowiek chyba woli leżeć na kanapie, niż wyskakiwać z okna.

– Mógł się naćpać, żeby nabrać odwagi. Chciał się zabić, ale się bał, więc przed skokiem postanowił się wyluzować. – Andrzej przedstawił roboczą hipotezę i sięgnął pod zlew po kosz ze śmieciami.

Wyciągnął z niego opakowanie leków. Rozejrzał się jeszcze i po chwili dołożył do niego zwinięty paragon z apteki.

– Kupił te tabletki w osiedlowej aptece o dziewiętnastej trzydzieści cztery. Ulubiony lek bez recepty kodeiniarzy.

Sabina podeszła do stojącego w kącie plecaka. Ostrożnie wsunęła rękę do bocznej kieszeni i wyciągnęła portfel.

– Łukasz Naraziński, student Uniwersytetu Śląskiego, dwadzieścia lat – przeczytała z legitymacji studenckiej.

– Pewnie go dziewczyna rzuciła albo nie zaliczył sesji.

– A ta apteka nie jest przypadkiem całodobowa? – przypomniała sobie Trzmiel. – Chodźmy tam wypytać, może coś im się rzuciło w oczy.

Na dole natknęli się na prokuratora dyżurnego, który właśnie dojechał na miejsce, i streścili mu wstępne oględziny mieszkania. Poinformowali też mundurowych o konieczności zabezpieczenia mieszkania ofiary. Ciało właśnie zabierano do prosektorium, gdzie nazajutrz w obecności prokuratora prowadzącego sprawę miała zostać przeprowadzona sekcja. Sabina i Andrzej przeszli przez podwórko między blokami i weszli do apteki mieszczącej się na parterze wieżowca bliźniaczo podobnego do bloku Narazińskiego. Podeszli do farmaceutki, wylegitymowali się i pokazali jej zdjęcie Łukasza.

– Czy sprzedała pani temu mężczyźnie tabletki przeciwbólowe dzisiaj o wpół do ósmej wieczorem? – zapytała Sabina.

– Nooo, tak, tak, sprzedałam – odpowiedziała niepewnie aptekarka. – Ale to lek bez recepty, pan chciał tylko jedno opakowanie i wyglądał na porządnego. Więc nie miałam podstaw, żeby mu nie sprzedać.

– Oczywiście, proszę się tym nie przejmować, nic złego pani nie zrobiła – uspokoiła kobietę Sabina. – Czy ten klient zachowywał się naturalnie? Jakie odniosła pani wrażenie?

– Wyglądał na zdenerwowanego. Wiem, że ten lek kupują też narkomani, więc dopytałam, po co mu on. „Na ból zęba, a na co?”, odpowiedział. Był rozdrażniony, ale nie wyglądał podejrzanie.

– Czy przyszedł z kimś? Może ktoś czekał na niego przed apteką? – dopytywał Andrzej.

– Nie, nikogo z nim nie widziałam – odpowiedziała kobieta, teatralnie kręcąc głową, jakby całym ciałem chciała przekonać śledczych, że mówi prawdę. – Zapłacił gotówką i wyszedł.

Krzysztof Friedrich

Krzysztof Friedrich oparł się o ladę baru i spojrzał na główną salę swojego klubu. Przy stolikach siedziały nieliczne osoby, leniwie sącząc krafty i od czasu do czasu zaszczycając swoich towarzyszy spojrzeniami, które zaraz potem znów spoczywały na ekranach smartfonów. Parkiet był pusty, nie obściskiwała się na nim ani jedna para. Nic dziwnego, do klubu trafili dziś jedynie ci, którzy chcieli jeszcze przedłużyć weekend, bo wraz z jego końcem odczuwali bezkresną pustkę, albo czuli jeszcze delikatne pobudzenie po wciąganych i łykanych w piątek oraz sobotę stymulantach. Obroty weekendowe były przyzwoite, więc zwykły właściciel klubu byłby umiarkowanie zadowolony. Ale Krzysztof nie był zwykłym właścicielem klubu.

Wysoki i dobrze zbudowany Friedrich górował nad dwiema drobnymi barmankami, które czyściły bar tak starannie, jakby właśnie trwał tu strajk włoski. Jak tylko szef się zmyje do swojej kanciapy, zwanej przez niego samego biurem, wrócą do plotkowania i obgadywania bywalców. Obecność Friedricha zawsze działała energetyzująco na personel, za to jego absencja sprawiała, że czas za barem wydawał się zwalniać. Friedrich nie miał o to pretensji do pracowników, bo dawno temu sam robił dokładnie to samo.

Postał jeszcze chwilę, bardziej dla zasady niż z konkretnej przyczyny, wreszcie przeczesał palcami swoje lekko siwiejące, ciemne włosy, zapiął koszulę w kratę na przedostatni guzik i ruszył w stronę biura. W środku spojrzał na telefon oraz laptopa, poszukując wiadomości, ale żadna nie nadeszła. Niedobrze. Zlecił swoim współpracownikom wykonanie pewnej czynności, w sam raz na rozpoczęcie tygodnia, ale najwyraźniej ich przerosła. Albo jej wykonanie z jakichś względów się przeciągało. Kazał ją wykonać najbardziej ogarniętemu, Dawidowi Kwiekowi, ale ten się wymigał bliżej niesprecyzowanymi planami na wieczór. Sprawę załatwiali więc dwaj inni mężczyźni, bardziej od Kwieka wyrośnięci, ale za to głupsi.

Wreszcie Krzysztof otrzymał krótkiego SMS-a: „jestesmy na gorniczej, choc tu”. Skwitował błąd ortograficzny pełnym politowania grymasem, wyłączył komputer, wziął klucze i oznajmił pracownikom, że wychodzi. Na Górniczą z Mariackiej był rzut beretem, więc postanowił się przejść. Idąc opustoszałą Warszawską, poczuł, że się spocił – kolejny dowód na to, że latka lecą. Skoro podczas niedługiego spaceru ciepłym wieczorem jego czterdziestopięcioletnie ciało oznajmiało na różne sposoby, że jest zmęczone, to beztroski okres pełnej sprawności powoli się kończy. Za kolejną dekadę będzie pewnie wsiadał do samochodu w celu pokonania nawet kilkuset metrów, a w sypialni z żoną będzie musiał się wzmacniać suplementami. Jak prowadzić awanturniczy styl życia w takim stanie? Przecież przed sześćdziesiątką nie będzie ganiał po mieście, doglądając wszystkich spraw. Mógłby przekazać większość zadań komuś zaufanemu z głową na karku, ale taki ktoś do tej pory się nie ujawnił. Syna się nie dorobił, a dla swojej nastoletniej córki zaplanował przyszłość nieco lepszą niż prowadzenie klubu i pilnowanie siatki dilerów. Niezwykle wyszczekana Monika pewnie by sobie nawet dała radę, ale Krzysiek nie po to harował, żeby córeczka skończyła jak tatuś. Kilka ogarniętych osób z ekipy może by się nadawało, ale nie było po nich widać wielkiej chęci wzięcia na siebie większej odpowiedzialności.

Stanął przed opuszczoną niską kamienicą na Górniczej i spojrzał w górę. Przez deski, którymi zabito jedno z okien, dyskretnie przebijało światło, lecz nie na tyle, by zwrócić czyjąś uwagę. Wszedł do środka, wciągnął głęboko powietrze, żeby nie wdychać zapachu stęchlizny, i wdrapał się po drewnianych schodach. Otworzył drzwi i zobaczył oświetlonego dwiema lampami mężczyznę siedzącego na krześle oraz swoich ludzi, którzy stali przed nim grzecznie, niczym podwładni na dywaniku u szefa. W rzeczywistości role w tym teatrzyku były rozpisane zupełnie inaczej – kolejny dowód na to, że pierwsze wrażenie zwykle zawodzi.

Jeden ze stojących mężczyzn odwrócił się w stronę Friedricha, gdy usłyszał uchylane drzwi.

– To on – powiedział do Krzyśka. – Nie było go w chacie, więc trochę go szukaliśmy, sorry.

Friedrich spojrzał na siedzącego mężczyznę. Młodziak, niedawno pewnie przekroczył dwudziestkę, chudy i niezbyt wysoki, w dresie i białej koszulce. Jego czapka z daszkiem leżała mu pod nogami, a z łuku brwiowego ciekła wąska strużka krwi. Mina chłopaka nie wskazywała na to, że jest gotowy stawić czoła trzem przeciwnikom. Rozbiegane oczy próbowały uporządkować rysujący się przed nim obraz, a wąskie usta ułożyły się w podkowę wyrażającą trochę zaskoczenia i dużo więcej strachu.

– To na pewno on? Nie pojebaliście niczego? – zapytał szef z wątpliwością w głosie.

– Bankowo, patrz, co miał w kapsie. – Jeden ze stojących mężczyzn podał Krzysztofowi worek.

W środku było kilkanaście fioletowych tabletek w kształcie byka kojarzącego się z marką samochodów premium. Tabsy lamborghini od kilku miesięcy zajmowały głowę Friedricha dużo bardziej niż nabijane na kasę obroty z klubu. Krzysiek wziął tabletki do ręki, podsunął siedzącemu chłopakowi pod oczy i zapytał delikatnym głosem:

– No, kolego, skąd to masz? Podziel się z nami swoim źród­łem.

– Naprawdę ich nie znam, przecieżbym wam powiedział – zapewnił solennie szczupły chłopaczyna.

Niczym surowy ojciec z XIX wieku Krzysztof wymierzył chłopakowi szybkiego liścia, na tyle jednak delikatnie, by ten nie miał problemów z utrzymaniem się na krześle. Następnie wyraził swoje powątpiewanie:

– Nieznajomi sprzedali ci tabsy na handel? Mam w to uwierzyć?

– Nie sprzedali, tylko podobno dali w komis – poprawił szefa jeden z jego pracowników.

– O, to jeszcze lepiej. Nieznajomi dali ci worek tabsów na kredyt. Prawdziwy z ciebie szczęściarz – podsumował historię Krzysztof.

– Kurwa, serio, zgarnęli mnie z Bankowej, zamrugali świat­łami i uchylili drzwi z tyłu – ciągnął swoją opowieść zrozpaczony chłopak.

– I tak po prostu wszedłeś, bez żadnych wątpliwości? – kontynuował przesłuchanie Krzysiek.

– Słyszałem wcześniej plotę, że tak je gonią. Wchodzisz do auta, dostajesz sto w komis i oddajesz hajs za parę dni.

– Jaki to samochód?

– Czarne audi A4, katowickie blachy, mord nie widziałem, bo ciemno było, nawet się do mnie nie odwrócili. Dwóch większych typów w czapkach.

– Ale brednie, mogłeś wymyślić coś lepszego. – Friedrich pokręcił głową z dezaprobatą i skinął głową na jednego z mężczyzn.

Ten podszedł do chłopaka, chwycił jego mały palec lewej ręki i wygiął. Młody mężczyzna krzyknął z bólu, a w jego oczach pojawiły się łzy.

– Przysięgam! Przecieżbym was nie ciulał – wysapał płaczliwym tonem przesłuchiwany delikwent.

– Za ile ci je policzyli? Kiedy masz im oddać kasę? – dopytał Krzysiek, dając łamaczowi palców znak, że już wystarczy.

– Dychę od jednej, w przyszły piątek mam być na Bankowej o dwudziestej pierwszej. Mam mieć tysiaka i dostanę kolejne.

Usłyszawszy ten istotny szczegół, Krzysiek nieco się uspokoił i zaczął wierzyć chudemu. To idealna okazja, żeby zrobić zasadzkę.

– Za ile je gonisz?

– Piętnaście albo dwadzieścia złotych, zależy komu. Ludzie je kupują jak pojebani, to przebija wszystkie piguły, które były do tej pory w Kato. Kurwa, przysięgam, to prawda!

– Dobra, słuchaj, koleżko, w przyszły piątek grzecznie stawisz się w umówionym miejscu, żeby im oddać kasę. Nawet nie próbuj im dać cynku, że o tym wiem. Mamy na ciebie namiar, więc jak zaczniesz kombinować albo jak ich wtedy nie będzie, to na wykręconym palcu się nie skończy. Kumasz czy powtórzyć?

– Kumam, kumam. W przyszły piątek o dwudziestej pierwszej na Bankowej, naprawdę. A jak coś się zmieni, to przyjdę ci o tym powiedzieć do klubu – solennie zapewnił chłopak, a każda część jego ciała zapewniała, że ma dobre intencje wobec swoich oprawców.

Friedrich wyprostował się i z góry spojrzał na przesłuchiwanego, który wyglądał jak chodząca rozpacz – blady, powyginany i zalany łzami. Zupełnie się rozkleił, choć nawet nie wzięli go porządnie w obroty. Raczej nie kłamie i na pewno jest tylko pionkiem.

– Okej, niech ci będzie. A teraz wracaj grzecznie do domu i nie mów nikomu o naszej pogawędce – zakończył Krzysztof.

Sabina Trzmiel

– Wychodzi na to, że od pięciu lat był sierotą – nie odwracając wzroku sprzed monitora, podsumowała informacje przeczytane w ewidencji ludności Sabina.

Siedzieli w swoim biurze w opustoszałej już komendzie przy ulicy Lompy. Role się odwróciły i teraz to Świerczewski chętnie udałby się do domu, za to Trzmiel nabrała chęci do pracy, niezrażona rozczarowującymi poszlakami, według których denat najprawdopodobniej zabił się sam.

– Data śmierci rodziców jest dokładnie ta sama. Musieli zginąć w jakimś wypadku – zauważył Świerczewski, popijając małą czarną instant, której jedyną zaletą była zaskakująco duża ilość kofeiny jak na kawę rozpuszczalną marki włas­nej jednej z sieci dyskontów. – Może dajmy sobie już spokój na dziś, co?

– Sprawdźmy jeszcze tylko społecznościówki. Może ktoś mu groził albo z niego szydził.

– I robił to publicznie? Wrócimy tam jutro rano i sprawdzimy jego telefon, więcej się dowiemy – odpowiedział Andrzej i pokręcił głową, widząc, że Sabina nie przyjęła jego uwagi do wiadomości.

Szybka kwerenda profilu zmarłego chłopaka na Facebooku pozwoliła ustalić jego najbliższych znajomych. Nie miał okreś­lonego statusu związku, ale za to większość zdjęć była publiczna, a z ich analizy wynikało, że najbliższą mu osobą była Ewelina Daczyńska, studentka Uniwersytetu Śląskiego. Na wielu wspólnych zdjęciach wyglądali na zakochanych, choć po datach można się było zorientować, że w ostatnim czasie ich relacje się ochłodziły lub początkowe zauroczenie przeszło w przyzwyczajenie. Ostatnie zdjęcie na profilu Łukasz opublikował miesiąc wcześniej, tymczasem Ewelina od tamtej pory wrzuciła jeszcze kilka imprezowych fotek, ale już bez niego.

– Dobra, Sabaton, ja jadę. – Andrzej stracił cierpliwość. – Nie będę z powodu samobójstwa siedział do nocy.

– Nie nazywaj mnie tak, już ci mówiłam – odburknęła Sabina. – Co to za ksywa dla kobiety? Kojarzy się z jakimś słoniem.

– Ech, nie obrażaj się, to dobra kapela.

– Jedź, ja jeszcze go posprawdzam i pogadamy jutro.

– No to na razie, Sabatonku – pożegnał się czule Świerczewski, klepiąc Sabinę po ramieniu.

Trzmiel ledwo kiwnęła głową i przełączyła się z powrotem do ewidencji ludności. Ewelina Daczyńska była zameldowana tymczasowo w Superjednostce, gigantycznym szarym bloku, który postawiono w samiutkim środku Katowic – najwyraźniej, żeby zrobić komuś na złość. Blok był tak wielki, że zyskał status oddzielnego osiedla, i było w nim sporo obskurnych kawalerek, chętnie wynajmowanych przez studentów, dla których lokalizacja mieszkania liczyła się dużo bardziej niż standard.

Sabina spojrzała na zegarek – będzie u dziewczyny najwcześniej nieco przed dziesiątą. Chwilę się zastanawiała, co zrobić, ale doszła do wniosku, że ona sama wolałaby otrzymać informację o samobójstwie swojego chłopaka – nawet byłego – jak najszybciej.

Zaparkowała swoją niebieską corsę na parkingu tuż przy wielkim budynku. Ponieważ z klatki wychodzili akurat ludzie, wykorzystała sytuację i weszła do środka bez użycia domofonu. Wjechała windą na czwarte piętro i stanęła przed starymi białymi drzwiami, które zamontowali tu prawdopodobnie jeszcze budowniczy bloku. Słysząc w mieszkaniu muzykę, zrezygnowała z pukania i nacisnęła dzwonek.

Drzwi otworzyła szczupła blondynka o wysportowanej sylwetce, którą Trzmiel godzinę temu widziała na zdjęciach z Facebooka. Dziewczyna była ubrana w szary dres, niemal taki sam, w jakim po domu paradowała na co dzień Sabina, więc komisarz poczuła do niej pewną sympatię.

– O co chodzi? – zapytała z niepewną miną dziewczyna.

– Dobry wieczór, komisarz Trzmiel z Komendy Wojewódzkiej – odpowiedziała uprzejmie Sabina, pokazując legitymację służbową, czym wprawiła lokatorkę w konsternację. – Mam kilka pytań. Mogę zająć pani dosłownie kwadrans?

Ewelina wpuściła Sabinę do środka bez słowa i wskazała ręką pokój, co było zbędne, gdyż stanowił on jedyne pomieszczenie poza niewielką kuchnią i toaletą. Usiadły obie na kanapie, Sabina skierowana przyjacielsko do Eweliny, Ewelina mniej przyjacielsko odwrócona twarzą w stronę niewielkiego stołu.

– Przyszłam porozmawiać o Łukaszu Narazińskim. Znają się państwo, prawda? – zagaiła rozmowę Sabina.

– Tak, byliśmy parą, a o co chodzi?

– Niestety nie żyje – odpowiedziała wprost policjantka. – Wypadł z balkonu.

– O Boże. – Mówiąc to, Ewelina odwróciła wzrok w kierunku przeciwległej ściany, nie było jednak po niej widać specjalnego przejęcia. Trzmiel przysięgłaby, że na jej twarzy pojawił się cień ulgi. – Ale jak to wypadł? Ludzie zazwyczaj nie wypadają z balkonów – zauważyła trzeźwo Daczyńska.

– Nie wiemy jeszcze, co dokładnie się wydarzyło. Podejrzewamy samobójstwo, dlatego chciałam z panią porozmawiać. Łukasz nie miał rodziny i pani była chyba najbliższą mu osobą.

– Miał dalszą rodzinę, ale nie utrzymywał z nią kontaktów. Po śmierci rodziców na kilka lat trafił do domu dziecka.

– Kiedy widziała go pani ostatni raz?

– Dzisiaj, po południu. Spotkaliśmy się koło osiemnastej, żeby pogadać.

– O czym rozmawialiście?

– Powiedzmy, że ustalaliśmy szczegóły rozstania – odpowiedziała dyplomatycznie dziewczyna.

Sabina z zaskoczeniem stwierdziła, że na Ewelinie informacja o samobójstwie mężczyzny, z którym jeszcze dziś de facto stanowiła parę, nie wywarła wielkiego wrażenia. Nie miała łez w oczach, zachowywała się spokojnie, odpowiadała wymijającymi frazami żywcem wyjętymi z konferencji prasowej ministra spraw zagranicznych.

– Czyli tak naprawdę to dziś zerwaliście? – upewniła się komisarz.

– Nie powiedziałabym. To trwało od kilku tygodni, oboje czekaliśmy na to, kto pierwszy podejmie decyzję. Dzisiaj to przyklepaliśmy.

– Jak Łukasz na to zareagował?

– W typowy dla siebie sposób, był niemiły i szorstki. Potem poszedł w swoją stronę. To był zaborczy i nieznoszący sprzeciwu człowiek, po prawie roku bycia z nim miałam dość. – Daczyńska najwyraźniej zapomniała o zasadzie, że o zmarłych nie mówi się źle, a przynajmniej nie w dniu ich śmierci.

– Mógł z tego powodu popełnić samobójstwo?

– Z mojego powodu? – parsknęła Ewelina. – Wątpię. W pewnym momencie zaczął traktować mnie jak własność, miałam z nim być, bo mu się to należało. A nikt się przecież nie zabija z powodu utraty roweru. Pewnie miał długi albo inne kłopoty.

– Miał kontakty z kimś, kogo mógł się bać? – podchwyciła wątek policjantka.

– Mógł mieć. W ostatnim czasie często był nieuchwytny i tajemniczy, chwalił się, że zarobi sporo pieniędzy. Ale szczegółów nie znam. Na pewno nie chodzi o nikogo z naszych wspólnych znajomych.

– No dobrze, jest późno, więc nie będę pani zabierać więcej czasu. Ale na pewno będziemy chcieli jeszcze z panią porozmawiać, może na komendzie. Da mi pani swój numer telefonu?

Daczyńska wzięła z półki pod stołem małą kartkę papieru i napisała swój numer. Żegnając się, miała obojętną minę, jakby zamykała drzwi za pracownikiem gazowni.

Piotr Machinek

– Nie tapiruj już tych włosów! Powiedziałam ci, że będziesz łysy, zobaczysz! – krzyknęła Jadwiga Machinek, korpulentna sprzedawczyni z lokalnego sklepu spożywczego Jędruś Market 24h do swojego syna.

– Mamo, skończ już, nie mogę słuchać tych nieustannych rad – odpowiedział Piotr, nie przestając nacierać włosów starym swetrem.

– Przez to tapirowanie będziesz łysy i żadna dziewczyna nie będzie cię chciała. – Matka nie rezygnowała z przedstawiania synowi swojej wizji świata. – Masz takie piękne, gęste włosy. Po co ty je niszczysz?

– Jezu, przestań już trajkotać! Odkąd wróciłaś z pracy, ciąg­le ględzisz – odkrzyknął Piotrek, z rezygnacją rzucając sweter na stare łóżko w swoim niewielkim pokoiku, który zajmował od dziecka.

Dotknął swojej głowy, żeby ocenić efekty działań. Jego czarne włosy rzeczywiście były gęste, ale uparcie opadały i zamiast się kręcić, delikatnie falowały, przez co wymarzone afro wymagało codziennej pielęgnacji. W tym momencie zamiast afrykańskich stojących loków miał czarne sprężyny, które wyglądały bardziej na niedokończone dredy niż na fryzurę jednego z liderów Boot Camp Clik. Ale przynajmniej dumnie sterczały, tworząc całkiem spory objętościowo nieład. Nawet mogło to wyglądać jak afro, ale tylko z daleka – chłopak na nic więcej nie mógł liczyć.

Piotrek oparł się wygodniej o fotel i włączył monitor, żeby wybrać nowy serial z torrentów do ściągnięcia. Było już po sesji, którą zaliczył doskonale, nawet lepiej od Łukasza, pupilka instytutu chemii, którego krnąbrny charakter nie przeszkadzał wykładowcom w wynoszeniu jego talentów na piedestał. No, ale Łukasz był sierotą i stypendystą miejskiego funduszu wspierającego talenty z domów dziecka, więc Piotr nie czuł o to żalu do przyjaciela. Tym bardziej na początku wakacji, mając w perspektywie labę aż do października. Co prawda, pracował jeszcze na trzy czwarte etatu w KFC, ale był w stanie to ścierpieć. W końcu ponad tysiąc złotych miesięcznie piechotą nie chodzi.

W trakcie semestru, gdy Piotrek musiał gonić do restauracji na Trzy Stawy prosto z zajęć albo wstawać po trzech godzinach snu, gdy miał zmianę zamykającą, czasem miał dość. Z zazdrością patrzył na wyspanych kolegów i koleżanki z grupy, którzy mieli kieszonkowe i opłacone mieszkanie. Dla nich studenckie życie toczyło się pełną parą – imprezy, konferencje, debaty w kołach naukowych. Piotrek, syn pracownika fizycznego jednego z zakładów produkcyjnych z Szopienic i sprzedawczyni ze sklepu spożywczego, na beztroskie rozwijanie swojej pozycji naukowo-towarzyskiej na uczelni nie mógł sobie pozwolić.

Tym bardziej że jego ojciec przymierzał się do wyremontowania ich starej kuchni, która wyglądała jak scenografia któregoś z filmów Bałabanowa. Wiązało się to z koniecznością wsparcia rodziców nieco większą kwotą niż wcześniej, co z kolei sprawiło, że młody Machinek musiał przez więcej godzin tygodniowo panierować, marynować, smażyć bądź sprzedawać kurczaki. I tak dobrze, że menadżerka restauracji zgodziła się na rozszerzenie jego grafiku na wakacje, bo z dwojga złego: mniej wolnego czasu czy mniej pieniędzy, Piotr wolał zdecydowanie to pierwsze. Nie dlatego, że nie potrzebował więcej odpoczynku – po prostu kasy potrzebował bardziej.

Ponieważ nigdy nie miał jej wiele, dobrze znał jej kluczowe znaczenie. Można przekonywać, że pieniądze szczęścia nie dają, jednak każdy gołodupiec wie, że szczęście można sobie zwyczajnie kupić. Gdy wszystko wokół ciebie jest ładne, nowe, gustowne, pachnące, smaczne i zdrowe, uśmiech na ustach pojawia ci się automatycznie. Nie trzeba do tego praktyk mindfulness czy godzin rozciągania się podczas jogi.

Za to gdy musisz oglądać każdego złotego, decydować, na którą imprezę cię stać, a którą odpuścić, co chwila odmawiać zrzutki na prezent, alkohol czy wynajęcie domku w górach, twoja pozycja towarzyska momentalnie spada, a to już przyjemne nie jest. Gdy chodzisz w spranych spodniach i schodzonych butach, pachniesz dezodorantem za dychę, a nie Paco Rabanne, stajesz się automatycznie mniej atrakcyjny zarówno dla płci przeciwnej, jak i dla kumpli, a wtedy rzeczywiście można popaść w depresję. Nikt nie będzie zgłębiał twojego pięknego wnętrza, jeśli już z daleka obwieszczasz potencjalnym znajomym: „Ten facet ma problemy, tylko zepsuje wam atmosferę”.

Dlatego też Piotrek kierował się w życiu zasadą „pieniądz nie śmierdzi”. Na razie nie śmierdziały wypłaty z KFC, ale gdyby ktoś zaproponował mu atrakcyjniejszą możliwość zarobkowania, przyjąłby ją z wdzięcznością.

Z rozmyślań wyrwał go dźwięk taniego smartfona. Ewelina, dziewczyna Łukasza, napisała na Messengerze: „jestes?”. „Tak, co tam?” – Piotr szybko odpisał na komputerze. „Mam złą wiadomość”. Pewnie w końcu zerwała z Łukaszem, na co zanosiło się co najmniej od kwietnia. „O co chodzi?” – napisał zniecierpliwiony.

Odpowiedź nie nadeszła od razu. Messenger informował trzema migającymi kropeczkami, że osoba po drugiej stronie coś pisze, ale zastanawiająco długo nie pojawiała się żadna treść. Albo pisze elaborat, co nie było w stylu Eweliny, albo co chwilę kasuje, bo nie jest zadowolona z użytych słów, co już do niej pasowało. Ewelina była tą osobą w ekipie, która zdecydowanie najbardziej dbała o swój wizerunek. Uważnie dobierała nie tylko ciuchy i kosmetyki, ale także słowa, szczególnie gdy pisała w sieci i mogła trzy razy się zastanowić, jaki komunikat dobrać, by wzbudzić sympatię czy przekonać rozmówcę do swoich racji.

Wreszcie nadeszła wiadomość: „Łukasz nie żyje, popełnił samobojstwo, wyskoczyl z balkonu. Własnie się dowiedziałam, byla u mnie policjantka. Straszna sprawa. Mam nadzieję, że nie będziesz tego wiązac z naszym rozstaniem”.

Piotr początkowo nie mógł uwierzyć w to, co właśnie przeczytał. Przeleciał tekst wzrokiem jeszcze dwa razy, by go przetrawić i przyjąć do wiadomości. „Żartujesz?” – odpisał po chwili. „Nie :-(” – napisała szybko dziewczyna.

Wstał z fotela i zaczął chodzić po swoim pokoju, trzymając się za głowę. Maleńki pokoik nie umożliwiał dłuższych spacerów, więc wyglądał przy tym jak dzikie zwierzę zamknięte w klatce. Jak lew, który zamiast grzywy ma prawie dredy. Chłopak złapał się za głowę i stanął przed oknem. Łukasz popełnił samobójstwo – przecież to niemożliwe. Kto jak kto, ale on? Człowiek, który tyle przeszedł bez większej psychicznej załamki, który nie bał się najostrzejszych profesorów na uczelni, zawsze chętny do pyskówki, nigdy niecofający się przed kłótnią czy wymianą epitetów.

Oczywiście Piotrek wiedział, że ta wyzywająca poza Łukasza była tylko próbą ukrycia ran i słabości. Łukasz był wewnętrznie mocno poobijany, szczególnie po stracie rodziców, zresztą wcześniej też wszystko szło mu jak po grudzie. Samobójcy rzadko wyglądają na takich, którzy chętnie targnęliby się na swoje życie, niejednokrotnie są duszami towarzystwa, próbując uśmiechem lub twardą pozą zakryć lęk przed światem czy utratę nadziei. Znajomi większości samobójców zachodzą w głowę, jak to się mogło stać, przecież nie było żadnych sygnałów, akurat po nim lub po niej w życiu by się tego nie spodziewali. Ale Piotrek odbył z Łukaszem dziesiątki szczerych rozmów, w których przyjaciel zdejmował swoją apodyktyczną maskę, a to, co pod nią się kryło, to nie rezygnacja czy chęć złożenia broni, tylko determinacja i ambicja wymieszane z lękiem i kompleksami. Ktoś, kto ciągle celował wyżej, stale uważał, że należy mu się od życia więcej, i przekonywał, że w końcu to zdobędzie, raczej nie rezygnuje tylko z powodu dziewczyny. Nawet jeśli kochał ją do przesady, miłością zaborczą i ekspansywną, która była w rzeczywistości paniczną ucieczką przed samotnością sieroty.

Przeglądarka w komputerze wydała sygnał informujący o kolejnej wiadomości. „Piotrek, odpisz coś, nic nie powiesz?” – napisała Ewelina, oczekująca pewnie przed ekranem na reakcję chłopaka. Nie będzie nic pisał, temat śmierci przyjaciela to nie jest przedmiot do dyskusji na Facebooku. Za pomocą wiadomości tekstowej można najwyżej poprosić o notatki z wykładów albo przypomnieć o niezwróconej książce. Ewelina napisała do niego, zamiast zadzwonić, z czystej wygody. Albo z poczucia winy, które mógłby zdradzić drżący głos lub plączący się język.

Piotr chwycił za telefon i wyszukał Ewelinę w kontaktach. Nie marnując czasu, zadzwonił. Odezwała się po pierwszym sygnale.

– Halo? – powiedziała cicho Daczyńska.

– I co, zadowolona jesteś z siebie? – niemalże krzyknął do telefonu Piotrek.

– Wiedziałam, że zwalisz winę na mnie. To zawsze Daczyńska jest tą złą, źródłem wszystkich nieszczęść – odburknęła Ewelina, wciąż jednak cichym i niepewnym tonem. – Ale zerwaliśmy nie z mojego powodu, tylko przez jego wyskoki, które dobrze znasz.

– Myślisz, że świadomość, że jego dziewczyna puszcza się za kasę z wpływowymi kolesiami, po nim spływała? Że miał to w dupie?

– Nie puszczam się, nie wiem, kto ci takich rzeczy nagadał. Tak w ogóle to nie masz pojęcia o świecie, prawiczku sprzedający kurczaki, więc mnie nie pouczaj z łaski swojej. – Ewelina traciła już nerwy, a wtedy się nakręcała i waliła bez ogródek.

– O, przepraszam, nie puszczasz się, tylko skaczesz przed nimi na golasa. Dupy dajesz pewnie tylko sporadycznie, a to rzeczywiście zmienia postać rzeczy.

– Posłuchaj, gnoju, gówno wiesz i mnie obrażasz. Łukasz o tym wiedział i nie o to poszło. Poza tym sam nie był święty. Ciekawe, skąd nagle miał kasę. Nie każdy chce dziadować w fast foodzie jak ty.

– Opowiem na uczelni, skąd wspaniała Ewelinka ma pieniądze na różne tańce i zabawy. Przedstawię sytuację w odpowiednim świetle, o to się nie martw. Zobaczymy, czy reszta też stwierdzi, że kurewstwo to robota jak każda inna.

– Powiedz o mnie słowo, a dostaniesz taki wpierdol, że będziesz musiał wziąć urlop dziekański. A na mieście będziesz spalony. Będziesz mógł sobie chodzić na piwo co najwyżej na Ochojec – zagroziła dziewczyna bardzo pewnym siebie tonem.

– Czyli nie masz sobie nic do zarzucenia? Dobrze rozumiem? – Machinek nieco się uspokoił.

– Wszystko to wiesz od Łukasza, który lubił przekręcać i ubarwiać. Lepiej sprawdź, dlaczego znikał i był niedostępny całymi godzinami, z kim prowadził te podejrzane interesy, skąd miał wziąć tę górę gotówki, którą się chwalił. To, że się zabił, nie ma nic wspólnego z naszym związkiem, który już od tygodni był tylko wydmuszką. Wplątał się w coś, co go przerosło, i spanikował. I nawet nikomu nic nie powiedział.

– Pięknie odwracasz kota ogonem. Winszuję.

– No co, powiedział ci, nad czym to ostatnio tak pracował? Zdradził ci choć jeden szczegół? Nie, nawet tobie, wielkiemu przyjacielowi, nie pisnął słówka. Bo wtedy by się okazało, że Piotruś musiałby zmienić zdanie o swoim uwielbianym koledze. Grzeczny Piotruś nie zdzierżyłby przecież, że jego najbliższy towarzysz nie jest wiele lepszy od jego zepsutej dziewczyny.

– No to co on kombinował? Skoro według ciebie to jest powodem jego śmierci, to chyba sama wiesz przynajmniej nieco więcej niż grzeczny Piotruś, co nie?

– Nie wiem nic, bo ucinał temat. Taki to właśnie był mój oddany partner i twój lojalny przyjaciel. I między innymi dlatego z nim zerwałam. A ty możesz dalej pielęgnować jego wyidealizowany obraz.

– Ale nic ci nie powiedział? Musiał chyba jakoś ci tłumaczyć, dlaczego znikał. Przecież ty widywałaś się z nim częściej – powiedział Piotrek, rezygnując z gniewu w głosie.

– Nie, unikał odpowiedzi albo zwyczajnie ściemniał i mówił, że był z kimś, kto potem tego nie potwierdzał. Złapałam go na takich kłamstwach dziesiątki razy. Jeśli chcesz się dowiedzieć, dlaczego się zabił, lepiej sprawdź, z kim się wtedy bujał i co kombinował. A ode mnie się odpierdol dla własnego dobra, dzieciaczku.

Dzień DRUGI

Rozdział 2

Sabina Trzmiel

W niewielkim mieszkaniu komisarz Trzmiel w bloku na Osiedlu Paderewskiego zadzwonił budzik. Policjantka automatycznie zrzuciła przepocone prześcieradło, które bezwiednie musiała nałożyć na siebie podczas snu. Uchylone okno wpuszczało rześkiego powietrza tyle, co kot napłakał. Pomimo wczesnej pory nagrzane ściany bezlitośnie trzymały ciepło z poprzedniego parnego dnia. Wychodzące na wschód okna codziennie grzecznie przyjmowały słońce co najmniej do południa, tworząc z sypialni komisarz umeblowaną saunę. Nieduży wiatrak całą noc robił, co mógł, ale mógł niewiele. Żeby zrobić z mieszkania Trzmiel lokal zdatny do życia w coraz upalniejsze letnie miesiące, policjantka musiałaby zamontować w nim porządną klimatyzację, ale policyjna pensja pozwalała co najwyżej na uzbrojenie go w całą sieć mniejszych i większych wiatraków, które miały się do klimy tak jak kofeina do kokainy – nieco lepiej z nimi niż bez nich, ale szału nie ma.

Po otworzeniu oczu Sabina postanowiła poleżeć jeszcze chwilę w łóżku, by upewnić się w sytuacji. Gdy nabrała pewności, że leży we własnej sypialni, zaczęła sobie przypominać poprzedni wieczór. Do mniej więcej drugiej w nocy oglądała Ostre przedmioty na HBO GO, co samo w sobie było niewinne. Problem w tym, że równocześnie opróżniła półtorej butelki czerwonego wina z Egeru. Nie do końca nawet pamiętała, na którym odcinku skończyła. Głowa jej nie bolała, co z jednej strony było w porządku, ale z drugiej oznaczało, że była jeszcze nieco pijana. Potrzebowała co najmniej półtorej godziny na zimny prysznic, solidne śniadanie i wzmocnienie się suplementami diety idealnymi na tę okazję.

Szybko się jednak okazało, że może o tym tylko pomarzyć. Do alarmu budzika dołączył bowiem sygnał telefonu, tworząc bezlitosny dwugłos oznajmiający, że czas wrócić do rzeczywistości.

– Halo – zachrypiała do telefonu.

– Dziewczyno, co ty, jeszcze śpisz? – odpowiedział komisarz Świerczewski z tradycyjną w takich sytuacjach dezaprobatą w głosie.

– Skoro odebrałam telefon i powiedziałam „halo”, to chyba niezbity dowód na to, że już nie, panie śledczy.

– Kohut dzwonił. Mamy jak najszybciej przyjechać do niego do prokuratury. W sprawie tego wczorajszego trupa. Będę u ciebie za piętnaście minut. Dasz radę się ogarnąć?

– Tak, za piętnaście minut u mnie pod klatką. Do zobaczenia.

Tych ostatnich słów komisarz już nie usłyszał, bo Sabina źle skoordynowała działania i najpierw nacisnęła na czerwoną słuchawkę, a dopiero potem się pożegnała. Popędziła do łazienki, zrzuciła wczorajszą bieliznę i wskoczyła pod prysznic. Przez pięć minut oblewała się zimną wodą, co miało zbawienne efekty – między innymi przypomniała sobie, że zostały jej jeszcze trzy odcinki serialu z pociętą Amy Adams w roli głównej. Wybiegła z klatki z mokrymi włosami dosłownie po trzynastu minutach od rozmowy ze Świerczewskim. Mimo to siedzący w srebrnej astrze komisarz i tak kręcił głową. Nie zareagowała jednak, dochodząc do wniosku, że ten przykładny obywatel, wspaniały ojciec i kochający mąż w jednym musiał rozpocząć dzień od pouczania kolegów lub koleżanek, którzy żyją po swojemu, czytaj: gorzej. Po prostu nie umiał inaczej.

Choć nie było jeszcze wpół do ósmej, parking przed prokuraturą na Wita Stwosza był już pełny, więc zjechali niżej i zaparkowali przy seminarium duchownym. Pokonanie kilkudziesięciu metrów do budynku Sabina okupiła zadyszką i przepoceniem dopiero co włożonej koszulki, ponieważ spieszący się Świerczewski niewiele robił sobie z faktu, że koleżanka jeszcze nie do końca weszła w nowy dzień. Biuro Andrzeja Kohuta powitało ich za to przyjemnym powiewem klimatyzacji oraz zapachem dopiero co zaparzonej kawy. Niestety to drugie akurat nie było dla nich.

– Nie wyglądasz – rzucił Kohut na powitanie, mierząc Sabinę wzrokiem.

– Nie wyglądam na co, panie prokuratorze? – odpowiedziała Sabina i usiadła na wolnym krześle, nie czekając na pozwolenie gospodarza pokoju.

– Tak się mówi, gdy ktoś wygląda, jakby dopiero wyszedł z izby – wytłumaczył prokurator, sięgając do plecaka po butelkę wody, którą następnie rzucił Sabinie, co ta przyjęła z nieukrywaną wdzięcznością. – Zdążyliście wczoraj coś podziałać w sprawie chłopaka, który wypadł z okna na Gwiazdach?

– Tak, dokonaliśmy oględzin mieszkania – zaczął Świerczewski. – Nie było śladów walki, za to w zlewie były pozostałości po domowej roboty ekstrakcji kodeiny. Łukasz Naraziński przed śmiercią kupił tabletki przeciwbólowe w osiedlowej aptece, do której przyszedł sam według słów aptekarki. Doszliśmy do wniosku, że wypił kodeinę, by dodać sobie animuszu przed skokiem.

– Ja jeszcze wieczorem spotkałam się z jego byłą dziewczyną – wtrąciła niemrawo Sabina. – Dosłownie parę godzin przed śmiercią zerwali, więc może to było powodem. Choć Ewelina Daczyńska, bo tak się nazywa, była przekonana, że nie. Co ciekawe, niespecjalnie się przejęła…

– Niespecjalnie się przejęła? – powtórzył z zainteresowaniem Kohut.

– Nie wiem, czy to taki zimny typ kobiety, czy była na to gotowa. Trudno ocenić, krótko rozmawiałyśmy – dokończyła Trzmiel.

– No to będziemy musieli to ocenić jak najszybciej – odrzekł tajemniczo prokurator, podając Świerczewskiemu dokumenty z sekcji zwłok. – Dziś rano wydałem postanowienie o wszczęciu śledztwa w sprawie zabójstwa, ponieważ gdy pan Naraziński pokonywał odległość z balkonu do chodnika, już nie żył.

– Jak to? – Zbity z tropu Andrzej zaczął szybko wertować kartki.

– Wstępny test na obecność narkotyków wykazał, że w moczu miał morfinę. Na badanie toksykologiczne krwi musimy poczekać, ale najprawdopodobniej sam narkotyk nie był przyczyną śmierci. Tym bardziej że chłopak był zdrów jak ryba. Został za to solidnie potraktowany paralizatorem. Na klatce piersiowej i brzuchu medyk znalazł pięć podwójnych śladów po paralizatorze. Naraziński przyjął gigantyczną dawkę prądu, co razem z kodeiną doprowadziło do zatrzymania akcji serca.

– O kurwa – rzucił cicho Świerczewski, nie odrywając wzroku od dokumentów.

– Mówiłam. Czułam, że to nie samobójstwo, a ty nie wierzyłeś – pochwaliła się intuicją Sabina, lekko szturchając nogą krzesło Andrzeja.

– Następnie zabójca wyrzucił jego ciało z balkonu – ciąg­nął chłodnym tonem prokurator. – Na ciele medyk znalazł świeże zadrapania, a na ubraniach ślady farby, zapewne z barierek balkonowych. Naraziński był dosyć wysoki, więc sprawca musiał się trochę namęczyć, żeby go przerzucić.

– To co, może przycisnąć jeszcze raz tę dziewczynę? – zaproponowała Sabina.

– Nie, najpierw macie wrócić do jego mieszkania i zrobić porządne oględziny, a nie jakieś pobieżne rozglądanko – zaordynował prokurator. – Telefon, komputer, szafki, kurwa, szuflady, kafelki, panele, nawet lodówka. To mieszkanie nie może mieć przed nami żadnej tajemnicy. Potem dacie mi znać, co znaleźliście, i będziemy myśleć dalej.

Kinga Kowalska-Bartol

Wysoka i szczupła brunetka w średnim wieku weszła do budynku Urzędu Miasta Katowice przy ulicy Młyńskiej 4. Lekko kiwnęła głową w reakcji na słowa „dzień dobry, pani prezydent” wypowiedziane przez ochroniarza i nacisnęła przycisk przy windzie. Zwykli urzędnicy od pół godziny już pracowali przy swoich biurkach, więc do windy weszła sama. Wjechała na czwarte piętro i swobodnym krokiem pewnej siebie kobiety weszła do swojego biura. Machnęła ręką na powitanie urzędniczce z sekretariatu i zamknęła za sobą drzwi do swojego pokoju. Klimatyzacja włączona o wpół do ósmej przez sekretarkę zgodnie z dokładnymi wytycznymi szefowej zdążyła już przyjemnie schłodzić wnętrze.

Wiceprezydent Katowic ds. społecznych i kultury Kinga Kowalska-Bartol nie była przełożoną łatwą w obyciu. Wymagała od wszystkich stuprocentowej dyspozycyjności i kręciła nosem na wszelkie zwolnienia chorobowe, nawet jeśli na świstku od lekarza stało jak byk, że delikwent ma leżeć. Przecież w sumie może leżeć w pracy, wstawi się kanapę albo regulowany fotel – no i czym to się różni od leżenia w łóżku w domu? A przynajmniej zrobi coś pożytecznego, a nie tylko będzie patrzeć bezproduktywnie w sufit.

Kinga była święcie przekonana, że swoją pozycję w mieście zdobyła ciężką pracą i talentem. Zaczynała od szeregowej urzędniczki w Wydziale Polityki Społecznej, potem stopniowo awansowała aż do stanowiska naczelniczki wydziału. Po ostatnich wyborach samorządowych prezydent Pietrasz zaproponował jej stanowisko wiceprezydenta, co przyjęła ze spokojem jako naturalną kolej rzeczy. Nie dostrzegała przy tym, że jej awanse przychodziły zadziwiająco szybko. Jak tylko dorobiła się odpowiedniego stażu, by zdobyć kolejny szczebel, momentalnie szedł wniosek do prezydenta o awans, który jeszcze szybciej był przyklepywany. Szeregowi urzędnicy na awans z podinspektora na inspektora mogli czekać pięć lat, ale Kowalska-Bartol otrzymała go już po dwóch latach. Po czterech latach była główną specjalistką, a po sześciu – kierowniczką referatu. Zapewne jakąś rolę w tej błyskawicznej karierze odegrały bardzo bliskie relacje Kingi i jej męża z rządzącym Katowicami środowiskiem skupionym wokół prezydenta Eryka Pietrasza. Najpewniej dosyć istotne było też to, że jej mąż Przemysław Bartol był posłem z okręgu katowickiego.

Bartol wyciągnęła na biurko zaledwie jeden dokument. Nie znosiła walających się papierów, najchętniej zrezygnowałaby z obrotu papierowego na rzecz cyfrowego, ale cyfryzacja administracji wlokła się tak niemiłosiernie, że doczeka się tego pewnie niedługo przed emeryturą. Leżący na biurku Kingi dokument był oficjalnym wnioskiem obecnej naczelniczki Wydziału Polityki Społecznej Anny Morcinek. Wiceprezydent uzgodniła z bezpośrednio podległymi urzędnikami, że mają się komunikować przy pomocy poczty elektronicznej, a pisma papierowe składać tylko i wyłącznie w sprawach, których załatwienie wymagało formy papierowej. A nawet wtedy mogli to robić tylko po uzgodnieniach z wiceprezydent, żeby nie była zaskoczona żadnym niespodziewanym ruchem z ich strony. Papier jak już wpłynie, to nie ma zmiłuj, nie da się go schować, zostaje ślad w systemie elektronicznego obiegu dokumentów, który bezlitośnie przypomina o sprawach niezakończonych w terminie. Maila zawsze można usunąć.

W tym przypadku było inaczej. Anna Morcinek skierowała oficjalne pismo nie tylko bez uzgodnień. Złożyła je mimo wyraźnej sugestii, żeby tego nie robiła. Był to wyraz desperacji ze strony naczelniczki, która bezskutecznie próbowała załatwić palącą sprawę, ale odbijała się od kolejnych drzwi. W tej sytua­cji Kinga mogła postąpić tylko w jeden sposób – wezwała niesubordynowaną naczelniczkę na dywanik.

– Proszę – krzyknęła Kinga w reakcji na pukanie do drzwi jej pokoju.

Próg niepewnie przekroczyła niska blondynka z ewidentną nadwagą, co jeszcze pogarszało jej sytuację, gdyż Bartol podświadomie nie lubiła osób, które w jej mniemaniu nie potrafiły o siebie zadbać. Twarz Anny zdradzała przekonanie, że rozmowa nie będzie miła. Szybko usiadła naprzeciw wiceprezydent, gdy tylko ta niedbałym ruchem ręki wskazała jej odpowiedni fotel.

– No i co ja mam z tobą zrobić, Anno? – zaczęła rozmowę wychowawczą Kowalska-Bartol.

– Pani prezydent, wydaje mi się, że to nie ja jestem problemem, ale stan miejskich żłobków – odpowiedziała kulturalnie naczelniczka, trzymając się niepisanej zasady, że wiceprezydent Bartol zwraca się do wszystkich na „ty”, ale w drugą stronę to już nie działa.

– Co to znaczy zły stan żłobków? Tynk się sypie dzieciom na głowy, grasuje tam salmonella czy może w zimie nie ma ogrzewania? – zapytała retorycznie wiceprezydent.

– Źle się wyraziłam. Chodzi o brak miejsc, zresztą to wszystko jest napisane – odpowiedziała Anna, wskazując ręką na dokument. – Przecież pani dobrze wie, że dostać się do miejskiego żłobka to prawdziwy cud. Liczba chętnych kilkukrotnie przewyższa liczbę miejsc.

– Są prywatne żłobki, całe mnóstwo prywatnych żłobków – zauważyła Kinga.

– Ale są drogie, więc nie każdego mieszkańca na nie stać. Dlatego trzeba uruchomić przynajmniej dwa nowe i zwiększyć liczbę miejsc w pozostałych. Na Piotrowicach i Osiedlu Witosa nie ma żadnego miejskiego żłobka. Przecież to jest chore…

– Uważaj na słowa. – Kinga przerwała płaczliwy wywód naczelniczki podniesionym tonem. – Nie ma na nie pieniędzy, już ci mówiłam.

– A była pani przynajmniej w tej sprawie u prezydenta?

– Nie musiałam. W marcu wyraźnie powiedział: żadnych dodatkowych wydatków do końca roku. W październiku są wybory, a mieszkańcy tego miasta alergicznie reagują na informacje o nowych wydatkach…

– Pozwolę się nie zgodzić. – Tym razem to naczelniczka przerwała wywód wiceprezydent. – Rozmawiam z mieszkańcami w pracy i po niej. Wszyscy wolą sprawne usługi komunalne zamiast oszczędności, z których nie wiadomo, jakie są korzyści. A przynajmniej nikt tych korzyści z oszczędzania nie widzi.

– To twoja teoria – niemalże krzyknęła Kinga, ewidentnie tracąc już cierpliwość. – Prezydent twierdzi inaczej, a to on już dwukrotnie wygrał wybory, a nie ty. Skoro masz taki słuch społeczny, to załóż komitet, może cię wybiorą. Nabudujesz wtedy żłobków w całym mieście, na samych Murckach postawisz cztery, a w…

W tym momencie odezwał się prywatny telefon komórkowy Bartol. Wiceprezydent przerwała swój wywód, pomimo że bardzo się nakręciła i chciała wbić Annie przynajmniej jeszcze kilka szpil. Ale akurat z tego telefonu żadnych wiadomości o tej porze się nie spodziewała. Wyciągnęła go z torebki i zobaczyła, że to wiadomość z nieznanego numeru. Przeczytała.

„Wiem, co zrobiłaś”. Ta krótka wiadomość widniała w jej skrzynce odbiorczej i uparcie nie chciała zniknąć. Kinga poczuła, jak krew napływa jej do głowy, a mózg jest atakowany wydzielaną naprędce adrenaliną. Kto to może być? Co to za numer? Zaczęła szybko wertować swoje kontakty, nie wiedząc, czego właściwie szuka.

– Pani prezydent, czy coś się stało? – zapytała Morcinek, zauważywszy gwałtowną zmianę nastroju swojej szefowej.

– Nic, idź już – odpowiedziała Kinga, a następnie krzyknęła: – No, idź już! Później pogadamy.

Naczelniczka posłusznie opuściła pokój. Bartol wstała z krzesła i przetarła spocone dłonie o spódnicę. Podeszła do okna i wyjrzała na spokojną jak na tę porę Młyńską. Po chwili doszła do siebie, wybrała numer na swoim prywatnym telefonie i zaczęła dzwonić.

Sabina Trzmiel

Mieszkanie Łukasza Narazińskiego w świetle przedpołudniowego słońca nie nabierało jakiegoś szczególnego uroku. Gdy Sabina i Andrzej weszli do lokum po raz drugi, w progu nie naszło ich żadne nowe przeczucie, jakby kawalerka zabitego nie chciała się dostosować do oczekiwań prokuratora. Trzeba więc było obnażyć jej tajemnice krok po kroku, do czego od rana wzięli się policyjni technicy poszukujący odcisków palców, śladów krwi i materiału genetycznego osób trzecich. Mimo obecności ekipy z tego niewielkiego lokum wciąż bił minimalizm i porządek.

Na tym etapie śledztwa policjanci musieli działać schematycznie. Odtworzyć sieci powiązań zabitego z ludźmi z jego otoczenia, określić relacje z każdym z nich i ich ostatnie kontakty. W czasach wszechobecnego Internetu i permanentnego dostępu do kanałów telekomunikacji nie wydawało się to problemem. Trzeba było tylko zdobyć telefon i komputer ofiary, które umożliwiały wgląd w dużą część jej życia. Telefon to nie tylko połączenia i wiadomości tekstowe, ale przede wszystkim lokalizacja. Jeśli tylko dostawca usług telekomunikacyjnych chce współpracować, można szybko stworzyć w miarę dokładną mapę miejsc, w których przebywali ofiara czy podejrzany. Komputer to już w ogóle prawdziwa skrzynka ze skarbami. Ludzie są nieustannie zalogowani w aplikacjach, z których korzystają, więc krótki rekonesans zawartości laptopa może powiedzieć o człowieku więcej, niż on sam mógłby zdradzić.

Problem w tym, że laptopa ani komputera stacjonarnego nigdzie tu nie było. Nie było go na stole, w plecaku, w szafie ani w szufladach. Nie było go też w lodówce, łazience ani w śmietniku. W 2018 roku było niemożliwe, żeby młody mężczyzna, i to jeszcze student, funkcjonował bez komputera, przynajmniej starego rzęcha, który umożliwiał wygodne surfowanie po sieci. Brak komputera w takiej sytuacji był przynajmniej podejrzany. A jego znalezienie momentalnie znalazło się na samym szczycie listy spraw do załatwienia przez policję.

Był jedynie telefon, niestety nie smartfon, tylko stary sony ericsson z pękniętym ekranem i niemiłosiernie obitą obudową.

– Co się mogło stać z tym komputerem? – zadał bardzo ogólne pytanie Świerczewski, opierając się delikatnie o samą końcówkę blatu w kuchni i patrząc badawczo na Sabinę.

– Miliard rzeczy – podsumowała dziewczyna. – Ale musimy założyć, że ktoś go zabrał. Ten ktoś, kto go zabił. I całkiem możliwe, że zawartość komputera była głównym motywem zabójstwa.

– Został telefon, na początek dobre i to.

– Ale skoro sprawca nie wziął telefonu, to znaczy, że nic tam szczególnie ciekawego nie znajdziemy – przytomnie zauważyła Trzmiel.

– Przynajmniej sprawdzimy, gdzie ostatnio bywał. Masz wtyki w telekomach, zaczarujesz kogo trzeba i udostępnią nam logowania na cito – odpowiedział Andrzej, po czym zwrócił się do techników: – Co tam, ekipo? Znaleźliście coś, co nas zainteresuje?

– Odciski palców i sporo włosów należących przynajmniej do czterech osób – odezwała się policjantka w średnim wieku. – Dosyć świeży ślad krwi na barierce balkonowej, pewnie od przetarcia, gdy zabójca wyrzucał ciało z balkonu.

– W szafkach same materiały z zajęć na uczelni – uzupełnił młody technik. – Notatki z wykładów o chemii, wypożyczone książki o chemii, ksera książek o chemii. Ten człowiek poza chemią chyba świata nie widział.

– W telefonie dwa połączenia z wczoraj – odezwała się Sabina. – Jeden do „Ewel <3”, czyli jego byłej, a drugi z przedpołudnia do jakiegoś Piotrka. Zadzwonię pod ten numer i zaprosimy go na rozmowę, co ty na to?

– Tak, tak – odpowiedział mechanicznie Andrzej, rozglądając się po kuchni.

Kucnął koło zlewu i zaczął z bliska przyglądać się podłodze. Jasne kafelki były utrzymane w czystości, dostrzegł tylko kilka zaschniętych plam. Trochę brudu zgromadzonego w fugach między nimi. Przypatrzył się jednej z fug. Podszedł bliżej, nachylił się i przejechał palcem. Wyczuł zagłębienie.

– Sabina! Chyba coś znalazłem – krzyknął, wstając i podchodząc do zlewu.

Z koszyka na sztućce wyciągnął nóż do masła i wrócił z nim do podejrzanego kafelka. Wsadził nóż w fugę i podważył. Kafelek nieco się podniósł. Chwycił go palcami i podniósł.

Otworzył się przed nim niewielki schowek, wydrążony w posadzce, wielkości dokładnie jednego kafelka. W środku był przedpotopowy telefon i dwa worki z folii bąbelkowej.

– O kurwa, coś czuję, że to będzie game changer – szepnął Andrzej do Sabiny, która przykucnęła obok niego.

Dłonią w gumowej rękawiczce delikatnie położył wszystkie znaleziska na blacie w kuchni. Delikatnie otworzył jeden z worków. Na wierzchu była wata i kilka torebek chroniących przed wilgocią. Wyciągnął je i zajrzał głębiej. Wsadził rękę i wyciągnął część zawartości.

Na jego dłoni znajdowało się kilkanaście fioletowych tabletek w kształcie byka. Wyglądały jak znaczek jednej z marek samochodów premium.

– Tabletki ecstasy w kształcie byka – oceniła zawartość worka Sabina.

– Tabletki ecstasy w kształcie znaczka Lamborghini – poprawił ją Świerczewski.

Spojrzał do środka worka, a następnie przeniósł wzrok na drugi z worków i podsumował:

– Przynajmniej kilkaset sztuk.

Piotr Machinek

Niewyspany Piotrek wyjrzał przez szybę na brudne podwórko kamienicy. Otworzył szerzej okno, żeby rześkie poranne powietrze nieco uzdatniło jego pokój do życia. Delikatny powiew przyjemnie przemknął po bladym ciele chłopaka, nie zdołał jednak postawić go w pełni na nogi. W nocy Machinek przez kilka godzin próbował zasnąć, ale jego umysł uparcie nie chciał zostawić sprawy zmarłego przyjaciela. Zamknięte oczy nie przeszkadzały Piotrkowi w snuciu domysłów na temat motywów samobójstwa, a fakt, że żadne wytłumaczenie nie wydawało się przekonujące, tylko pogarszał sprawę. Chłopakowi udało się zdrzemnąć, gdy na dworze robiło się już jasno, po paru godzinach obudził go jednak alarm budzika, więc teraz czuł się jak na kacu, choć dzień wcześniej nie wypił ani kropli alkoholu.

– Piotrek, spóźnisz się, ubieraj się! – krzyknęła matka, nieświadoma dramatu przeżywanego przez syna.

– Spokojnie, mamo, kontroluję czas! – odkrzyknął, nie odwracając wzroku od podwórza.

Dlaczego Łukasz się zabił? Pierwszym wyjaśnieniem, które się nasuwało, było zerwanie z Eweliną. To na pierwszy rzut oka miało sens. Łukasz był sierotą i panicznie bał się samotności. Nie mówił tego Piotrkowi wprost, zresztą do niewielu bolączek się przyznawał. Zwykle trzeba było czytać jego zwierzenia między wierszami, obserwować komunikację niewerbalną, co nie było trudne, bo jego mimika i gesty były czytelne, szczególnie dla najbliższego kolegi. Z zachowania i nawyków Łukasza można było wyczytać, że nie znosił sytuacji, w której nie miał z kim wyjść, do kogo się odezwać, komu się poskarżyć na niesprawiedliwość świata. Choć był skryty i nieufny, a jego relacje z ludźmi były powierzchowne, dbał o nieustanne poszerzanie kręgu znajomych, żeby przypadkiem nie zostać na lodzie, gdyby pokłócił się z jakąś grupą. A o to nie było trudno, bo Naraziński był osobą trudną i antypatyczną.

Uwielbiał brylować w towarzystwie, a jego głowę cały czas zajmowało to, żeby wypadać w oczach ludzi jak najlepiej. Mimo to naprawdę blisko był z dwoma osobami – z Eweliną i Piotrkiem. Relacje z pozostałymi opierały się na niezobowiązujących pogawędkach, były pełne ironicznego dystansu i żartów. Bez wątpienia Łukasz miał z kim wyjść na imprezę, ale już krąg osób zaufanych i oddanych był bardzo niewielki. W ludziach, z którymi mógłby się umówić na piwo, Naraziński mógł wybierać, ale wyłożyć swoje żale mógł dwóm osobom. To dość słaby kapitał emocjonalny – zdecydowanie więcej zasobów zainwestował w kapitał towarzyski, którego realna wartość w sytuacjach granicznych spada jak kursy akcji podczas giełdowego krachu.

Pytanie tylko, czy taki emocjonalny krach, jakim było zerwanie z Eweliną, mógł skłonić Łukasza do samobójstwa. Przekonany o własnej genialności chłopak raczej zakasałby rękawy i zabrał się do roboty, żeby udowodnić Ewelinie, że popełniła błąd. Dwa dni chodziłby pewnie rozbity, ale zaczęłaby go napędzać chęć odwetu, jakim byłoby przekonanie byłej partnerki, że na własne życzenie utraciła prawdziwy diament. Wykorzystywałby każdą okazję, żeby udowadniać jej, jakim jest błyskotliwym oryginałem, który zajdzie tak daleko, że żadnemu z jej nowych fagasów nie będzie się to nawet śnić. To musiało być coś innego.

– Piotruś, już mnie denerwujesz. – Korpulentna matka Piotrka weszła do jego pokoju. – Przecież obiecałeś, że w wakacje zarobisz najwięcej, jak się da. Potrzebujemy więcej pieniędzy, tobie zresztą też by się przydały.

 – Mamo, idź do pracy. Zdążę, o nic się nie martw – odpowiedział, odwracając się w jej stronę.

Matka pokręciła głową i wyszła z pokoju. Po chwili usłyszał, jak drzwi wejściowe do mieszkania się zamykają. Skoro był już sam, mógł się ogarniać bez ryzyka, że matka zacznie drążyć, dlaczego jest nie w sosie. A o śmierci Łukasza nie chciał jej mówić, przynajmniej nie teraz. Już miał iść do łazienki, gdy zadzwoniła jego komórka. Odebrał.

– Słucham?

– Dzień dobry! Sabina Trzmiel z Komendy Wojewódzkiej Policji. Chcielibyśmy z panem zamienić kilka słów – poinformował go przyjemny damski głos.

– W sprawie Łukasza? – automatycznie zapytał Piotrek.

– No, tak – odpowiedziała zaskoczona policjantka.

– Chętnie, ale teraz wychodzę do pracy. Możemy się umówić na później?

– Nie możemy. Podwieziemy pana do pracy. A jeśli się pan spóźni, to pana usprawiedliwimy. Jest pan w domu? Proszę podać adres.

– Dobrze, niech tak będzie – odpowiedział Piotrek, po czym podał miejsce zamieszkania.

Mocne pukanie do drzwi rozległo się zaledwie pięć minut później. Policjanci musieli być niedaleko, pewnie w mieszkaniu Łukasza. Z Osiedla Gwiazd na 1 Maja było kilkaset metrów. Piotrek otworzył drzwi i wpuścił ich do środka, a następnie zaprowadził do swojego pokoju. Niska i nieco przy kości policjantka z bardzo ładną twarzą i wysoki, zadbany facet, który wyglądał jak z reklamy rodzinnego combi, którym zabiera na wakacje swoją żonę, dwoje dzieci i psa.

– Skąd pan wie, w jakiej sprawie chcieliśmy przyjechać? – zagadała podejrzliwie policjantka.

– Dowiedziałem się o Łukaszu od jego dziewczyny, Eweliny. A z tego, co wiem, policja sprawdza też samobójstwa. Swoją drogą, rozmawiali z nią państwo? Chyba więcej powie.

– Ewelina Daczyńska jest nam znana – ucięła temat policjantka. – O czym rozmawialiście wczoraj przez telefon?

– O życiu. Nie widzieliśmy się kilka dni. Chciał się wyżalić i pogadać o popsutych relacjach z Eweliną, z którą miał się spotkać po południu. Podczas tego spotkania z nim zerwała.

– Ewelinę również pan zna, tak? – dopytała policjantka. – Skąd się w ogóle znacie?

– Studiujemy razem chemię. Właśnie skończyliśmy pierwszy rok z bardzo dobrymi wynikami, więc na pewno nie zabił się z powodu sesji.

– A jak wyglądał jego związek z Eweliną? Często się kłócili?

– Często. Łukasz był trudny, Ewelina zresztą też. Oboje mówili prosto z mostu. Ewelina się pieniła, że Łukasz chciał ją zawłaszczyć, ograniczał jej wolność i tak dalej. Poza tym często się wywyższał w obecności jej znajomych, co prowadziło do kwasów. Ale nic dziwnego, że był trudny, po tym wszystkim, co przeżył…

– A co dokładnie przeżył? – Wciąż odzywała się jedynie pani komisarz, podczas gdy policjant siedział cicho i obserwował Piotrka.

– Nooo, jak miał czternaście lat, zginęli jego rodzice. Był jedynakiem, mieszkali w lokalu socjalnym na Szopienicach. Pewnego dnia był wielki wybuch gazu. Zginęło chyba wtedy sześć czy siedem osób, w tym rodzice Łukasza. On przeżył tylko dlatego, że akurat nie było go w domu.

– I co potem?

– Trafił do miejskiego domu dziecka na ulicy Morawa. Tam kwitł do osiemnastki. Ale na szczęście świetnie zdał maturę, dostał się na chemię i przyznali mu jakieś miejskie stypendium dla talentów w trudnej sytuacji. Dzięki temu stanął na nogi, mógł się utrzymać bez dorywczej pracy, wynajął kawalerkę na Gwiazdach.

– Takie młode talenty z chemii jak Łukasz i ty pewnie mają branie w czarnym biznesie, co? – odezwał się wreszcie policjant, a jego przyjacielski ton średnio korespondował z czujnym spojrzeniem.

– Nie bardzo rozumiem – odpowiedział zmieszany Piotrek.

– No, pewnie zdarzyło się wam czasem pokucharzyć dla dilerów? – ciągnął niezrażony komisarz. – Co pichciliście, amfę? Dla zdolnych chemików to żaden problem.

– W sensie, że produkowaliśmy narkotyki? I co, może myślicie, że z tego powodu Łukasz się zabił? Każdego studenta chemii o takie rzeczy państwo pytają? – Piotrek nieco się oburzył, pamiętając jednak, żeby trzymać fason.

– Bardzo sprytnie nie odpowiedziałeś na pytanie – zauważył policjant.

– Nigdy nie produkowałem żadnych narkotyków. Łukasz na pewno też nie. Był moim najlepszym kumplem, wiedziałbym o tym.

– Łukasz przed śmiercią wyekstraktował kodeinę z tabletek przeciwbólowych – spokojnie wtrąciła policjantka. – Co to jest, jeśli nie produkcja narkotyków? Nawet jeżeli na włas­ny użytek.

– O Jezu, od sporadycznego brania kody do robienia amfy jest jednak daleka droga. W każdym liceum pewnie co dziesiątemu uczniowi płynie we krwi trochę morfiny. Tak, czasem brał kodeinę, żeby się uspokoić. Po zerwaniu z Eweliną też mógł to zrobić. Nigdy tego nie pochwalałem, sam też nie stosuję, ale to chyba nie jest ciężka zbrodnia.

– Hm, widzę, że jesteś dosyć otwarty na narkotyki. A sam co sobie przygotowujesz, gdy poczujesz się źle? – wcisnął kolejną szpilę komisarz.

– Nic, przecież przed chwilą powiedziałem. Nawet alkohol piję od święta. Proszę mi sprawdzić krew.

– A co robiłeś wczoraj wieczorem, od dwudziestej do dwudziestej drugiej? – wciąż nacierał policjant.

– Byłem w domu. Potwierdzą to moi rodzice – odpowiedział szybko Piotr i dopiero po chwili dotarło do niego, co usłyszał. – Ale chwila, czyli on nie popełnił samobójstwa? Tak? Dobrze rozumiem?

– Sprawdzamy wszystkie możliwości – uciekła od odpowiedzi policjantka. – Pan jest cały czas pod numerem, na który dzwoniłam, tak? Nie używa pan innego?

– Nie, to mój jedyny numer.

– Byłabym zapomniała. Czy Łukasz miał laptop?

– Tak, miał na pewno, ThinkPada, sam z niego wiele razy korzystałem. Powinien być w mieszkaniu. Nie ma go tam?

– No właśnie nie ma. Nie wie pan, gdzie jeszcze mógłby być?

– Nie mam pojęcia. Mógłby go jeszcze ewentualnie zostawić u Eweliny, ale z tego, co wiem, ostatnio nie bywał u niej w mieszkaniu.

– Dobrze, na pewno jeszcze będziemy chcieli porozmawiać, ale na razie to tyle. Proszę się ubrać, podrzucimy pana do pracy – zakończyła rozmowę policjantka, wstając z łóżka.

Krzysztof Friedrich

Krzysztof Friedrich odgiął się w fotelu w swojej kanciapie i spojrzał na leżące na biurku fioletowe tabletki zabrane nieszczęsnemu dilerowi. Nagłe pojawienie się tych tabsów na mieście przyprawiło Krzysztofa o spory ból głowy. Błyskawicznie zdobyły popularność kosztem starego dobrego spida i tradycyjnych tabletek ecstasy opartych na MDMA. Konsumenci jednym chórem twierdzili, że czegoś takiego wcześniej nie próbowali i żaden z dostępnych w Katowicach narkotyków nawet nie może się równać tej eksplozji euforii, którą daje zaledwie jedna tabletka lamborghini. Zainteresowanie towarem upłynnianym przez ludzi Friedricha drastycznie spadło, imprezujący Ślązacy stawiali na fioletowe tabsy, które stały się synonimem dobrej zabawy.

Oczywiście Friedrich i jego ekipa mogli pogratulować także sobie tego nagłego spadku udziałów w rynku. Od lat żenili towar, mieszając spida ze sprowadzanym z USA geranium i bezwodną kofeiną. W ich prochu królowała też niedroga i łatwo dostępna fenyloetyloamina, wzrokowo nie do odróżnienia od chlorowodorku amfetaminy, która bardzo słabo przebijała barierę krew–mózg, za to siadała na „obwód”, czyli obciążała układ sercowo-naczyniowy. Niejednokrotnie uzupełniali to przeróżnymi innymi zapychaczami, których jedyną zaletą było to, że wizualnie i zapachowo świetnie komponowały się z amfetaminą. W tabsach, które sprzedawali, obok MDMA bywał też dekstrometorfan, tania, lecz groźna substancja psychoaktywna, którą zawierał popularny lek bez recepty na kaszel. Przez długi czas nie robiło to różnicy. Konsumenci rekreacyjnych narkotyków bawiący się w centrum i tak kupowali towar Friedricha & Co., bo konkurencji nie było.