Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W jednym z katowickich kościołów dochodzi do brutalnej zbrodni. Znany z płomiennych kazań, radykalnych poglądów i rozległych wpływów ksiądz Nosol zostaje zamordowany w konfesjonale. Śledztwo prowadzi komisarz Góralczyk. Tropy mnożą się i prowadzą do różnych, pozornie niepowiązanych ze sobą środowisk: kibiców, lokalnych polityków, czyścicieli kamienic i lewicowych aktywistów. Niebawem ginie kolejna osoba, a Góralczyk musi stawić czoło nie tylko bezwzględnemu zabójcy, lecz także własnej przeszłości...
Elektryzujący debiut kryminalny z Katowicami w roli głównej!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 240
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redakcja: Karolina Macios
Korekta: Justyna Tomas
Opracowanie graficzne: Robert Kupisz
Projekt okładki: Maciej Pieda
Zdjęcia na okładce: shutterstock.com © StockPhotosArt (front), Maciej Markowski (zdjęcie autora)
Konwersja do ePub i mobi: mBOOKS. marcin siwiec
Redaktorka prowadząca: Agnieszka Pietrzak
Wydanie I
© Copyright by Wydawnictwo Dragon Sp. z o.o.
Bielsko-Biała 2019
Niniejsza powieść jest fikcją literacką. Imiona, nazwiska, postacie, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni autora i jakakolwiek zbieżność z rzeczywistymi wydarzeniami, miejscami, instytucjami, przedsiębiorstwami lub osobami, żyjącymi bądź zmarłymi, jest całkowicie przypadkowa.
Wydawnictwo Dragon Sp. z o.o.
ul. Barlickiego 7
43-300 Bielsko-Biała
www.wydawnictwo-dragon.pl
ISBN 978-83-8172-289-6
Wyłączny dystrybutor:
TROY-DYSTRYBUCJA Sp. z o.o.
ul. Mazowiecka 11/49
00-052 Warszawa
tel./faks 22 725 78 12
Oddział
ul. Legionowa 2
01-343 Warszawa
Zapraszamy na zakupy na: www.troy.net.pl
Znajdź nas na: www.facebook.com/TROY.DYSTRYBUCJA
Ksiądz Antoni Nosol, proboszcz parafii pod wezwaniem Podwyższenia Krzyża Świętego w Katowicach, upił łyk czarnej kawy i spojrzał w okno. Równo o dziewiątej jak co dzień miał zacząć spowiadać ludzi z osiedla Witosa i nie tylko – przyjeżdżali do niego wierni z całych Katowic. Gdy rok wcześniej ustanawiał stały konfesjonał, nie spodziewał się aż takiego zainteresowania. Jednak jego medialna aktywność i wpływy w archidiecezji przełożyły się na frekwencję przy konfesjonale – każdy chciał zamienić choć kilka słów z księdzem znanym z pierwszych stron lokalnych gazet czy kazań zamieszczanych na YouTubie. Nawet jeśli miało to się wiązać ze srogą reprymendą, bo też proboszcz Nosol nie był specjalnie łaskawy dla grzeszników. Bóg według koncepcji księdza Nosola więcej miał ze Starego Testamentu niż z Nowego. Przede wszystkim surowy, potem sprawiedliwy, a miłosierdzie zachowywał jedynie dla tej garstki, która naprawdę solidnie się ukorzyła. O co dbał już ksiądz Nosol, starannie naświetlając spowiadanym skalę ich upodlenia i niewyobrażalność ich grzechów. Niewielu wiernych wychodziło ze spowiedzi u Antoniego Nosola zmotywowanych do dalszej pracy nad sobą. Raczej opuszczali konfesjonał przybici i pełni obaw, czy w ogóle ich miałkie i pełne błędów życie ma jeszcze w ogóle sens. Mimo to zwykle wracali.
Bo też ksiądz Nosol to był nie byle kto. Popisami erystycznymi zasłużył sobie na miano katowickiego Jordana Petersona, choć uważny badacz znalazłby tyle samo różnic, co podobieństw. Jego filmy w sieci oglądały tysiące osób, a jedno z kazań przekroczyło milion odsłon. Smagał lewactwo wywodami opartymi na bezlitosnej logice, wykazywał słabości liberalnego porządku i tępił zarówno modernizm, jak i postmodernizm. Ze zdaniem proboszcza z osiedla Witosa liczył się nawet sam arcybiskup, nie mówiąc o mniej znaczących osobach w kurii. O jego komentarz do bieżących wydarzeń starali się wszyscy, a ksiądz nie stronił od aktywności medialnej. Jednak, jak sam powtarzał, nie robił tego dla poklasku czy osobistej chwały. Nawet gdy zupełnie wbił antagonistę w glebę siłą swych argumentów, nie czuł satysfakcji. Robił to dla wyższego celu. Dla czegoś, co sam nazywał prawdą.
O własne interesy nie dbał specjalnie. Wszystko, co robił, czynił dla Boga i Kościoła. Przynajmniej według własnego mniemania. Kościół powinien świecić chwałą i majestatem, jednak sami duszpasterze powinni być skromni. Wspaniałe mury, sięgające nieba iglice, przepyszne ołtarze i ascetyczni duszpasterze zapatrzeni w dziesięć przykazań – to ideał księdza Nosola. I sam żył z nim w zgodzie – główną przyjemnością w jego życiu stała się czarna sypana kawa, koniecznie bez cukru, by jej gorzki smak stanowił coś na kształt pokuty za słabość do pobudzającej kofeiny. Wymagał wiele od siebie i nie mniej od innych, co często prowadziło do przeróżnych sporów, w końcu nie każdy jest księdzem i nie każdy chce żyć jak ksiądz. Jego niekoniecznie pasujący do XXI wieku żeliwny kręgosłup moralny sprawiał, że miał tyle samo gorących zwolenników, co zaprzysięgłych wrogów. Przeciwnicy proboszcza byli dosyć zgodni w opinii na jego temat – gościa żywcem przenieśli z jakiegoś średniowiecznego zakonu. Nosol zresztą tak właśnie wyglądał. Bardzo chudy, wręcz wysuszony, lecz niezwykle sprężysty jak na swój zaawansowany wiek. Gęsta, siwa i niedbale przycięta czupryna zdradzała, że koło grzebienia raczej nie przechodził zbyt często. Na pewno regularnie korzystał za to z brzytwy – na jego wysuszonej twarzy nigdy nie pojawiła się nawet drobinka zarostu.
Kwadrans po ósmej proboszcz Nosol opuścił budynek parafii i skierował swoje kroki do kościoła. Stały konfesjonał otwierał się dopiero za czterdzieści pięć minut, ale wcześniej miał umówioną spowiedź z jedną zabłąkaną owieczką. Z osobą, która spowiedzi nie przyjmowała od dzieciństwa i zapewne chciała się wreszcie nawrócić. Sam się nie lada zdziwił, bo akurat po tej osobie nawrócenia się nie spodziewał – no ale jak widać, łaska Pańska spływa nawet na tak zagubione istoty. Zwykle ksiądz Nosol dobrze odnajdywał się w tego typu sytuacjach – pierwsza spowiedź po latach grzesznego życia dawała mu nieograniczone wręcz możliwości piętnowania nawarstwionych przez długi czas grzechów i wykazywania słabości grzesznika klęczącego po drugiej stronie konfesjonału. Jednak w tym przypadku Antoni Nosol nie był tak pewny siebie. Tę osobę poznał w niezwykle delikatnej sytuacji – w sytuacji, która nawet w nim samym zasiała ziarnko niepewności. Oczywiście udało mu się to uczucie zwątpienia zdusić modlitwami oraz studiowaniem Pisma, ale jednak zapamiętał je dobrze. Zawczasu ułożył więc sobie w głowie celne frazy, żeby wiedzieć, jak zareagować, jeśli spowiedź skręci w nieprzewidzianą stronę. Jeśli zamiast wysłuchiwać słów pokuty, będzie musiał bronić fundamentów swojej wiary.
Wszedł od strony ołtarza, drzwi frontowe były otwarte, gdyż rano odprawił już nabożeństwo. Ukląkł i odmówił krótką modlitwę, po czym udał się do konfesjonału, otworzył drzwiczki i usiadł. Dzisiaj będzie miał mniej pracy – jak zawsze zaraz po Wielkanocy wszyscy są wyspowiadani, więc do spowiedzi przyjdzie może parę osób. Odetchnął kilka razy głęboko, żeby się skoncentrować i uspokoić po nieco zbyt mocnej kawie. Stosował techniki medytacyjne, lecz sumiennie dbał, by jego praktyk nie zabrudziły żadne dalekowschodnie naleciałości. Szanował księży i zakonników stosujących medytację chrześcijańską, ale zbyt często widział w ich postawie zgubne wpływy buddyzmu. Na przykład stoicyzm – duszpasterz nie powinien być stoikiem, powinien płonąć gniewem na wszechobecny grzech i głupotę.
Nagle zasłona z konfesjonału się rozsunęła. Ksiądz Nosol zobaczył przed sobą zamaskowaną osobę. Przez chwilę pomyślał nawet, że to ze wstydu postanowiła zakryć twarz. Dopiero po chwili dotarło do niego, że to chyba z innego powodu. Że przecież do spowiedzi należy uklęknąć po drugiej stronie konfesjonału. Żaden spowiadany nie rozsuwa bezceremonialnie zasłony, by spojrzeć księdzu w twarz. Po chwili zobaczył nóż i przekonał się, że już nigdy nikogo nie wyspowiada. W sumie mógł spodziewać się takiego końca, miał tylu zaprzysięgłych wrogów. Nie można powiedzieć, by w pierwszej chwili jakoś specjalnie przejął się tym faktem – przecież był święcie przekonany, że szedł ze światem doczesnym na czołowe starcie w imię dobra i zasad Kościoła. Śmierć na służbie dla kogoś takiego jak ksiądz Nosol to w sumie nie najgorszy koniec.
Po chwili jednak nadeszła głębsza refleksja – powróciło niemal zapomniane uczucie zwątpienia. A co, jeśli w tamtej sytuacji się mylił? A co, jeśli właśnie wtedy popełnił błąd, jeśli Bóg wcale tego nie oczekiwał? Może Antoniego zwiodła własna pycha i w kluczowym momencie okazał się nie pokornym duszpasterzem, lecz zimnym draniem, dla niepoznaki rzucającym wokoło cytatami z Biblii?
Na to nie zdążył już sobie odpowiedzieć. Człowiek z zasłoniętą twarzą sprawnym ruchem chwycił proboszcza za ramię i wytargał z konfesjonału, nic sobie nie robiąc ze świętości przybytku, w którym się znajdowali. Pogodzony ze swoim losem ksiądz nie stawiał specjalnego oporu i straciwszy równowagę, padł na kolana. Napastnik błyskawicznie znalazł się za jego plecami i zrobił szybkie cięcie nożem w poprzek szyi proboszcza. Po chwili ksiądz poczuł ciepłą krew spływającą po krtani.
Ksiądz proboszcz Antoni Nosol został zamordowany we wtorek 10 kwietnia 2018 roku w wieku sześćdziesięciu dwóch lat.
Komisarz Góralczyk, policjant Wydziału Kryminalnego Komendy Wojewódzkiej Policji w Katowicach, siedział w wygodnym fotelu naprzeciwko lekarza. Prywatnego lekarza, do którego zapisał się przez jedną ze stron internetowych, sugerując się liczbą pozytywnych opinii. Żaden inny specjalista od tych dolegliwości nie miał aż tylu rekomendacji. Poza tym nie kombinował przesadnie, tylko serwował pacjentowi porządne leczenie farmakologiczne.
– Czyli teraz już jest lepiej? Odczuwa pan poprawę, ale co jakiś czas wraca tamto uczucie? – zapytał młody lekarz, ubrany w szytą na miarę, błękitną koszulę.
– Tak, wyraźnie lepiej. Na początku, gdy przeszedłem z ćwiartki tabletki na pół, czułem się bardzo pobudzony, jakbym wziął ecsta… no, jakbym wziął na przykład coś na zatoki z pseudoefedryną. Po paru dniach jednak mi przeszło. Tylko że jeszcze nie osiągnąłem stanu optymalnego, bo czasami, gdy się więcej dzieje, to znów wraca.
– Jasne, jasne. – Lekarz pokiwał głową. – Pół tabletki to nawet nie jest pełna dawka. Chciałem, żeby się pan najpierw przyzwyczaił, bo początek może być trudny i wielu pacjentów się zniechęca. Teraz przejdziemy już na całą tabletkę rano. A alprazolam pan bierze?
– Rzadko. Od czasu do czasu. Wtedy, gdy znów czuję ten lęk – doprecyzował po chwili Paweł.
– Dobrze, bardzo dobrze, z tym lepiej uważać. Teraz chciałbym, żeby pan spróbował zupełnie odstawić alprazolam, i zadziałamy na pana lęki tylko wychwytem zwrotnym serotoniny. Ale całą tabletką.
Telefon Góralczyka zabrzęczał.
– Przepraszam – powiedział komisarz. Sięgnął szybko do kieszeni po komórkę i odebrał. – Jestem u lekarza, co tam?
– Mamy trupa, i to wysoko postawionego – odezwał się głos w słuchawce. – Prokurator chce, żebyś przyjechał jak najszybciej. Wygląda, jakby był obsrany.
– No dobra. Gdzie mam przyjechać?
– Parafia Podwyższenia Krzyża. Wysłać ci współrzędne?
– Nie trzeba, wiem, gdzie to jest. Przez te trzydzieści dziewięć lat zdążyłem się trochę zorientować. Zaraz będę. Na razie. – Rozłączył się i spojrzał na lekarza, który nie odrywając wzroku od ekranu komputera, rzucił:
– Widzę, że musi się pan zbierać, więc już wypisuję recepty. Proszę przyjechać za dwa miesiące, dobra?
– Jasne, dzięki i do zobaczenia.
Komisarz wziął wydrukowane recepty, podali sobie ręce. Był wyższy od lekarza – miał nieco ponad metr osiemdziesiąt wzrostu – i szczuplejszy. Gęste, czarne włosy, perfekcyjnie przycięte po bokach, i lekko siwiejący zarost obwieszczały światu, że dbałość o szczegóły to dla Pawła Góralczyka kwestia pierwszorzędna. Za to zmęczony wyraz twarzy i permanentny grymas zniechęcenia dawały rozmówcy do zrozumienia, że ma do czynienia nie z dandysem, tylko z człowiekiem, dla którego przeżyte na tym świecie niespełna czterdzieści lat to już wystarczająco dużo.
Komisarz wyszedł z gabinetu, zobaczył smutne spojrzenia, obgryzione paznokcie, stopy nerwowo ruszające się w górę i w dół. Nigdy nie spodziewał się, że skończy w jednej poczekalni z tego typu pacjentami i będzie brał leki dla ludzi chorujących na depresję. Tyle że właściwie nie miał depresji. Nie brakowało mu chęci życia ani poczucia humoru, nawet jeśli czasem wisielczego. Po prostu czuł się coraz bardziej przerażony, choć nie do końca wiedział czemu. Pojawiające się uczucie lęku towarzyszyło mu już od kilkunastu lat. Początkowo kojarzył je z chaosem, w którym kiedyś pogrążone było jego życie. Poszedł do policji właśnie po to, by uporządkować ten chaos i oswoić się ze stresem. No i pracować w instytucji wprowadzającej porządek, czyli przeciwieństwo chaosu, jak sam sobie tłumaczył. Porządek stał się dla niego słowem kluczowym. Nawet produkty w lodówce układał od linijki. Przez długi czas wydawało się, że już wszystko jest okej – szybko oswoił się z pracą w policji, przełożeni nie kryli zadowolenia. Lęk co pewien czas się pojawiał, jednak umiarkowany i Góralczyk miał nad nim kontrolę. Ale jakiś czas temu znów zaczął odczuwać niesprecyzowany strach. Początkowo sporadycznie, najczęściej rano, gdy musiał opuścić swoje uporządkowane mieszkanie, bezpieczną enklawę. Potem coraz częściej i na dłużej, jakby dawno niewidziany znajomy stopniowo wydostawał się z jego wnętrza i krzyczał: „He, he, myślałeś, że już mnie nie ma, durniu, ale ja wciąż jestem!”.
Gdy rozmyślał nad tym, czego właściwie się boi, dochodził do wniosku, że nie wie. Ludzi się nie bał, choć specjalnie za nimi nie przepadał, wprowadzali za dużo nieporządku, jednak nauczył się sobie z tym radzić. Z pierwotnym lękiem przed śmiercią zresztą też. Kalectwa bał się chyba jak każdy – to znaczy nie chciałby, żeby go dotknęło, ale nie zaprzątało to specjalnie jego wyobraźni. Pewnego razu, gdy podczas kolędy (Góralczyk był wierzący, choć postanowił nie narzucać się przesadnie Bogu) rozmowa zeszła na tematy psychologiczne, ksiądz stwierdził, że to głęboko ukryte poczucie winy. Wina, która nie została odpowiednio przerobiona, przegadana i która nie wyszła na światło dzienne, ujawnia się właśnie jako podświadomy lęk. Góralczyk pokręcił wtedy tylko głową i pomyślał, że to jakieś głupoty. Jednak gdy zamknął drzwi za księdzem, oparł się o nie plecami delikatnie, by nie zmazać napisanych kredą inicjałów trzech jegomości, i przyznał półgłosem:
– No, kurwa, to chyba rzeczywiście to.
Postanowił jednak podejść do sprawy metodycznie, jak na policjanta przystało, czyli poszedł do lekarza i wziął leki. „Zaburzenia lękowe uogólnione” – brzmiała diagnoza. Teraz uzbrojony w niedawno połknięty alprazolam, co zataił podczas wizyty u psychiatry, wysiadł ze swojego srebrnego volvo C30 całkiem spokojny.
Za policyjną taśmą otaczającą kościół na osiedlu Witosa zebrał się już niemały jak na tę porę tłum wzburzonych gapiów, zapewne tutejszych mieszkańców. Ktoś pokrzykiwał do jednego z najbliżej stojących policjantów, kilka osób zawzięcie gestykulowało, jakby krzyczało w języku migowym. Kiedy Góralczyk przechodził obok nich, jakaś starsza pani wysapała pod nosem:
– Księdza zarżnęli, jak we Francji albo w Szwecji.
Pomyślał, że kobieta chyba jest nieco na bakier z polskimi realiami. Śmierć duchownego w Polsce to wcale nie odosobniony przypadek, zawsze znajdzie się ktoś, kto zechce księdza obrobić albo zaszantażować, potem sprawa się gmatwa i kończy się morderstwem. W Żalnie grupa lokalnych złodziei zabiła księdza z lokalnej parafii. W Tarnawie na plebanii proboszcz został zamordowany na tle rabunkowym. Morderca spod Sławna zabił kilka osób na dwóch różnych plebaniach – dwie gosposie i księdza. Potem się tłumaczył, że robił to z zemsty za molestowanie seksualne przez proboszcza, choć przy okazji wyniósł też kilka wartościowych rzeczy z plebanii – nie wiadomo, który z motywów był ważniejszy.
– Komisarzu Góralczyk! Mogę prosić o kilka słów dla czytelników Silesia.net? – Redaktor Barszcz z największego śląskiego portalu informacyjnego wyrósł przed nim jak spod ziemi.
– A pan co, przyjeżdża na miejsce zdarzenia przed policją? Ma pan u nas kreta? – spytał Góralczyk.
Barszcz zignorował to pytanie, od razu atakując swoim:
– Panie komisarzu, ze słów świadków wynika, że zamordowano popularnego proboszcza Nosola. Czy policja ma już wersję wydarzeń?
– Bez komentarza – rzucił policjant, po czym dodał: – I dowiem się, kto panu podsyła informacje.
Przeszedł pod taśmą i skierował się do chłodnego wnętrza kościoła. W środku pracowali technicy, ciało proboszcza Nosola leżało na plecach, w kałuży krwi, zaraz obok konfesjonału. Góralczyk stanął w odpowiedniej odległości, by nie nanieść niczego, co mogłoby utrudnić pracę kolegom. Po chwili na jego ramieniu spoczęła czyjaś ręka. Odwrócił się i zobaczył wysokiego, siwego mężczyznę w średnim wieku.
– Góral, gdzie ty byłeś? – spytał z niespecjalnie ukrywaną pretensją w głosie prokurator Kohut.
– U lekarza. Przyjechałem, jak tylko dostałem telefon – odpowiedział Góralczyk.
– U lekarza? A co ci się dzieje?
– A czy ja ci zaglądam w kartę choroby? Byłem u lekarza i już – uciął zirytowany Paweł. – Ważne, że teraz jestem do dyspozycji.
– No jasne, Góral, zdrowie to kwestia osobista. – Kohut odpuścił i zdjął dłoń z ramienia komisarza. – Po prostu chciałem ci delikatnie zasugerować, żebyś nawet nie ważył się myśleć o L4, bo sprawa jest gruba. Denat to proboszcz Nosol, zapewne ci znany. Będzie chryja nieziemska, kto to widział, żeby taką personę zabić w biały dzień.
– Szczerze mówiąc, nie jestem zaskoczony. Gdybym miał sporządzić listę dwudziestu mieszkańców Katowic, którym grozi śmierć tego typu, Nosol plasowałby się wysoko.
– Pełna zgoda, co nie zmienia faktu, że trzeba to jak najszybciej wyjaśnić. Problem w tym, że ja właśnie dopinam dwa inne tematy, i chciałbym, żebyś poprowadził to śledztwo, przynajmniej na początku. Znajdźcie podejrzanego, świadków, motyw, dowody, no generalnie wyjaśnijcie, co się stało, a potem mi przynieście to wszystko. Ufam ci, więc pewnie sobie poradzisz. Macie kilka dni. Sprawa wydaje się prosta, świadkowie widzieli miejscowego bandziorka, gdy wylatywał z kościoła jak oparzony. Sabina cię wprowadzi. Ja ci wszystko podpiszę i załatwię podpisy od sędziego, tylko to dopnij szybko z łaski swojej.
To był typowy model działania Kohuta. Nie lubił sobie brudzić rąk śledztwem i zlecał policji wszystko, co się dało. Podchodził do pracy bardzo minimalistycznie – sporządzał akt oskarżenia na podstawie tego, co dowiedzieli się inni. Nie jeździł po świadkach, nie robił wizji lokalnych, siedział w biurze i podpisywał papiery. Kiedy przyprowadzano mu pod sam nos głównych świadków, łaskawie ich wysłuchiwał, ewentualnie zadał kilka pytań zasugerowanych przez policję, wsadzał wszystko do teczki i leciał z tym do sądu, by dopiąć sprawę i chwalić się skutecznością. A gdy szło opornie, miał do wszystkich pretensje, że się nie starają, bo przecież sprawa jest banalna, więc jak długo można się wozić z czymś tak prostym.
– Cześć, Góral, jak się czujesz? – zapytała Sabina Trzmiel.
Niewysoka i nieco przy kości, lecz nie na tyle, by oblać jakikolwiek test sprawnościowy, podkomisarz pracowała razem z Góralczykiem w Wydziale Kryminalnym. Krótkie włosy farbowała na ciemny blond, ale naturalny kolor uparcie wyłaził w coraz wyraźniejszym odroście na czubku głowy. Nosiła gruby sweter, dżinsy i trampki, więc wyglądała bardziej na studentkę niż policjantkę. Paweł nawet ją lubił, co w jego ustach oznaczało komplement sporego kalibru, choć często go męczyła swoim żywotnym zainteresowaniem sprawami osobistymi wszystkich dobrych znajomych z pracy.
– Cześć. Dobrze się czuję, a czemu? – odpowiedział pytaniem Góralczyk.
– No przecież poszedłeś do lekarza.
– E, to przewlekła dolegliwość, poza tym nic wielkiego.
– Przewlekła? Nic nie mówiłeś. Co to? – Przyjrzała mu się wnikliwie.
– A jak tam twoja ostatnia menstruacja? – odparował Paweł.
– A co cię to obchodzi? – oburzyła się Sabina.
– No właśnie.
– Och, Góral, z tobą w ogóle nie da się nawiązać bliższej relacji. Miesiączka to sprawa intymna, a o chorobach znajomi ze sobą rozmawiają.
– Dla mnie choroba to też sprawa intymna. Powiedz lepiej, co mamy.
Trzmiel westchnęła i skinęła głową w stronę zwłok.
– Proboszcz Nosol ma podcięte gardło. Po pobieżnych oględzinach można stwierdzić, że cięcie zrobiono niezwykle precyzyjnie, wręcz fachowo. Śmierć musiała nastąpić niedawno, bo gdy przyjechaliśmy, był jeszcze ciepły, ale to dokładnie ustali medyk. Leżał w tej pozycji, tyle że ktoś go chyba przewrócił na plecy, bo najwięcej krwi jest w innym miejscu. Zachowały się ślady sportowych butów, adidasów. Poza tym jest mnóstwo materiału genetycznego, bo to kościół, w niedziele przewija się tu masa ludzi. Odsiać coś przydatnego to będzie sztuka – stwierdziła na koniec.
– Skoro ktoś go przewrócił na plecy, można spróbować ściągnąć odciski palców z sutanny – zasugerował komisarz, przyglądając się technikom kryminalistycznym.
– Zajmą się tym. Poza tym mamy kilku świadków. – Sabina z tylnej kieszeni dżinsów wyjęła notesik i przekartkowała go. – Trzech z nich widziało Dawida Kwieka, kibola Gieksy i miejscowego drobnego dilera. Karany, dwadzieścia siedem lat. Wybiegł z kościoła ubrany w czapkę z daszkiem i szalik kilka minut po wpół do dziewiątej. Jeden ze świadków dostrzegł duże plamy krwi na jego bluzie. Już go szukamy na osiedlu. Kwiek miał zatarg z proboszczem, wielokrotnie widziano, jak mu się odgrażał.
– Coś jeszcze?
– Mamy też zeznanie, że kwadrans po ósmej proboszcz jeszcze żył. O tej porze widziała go gosposia z parafii, gdy opuszczał plebanię. Wcześniej, o siódmej, ksiądz odprawił poranną mszę. To na razie tyle, może ktoś jeszcze się zgłosi, gdy informacja obiegnie osiedle. Jak na razie zeznania układają się w spójny obraz.
– Świetnie, czyli pozostaje jeszcze tylko złapać tego całego Kwieka w jego naturalnym środowisku i będziemy mogli odhaczyć kolejny wielki sukces – zakpił w niezbyt wyszukany sposób Góralczyk. – Dobra, idę pogadać z Kohutem, żeby załatwić nakaz wjazdu do mieszkania Kwieka, jego billingi i lokalizację BTS. Znajdź telefon księdza i sprawdź, z kim się kontaktował w ostatnim czasie.
Wyszedł przed kościół. Parafia Podwyższenia Krzyża Świętego była położona bardzo blisko lasu, jak zresztą całe tutejsze osiedle. Spojrzał na leżące naprzeciwko niskie trzypiętrowe bloki z lat osiemdziesiątych. Osiedle Witosa należało do najspokojniejszych dzielnic Katowic. Zabójstwo popularnego, choć kontrowersyjnego proboszcza stanie się nie lada sensacją i tematem rozmów przy obiadach, kawkach, herbatkach i piwie. Domysłów pojawi się zapewne mnóstwo. Każdy będzie miał własną koncepcję tego, dlaczego sprawca to zrobił i kto w tym zatargu jest tak naprawdę winny. Góralczyk dobrze znał klimat osiedli budowanych pod koniec PRL-u na obrzeżach śląskich miast. Sam się wychował na osiedlu Odrodzenia, na południu Katowic. Te blokowiska, dużo bardziej komfortowe, niż się wydaje na pierwszy rzut oka, przypominały nieco wieś, jeśli chodzi o relacje społeczne. Każdy każdego znał, wszyscy wszystko wiedzieli, do najbliższych sąsiadów nawet czasem wchodziło się bez pukania. Dla kogoś z zewnątrz dotarcie tutaj do najwrażliwszych informacji było piekielnie trudnym zadaniem – a szczególnie dla kogoś z zewnątrz, kto pracuje w policji. Jak na razie świadkowie najwyraźniej należeli do sumiennych parafian i stali po stronie proboszcza, więc nie mieli obiekcji, by podać policji informacje o ściganym. Jednak znalezienie podejrzanego w tym mikrokosmosie będzie zakrawało na cud, bo teraz zaczną mu pomagać ci, którzy w tym konflikcie stoją po drugiej stronie.
Po rozmowie z Kohutem na temat niezbędnych upoważnień Góralczyk zapalił mentolowego slima. Zaciągnął się głęboko i poczuł, jak nikotyna przyjemnie pobudza jego zmysły. Pomyślał jeszcze raz o sprawie. Kibol Gieksy miał zatarg z księdzem, wszedł rano do kościoła i precyzyjnie podciął mu gardło. Problem w tym, że kibole raczej nie podcinają gardeł. W ich stylu jest na przykład wielokrotne dźgnięcie nożem w korpus na oślep pod wpływem szału, o, to na pewno. Ale fachowe cięcie? Żeby komuś precyzyjnie podciąć gardło, trzeba umieć trzymać nerwy na wodzy do samego końca, tymczasem według zeznań świadków poszukiwany wyleciał z kościoła w panice, zamiast spokojnie i cichaczem ulotnić się tylnym wyjściem. Coś tu się nie zgadzało.
Paweł popatrzył przez moment na wiszący na ścianie parafii plakat ze zdjęciem zaginionego siedemnastolatka, Kacpra Bryłowskiego – szukano go już w całej aglomeracji od dwóch tygodni. Pewnie zawinął się gdzieś z dziewczyną albo zaćpał. Po chwili coś jeszcze zwróciło jego uwagę. Napis na murze. Podszedł blisko i dotknął palcem – wydawał się świeży. Odszedł dwa kroki, by spojrzeć na całość. Namalowane niewprawną ręką logo układało się w dwie niewyraźne litery. Ci wandale nawet mury kościoła potrafią obsmarować, pomyślał Paweł. Gdyby to był przynajmniej porządny mural, można by im jeszcze wybaczyć, ale za malowanie takich nic niemówiących znaków komisarz Góralczyk najchętniej wsadzałby na pół roku do aresztu.
Wysoki, wysportowany, krótko ostrzyżony blondyn przebiegł między blokami. Zatrzymał się pod murem i rozejrzał. Następnie wyjął kartę z telefonu, złamał ją w dłoni, rzucił obok komórkę i obie rzeczy dokładnie rozdeptał. Przeciął mały skwer, najpierw sprawdzając, czy nikt tamtędy nie przechodzi. Wleciał do klatki, zbiegł po schodach do piwnicy czy też raczej osiedlowej dziupli, w której on i kilku najbliższych kumpli trzymali szczególnie przydatne lub obciążające rzeczy. Piwnica formalnie nie należała do żadnego z nich. W środku wziął inny telefon, starą nokię, i rzadko używaną kartę prepaid. Jeden z miejscowych żulików za dwie pigwówki chętnie zakupił ją na siebie. Napisał z niej SMS-a do swojego przyjaciela Marasa. Sięgnął pod wysłużoną kanapę i wyjął podłużne opakowanie tabletek musujących. Zerknął do środka – sto gramów amfetaminy w dziesięciu woreczkach. Cały jego kapitał na nadchodzące dni.
Zakrwawioną bluzę i szalik Gieksy wyrzucił wcześniej do jednego z osiedlowych hasioków, więc z piwnicy zabrał też stary polar. Choć pogoda w ostatnich dniach rozpieszczała, to kwietniowe noce wciąż potrafiły być zimne, a nie miał pewności, że uda mu się znaleźć bezpieczną metę. Całkiem prawdopodobne, że przyjdzie mu nocować pod gołym niebem, oczywiście, jeśli wcześniej go nie zgarną. Zapiął więc polar wysoko pod szyję, skrył dolny koniec twarzy pod kołnierzem, a na górny zaciągnął czapkę. Odruchowo wsadził ręce do kieszeni jasnoniebieskich dżinsów, by sprawdzić, czy wszystko zabrał, i ostrożnie wyjrzał na klatkę – pusto. Wybiegł na osiedle, rozglądając się na boki. Usłyszał w oddali ryk policyjnych syren i przyspieszył.
Wiedział, że może liczyć dosłownie na kilka osób. Przyjaźń na ulicy była mocno przereklamowana. Oficjalnie wszyscy trzymali się razem, każdy z każdym i dla każdego, ale jak przychodziło co do czego, to widział co najwyżej trzy, może cztery wyciągnięte dłonie. Oczywiście nikt nie puszczał pary z ust, o to mógł być względnie spokojny. Ale głównie dlatego, że to groziło infamią i po strzeleniu kogoś z ucha zostawała tylko wyprowadzka do innego miasta. Nikt z takim delikwentem nie chciał rozmawiać, nawet wieloletnie kochanki nie chciały mieć już z nim nic do czynienia. Trzymano więc język za zębami ze zwykłego egoizmu – lepiej stracić czterdzieści osiem godzin na dołku albo nawet kilkanaście miesięcy w pace niż całe przyszłe życie na osiedlu. Trzeba powiedzieć, że ten mechanizm działał skutecznie, ale już realnej pomocy, która wymagała sporego wysiłku, mógł oczekiwać tylko od kilku najbliższych.
Mężczyzna wbiegł do klatki i szybko wszedł na pierwsze piętro. Zapukał energicznie, a gdy tylko drzwi się uchyliły, wparował do środka.
– Kwieku, spokojnie, człowieku. Coś się stało? Co jest? – Gospodarz momentalnie poczuł się, jakby przestał być u siebie.
– Jak to co? Masz dla mnie pieniądze, kurwa? – wyszeptał Dawid, chwytając go za gardło i przyciskając go do ściany w przedpokoju.
– Nnnie mam, ale oddam ci, przysięgam.
– Miało być przedwczoraj! – Mocniej przycisnął mężczyznę do ściany, jednak po chwili puścił, złapał się za głowę i wszedł do dużego pokoju. – Ściga mnie policja, potrzebuję kasy na już.
– Ale za co tym razem?
– Tym razem za morderstwo – odpowiedział Kwiek, a gospodarz momentalnie zbladł – więc jeśli nie chcesz być kolejnym trupem na osiedlu, to załatw mi w tym momencie moje półtora kafla.
Kwiek spojrzał na przerażoną, bladą twarz swojego dłużnika i usiadł na fotelu. Właściciel mieszkania po chwili opadł na kanapę obok. Ułożył ręce wzdłuż kolan, wyglądał jak niegrzeczny uczeń podczas wizyty u dyrektora. Kwiek ściągnął czapkę, skrył na chwilę twarz w dłoniach i odsapnął.
– Zrób mi coś ciepłego do picia, jakąś herbatę albo coś, muszę się uspokoić – powiedział Dawid.
– Już, już. – Gospodarz wstał i poleciał do kuchni.
– Dlaczego nie masz pieniędzy? Ja pierdolę. Co to za niesubordynacja w ogóle? – rzucił w jego stronę Kwiek.
– Niesu… co? – Mężczyzna wychylił głowę zza drzwi.
– Gówno! Zjebałeś! Teraz rozumiesz? Zaraz tu przyjdzie Maras i mnie stąd zabierze. Jakby cię ktoś pytał, nie widziałeś mnie od wczoraj.
Po chwili rozległo się ciche pukanie. Do mieszkania wparował Maras, niski i krępy chłopak, kilka lat młodszy od Kwieka. Trzy razy powiedział „ja pierdolę”, podał rękę dłużnikowi Dawida, choć w zasadzie to przybił szybką piątkę, jakby chciał ograniczyć kontakt z jego dłonią do absolutnego minimum, następnie podszedł do kumpla, uścisnął go, znów trzy razy powiedział „ja pierdolę” i wrócił do przedpokoju ściągnąć buty. Był tak czerwony i zasapany, jakby przed chwilą skończył robić przysiady ze stukilową sztangą. Zamiast usiąść, zaczął chodzić po dużym pokoju w te i we w tę.
– Ja pierdolę, co się porobiło, farorz nie żyje, policji na osiedlu od chuja, ja pierdolę – zaczął deklamować Maras.
– Uspokój się i usiądź – powiedział Kwiek.
– Stara mnie zajebie – oświadczył Maras.
– Dlaczego? Przecież to nie ty.
– Ale jestem twoim najlepszym kumplem! Psy na bank wjadą nam na chatę, a przynajmniej nas odwiedzą.
– To po co ciągle mieszkasz z matką? Wyprowadź się wreszcie i żyj jak człowiek.
– No co ty, mamusię mam samą zostawić? – odpowiedział Maras, marszcząc czoło.
Gospodarz wreszcie przyniósł trzy herbaty. Sytuacja nie wyglądała dla niego dobrze, o czym doskonale wiedział – jego gość, typ ścigany za morderstwo, chce od niego półtora tysiąca. Półtora tysiąca, którego nie ma skąd wziąć.
Kwiek dopiero teraz w pełni zdał sobie sprawę, jak żałosna jest jego sytuacja. Policja ma tyle dowodów, że gdy tylko go zwiną, trafi do aresztu. Owczarki niemieckie pewnie go nie wywęszą, bo znajdował się już na drugim końcu osiedla, ale jego zakrwawioną bluzę od razu znajdą. Wielu ludzi widziało, jak groził proboszczowi, policja może sobie wybierać do woli wśród świadków, zresztą nigdy tego nie próbował ukrywać. Jego wszystkie aktywa to sto gram spida i jakieś drobne w kieszeni. Resztę trzymają różni nierzetelni dłużnicy, a od nich o pieniądze można się prosić tygodniami. Finalnie i tak oddają dopiero wtedy, gdy dostaną z wychowawczego liścia. Ukrywa się na względnie odizolowanym osiedlu, skąd jest dosłownie kilka wyjazdów, więc skuteczną obławę na niego przeprowadziliby chyba nawet stażyści. Policja doskonale go zna, więc dojście do najbliższych znajomych zajmie jej tylko chwilę, a to oznacza, że będzie musiał liczyć na pomoc nieznajomych, co zawsze wiąże się z jakąś zapłatą i koniecznością przebywania w obcej ekipie. Różnie bywało w życiu Kwieka, ale tak źle jeszcze nigdy. Żeby dodać sobie odwagi i pozbierać pędzące myśli, otwarł jeden z worków i zrobił trzy kreski. Wciągnął jedną, momentalnie poczuł przyjemne mrowienie najpierw z tyłu głowy, potem w palcach. Wstał, kilka razy przeszedł się po pokoju, poszczególne klocki zaczęły mu się układać w głowie w miarę sensowną całość. Amfetamina dodała rezonu także pozostałym mężczyznom, nawet zastraszony gospodarz nabrał większej pewności siebie. Wreszcie Dawid rozpoczął obrady.
– Maras, potrzebuję mety, bezpiecznej, na kilka dni. No i transport, musisz mnie tam zawieźć.
– Jasne, mam ziomka, który może cię przemelinować na Załężu. Dasz mu dyszkę i będzie zadowolony. O nic nie zapyta, bo to nawet lepiej dla niego.
– Na Załężu? Wolałbym jakąś metę bez grzyba na ścianie. – Kwiek się skrzywił.
– Nie narzekaj, paniczu, byłem tam raz czy dwa, nie ma żadnego grzyba, porządna chata. Problem w tym, że policja pewnie zablokowała wszystkie wyjazdy z osiedla. Na bank zablokowany jest przejazd pod wiaduktem, bo widziałem. Wyjazd na A4 też pewnie obstawili.
– Możemy spróbować przez Michejdy, wątpię, żeby tam też chciało im się zrobić blokadę. – Właściciel mieszkania nagle zaczął trzeźwo myśleć. – Potem wjedziemy na Bocheńskiego, obrócimy i będziemy już prawie na Załężu.
– No, to jest plan. Ryzykowny, bo jeśli nas złapią na Michejdy, to nawet nie będzie jak zawrócić. Ale wolę to, niż tu kwitnąć bezczynnie. Masz tego swojego grata na chodzie? – Dawid spojrzał na swojego dłużnika.
– Mam, wcisnę cię do bagażnika i wysadzę na Załężu pod metą. Maras da mi adres i pójdzie spokojnie do domu powiedzieć, że o niczym nie wie.
– Dobry pomysł. Masz czysty telefon? Zaraz mu napiszę, będą czekać – potwierdził Maras.
– Doskonale. Jak ci się uda mnie stąd wydostać, zapominamy o długu – powiedział Kwiek do gospodarza, podając nokię Marasowi. – Jedziemy.
Wyszli z mieszkania. Dawid zaczekał, aż jego nowy osobisty kierowca odpali swojego starego bordowego opla astrę i otworzy bagażnik. Dopiero wtedy wybiegł z klatki i wskoczył do bagażnika. Klapa momentalnie się zamknęła. Ruszyli, w środku czuł się jak w śmierdzącej i pełnej niepotrzebnych rzeczy trumnie. Opel miał ewidentnie rozsypujące się tylne amortyzatory, więc Kwiekiem rzucało jak pasażerami Tramwajów Śląskich na zakręcie. Ciekawe, kto i za ile podpisał temu gratowi przegląd. Skoro amory ma w takim stanie, lepiej się nie domyślać, co ten samochód wypuszcza w powietrze. Zapewne jego kierowca miał na sumieniu przynajmniej kilka osób ze Śląska zmarłych na raka.
Kwiekowi stanęła przed oczami martwa twarz księdza i jego poderżnięte gardło. Była zadziwiająco spokojna. Jak można tak spokojnie przyjąć przedwczesną śmierć? Pomyślał o swojej siostrze leżącej w śpiączce w szpitalu w Ligocie. Znalazła się tam przez tego starego pierdziela, przez to, że namącił jej w głowie swoimi teoriami. To znaczy nie tylko przez niego, ale główny winowajca obecnie znajdował się poza zasięgiem Dawida. Dlatego mścić mógł się tylko na Nosolu – to proboszcz wziął na siebie całą jego wściekłą bezsilność. Bezsilność, która bardzo często prowadzi do tragedii. W prawdziwą wściekłość człowiek wpada nie wtedy, gdy spotka go coś złego, lecz kiedy nic nie może z tym zrobić. Wtedy jest zdolny do wszystkiego, szczególnie gdy nie potrafi trzymać swoich nerwów na wodzy – a z tym akurat Kwiek radził sobie różnie.
Potem pomyślał o swoim psie, kilkumiesięcznym staffordshire bull terrierze. Dopiero co kupił szczeniaka po okazyjnej cenie, nikt go wcześniej nie chciał, bo był najgrubszy z całego miotu. Z głodu pewnie nie zdechnie – policja natknie się na niego podczas przeszukiwania mieszkania i zawiezie do schroniska. Ale w schronisku taki pies nie będzie miał łatwego życia, a gdy podrośnie, będzie siał postrach, więc pewnie będą go lać. Dawidowi zrobiło się go żal, choć w sumie i tak szczeniak skończy lepiej niż jego niedoszły pan.
Stara astra nagle przyspieszyła i wpadła w paniczny pęd, jak uczestnicy corocznego przepędzania byków ulicami Pampeluny. Po chwili zwolniła. Poczuł, że biorą zakręt o dziewięćdziesiąt stopni i znów przyspieszają. Coś musiało się dziać, przecież nie katowałby tego grata w taki sposób, gdyby wszystko szło zgodnie z planem. Pewnie Michejdy też zablokowana i teraz próbują wrócić na osiedle. Kolejny zakręt, tym razem o sto osiemdziesiąt stopni, i ponowne przyspieszenie. Kiedy wreszcie zwolnili i zaczęli kluczyć po uliczkach, Kwiek założył, że wrócili na Witosa, jednak astra znowu przyspieszyła i nagle zahamowała, jakby kierowca w samą porę zorientował się, że jedzie prosto do przepaści. Dawid usłyszał stłumione i ożywione głosy. Zamykanie drzwi, kroki. Klapa nagle się otworzyła i oślepiło go słońce. Poczuł, jak wzbiera w nim panika. Gdy przyzwyczaił się do światła, zobaczył nad sobą dwóch mężczyzn.
– Witamy na Załężu – powiedział jeden z nich, ten ze sztywnym uśmiechem, jakby ktoś mu właśnie przerwał drugie śniadanie złożone z czosnku i cebuli.
Zebrali się na placu przed Galerią Katowicką i wejściem na nowy Dworzec Katowice. Grupa kilkuset osób, może pięciuset, głównie miejscowi aktywiści miejscy i środowiska śląskiej lewicy. W górze powiewało kilka fioletowych sztandarów pewnej niszowej partii lewicowej, która desperacko próbowała osiągnąć przynajmniej trzy procent w sondażach, co udawało się sporadycznie, a wtedy jej działacze triumfalnie ogłaszali to światu na portalach społecznościowych i obwieszczali, że wreszcie nadszedł czas, by piąć się w górę. W następnym sondażu znów miała jednak jeden procent i w szeregi wracał marazm i zniechęcenie. Oprócz fioletowych flag powiewało także kilka czerwonych z czarnym znakiem Frakcji Antyfaszystowskiej. Aktywiści Frakcji przyszli ubrani cali na czarno i mieli twarze ukryte pod nasuniętymi na oczy czapkami z daszkiem i naciągniętymi wysoko chustami. Poza tym widać było kilka transparentów z napisami jednoznacznie świadczącymi o tym, kogo demonstranci uznają za wroga i do czego nie zamierzają dopuścić. „To Katowice, nie Watykan”, „Nie klęczę przed księdzem”, „Prezydent Pietrasz sługus papieża”, „NIE dla oddania parku Kościuszki Kościołowi!”.
Kilka skromnych grupek policjantów przyglądało się niespokojnie coraz większemu zbiorowisku. O demonstracji wiedzieli już od dawna, ponieważ zgłoszono ją zgodnie z prawem, ale zapewne spodziewali się kilkunastu osób, a nie pół tysiąca. Sprzedaż Kościołowi działki w parku Kościuszki za symboliczną kwotę wzburzyła aktywistów ruchów miejskich, jednak nikt nie wierzył w ich możliwości zmobilizowania większej ekipy. Ich głównym polem działania pozostawał internet, w którym potrafili nagłaśniać różne sprawy, zbierając przy tym setki lajków i szerów, co mogło sprawiać wrażenie, że są liczącą się lokalną grupą wpływu, podczas gdy w rzeczywistości składała się ona z kilku naprawdę zaangażowanych i kilkunastu pomagających im od czasu do czasu osób.
Zamaskowana aktywistka popatrzyła z dumą na koleżanki i kolegów z Frakcji. To właśnie Anka Janczak, liderka młodej katowickiej organizacji, rzuciła pomysł, by zająć komunalny pustostan na parterze jednej z kamienic przy ulicy 1 Maja. Od tamtego czasu skłot zdążył się stać jednym z najważniejszych punktów środowisk młodej lewicy na mapie Katowic, a sama Frakcja jedną z najważniejszych lokalnych organizacji, bijąc na głowę tutejszymi strukturami nawet ogólnopolską partię o fioletowych sztandarach. Janczak dobrze wiedziała, że to dzięki zdolnościom organizacyjnym jej koleżanek i kolegów oraz jej samej demonstracja przeciw sprzedaży działki w parku Kościuszki Kościołowi przypomina autentyczny protest społeczny, a nie spontaniczne spotkanie pod Galerią Katowicką większej grupy znajomych. Przez uczucie dumy nieśmiało przebijała jednak obawa, że nad emocjami zebranych będzie trudno zapanować. Tym bardziej że działacze FA raczej nie należeli do tej przesadnie rozdyskutowanej części lewicy. Danie komuś w ryj bez wątpienia również należało do ich modus operandi.
Gdyby nie szczelnie zakryte ciało i włosy Anki, obserwujący demonstrację policjanci zobaczyliby chudą dziewczynę o tak bladej karnacji, jakby od lat nie widziała słońca. Sięgające ramion włosy w kolorze mysiej sierści zwykle spinała w niedbały kucyk, co prawda, niezbyt atrakcyjny, ale za to praktyczny. Niska i drobna, emanowała wręcz energią, nerwowo rozglądała się na boki i wykonywała wiele niepotrzebnych gestów. Jakby była sześcioletnią dziewczynką, w poradni zdrowia psychicznego każdy lekarz bez mrugnięcia okiem wystawiłby wstępną diagnozę: ADHD. Choć bardziej pasowała tu nerwica.
Anka należała do Frakcji od samego początku – właściwie założyła ją z paroma innymi osobami, spośród których do dziś została może połowa. Wcześniej działała w mniej radykalnych organizacjach, najczęściej zajmujących się wybranymi kwestiami z katalogu zainteresowania lewicy. W lewicowych NGO zaczęła się udzielać już podczas studiów na Uniwersytecie Śląskim, choć do matury przystępowała jeszcze jako nieokreślona w poglądach dziołcha z Raciborza. Na uczelni wsiąkła w lewicujące środowiska, zaczęła czytać, poszerzać horyzonty i wyrabiać sobie światopogląd, który z różnymi modyfikacjami został jej do dziś. Jakoś przed dwoma laty postanowiła kompleksowo uświadamiać ludziom, że system jest zły. No i działać przeciwko niemu. Wtedy wspólnie z grupą przyjaciół założyli FA wciąż działającą jako nieformalna organizacja, gdyż dla radykalniejszej części członków rejestracja czegokolwiek w sądzie oznaczała zbyt dużą uległość wobec władzy.
– Dobra, daj im znak, że ruszamy – powiedziała na ucho Kamilowi trzymającemu megafon.
– Jasne, już – odpowiedział. – Towarzysze i towarzyszki! – ryknął i od razu poczuł mocne uszczypnięcie. – Znaczy, eee, obywatele i obywatelki! Zebraliśmy się tu, by zaprotestować przeciw skandalicznej decyzji Rady Miasta pod naciskiem prezydenta o oddaniu Kościołowi działki przy wieży Spadochronowej w parku Kościuszki za jedną setną wartości! Jest już równo dziesiąta, więc przejdźmy pod budynek urzędu miasta na Młyńskiej, by tam zgodnie z planem wykrzyczeć naszą niezgodę!
Niewielki tłumek głośno wyraził aprobatę, dorzucając kilka inwektyw w stronę prezydenta i katowickiej kurii, a następnie wszyscy ruszyli w wyznaczonym kierunku. Siedziba prezydenta miasta przy Młyńskiej znajdowała się dosłownie kilkadziesiąt metrów od miejsca, w którym stali – dokładnie między placem przed galerią a rynkiem – więc po dwóch minutach wszyscy już dotarli do celu. Rozległy się pojedyncze okrzyki, strażnicy miejscy pilnujący wejścia do budynku nerwowo zerkali w stronę policjantów, szukając w ich spojrzeniach zapewnienia, że w razie szturmu przyjdą im z pomocą. Niedofinansowani i zniechęceni do swojej pracy, poradziliby sobie najwyżej z wyprowadzeniem z urzędu pijanego żula, ale na pewno nie krewkich aktywistów.
– Nie zgadzamy się na prywatyzację przestrzeni publicznej, i to w miejscu tak popularnym wśród katowiczan i katowiczanek! – ryczał do megafonu jeden z działaczy partyjnych. – Tym bardziej na tak skandalicznych warunkach, za jedną setną wartości! Kościół jest już wystarczająco bogaty, nie musi jeszcze żerować na majątku komunalnym, na majątku nas wszystkich!
– Prezydent Pietrasz, domagając się od Rady Miasta udzielenia dziewięćdziesięciu dziewięciu procent upustu Kościołowi, dowiódł, że nie jest prezydentem katowiczanek i katowiczan, lecz namiestnikiem Watykanu! – Tym razem do megafonu dorwała się Olka z FA. – A Rada, podejmując wczoraj tę absurdalną uchwałę, pokazała wszem wobec, że zamiast dbać o dobro wspólne, służy silnym grupom interesu! Mówimy głośne NIE tej uwłaczającej naszemu miastu decyzji!
Megafon przejął ktoś z jednej z katowickich organizacji pozarządowych. Zebrani coraz głośniej wyrażali niezadowolenie, skandując: „Pietrasz, odejdź”. Pod urzędem pojawiło się kilka radiowozów, a siły policyjne zaczęły się ustawiać w nieco bardziej zorganizowanym szyku. W pewnym momencie Anka dostrzegła kilku mężczyzn w bluzach z kapturem, niewyglądających na anarchistów, członków partii czy tym bardziej miejskich aktywistów. Sprawiali wrażenie, jakby przesadzili z siłownią, i przypominali raczej ponurych typków, stojących przy wejściu na dyskotekę. Pasowali tu tak jak ministrant na koncercie metalowym.
– Kamil, co to za goście? To na bank nikt od nas, zobacz – powiedziała mu na ucho i wskazała miejsce na lewo od nich, bliżej rynku.
– Nie wiem, nie mam pojęcia. Pewnie przyszli zobaczyć, co to za inba – odpowiedział niedbale. W sumie niespecjalnie ją to zdziwiło, Kamil nigdy się niczym nie przejmował. Mimo to nie dała za wygraną.
– Wyślijmy kogoś, żeby ich pilnował. Jak coś się tu stanie, jeszcze dziś wyrzucą nas ze skłotu.
Chłopak znów spojrzał w ich kierunku i wzruszył lekko ramionami.
– Nie przesadzaj, twoje czarnowidztwo już mnie męczy. Powiedz lepiej coś do megafonu.
– Nie chcę, nie lubię, będę ich obserwować, skoro nie chce ci się nawet kiwnąć palcem.
Kolejni działacze przemawiali, jednak ich wypowiedzi coraz bardziej przypominały marne kserokopie wcześniejszych wystąpień. Zgromadzeni okazywali więc swoje poparcie z coraz mniejszym przekonaniem. Nagle zza winkla z Pocztowej wjechała na Młyńską czarna skoda octavia wioząca prezydenta. Ulica Młyńska była wciąż otwarta dla samochodów – demonstranci stali po obu jej stronach na chodniku. Ktoś wybiegł przed maskę, zatrzymując pojazd i wygrażając pasażerowi. Prezydent Pietrasz siedział na tylnym siedzeniu, ukryty za przyciemnianą szybą, więc nie wiadomo, czy zrobiło to na nim jakiekolwiek wrażenie. Kilka osób zaczęło walić otwartymi dłońmi w szyby auta, choć nie na tyle mocno, by je wybić. Policja zareagowała w miarę szybko i odsunęła demonstrantów, udrożniając Młyńską. Skoda szybko zniknęła w bramie urzędu, a ta błyskawicznie się zasunęła. Zrobiło się małe zamieszanie, lecz sytuacja nie wyglądała na groźną – kilkunastu aktywistów przepychało się z policjantami spychającymi ich w stronę przeciwległej kamienicy. Nagle z miejsca, gdzie Janczak dojrzała zakapturzonych mężczyzn, w stronę urzędu poleciały jakieś przedmioty. Jeden z nich trafił w szybę, która rozprysła się na kawałki.
Policja momentalnie zdecydowała się rozwiązać demonstrację, ogłaszając to przez własny megafon. Część uczestników postanowiła się dostosować, jednak najzagorzalsi aktywiści nie ruszyli się z miejsca. W ich kierunku ruszył niewielki oddział prewencji, co jednak nie zrobiło na nich większego wrażenia, więc po chwili w ruch poszły policyjne pałki. Zaraz potem w stronę mundurowych poleciał kosz na śmieci i to przelało kielich goryczy. Policja wzięła na cel przede wszystkim zamaskowanych członków FA, zakładając, że ktoś, kto chowa twarz przed otoczeniem, musi mieć szczególnie dużo na sumieniu. Anka ruszyła biegiem z powrotem w stronę placu przed galerią. Odwróciła się na moment, by zobaczyć, jak kilku kolegów leży już na ziemi. I to był błąd – momentalnie podbiegł do niej policjant i podciął jej od tyłu nogi. Janczak straciła równowagę i runęła na kolana. Po chwili ze skutymi rękami wsiadała do radiowozu, w którym siedziało już dwóch innych członków FA. Ruszyli do komendy.
Zaprowadzili ją do jednego z pokoików katowickiej Komendy Miejskiej na ulicy Lompy. Przed nią siedział zmęczony, starszy policjant i chociaż się przedstawił i wylegitymował, nie zdążyła zapamiętać jego nazwiska. Wciąż jeszcze była pod wrażeniem tego, że dopiero co miał miejsce najgorszy z możliwych scenariuszy tej demonstracji. Brała pod uwagę, że może się skończyć na przepychankach, w stronę urzędu polecą grubsze inwektywy, ale nie kamienie, a finalnie ich zgarną. I nawet nie chodziło o to, że jakoś szczególnie martwiła się zniszczonym mieniem albo urzędnikami, zresztą na parterze, w miejscu, gdzie kiedyś znajdował się punkt obsługi mieszkańca, i tak już nikt nie siedział. Najgorsze, że teraz magistrat przestanie tolerować ich obecność w miejskim pustostanie, który pół roku wcześniej przejęli bez żadnych uzgodnień, i tak to trwało siłą rozpędu czy też raczej bezwładu. Po prostu urzędnicy machnęli na to ręką – w sumie nawet dobrze, że ktoś to zagospodarował, przynajmniej nie niszczeje.
– No, pani Janczak, co ma pani do powiedzenia? – zagadnął niespecjalnie elokwentnie grubawy policjant zmęczony już jej milczeniem.
Anka w odpowiedzi demonstracyjnie założyła ręce na piersiach i spojrzała na ścianę z nagłym zainteresowaniem, jakby ktoś zaczął malować na niej obraz. Policjant westchnął i pokręcił głową. Postanowił zadać nieco precyzyjniejsze pytanie.
– Dlaczego stawiliście opór siłom policyjnym próbującym zaprowadzić porządek pod urzędem miasta?
Tym razem już nie wytrzymała i odpowiedziała, najpierw prychając.
– Pfff, przecież to wy przerwaliście legalną demonstrację, łamiąc nasze konstytucyjne prawa.
– Demonstracja przestała być legalna, gdy w stronę urzędu poleciały kamienie, a jeden z nich wybił szybę – zauważył mężczyzna.
– To nie my, tylko prowokatorzy – odparowała Anka. – Gdybyście byli nieco bardziej rozgarnięci, sami byście ich dostrzegli. Po co w ogóle mielibyśmy rzucać kamieniami w urząd? Przecież to tylko narobiło nam kłopotów.
– O, ciekawe. A kto chciałby was skompromitować i wysłał prowokatorów? – Policjant udał nagłe zainteresowanie, choć jego twarz nie zdradziła żadnej emocji.
– A kto chce kupić po kosztach kamienicę, w której zajęliśmy pustostan? – wypaliła bez zastanowienia.
– No nie wiem, proszę mnie oświecić, nie śledzę na co dzień tego, co się dzieje z mieniem komunalnym.
– No to proszę przeprowadzić śledztwo i się pan dowie.
Janczak ponownie wbiła wzrok w ścianę, ignorując obecność najwyraźniej zaintrygowanego jej odpowiedzią oficera. Wyglądał, jakby właśnie udało mu się połączyć kilka kropek w całość, czym od razu postanowił się pochwalić.
– Pewnie te aluzje dotyczą pana Macieja Plury, tego od Katowickich Kamienic – odezwał się. – Wy to chyba się nie lubicie z panem Plurą, bo chodzą słuchy, że to on ma budować nowy budynek kurii w parku Kościuszki. Więc nic dziwnego, że teraz chcecie na niego zwalić awanturę pod urzędem.
– Nic dziwnego, że chce nas skompromitować – ostro ucięła temat Anka, dochodząc do wniosku, że i tak za dużo już powiedziała.
– A wy nie jesteście wystarczająco skompromitowani tym, że nielegalnie przejęliście nieruchomość należącą do miasta?
– Nic nie stoi na przeszkodzie, żeby nam ją wynajęli – zripostowała dziewczyna.
– No to trochę lekkomyślne z waszej strony, że organizujecie demonstrację przed urzędem, domagając się odejścia prezydenta Pietrasza i jednocześnie starając się wynająć od niego lokal. – Policjant tym razem rzeczywiście się zdziwił.
– Ale Pietrasz nie jest właścicielem Katowic. Nieruchomość komunalną wynajmuje się od miasta, a nie od niego. On jest tylko urzędnikiem wybranym na kilka lat. To, że zajęliśmy pusty lokal od miasta, nie znaczy, że jesteśmy poddanymi Pietrasza – odpowiedziała nieco zbyt wyczerpująco.
– Nigdy nie zrozumiem tej lewackiej logiki. No ale dobrze, czyli według pani to jacyś podstawieni ludzie obrzucili urząd kamieniami?
– Tak.
– No ciekawe, ciekawe. – Oficer uśmiechnął się pod nosem, coś przy tym notując.
Wysoki, szeroki w barach mężczyzna, ubrany w ciemnobrązową skórę, wyszedł przed biurowiec KTW, w którym mieściła się spółka Katowickie Kamienice, jego pracodawca, choć w sumie nigdy tak o tym nie myślał. Jego pracodawcą był Maciej Plura, nawet jeśli na umowie o pracę widniało co innego. Zresztą i tak zlecał mu zupełnie inne zadania niż te z załącznika do umowy, a tej Wiśniewski potrzebował tylko do tego, żeby mieć podstawę opłacania składek. Przez lata pracy w katowickich klubach jako bramkarz też robił coś innego, niż wpisano do papierów. Nigdzie przecież nie określono, że jednych dilerów ma wpuszczać bez biletu, a drugich przepędzać, ani którym naćpanym awanturnikom spuszczać wpierdol, a których nie dotykać nawet palcem. To wszystko wynikało już z dżentelmeńskiej umowy między nim a właścicielami lokali. Na podobnej zasadzie określił swoją współpracę z Plurą.
Zapalił papierosa i spojrzał w prawo na stojący zaraz obok Spodek. Spędził tu połowę swojego niemal czterdziestoletniego życia, lecz wciąż nie przyzwyczaił się do tej absurdalnej bryły, stojącej w środku górniczego miasta. Przez lata Katowice zdążyły się zmienić, Mariacka stała się modnym deptakiem z knajpami i klubami, a w biurowcach wzdłuż Chorzowskiej zagraniczne korporacje pootwierały centra usług wspólnych, jednak on wciąż widział w Katowicach sypiącą się mieścinę. Pewnie dlatego, że w pracy najczęściej musiał oglądać te miejsca, którymi Katowice niekoniecznie chciały się chwalić, których najchętniej by się pozbyły. To właśnie mieszkańców Szopienic, Załęża i dalej położonych od centrum części Śródmieścia Wiśniewski musiał odwiedzać, choć wcale nie chciał. To nic przyjemnego jeździć po rozpadających się dzielnicach i przemawiać do rozsądku lokatorom wykupywanych przez jego szefa kamienic. W pewnym momencie, próbując się ustatkować, stwierdził nawet, że wykorzysta swoje doświadczenie i zatrudni się jako poborca podatkowy w urzędzie miasta. Zrezygnował, gdy tylko usłyszał, jakie stawki urząd proponuje poborcom – licząc z prowizją, nawet nie połowę tego, co dostaje od Plury. Przez pół dnia potem zachodził w głowę, jak za tak marne pieniądze można dobrowolnie ściągać należności za izbę wytrzeźwień od pijaków z Bogucic.
W ciągu tych lat spędzonych w Katowicach zmieniła się nie tylko stolica śląskiego, ale też sam Marcin. Wyłysiał, więc natura zmusiła go do golenia się na zero. Za młodu lubił nosić przystrzyżone włosy, postawione na żelu, teraz jednak został po nich tylko półksiężyc z tyłu głowy. Wiśniewskiemu urósł też brzuch. Nie jakoś bardzo, atletyczna sylwetka nadal robiła wrażenie, ale widać było wyraźnie, że najlepsze lata ma już za sobą. Specjalnie się tym nie przejmował, nie musiał już przecież wynosić z klubu dwóch gości naraz, a wciąż cieszył się niemałym powodzeniem u kobiet. Co prawda, głównie u pewnego rodzaju kobiet, ale to właśnie te Wiśniewski szczególnie cenił. Nie wygadane intelektualistki, które spłoszyłby samym wyglądem, tylko proste dziewczyny, które wyżej cenią dobrą zabawę niż poważne dysputy – idealny typ dla równie prostego faceta rodem ze Skarżyska-Kamiennej.
Wypalił i skierował się na parking za biurowcem. Nacisnął przycisk na pilocie – czarny volkswagen golf błysnął światłami i otworzył się przed swoim właścicielem. Wiśniewski ruszył w stronę Szopienic – minął osiedle Gwiazd, czyli gwieździste wysokie bloki obok alei Roździeńskiego, trochę dalej minął Ikeę, za nią skręcił w prawo i dojechał do jednej z najbardziej zapomnianych dzielnic Katowic. Ale to miało się zmienić, przynajmniej częściowo. Plura ubzdurał sobie, że zrobi z Szopienic to, co w pewnym stopniu udało się z Nikiszowcem – zamieni je w dzielnicę modną wśród katowickiej inteligencji, hipsterów czy lokalnych celebrytów. W tym celu kupił już za psie pieniądze kilka kamienic, teraz więc należało dokonać selekcji ich mieszkańców. Tradycyjnie wziął do tej roboty Wiśniewskiego. A że z Wiśniewskiego byłby średni pracownik socjalny, przyjął najprostsze kryteria selekcji – godnym zamieszkiwania w nowych kamienicach Plury będą ci, których stać na nowe, wyższe czynsze. Bardzo obiektywny wskaźnik – można wręcz powiedzieć, że antydyskryminacyjny. Ślepy na kolor skóry, orientację seksualną czy wiarę. Chcesz dalej mieszkać? Ależ nie ma sprawy, jeśli tylko cię stać, to z przyjemnością będziemy kontynuować umowę najmu.
Marcin zaparkował golfa pod jedną z kamienic na Wiosny Ludów. Jak na Szopienice, i tak należała do tych nieco bardziej zadbanych. Wszedł w obskurną bramę. Kilku tubylców posłało mu spojrzenie świadczące o tym, że podejrzewają, co się święci, i wdrapał się po skrzypiących schodach na górę. Pierwsze drzwi otworzył starszy, łysiejący facet z brzuszkiem, w białym, poplamionym podkoszulku i w rozciągniętych bokserkach. Gdy zobaczył Wiśniewskiego, mina mu jakby zrzedła.
– Dzień dobry, pan jest najemcą lokalu? – zapytał Marcin fachowo niczym pracownik administracji publicznej.
– Ja, a czamu? – odpowiedział facet, nerwowo rozglądając się na boki i drapiąc po brzuchu.
– Reprezentuję nowego właściciela kamienicy. Chciałbym porozmawiać o czynszu.
– Ale jo żech zabulił wszycko – zapewnił mężczyzna.
– Tak, oczywiście, jest pan rzetelnym najemcą, jednak parę rzeczy się zmieni i chciałbym o nich porozmawiać. Mogę wejść?
Po tym, jak nieco nachalnie wprosił się do mieszkania i wszedł do środka za gospodarzem, szybko ocenił, że wymagało remontu i śmierdziało w nim starym jedzeniem, ale panował tu porządek, podłoga się nie kleiła i nie walały się żadne puszki po piwie. Jak na standardy zwykle odwiedzanych lokali można powiedzieć, że było schludnie. Usiedli przy stole w dużym pokoju.
– Kryśka, przytaszcz kafyji – rzekł pan domu do żony.
Po chwili wszyscy sączyli kawę, a stare małżeństwo nerwowo spoglądało na siebie.
– Jak państwu się powodzi? – Wiśniewski zagadnął uprzejmie niczym komornik.
– A dziękujemy, dobrze, ino zdrowie ciut szwankuje – odpowiedział za oboje mężczyzna.
– Chodziło mi o kwestie finansowe. Starcza państwu na czynsz?
– My z moją już kiela lot na pyndzyji, więc nie przelewo się.
– Aha, no bo od lipca czynsz wzrośnie o połowę, nie wiem, czy państwo dadzą radę dalej płacić tak rzetelnie jak teraz.
Pani Krystyna rzuciła mężowi szybkie spojrzenie i ukryła twarz w dłoniach, po czym rozpłakała się i wybiegła do kuchni. Pan domu postanowił zachować się jak głowa rodziny i spojrzeć przykrej sytuacji w oczy.
– Ale jako to tak naroz? – próbował nieporadnie negocjować.
– No nie nagle, bo dopiero od lipca. A jest przecież kwiecień. Nowy właściciel chce być w porządku wobec najemców, więc daje państwu czas. Dokładnie trzy miesiące, wszystko zgodnie z przepisami. Tu zostawiam szczegóły na piśmie wraz z numerem telefonu. Odwiedzę państwa jakoś na początku czerwca, żeby zapytać, czy będą chcieli państwo kontynuować wynajem. No to ja się będę zbierał, do widzenia.
Zostawił gospodarza patrzącego się w ścianę i panią Krystynę chlipiącą przy stole w kuchni. Obszedł jeszcze trzy inne mieszkania w kamienicy. Scenariusz wszystkich wizyt wyglądał podobnie, choć w jednym z lokali starsza kobieta zaczęła się na niego wydzierać i nawet rzuciła się na niego z pięściami. Na jej szczęście mąż ją uspokoił. Po skończonej misji Marcin wyszedł przed kamienicę i zapalił papierosa. Nawet byłoby mu żal tych lokatorów, w końcu właśnie się dowiedzieli, że będą się musieli wynieść albo zacisnąć pasa już i tak zapiętego na ostatnią dziurkę, ale gdyby miał tracić czas na użalanie się nad innymi, nie miałby czasu na zajęcie się swoimi sprawami. Żeby się skupić na robocie, przeszedł do kolejnego zadania i zadzwonił do radnego Przemysława Marynioka, lidera ugrupowania Wasze Katowice, do którego należy również prezydent Pietrasz.
– Dzień dobry, panie radny. Chciałbym się z panem spotkać i obgadać pewne sprawy – przywitał się Wiśniewski.
– Myślałem, że spotkam się z Plurą – odpowiedział nieuprzejmie Maryniok.
– Pan Plura dziś nie ma czasu, musi doglądać inwestycji, a musimy obgadać kilka kwestii. Mam jego pełne zaufanie. Może spotkamy się za pół godziny w Cafe Kattowitz? – zapytał Marcin, po zwiedzaniu szopienickich mieszkań licząc na kawę w porządnym lokalu w centrum.
– Z tobą? W Kattowitz? Ocipiałeś? Z tobą to się mogę spotkać tam, gdzie nikt nas nie zobaczy. Za pół godziny w Sieście na Bogucickiej – rzucił radny i się rozłączył.
Pół godziny później Marcin siedział już w schludnej kawiarni niedaleko Uniwersytetu Ekonomicznego i czekał na Marynioka. Zamówił sobie americano i myślał, jak bardzo nienawidzi takich nadętych dupków – uważają się za lepszych tylko dlatego, że dbają o swoje interesy, piastując mandat, każą na siebie czekać i robią wielką łaskę, co pokazują przy każdej okazji. Maryniok dodatkowo był skończonym hipokrytą, bo chował swoje interesiki pod płaszczykiem idei i wartości. Wycierał sobie gębę frazesami o tradycji, wierze i dobru śląskich rodzin, choć dbał jedynie o własną. Resztę miał w głębokim poważaniu. Często gościł na różnych projektach młodzieżowych, podczas których górnolotnym językiem opowiadał o odpowiedzialności polityków za dobro społeczności, a wystarczyło tylko, żeby na wieczornej imprezie wypił trochę za dużo, i zaczynał rzucać mięsem i obmacywać studentki. Wreszcie gruby, łysy mężczyzna w obcisłej marynarce wtoczył się do kawiarni i zamówił niedbale espresso.
– Co pan taki zdenerwowany, panie Maryniok? – zaczął Marcin.
– A to nie słyszałeś? Proboszcza Nosola zamordowano. Poderżnięto mu gardło w konfesjonale. Niewyobrażalne – mówił cicho radny, choć byli w kawiarni sami. Nawet kelnerka gdzieś się schowała. Pewnie wykorzystała chwilowy spokój, żeby popatrzeć w smartfona.
– No to jakby jeden problem z głowy – odpowiedział Marcin, patrząc mu w oczy.
– Nawet tak nie mów! – wysyczał Maryniok. – Gdyby nie proboszcz Nosol, to kuria nawet by nie wpadła na pomysł, by odkupić tę działkę od miasta i zbudować tam swój nowy budynek. Gdyby nie Nosol, tobyście chuja z piasku budowali na pustyni, a nie biurowiec na Kościuszki.