Anegdoty z Białego Domu - Longin Pastusiak - ebook + książka

Anegdoty z Białego Domu ebook

Longin Pastusiak

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Prezydenci Stanów Zjednoczonych. Każdy z nich był osobą szczególną, niepowtarzalną. Miał swe zalety i wady jako człowiek, i jako polityk. Dokonywali wielkich czynów, ale i popełniali błędy. Ich historie zostały opisane w łatwy i przystępny sposób, barwnym językiem. Książka zawiera obok ważnych faktów mniej istotne, niewiele znaczące, lecz nader interesujące zdarzenia, opinie i – szereg anegdot. Wokół prezydentów i prezydentury amerykańska historiografia nagromadziła ogromną liczbę mitów i legend. Jednak ich umieszczenie w tej publikacji oddaje doskonale mentalność Amerykanów i ich podejście do polityki. W najnowszym wydaniu pojawiają się nie wszyscy prezydenci, ale ci, którzy zapisali się najwyraźniej, najciekawiej, ale przede wszystkim wiele uwagi poświęcono najnowszym mieszkańcom Białego Domu – Barakowi Obamie i Donaldowi Trumpowi, o którym plotki i anegdoty zbierane były do ostatniej chwili przed wydaniem!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 529

Oceny
4,2 (9 ocen)
3
5
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
NataliaMaciej

Nie oderwiesz się od lektury

idealna książka dla osób które chcą podstawowe wiadomości
00
AStrach

Całkiem niezła

Ciekawa,choć nie równa wedlug mnie
00

Popularność




Od autora

Od autora

Niniej­sza książka jest zarówno zabawna, jak i edu­ka­cyjna. Aneg­doty bowiem wiele mówią o oso­bo­wo­ści pre­zy­den­tów, o ich poli­tyce i w znacz­nym stop­niu są odzwier­cie­dle­niem danej epoki. Wśród pre­zy­den­tów ame­ry­kań­skich byli praw­dziwi mistrzo­wie humoru, o któ­rych krą­żyły liczne dow­cipne histo­rie. Można zali­czyć do nich m.in. Abra­hama Lin­colna, Johna Ken­nedy'ego i Ronalda Reagana. W Bia­łym Domu w zasa­dzie nie zasia­dali ponu­racy. O każ­dym pre­zy­den­cie krą­żyły jakieś opo­wie­ści.

Nie wszyst­kie histo­rie mogą się wydać inte­re­su­jące czy dow­cipne. Nie­które będą bar­dziej zro­zu­miałe dla osób zna­ją­cych histo­rię Sta­nów Zjed­no­czo­nych, bio­gra­fie pre­zy­den­tów, a także spe­cy­fikę kul­tury ame­ry­kań­skiej. W książce poja­wiają się nie wszy­scy pre­zy­denci, ale ci, któ­rzy zapi­sali się naj­wy­raź­niej, naj­cie­ka­wiej, a wśród nich wiele uwagi poświę­cono naj­now­szemu miesz­kań­cowi Bia­łego Domu – Donal­dowi Trum­powi, o któ­rym plotki i aneg­doty zbie­rane były do ostat­niej chwili przed wyda­niem.

Jako autor był­bym w pełni usa­tys­fak­cjo­no­wany, gdyby niniej­sza książka roz­luź­niła i zaba­wiła Czy­tel­nika, dostar­cza­jąc Mu rów­no­cze­śnie nieco wie­dzy na temat miesz­kań­ców Bia­łego Domu w Waszyng­to­nie.

Lon­gin Pastu­siak

Czło­wiek-pomnik. Geo­rge Washing­ton

Czło­wiek-pomnik

(Geo­rge Washing­ton, 1789–1797)

Geo­rge Washing­ton. Rysu­nek wyko­nany przez archi­tekta Ben­ja­mina H. Latrobe’a

Pierw­szy pre­zy­dent Sta­nów Zjed­no­czo­nych uro­dził się 22 lutego 1732 roku w Pope’s Creek w Wir­gi­nii. Był pocho­dze­nia angiel­skiego, nale­żał do Kościoła epi­sko­pal­nego. Hodo­wał tytoń, zaj­mo­wał się poli­tyką i wiódł życie żoł­nie­rza. Nie­wiele zacho­wało się doku­men­tów z jego dzie­ciń­stwa i mło­do­ści. Nie wia­domo, czy w ogóle uczęsz­czał do szkoły. W wieku jede­na­stu lat stra­cił ojca. Opie­ko­wał się nim odtąd star­szy brat przy­rodni, Law­rence, w któ­rego towa­rzy­stwie w 1751 roku Geo­rge odbył jedyną w swoim życiu podróż poza kon­ty­nen­talne gra­nice Sta­nów Zjed­no­czo­nych – na wyspę Bar­ba­dos.

6 stycz­nia 1759 roku Geo­rge Washing­ton oże­nił się z naj­bo­gat­szą wdową Wir­gi­nii Mar­thą Dan­dridge Custis. Miał wów­czas 26 lat i prze­żył z nią 40 lat i 342 dni.

W 1774 roku zasia­dał w I Kon­gre­sie Kon­ty­nen­tal­nym, a w 1775 roku w II Kon­gre­sie Kon­ty­nen­tal­nym jako jeden z dele­ga­tów Wir­gi­nii. 15 czerwca 1775 roku Washing­ton został wybrany na dowódcę Armii Kon­ty­nen­tal­nej. 3 lipca tegoż roku for­mal­nie przy­jął dowódz­two w Cam­bridge w kolo­nii Mas­sa­chu­setts, a 4 lipca 1776 roku Kon­gres w Fila­del­fii przy­jął Dekla­ra­cję Nie­pod­le­gło­ści Sta­nów Zjed­no­czo­nych.

Po zwy­cię­skiej woj­nie o nie­pod­le­głość (1776–1783) Washing­ton wyco­fał się do swej posia­dło­ści w Mount Ver­non w Wir­gi­nii. W 1787 roku prze­wod­ni­czył kon­wen­cji, która opra­co­wała Kon­sty­tu­cję Sta­nów Zjed­no­czo­nych wpro­wa­dza­jącą urząd pre­zy­denta kraju. W latach 1789–1797 przez dwie kaden­cje był pre­zy­den­tem Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Jest jedy­nym pre­zy­den­tem USA, który nie miesz­kał w Bia­łym Domu, ponie­waż to on budo­wał sto­licę Waszyng­ton i Biały Dom.

Zmarł 14 grud­nia 1799 roku w Mount Ver­non, gdzie został pocho­wany.

* * *

Wokół postaci Washing­tona naro­sło wiele legend. Młoda repu­blika w celu utrwa­le­nia swej toż­sa­mo­ści gwał­tow­nie potrze­bo­wała pan­te­onu z wła­snymi boha­te­rami, z wła­snymi świę­tymi. Washing­ton-czło­wiek sta­wał się coraz bar­dziej Washing­tonem-pomni­kiem.

Mały chło­piec zapy­tany w cza­sie lek­cji w szkółce nie­dziel­nej, kto był pierw­szym czło­wie­kiem, bez waha­nia odpo­wie­dział: „Geo­rge Washing­ton”. Kiedy nauczy­cielka go popra­wiła, mówiąc, że pierw­szym czło­wie­kiem był Adam, chło­piec wykrzyk­nął: „Jeśli uwzględ­nić cudzo­ziem­ców, to być może”.

Wil­helm Tell i Isaac New­ton mają swoje jabłko, Krzysz­tof Kolumb jajko, a Geo­rge Washing­ton ma swoje drzewko wiśniowe. Jak chce legenda, któ­rej uczyły się w prze­szło­ści i uczą się na­dal wszyst­kie dzieci ame­ry­kań­skie, przy­szły pre­zy­dent był psot­nym, ale praw­do­mów­nym chłop­cem. Kie­dyś wziął sie­kierę i ściął drzewko wiśniowe, rosnące przed domem. Kiedy ojciec wró­cił do domu i zoba­czył świeży pień po ścię­tym drze­wie, wpadł we wście­kłość. Krzy­czał na syna i pytał, kto ściął drzewko. „Ojcze – powie­dział Geo­rge – nie mogę skła­mać. To ja ścią­łem drzewko”. Ojca tak roz­bro­iła uczci­wość syna, że daro­wał mu karę. Ta mora­li­za­tor­ska histo­ryjka ma świad­czyć o wro­dzo­nej inte­gral­no­ści cha­rak­teru i uczci­wo­ści Geo­rge’a Washing­tona. Fak­tem jest, że poli­tyczni prze­ciw­nicy Washing­tona ni­gdy nie kwe­stio­no­wali jego uczci­wo­ści. Fak­tem jest rów­nież to, że przez całe życie Washing­ton poświę­cał drze­wom wiele uwagi. Nie tylko posa­dził oso­bi­ście wiele drzew, lecz także szcze­gó­łowo je opi­sy­wał. W swo­ich zapi­skach drze­wom poświę­cił ponad 10 000 słów.

Dziś Geo­rge’a Washing­tona wciąż sta­wia się dzie­ciom ame­ry­kań­skim za wzór i przy­kład praw­do­mów­no­ści.

– Mamo – pyta mały John – czy ludzie, któ­rzy kła­mią, ni­gdy nie idą do nieba?

– Oczy­wi­ście, synku – odpo­wiada matka.

– To musi być smutno w nie­bie. Jest tam tylko Bóg i Geo­rge Washing­ton.

Syn pyta ojca: „Dla­czego Geo­rge Washing­ton ni­gdy nie skła­mał, tato?”. „Ponie­waż nikt go nie pytał, kiedy zakoń­czy się rece­sja gospo­dar­cza” – odpo­wie­dział ojciec.

„Ojcze – powie­dział Geo­rge – nie mogę skła­mać. To ja ścią­łem drzewko”

Jesz­cze inna histo­ryjka opo­wiada o tym, jak to pew­nego dnia Washing­ton, jako młody mier­ni­czy zatrud­niony przez lorda Fair­faxa przy pomia­rach grun­tów, wszedł do tawerny i zamó­wił whi­sky. Kiedy przy­szło zapła­cić, oka­zało się, że nie ma przy sobie pie­nię­dzy, za to nosi w tor­bie cenioną wów­czas skórę szopa. Wła­ści­ciel tawerny przy­jął ją jako zapłatę i wydał klien­towi resztę w postaci 158 skór kró­li­czych. Washing­tona tak zado­wo­lił drink i wypła­cona reszta, że zaczął sta­wiać kolejki obec­nym przy barze gościom – aż do ostat­niej kró­li­czej skórki.

W 1754 roku puł­kow­nik Washing­ton sta­cjo­no­wał ze swym oddzia­łem w Ale­xan­drii w Wir­gi­nii. W tym cza­sie odby­wały się tam wybory do legi­sla­tury Wir­gi­nii. Jeden z miej­sco­wych oby­wa­teli, Wil­liam Payne, był prze­ciwny kan­dy­da­towi, za któ­rym opo­wia­dał się Washing­ton. W pew­nym momen­cie doszło do ostrego sporu mię­dzy męż­czy­znami. Washing­ton w fer­wo­rze dys­ku­sji użył jakie­goś obraź­li­wego słowa, a ura­żony Payne moc­nym cio­sem powa­lił go na zie­mię. Natych­miast zaczęli nad­bie­gać żoł­nie­rze, by sta­nąć w obro­nie swo­jego dowódcy, ale on naka­zał im wró­cić do kwa­ter.

Geo­rge jako roz­jemca w spo­rze mię­dzy kole­gami

Następ­nego dnia Payne otrzy­mał liścik zapra­sza­jący go do sąsied­niej tawerny. Przy­szedł tam prze­ko­nany, że czeka go poje­dy­nek. Ku swemu zasko­cze­niu Washing­ton zapro­sił go na wino, prze­pra­sza­jąc za swoje zacho­wa­nie poprzed­niego dnia sło­wami: „Pan uzy­skał swoją satys­fak­cję już wczo­raj, jeśli to panu wystar­czy – oto moja ręka, bądźmy przy­ja­ciółmi”. Od tego czasu Payne został zwo­len­ni­kiem Geo­rge’a Washing­tona.

Począ­tek kariery poli­tycz­nej przy­szłego pre­zy­denta nie był udany. Kan­dy­do­wał do legi­sla­tury Wir­gi­nii, House of Bur­ges­ses, ale bez powo­dze­nia. Kolejne wybory rów­nież prze­grał. Dopiero przy trze­cim podej­ściu, w 1758 roku, nauczył się korzy­stać z tech­niki wybor­czej. Na swą kam­pa­nię prze­zna­czył około 40 galo­nów pon­czu rumo­wego, 28 galo­nów wina, 26 galo­nów rumu, 46 galo­nów piwa, 6 galo­nów madery i 3,5 galona brandy. Ta metoda oka­zała się sku­teczna. Uzy­skał 310 gło­sów, a jego rywal tylko 45. Od tego czasu Washing­ton już nie prze­gry­wał wybo­rów.

* * *

Wielką miło­ścią jego życia była Sally Cary Fair­fax, żona przy­ja­ciela i sąsiada – Geo­rge’a Wil­liama Fair­faxa, córka plan­ta­tora, czło­wieka wykształ­co­nego. Ucho­dziła za bar­dzo piękną i wykształ­coną kobietę. Flir­to­wała z Washing­to­nem, ale nie wia­domo, czy poważ­nie trak­to­wała jego uczu­cie. To ona nauczyła go czy­tać Szek­spira.

Wiele lat po jego śmierci zna­le­ziono kilka wybla­kłych listów Washing­tona, m.in. z cza­sów, gdy wal­czył on z India­nami i Fran­cu­zami na pogra­ni­czu i był już zarę­czony z Mar­thą. Listy nie pozo­sta­wiają żad­nej wąt­pli­wo­ści, że Washing­ton żywił uczu­cie gorą­cej sym­pa­tii, a wła­ści­wie miło­ści do Sally Fair­fax. Histo­rycy i bio­gra­fo­wie są zgodni, że miłość ta ni­gdy nie została skon­su­mo­wana.

Po ślu­bie Geo­rge’a z Mar­thą Sally Fair­fax wraz z mężem odwie­dzała czę­sto Mount Ver­non, podob­nie jak Washing­to­no­wie bawili nie­jed­no­krot­nie w ich domu. Tuż przed śmier­cią, już jako wie­kowy męż­czy­zna, Washing­ton napi­sał ostatni list do Sally, w któ­rym stwier­dził: „Naj­szczę­śliw­szych chwil mego życia, które spę­dzi­łem w pani towa­rzy­stwie, nie wyma­zał z mojej pamięci czas”.

* * *

Jak w każ­dej armii, zwłasz­cza zło­żo­nej z ludzi, któ­rzy tra­fili do niej z róż­nych pobu­dek, i szla­chet­nych, i bar­dzo pro­za­icz­nych, poziom moralny żoł­nie­rzy pozo­sta­wiał wiele do życze­nia. 3 sierp­nia 1776 roku gene­rał Washing­ton wydał ze swej kwa­tery w Nowym Jorku roz­kaz ogra­ni­cze­nia uży­wa­nia prze­kleństw i obraź­li­wych słów. Ape­lo­wał on do ofi­ce­rów, aby znie­chę­cali żoł­nie­rzy do uży­wa­nia prze­kleństw. „W prze­ciw­nym razie – gło­sił roz­kaz – nie możemy mieć nadziei na bło­go­sła­wień­stwo Nie­bios dla naszej armii”.

Po jed­nej z bitew Geo­rge Washing­ton miał powie­dzieć: „Sły­sza­łem świst kul i wierz­cie mi, jest w tym dźwięku coś cza­ru­ją­cego”. Kiedy przy­to­czono te słowa kró­lowi Anglii Jerzemu II, ten rzekł zło­śli­wie: „Washing­ton nie powie­działby tego, gdyby zda­rzyło mu się czę­ściej sły­szeć świst kul”.

Geo­rge Washing­ton pomaga w gasze­niu pożaru

Pew­nego razu w cza­sie wojny o nie­pod­le­głość pewien ofi­cer w cywil­nym ubra­niu prze­jeż­dżał obok grupy żoł­nie­rzy budu­ją­cych redutę. Ich dowódca gło­śno pokrzy­ki­wał, wymy­ślał im, ale nic nie czy­nił, by im pomóc. Zagad­nięty przez ofi­cera, dla­czego nie pomaga swym żoł­nie­rzom, odrzekł: „Jestem kapra­lem, panie”. Ofi­cer zsiadł z konia i pomógł żoł­nie­rzom dokoń­czyć redutę. Dosia­da­jąc konia, powie­dział: „Panie kapralu, następ­nym razem, kiedy pan będzie miał pro­blemy z wyko­na­niem zada­nia, pro­szę się zwró­cić do Naczel­nego Wodza, to ponow­nie przy­jadę i pomogę panu”. Dopiero wów­czas, ku swemu zdu­mie­niu, kapral roz­po­znał Geo­rge’a Washing­tona.

W lipcu 1778 roku woj­ska ame­ry­kań­skie spo­tkały się z Angli­kami w oko­li­cach Mon­mo­uth. Washing­ton roz­ka­zał gene­ra­łowi Char­le­sowi Lee zaata­ko­wać woj­ska angiel­skie. Lee wydał woj­skom kilka sprzecz­nych roz­ka­zów, a sam szybko wyco­fał się z pola bitwy. Washing­ton, zoba­czyw­szy, co się dzieje, poga­lo­po­wał na swym ulu­bio­nym koniu o imie­niu Nel­son do gene­rała Lee i żądał wyja­śnień. Z odpo­wie­dzi Lee wyni­kało, że nie wie­rzy w zwy­cię­stwo nad Angli­kami. Wście­kły Washing­ton zbesz­tał tchórz­li­wego gene­rała. Mar­kiz de Lafay­ette, bli­ski Washing­tonowi w cza­sie wojny o nie­pod­le­głość, twier­dził póź­niej, że był to jedyny raz, kiedy sły­szał go prze­kli­na­ją­cego.

Washing­ton zdo­łał wów­czas powstrzy­mać ucie­ka­ją­cych żoł­nie­rzy ame­ry­kań­skich, ale szansa zwy­cię­stwa została zmar­no­wana. Char­lesa Lee zawie­szono na rok w czyn­no­ściach dowódcy, póź­niej dostał się on do nie­woli bry­tyj­skiej i dopu­ścił się zdrady, ujaw­nia­jąc Angli­kom ważne infor­ma­cje woj­skowe.

Armia angiel­ska ska­pi­tu­lo­wała 18 paź­dzier­nika 1781 roku pod York­town bez jed­nego wystrzału. Dowódca wojsk angiel­skich Char­les Corn­wal­lis, widząc przy­gnia­ta­jącą prze­wagę Ame­ry­ka­nów i Fran­cu­zów, pod­dał się.

Geo­rge Washing­ton modli się w Val­ley Forge

Ist­nieją różne wer­sje kapi­tu­la­cji pod York­town. Jedni histo­rycy twier­dzą, że lord Corn­wal­lis zło­żył swoją szpadę oso­bi­ście Washing­to­nowi, inni, że w tym cza­sie Corn­wal­lis był chory i nie mógł tego zro­bić. Pewne jest nato­miast, iż Washing­ton odmó­wił przy­ję­cia szpady lorda Corn­wal­lisa i naka­zał jej przy­ję­cie gene­ra­łowi Ben­ja­mi­nowi Lin­col­nowi, któ­rego w 1780 roku Anglicy zmu­sili w Char­le­ston do kapi­tu­la­cji i odda­nia szpady. W ten spo­sób stwo­rzył gene­ra­łowi Lin­col­nowi szansę uzy­ska­nia oso­bi­stej satys­fak­cji. Kiedy woj­ska angiel­skie pod York­town kapi­tu­lo­wały, ich orkie­stra grała melo­dię Świat wywró­cił się do góry nogami.

Po pod­pi­sa­niu aktu kapi­tu­la­cji Washing­ton zapro­sił Corn­wal­lisa i jego ofi­ce­rów na kola­cję. Dowódca wojsk fran­cu­skich gene­rał Rocham­beau wzniósł toast: „Za Stany Zjed­no­czone”. „Za króla Fran­cji” – zre­wan­żo­wał się Washing­ton. „Za króla” – zapro­po­no­wał toast lord Corn­wal­lis. „Anglii – dodał w tym momen­cie Washing­ton. – Ogra­niczmy go do Anglii, a wypiję pełny kie­lich”.

Geo­rge Washing­ton prze­kra­cza rzekę Dela­ware. Obraz Ema­nu­ela Leut­zego

Tuż po zwy­cię­stwie pod York­town Ben­ja­min Fran­klin jako poseł ame­ry­kań­ski uczest­ni­czył w Paryżu w przy­ję­ciu dyplo­ma­tycz­nym. Fran­cu­ski mini­ster spraw zagra­nicz­nych wzniósł toast: „Za Jego Kró­lew­ską Mość Ludwika XVI, który jak Księ­życ pokrywa zie­mię deli­katną, przy­jemną łuną”. Amba­sa­dor bry­tyj­ski zre­wan­żo­wał się ponoć toa­stem: „Za Jerzego III, który jak Słońce w ciągu dnia daje świa­tło światu”. Ben­ja­min Fran­klin zare­ago­wał na to okrzy­kiem: „Nie mogę wam dać Słońca ani Księ­życa, ale mogę wam dać Geo­rge’a Washing­tona, gene­rała armii Sta­nów Zjed­no­czo­nych, on jak Jozue wstrzy­mał Słońce i Księ­życ, które go posłu­chały”.

Rok 1782 w Sta­nach Zjed­no­czo­nych cha­rak­te­ry­zują chaos i anar­chia. Wybu­chał bunt za bun­tem, prze­ciw podat­kom lub posu­nię­ciom gospo­dar­czym władz. Zde­mo­bi­li­zo­wani żoł­nie­rze doma­gali się wypłaty zale­głego żołdu. Zwo­len­nicy rzą­dów sil­nej ręki i sil­nej wła­dzy wyko­naw­czej pro­po­no­wali, aby Washing­ton koro­no­wał się na króla ame­ry­kań­skiego. Z pro­po­zy­cją taką wystą­pił do niego powszech­nie sza­no­wany miesz­ka­niec Fila­del­fii puł­kow­nik Lewis Nicola. Przy­szły pre­zy­dent odrzu­cił jed­nak pro­po­zy­cję prze­kształ­ce­nia repu­bliki w monar­chię. „Pomysł taki – pisał z New­bur­gha w sta­nie Nowy York – uwa­żam za odra­ża­jący i sta­now­czo go potę­piam”. Powia­do­mił puł­kow­nika, że sprawę tę trak­tuje jako poufną. Jeżeli jed­nak puł­kow­nik będzie pro­wa­dził publiczną kam­pa­nię na rzecz koro­na­cji, poda do wia­do­mo­ści publicz­nej swoje sta­no­wi­sko w tej spra­wie.

Washing­ton i Lafay­ette w obo­zie Val­ley Forge w 1777 roku

Nie­po­koje jed­nak trwały. 10 marca 1783 roku w kwa­te­rze ofi­cer­skiej w New­bur­ghu doszło do otwar­tego buntu. Washing­ton spo­tkał się ze zbun­to­wa­nymi ofi­ce­rami. Pro­sił o cier­pli­wość, obie­cy­wał, że Kon­gres zadość­uczyni wszyst­kim rosz­cze­niom ofi­ce­rów i żoł­nie­rzy, ale nie prze­ko­nał ich. W pew­nym momen­cie przy­po­mniał sobie, że ma w kie­szeni list od jed­nego z człon­ków Kon­gresu, w któ­rym przy­rzeka on, że Kon­gres spełni wszyst­kie żąda­nia woj­ska. Mając trud­no­ści z odczy­ta­niem tek­stu, zaczął szu­kać oku­la­rów. Prze­pro­sił zebra­nych za prze­rwę i dodał: „Już posi­wia­łem w służ­bie ojczy­zny. Teraz zaczy­nam ślep­nąć”. Słowa te tak poru­szyły zebra­nych, że posłu­chali rady Washing­tona i w spo­koju się roze­szli. „Ni­gdy w cza­sie wojny Wasza Eks­ce­len­cja nie osią­gnął więk­szego zwy­cię­stwa niż w tym momen­cie” – powie­dział do Washing­tona gene­rał Phi­lip Schuy­ler, świa­dek tego wyda­rze­nia.

Geo­rge Washing­ton wjeż­dża do Nowego Jorku

Przy opra­co­wy­wa­niu kon­sty­tu­cji Sta­nów Zjed­no­czo­nych w cza­sie dys­ku­sji na temat sił zbroj­nych jeden z dele­ga­tów pro­po­no­wał usta­le­nie mak­sy­mal­nego pułapu sił zbroj­nych na pięć tysięcy żoł­nie­rzy. Washing­ton, jako prze­wod­ni­czący, nie mógł zgła­szać wnio­sków, ale szep­nął do sąsiada: „Byłoby o wiele lepiej, gdyby zgło­szono poprawkę do wnio­sku, że obce siły zbrojne doko­nu­jące inwa­zji Sta­nów Zjed­no­czo­nych nie powinny liczyć wię­cej niż trzy tysiące żoł­nie­rzy”.

Washing­ton przy­bywa do Nowego Jorku, pierw­szej sto­licy Sta­nów Zjed­no­czo­nych

Kiedy Washing­ton został wybrany na pre­zy­denta w 1789 roku, zasta­na­wiano się, jak należy się do niego zwra­cać, jak go tytu­ło­wać, aby brzmiało to dostoj­nie, god­nie i pre­sti­żowo, a rów­no­cze­śnie nie było powtó­rze­niem dwor­skiej ety­kiety, potę­pia­nej przez wielu repu­bli­ka­nów. W Kon­gre­sie odbyła się nawet debata na ten temat. Zgła­szano różne pro­po­zy­cje: „Jego Wybor­cza Mość”, „Jego Wybor­cza Wyso­kość”, „Jego Wyso­kość Pre­zy­dent Sta­nów Zjed­no­czo­nych i Pro­tek­tor Ich Praw”, „Wasza Wiel­kość”, „Jego Wyso­kość Pre­zy­dent-Gene­rał”, „Jego Wyso­kość”. Pro­po­no­wano rów­nież, by zwra­cać się do pre­zy­denta, uży­wa­jąc takich zwro­tów, jak: „Eks­ce­len­cja”, „Czci­god­ność” czy też po pro­stu „Pan”. Tę ostat­nią pro­po­zy­cję zgła­szał Tho­mas Jef­fer­son.

W końcu zde­cy­do­wano się na pro­stą i obo­wią­zu­jącą do dzi­siaj for­mułę: „Pre­zy­dent Sta­nów Zjed­no­czo­nych” (Pre­si­dent of the Uni­ted Sta­tes).

Geo­rge Washing­ton bar­dzo dbał, aby nie zro­bić jakie­goś nie­ostroż­nego kroku, mogą­cego zaszko­dzić auto­ry­te­towi urzędu, jaki repre­zen­to­wał. W cza­sie gdy prze­by­wał z wizytą w sta­nie Mas­sa­chu­setts, został zapro­szony do zło­że­nia wizyty guber­na­to­rowi tego stanu Joh­nowi Han­coc­kowi, który sam aktyw­nie wal­czył o nie­pod­le­głość Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Washing­ton odpi­sał guber­na­to­rowi uprzej­mie, ale sta­now­czo: „Pre­zy­dent Sta­nów Zjed­no­czo­nych prze­syła wyrazy sza­cunku Guber­na­to­rowi i ma zaszczyt poin­for­mo­wać Go, że będzie prze­by­wał w swym domu do godziny dru­giej”.

Bar­dzo inte­re­so­wał się ideą zbu­do­wa­nia nowego mia­sta fede­ral­nego jako sto­licy Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Kie­dyś odwie­dził nawet Davisa Burnsa, ską­pego i nie­ustę­pli­wego Szkota, wła­ści­ciela farmy tyto­nio­wej, miesz­ka­ją­cego dokład­nie w miej­scu, gdzie dziś znaj­duje się Biały Dom i plac Lafay­ette’a.

Kiedy opra­co­wy­wano plan zabu­dowy mia­sta, Szkot nie chciał oddać swo­jej ziemi. Washing­ton odwie­dził go i zachę­cał, by ofia­ro­wał zie­mię na budowę sto­licy pań­stwa. „Gdyby nie zapla­no­wano tu budowy fede­ral­nego mia­sta – powie­dział mu Washing­ton – pan doko­nałby tu żywota jako biedny wła­ści­ciel farmy tyto­nio­wej”. Burns zri­po­sto­wał natych­miast: „To prawda. Ale gdyby nie wdowa Custis i jej czar­nu­chy, pan na­dal byłby bied­nym mier­ni­czym”.

Washing­ton peł­nił funk­cję pre­zy­denta Sta­nów Zjed­no­czo­nych 7 lat i 308 dni. Ostat­niego dnia pre­zy­den­tury zapro­sił gości do swej rezy­den­cji, napeł­nił kie­liszki winem i powie­dział: „Po raz ostatni piję wasze zdro­wie jako osoba publiczna”. Po opusz­cze­niu fotela pre­zy­denc­kiego 3 marca 1797 roku powró­cił do swej posia­dło­ści w Mount Ver­non.

Washing­ton chęt­nie podej­mo­wał gości. Spra­wiało mu to praw­dziwą przy­jem­ność. W jego domu w Mount Ver­non pra­wie zawsze prze­by­wali zna­jomi. Washing­ton czuł się dobrze i swo­bod­nie wśród przy­ja­ciół. Pił, grał w karty, żar­to­wał. Jego nie­po­zba­wione iro­nii poczu­cie humoru ilu­struje opi­nia o mili­cji ochot­ni­czej, z którą miał sporo kło­po­tów w cza­sie wojny o nie­pod­le­głość. „Mili­cja zja­wia się nie wia­domo jak, opusz­cza cię, nie wia­domo kiedy. Kiedy skon­su­muje całe twoje zapasy, wów­czas opu­ści cię w naj­bar­dziej kry­tycz­nym momen­cie” – zwykł mawiać.

Kapi­tu­la­cja wojsk angiel­skich pod York­town w paź­dzier­niku 1781 roku

Washing­ton lubił polo­wać, zwłasz­cza na kaczki, grać w bilard (czę­sto ude­rzał gru­bym koń­cem kija), na wyści­gach kon­nych i w karty na nie­dużą stawkę (zapi­sy­wał skru­pu­lat­nie wszyst­kie wygrane i prze­grane). Jeżeli tylko miał spo­sob­ność, tań­czył i cho­dził do teatru i na kon­certy.

Pił alko­hol w spo­sób umiar­ko­wany. Uwiel­biał wino madera. Sam pro­du­ko­wał alko­hol w Mount Ver­non, a nawet go sprze­da­wał. Do jego ulu­bio­nych zajęć nale­żały także: udział w lote­riach fan­to­wych, polo­wa­nie na lisa, węd­kar­stwo, walki kogu­tów, hodowla psów myśliw­skich oraz pie­cze­nie mięsa na powie­trzu.

Uczest­ni­cząc kie­dyś w balu w miej­sco­wo­ści Ale­xan­dria w sta­nie Wir­gi­nia, gdzie nie podano alko­holu, Washing­ton iro­nicz­nie okre­ślił go jako „chle­bowo-maślany bal”. Lubił też tań­czyć. Mając 50 lat, cztery godziny bez prze­rwy tań­czył z żoną gene­rała Natha­niela Gre­ene’a.

W Mount Ver­non pasjo­no­wał się także polo­wa­niem na lisy ze swymi ulu­bio­nymi psami myśliw­skimi. Mar­kiz Lafay­ette prze­słał Washing­to­nowi w darze z Fran­cji psy wyspe­cja­li­zo­wane w polo­wa­niu na dziki. Kie­dyś psy wpa­dły do kuchni pani Washing­ton i pożarły leżącą tam szynkę.

Washing­ton wybiera miej­sce pod budowę przy­szłej sto­licy Sta­nów Zjed­no­czo­nych nazwa­nej jego imie­niem

Washing­ton był czło­wie­kiem bar­dzo punk­tu­al­nym. Tego samego wyma­gał rów­nież od swych gości. Spóź­nial­skich powi­tał raz sło­wami: „Pano­wie, w tym domu prze­strzega się punk­tu­al­no­ści. Mój kucharz ni­gdy nie pyta, czy goście już przy­byli, lecz czy nade­szła godzina posiłku”.

Innym razem Washing­ton był umó­wiony z han­dla­rzem na godzinę 17.15, by obej­rzeć konie do powozu. Ponie­waż kupiec spóź­nił się, musiał cze­kać cały tydzień, zanim Washing­ton umó­wił się z nim na roz­mowę o trans­ak­cji.

Latem 1797 roku rewo­lu­cjo­ni­sta fran­cu­ski Con­stan­tin Vol­ney odwie­dził Geo­rge’a Washing­tona w Mount Ver­non przed roz­po­czę­ciem swych podróży po Sta­nach Zjed­no­czo­nych. Opusz­cza­jąc posia­dłość, popro­sił byłego pre­zy­denta o list pole­ca­jący do spo­łe­czeń­stwa ame­ry­kań­skiego. Washing­ton, wie­dząc, że Vol­ney jest zna­nym wol­no­my­śli­cie­lem, i chcąc unik­nąć w związku z tym jakich­kol­wiek kon­tro­wer­sji, napi­sał na papie­rze nastę­pu­jące zda­nie: „C. Vol­ney nie potrze­buje żad­nych listów pole­ca­jących od G. Washing­tona”.

Washing­ton zda­wał sobie sprawę z bra­ków w swym wykształ­ce­niu. Dla­tego też w okre­sie, gdy zaj­mo­wał eks­po­no­wane sta­no­wi­ska, uni­kał inte­lek­tu­al­nych dys­ku­sji, nie wda­wał się w abs­trak­cyjne dys­puty. Jeżeli musiał zabrać głos, wypo­wia­dał się na piśmie. Nie znał żad­nego obcego języka. Ni­gdy nie był w Euro­pie. Odrzu­cił zapro­sze­nie do zło­że­nia wizyty we Fran­cji, gdyż uwa­żał, że poro­zu­mie­wa­nie się z gospo­da­rzami przez tłu­ma­cza skom­pro­mi­tuje go. W chwili śmierci posia­dał w swej pry­wat­nej biblio­tece 884 książki, co było pokaźną liczbą na owe czasy.

Od wcze­snej mło­do­ści aż do śmierci Washing­ton miał kło­poty z zębami. Jego oso­bi­ste notatki zawie­rają wiele wzmia­nek na ten temat. W wieku 57 lat stra­cił wszyst­kie zęby. Tuż przed zakoń­cze­niem wojny o nie­pod­le­głość poznał fran­cu­skiego den­ty­stę, który osie­dlił się w Nowym Jorku. Den­ty­sta ten odwie­dził go w Mount Ver­non i po kilku pró­bach wyko­nał sztuczną szczękę z kła noso­rożca. Tuż przed śmier­cią Washing­ton miał kilka takich szczęk, ale nie był z nich zado­wo­lony. Zbyt cięż­kie, nie­wy­godne, spra­wiały mu wiele kło­potu. Dla­tego też, choć przy­wią­zy­wał ogromną wagę do bez­po­śred­nich kon­tak­tów z ludźmi, uni­kał publicz­nych prze­mó­wień. Rzadko się też uśmie­chał w oba­wie, by szczęka mu nie wypa­dła.

Jedna ze sztucz­nych szczęk pre­zy­denta została przed­sta­wiona jako eks­po­nat na Wysta­wie Świa­to­wej w Chi­cago w 1933 roku.

* * *

Czy wie­cie, że Geo­rge Washing­ton był:

– jedy­nym pre­zy­den­tem, któ­rego uro­czy­stość inau­gu­ra­cji i zaprzy­się­że­nia odbyła się w dwóch mia­stach (Nowy Jork, 30 kwiet­nia 1789 roku, i Fila­del­fia, 4 marca 1793 roku);

– jedy­nym pre­zy­den­tem Sta­nów Zjed­no­czo­nych, który nie miesz­kał w Waszyng­to­nie;

– jedy­nym pre­zy­den­tem, który wybrany został jed­no­gło­śnie przez kole­gium elek­tor­skie (gło­so­wało na niego 69 elek­to­rów);

– pre­zy­den­tem, który odmó­wił kan­dy­do­wa­nia na trze­cią kaden­cję;

– pierw­szym pre­zy­den­tem uho­no­ro­wa­nym syl­wetką na znaczku pocz­to­wym. Dzie­się­cio­cen­towy czarny zna­czek z podo­bi­zną Washing­tona został wpro­wa­dzony do obiegu 1 lipca 1847 roku;

– jed­nym z dwóch, obok Jamesa Madi­sona, przy­szłych pre­zy­den­tów Sta­nów Zjed­no­czo­nych, któ­rzy pod­pi­sali kon­sty­tu­cję Sta­nów Zjed­no­czo­nych;

– pre­zy­den­tem, który mia­no­wał naj­wyż­szą liczbę (dzie­się­ciu) sędziów Sądu Naj­wyż­szego.

Wszech­stronny pre­zy­dent. Tho­mas Jef­fer­son

Wszech­stronny pre­zy­dent

(Tho­mas Jef­fer­son, 1801–1809)

Tho­mas Jef­fer­son był pierw­szym pre­zy­den­tem zaprzy­się­żo­nym w Waszyng­to­nie

W pobliżu mia­steczka uni­wer­sy­tec­kiego Char­lot­te­sville w Wir­gi­nii znaj­duje się piękna posia­dłość Mon­ti­cello, gdzie miesz­kał, zmarł i został pocho­wany trzeci pre­zy­dent Sta­nów Zjed­no­czo­nych Tho­mas Jef­fer­son. Dom w stylu kla­sy­cy­stycz­nym został zbu­do­wany według pla­nów archi­tek­to­nicz­nych Jef­fer­sona. Z drogi pro­wa­dzą­cej na wzgó­rze Mon­ti­cello widać bramę cmen­ta­rza, na któ­rym stoi gra­ni­towy obe­lisk z napi­sem: „Tu spo­czywa Tho­mas Jef­fer­son, autor Dekla­ra­cji Nie­pod­le­gło­ści Sta­nów Zjed­no­czo­nych, Sta­tutu Wir­gi­nii na rzecz Wol­no­ści Reli­gii i ojciec Uni­wer­sy­tetu Wir­gi­nii”.

To epi­ta­fium, napi­sane oso­bi­ście przez Jef­fer­sona, jest wyjąt­kowo skromne, jeśli weź­miemy pod uwagę, że przed­sta­wia ono zmar­łego, który był posłem ame­ry­kań­skim we Fran­cji, guber­na­to­rem Wir­gi­nii, pierw­szym w histo­rii Sta­nów Zjed­no­czo­nych sekre­ta­rzem stanu, dru­gim w histo­rii kraju wice­pre­zy­den­tem i przez dwie kaden­cje jed­nym z naj­wy­bit­niej­szych pre­zy­den­tów. Cha­rak­te­ry­styczne, że w epi­ta­fium Jef­fer­son nie wymie­nił zarówno funk­cji pre­zy­denta, jak i żad­nej innej.

Tho­mas Jef­fer­son uro­dził się 13 kwiet­nia 1743 roku w Wir­gi­nii. Funk­cję pre­zy­denta spra­wo­wał w latach 1801–1809. Po jej zakoń­cze­niu powró­cił do swej posia­dło­ści Mon­ti­cello, gdzie zmarł 4 lipca 1826 roku, dokład­nie w 50. rocz­nicę pro­kla­mo­wa­nia Dekla­ra­cji Nie­pod­le­gło­ści, któ­rej był auto­rem.

* * *

Jako chło­piec Tho­mas Jef­fer­son miał powol­nego kucyka. Kolega, który miał szyb­kiego konia, czę­sto kpił sobie z niego. Tho­mas rzu­cił więc kole­dze wyzwa­nie, aby urzą­dzili wyścigi na koniach. Zakpił ze zło­śli­wego kolegi, wyzna­cza­jąc datę wyści­gów na… 30 lutego.

Inde­pen­dence Hall w Fila­del­fii, gdzie 4 lipca 1776 roku przy­jęto Dekla­ra­cję Nie­pod­le­gło­ści, któ­rej współ­au­to­rem był Tho­mas Jef­fer­son

W lutym 1770 roku Tho­mas wraz z matką (zmarła w 1776 roku) byli w odwie­dzi­nach u sąsiada. Nagle przy­biegł jeden z nie­wol­ni­ków z wia­do­mo­ścią, że spa­liła się ich posia­dłość. „Nie ura­to­wa­li­ście żad­nej z moich ksią­żek!” – wykrzyk­nął prze­ra­żony Jef­fer­son. „Nie, panie – odpo­wie­dział sługa – ura­to­wa­li­śmy tylko skrzypce”. Tho­mas lubił grać na skrzyp­cach i według rela­cji współ­cze­snych robił to podobno dobrze.

Jef­fer­son oże­nił się, mając lat 28, z młod­szą od sie­bie o pięć lat wdową Mar­thą Way­les Skel­ton.

Młoda, piękna i bogata wdowa miała wielu sta­ra­ją­cych się o jej rękę. Ist­nieją liczne opo­wie­ści o tym, w jaki spo­sób doszło do mał­żeń­stwa z Jef­fer­so­nem. Nie­któ­rzy bio­gra­fo­wie pre­zy­denta twier­dzą, że trzech naj­po­waż­niej­szych kon­ku­ren­tów posta­no­wiło loso­wać, w jakiej kolej­no­ści oświad­czą się wdo­wie. Jef­fer­son miał szczę­ście, wycią­gnął los numer jeden. Kiedy poszedł się oświad­czyć, dwaj pozo­stali cza­to­wali przy pło­cie, cze­ka­jąc w napię­ciu na wynik wizyty. Wkrótce usły­szeli muzykę prze­ry­waną weso­łym śpie­wem. Zro­zu­mieli, że stra­cili już szansę, i ze smut­kiem ode­szli, zosta­wia­jąc zwy­cię­skiego i szczę­śli­wego Jef­fer­sona.

Jako czło­nek sta­no­wej legi­sla­tury w Wir­gi­nii Jef­fer­son sprze­ci­wiał się przy­ję­ciu ustawy upo­waż­nia­ją­cej naj­star­szego syna do dzie­dzi­cze­nia całego majątku. Kiedy inny czło­nek legi­sla­tury wystą­pił z kom­pro­mi­sową for­mułą, aby naj­star­szy syn otrzy­my­wał podwójną część majątku, odpo­wie­dział: „Jeśli naj­star­szy syn mógłby jeść dwu­krot­nie wię­cej, pra­co­wać dwa razy wię­cej, mogłoby to być natu­ral­nym świa­dec­twem jego prawa do dzie­dzi­cze­nia podwój­nej czę­ści majątku”.

Bio­gra­fo­wie Jef­fer­sona zgod­nie pod­kre­ślają, że ten wykształ­cony i mądry czło­wiek był kiep­skim mówcą. Także ton jego głosu, z powodu defektu gar­dła i strun gło­so­wych suchy i nie­przy­jemny, nie zachę­cał do słu­cha­nia. Mówie­nie spra­wiało Jef­fer­so­nowi trud­no­ści, a nawet ból. W związku z tym uni­kał publicz­nych prze­mó­wień, wolał w samot­no­ści pisać i spod jego pióra wycho­dziły zna­ko­mite tek­sty. W pew­nym sen­sie jego prze­ci­wień­stwem był znany ora­tor Patrick Henry (1736–1799), któ­rego Jef­fer­son w roku 1779 zastą­pił na sta­no­wi­sku guber­na­tora Wir­gi­nii. Henry pory­wał ludzi swymi zna­ko­mi­tymi prze­mó­wie­niami, nato­miast kiep­sko pisał.

Jef­fer­son, jak już wiemy, twórca pro­jektu tek­stu Dekla­ra­cji Nie­pod­le­gło­ści, był dumny z tego do końca życia, jed­no­cze­śnie potra­fił z wła­ści­wym sobie poczu­ciem humoru mówić o tym tak istot­nym w histo­rii doku­men­cie. Kiedy na przy­kład zasta­na­wiano się, jak to się stało, że Dekla­ra­cję Nie­pod­le­gło­ści pod­pi­sano tak szybko, odpo­wie­dział: „Kiedy sprawa pro­kla­mo­wa­nia nie­pod­le­gło­ści sta­nęła przed Kon­gre­sem, jego obrady odby­wały się w pobliżu stajni wynaj­mu­ją­cej konie. Człon­ko­wie Kon­gresu nosili krót­kie bry­czesy, jedwabne poń­czo­chy i trzy­mali w ręku chu­s­teczki, za pomocą któ­rych opę­dzali się od much obsia­da­ją­cych im nogi. Było to tak dokucz­liwe, że znie­cier­pli­wieni człon­ko­wie Kon­gresu śpie­szyli się. Zmu­siło ich to do szyb­kiego zło­że­nia pod­pi­sów pod tym wiel­kim doku­men­tem”. Dekla­ra­cję Nie­pod­le­gło­ści Tho­mas Jef­fer­son opra­co­wał w ciągu osiem­na­stu dni.

W maju 1785 roku Jef­fer­son został posłem ame­ry­kań­skim w Paryżu. Gdy przed­sta­wił się sze­fowi fran­cu­skiej dyplo­ma­cji, ten zapy­tał go:

– A więc to pan zastę­puje mon­sieur Fran­klina?

– Nie. Ja jestem jego następcą. Nikt nie jest w sta­nie go zastą­pić – odpo­wie­dział Jef­fer­son, wie­dząc, jak wiel­kim sza­cun­kiem w kołach poli­tycz­nych Paryża cie­szy się Fran­klin.

Kiedy pra­wie 80-letni mini­ster peł­no­mocny Ben­ja­min Fran­klin opusz­czał Fran­cję, żegnały go tłumy ludzi, w tym wiele pań. Każda chciała go poca­ło­wać na poże­gna­nie. Jef­fer­son, który przy­glą­dał się tym uści­skom i poca­łun­kom, zapro­po­no­wał, aby ten przy­wi­lej przy­padł rów­nież jemu jako następcy Fran­klina. „Jesteś na to zbyt młody” – odpo­wie­dział Fran­klin 42-let­niemu Jef­fer­sonowi.

Wkrótce w Paryżu Jef­fer­son zako­chał się pla­to­nicz­nie w pięk­nej mężatce Marii Cosway. Miłość ta jed­nak szybko minęła.

Por­tret Tho­masa Jef­fer­sona pędzla Tade­usza Kościuszki

„Mło­demu czło­wie­kowi – pisał w sto­licy Fran­cji – trudno jest wstrzy­mać się od pokusy na widok pięk­nych dziew­czyn zapra­sza­ją­cych na każ­dej ulicy”.

Na temat związ­ków Jef­fer­sona z kobie­tami zacho­wało się wiele spro­śnych histo­rii. Adwer­sa­rze poli­tyczni roz­pusz­czali na przy­kład plotki, że żyje z nie­wol­nicą murzyń­ską Sally Hemings. W 1802 roku gazeta „Recor­der”, uka­zu­jąca się w Rich­mond w Wir­gi­nii, wydru­ko­wała m.in. słowa: „Jest sprawą sze­roko znaną, że powszech­nie sza­no­wany przez ludzi czło­wiek od wielu lat utrzy­muje jako swoją kon­ku­binę jedną ze swych nie­wol­nic. Ma ona na imię Sally. Jej naj­star­szy syn ma na imię Tom. Bar­dzo podobny jest on do pre­zy­denta… Sally podró­żo­wała do Fran­cji tym samym stat­kiem co Jef­fer­son i jego córki. Deli­kat­ność tej sytu­acji musi ude­rzać każ­dego roz­sąd­nego czło­wieka”.

Fakty histo­ryczne nie potwier­dzają tych plo­tek, choć nie­któ­rzy bio­gra­fo­wie nie wyklu­czają ist­nie­nia w nich ziarna prawdy. Prawdą jest, że Sally była ładną kobietą. Nato­miast zwo­len­nicy Jef­fer­sona uwa­żali, że spra­wie­dli­wo­ści stało się zadość, kiedy autor cyto­wa­nego arty­kułu James Tho­mas Cal­len­der rok póź­niej po pija­nemu uto­pił się w płyt­kiej, zale­d­wie na metr głę­bo­kiej rzece James.

Ostat­nio naukowcy stwier­dzili, że Jef­fer­son miał jed­nak przy­naj­mniej jed­nego syna z młod­szą od sie­bie o 28 lat Sally. Oboje byli razem przez 36 lat. Prze­pro­wa­dzone jesie­nią 1998 roku bada­nia kodu DNA potwier­dziły, że ojcem jed­nego z synów Sally mógł być Tho­mas Jef­fer­son, ale abso­lut­nej pew­no­ści nie ma.

W okre­sie pre­zy­den­tury Johna Adamsa Jef­fer­son był wice­pre­zy­den­tem. Pew­nego razu zatrzy­mał się w Bal­ti­more i wstą­pił do głów­nego hotelu w mie­ście. Zsiadł z konia, zaku­rzony, z batem w ręku wszedł do recep­cji, by zapy­tać wła­ści­ciela o pokój. Wła­ści­ciel kry­tycz­nie spoj­rzał na niego i oce­nił, że ma do czy­nie­nia z jakimś far­me­rem: „Nie mamy dla pana pokoju” – odpo­wie­dział. Jef­fer­son nie dosły­szał i ponow­nie zapy­tał o pokój. Usły­szał tę samą odpo­wiedź. Wyszedł więc, dosiadł konia i odje­chał. W tym momen­cie do hotelu wszedł jeden z bogat­szych gości i oświad­czył, że męż­czy­zna, który wła­śnie opu­ścił hotel, to Tho­mas Jef­fer­son, wice-pre­zy­dent Sta­nów Zjed­no­czo­nych. „Wiel­kie nieba, co ja zro­bi­łem!” – wykrzyk­nął wła­ści­ciel hotelu, pole­ca­jąc słu­żą­cym, by odna­leźli Jef­fer­sona i zapro­po­no­wali mu naje­le­gant­szy apar­ta­ment. Słu­dzy odna­leźli Jef­fer­sona w sąsied­nim hotelu, wyja­śnili przy­czynę nie­po­ro­zu­mie­nia i przed­sta­wili zapro­sze­nie. „Prze­każ­cie swemu panu – usły­szeli – że wysoko cenię jego inten­cje, lecz skoro nie ma on miej­sca w hotelu dla brud­nego far­mera, nie powi­nien mieć miej­sca dla wicepre­zy­denta Sta­nów Zjed­no­czo­nych”.

Ręko­pis listu Jef­fer­sona

W wybo­rach pre­zy­denc­kich w 1800 roku obie główne par­tie poli­tyczne – demo­kra­tyczni repu­bli­ka­nie i fede­ra­li­ści – zgło­siły po dwóch kan­dy­da­tów. Pierwsi – Tho­masa Jef­fer­sona i Aarona Burra, dru­dzy – urzę­du­ją­cego pre­zy­denta Johna Adamsa oraz Char­lesa Pinck­neya.

Fede­ra­li­ści sto­so­wali wszel­kie chwyty, by zdys­kre­dy­to­wać Jef­fer­sona, słusz­nie ucho­dzą­cego za naj­groź­niej­szego prze­ciw­nika. Ale­xsan­der Hamil­ton oskar­żał Jef­fer­sona o „ate­izm w reli­gii i fana­tyzm w poli­tyce”. Fede­ra­li­styczne pismo „U.S. Gazette” nazy­wało Jef­fer­sona „pija­kiem”, „ojcem licz­nych Mula­tów”, „ate­istą”. „Con­nec­ti­cut Courent” prze­wi­dy­wał, że jeżeli Jef­fer­son zosta­nie pre­zy­den­tem, doj­dzie do wojny domo­wej, a w kraju „będą prak­ty­ko­wane i upo­wszech­niane: mor­der­stwa, gwałty, zdrada i kazi­rodz­two”. Pastor Timo­thy Dwi­ght, rek­tor zna­ko­mi­tej uczelni Yale, ostrze­gał, że wybór Jef­fer­sona na pre­zy­denta będzie kata­strofą naro­dową. Prze­wi­dy­wał pale­nie na uli­cach Biblii i ksią­żek reli­gij­nych, w kościo­łach śpie­wa­nie Mar­sy­lianki. Dzien­nik „Colum­bian Con­ti­nel” grzmiał: „Drżyj­cie na wypa­dek wyboru Jef­fer­sona… Ruina wasza jest w zasięgu ręki”.

Uwa­żali go za podej­rza­nego inte­lek­tu­ali­stę, „filo­zofa”, przy czym okre­śle­nia tego uży­wali w sen­sie pejo­ra­tyw­nym. Mówili, że czło­wiek, który zaj­muje się sys­te­mem miar i wag, jest wyna­lazcą krze­sła obro­to­wego, inte­re­suje się bota­niką i astro­no­mią, może być pro­fe­so­rem col­lege’u, ale nie powi­nien zostać pre­zy­den­tem Sta­nów Zjed­no­czo­nych.

Pewna dama, fede­ra­listka z Con­nec­ti­cut, uwie­rzyła pro­pa­gan­dzie, że jeżeli Jef­fer­son zosta­nie wybrany pre­zy­den­tem, wszyst­kie Biblie zostaną znisz­czone. Chcąc ura­to­wać rodzinną Biblię, poszła do pew­nego zna­jo­mego, zwo­len­nika Jef­fer­sona, pro­sząc go o jej prze­cho­wa­nie. Ów zna­jomy bez­sku­tecz­nie prze­ko­ny­wał ją, że oskar­że­nia pod adre­sem Jef­fer­sona są bez­pod­stawne. Mimo to owa dama nale­gała na prze­cho­wa­nie. „Jeżeli wszyst­kie Biblie mają być znisz­czone – powie­dział w końcu ów zna­jomy – to jaki sens, abym u sie­bie prze­cho­wał pani Biblię?” „U pana moja Biblia będzie bez­pieczna. Oni nie będą prze­szu­ki­wać pań­skiego domu”.

Dla bigo­tów, hipo­kry­tów, rasi­stów, nacjo­na­li­stów, pro­win­cju­szy ame­ry­kań­skich Jef­fer­son, mądry, roz­sądny, tole­ran­cyjny, był nie­bez­piecz­nym prze­ciw­ni­kiem. Ten, jak to się dziś w Ame­ryce okre­śla inte­lek­tu­ali­stów, jajo­głowy, chyba i obec­nie byłby trak­to­wany podejrz­li­wie.

Jef­fer­son nie pozo­sta­wał dłużny prze­ciw­ni­kom, choć ni­gdy nie sto­so­wał ich metod postę­po­wa­nia. Gdy fede­ra­li­ści kie­dyś wyra­zili się z apro­batą o jego decy­zji, powie­dział: „Kiedy dowie­dzia­łem się, że zaapro­bo­wali ją, przy­znaję, że zaczą­łem się mar­twić, iż uczy­ni­łem coś nie­wła­ści­wego, i zacy­to­wa­łem jeden z psal­mów: «Boże, cóż ja takiego uczy­ni­łem, że nie­go­dziwcy chwalą mnie»”.

Pod­kre­ślał on, że fede­ra­li­ści sta­no­wiący zale­d­wie 4 pro­cent spo­łe­czeń­stwa spra­wują kon­trolę nad 75 pro­cent całej prasy ame­ry­kań­skiej. Pod­kre­ślał jed­nak, że prasa fede­ra­li­styczna pełni poży­teczną funk­cję. „Podob­nie jak kominy w naszych miesz­ka­niach, wypusz­cza z par­tii dym, który w prze­ciw­nym razie mógłby zadu­sić naród”.

W odpo­wie­dzi na ostre i kłam­liwe ataki prasy fede­ra­li­stycz­nej Jef­fer­son zapro­po­no­wał, aby redak­to­rzy dzie­lili gazety na cztery czę­ści, w któ­rych będą dru­ko­wać wia­do­mo­ści: w pierw­szej – praw­dziwe, w dru­giej – praw­do­po­dobne, w trze­ciej – moż­liwe, w czwar­tej – kłam­liwe. Dwie ostat­nie kolumny trzeba prze­zna­czyć dla tych czy­tel­ni­ków – mówił – któ­rzy za swoje pie­nią­dze wolą otrzy­mać kłam­stwa niż puste kolumny.

O zacie­trze­wie­niu i zawzię­to­ści kam­pa­nii wybor­czej roku 1800 świad­czy wypo­wiedź pew­nego nowo­jor­skiego kon­gres­mena, który wspo­mi­na­jąc te wybory, powie­dział: „To było miłe żyć w tych sta­rych dobrych cza­sach, kiedy fede­ra­li­sta mógł na ulicy powa­lić cio­sem w szczękę demo­kra­tycz­nego repu­bli­ka­nina i nikt nie miał do niego o to pre­ten­sji”.

Kiedy Jef­fer­son wpro­wa­dził się do Bia­łego Domu, nie był on jesz­cze wykoń­czony. Pre­zy­dent mówił, że jest to „wielki muro­wany dom, dosta­tecz­nie wielki, by pomie­ścić dwóch cesa­rzy, jed­nego papieża i Wiel­kiego Lamę”.

Jef­fer­son wpro­wa­dził wiele nowych oby­cza­jów. Szo­wi­ni­stów ame­ry­kań­skich szo­ko­wało to, że pre­zy­dent Sta­nów Zjed­no­czo­nych ser­wuje w swej rezy­den­cji dania fran­cu­skie i na sta­no­wi­sku szefa kuchni zatrud­nił Fran­cuza. Patrick Henry, patriota ame­ry­kań­ski, na wieść o tym wykrzyk­nął: „Tom Jef­fer­son wyrzekł się swych naro­do­wych dań”. Warto pod­kre­ślić, że Jef­fer­son przed­kła­dał dania jar­skie nad mię­sne. Lubił także wina. Zapewne była to pozo­sta­łość po poby­cie we Fran­cji. Rachu­nek za wina poda­wane w Bia­łym Domu w okre­sie jego dwu kaden­cji wyno­sił ponad 10 tysięcy dola­rów, suma jak na owe czasy duża. Sma­kosz Jef­fer­son lubił dobrze zjeść i wła­ści­wie pod­jąć gości. W cza­sach gdy duży indyk kosz­to­wał 75 cen­tów, a za 3 dolary kupo­wało się pro­siaka, on potra­fił wyda­wać dzien­nie na żyw­ność ponad 50 dola­rów. Zwo­len­ni­ków oby­cza­jów dwor­skiej dyplo­ma­cji raziła pro­stota zwy­cza­jów, jaką wpro­wa­dził w Bia­łym Domu. Kon­tra­sto­wała ona z tytu­ło­ma­nią i dwor­sko­ścią pod­trzy­my­waną przez pierw­szych dwóch pre­zy­dentów. Anthony Merry, bry­tyj­ski mini­ster w Waszyng­to­nie w 1804 roku, iro­nicz­nie wyra­żał się, że Jef­fer­son nosi „zgrzebne poń­czo­chy i łap­cie”, co „bar­dzo upo­dab­nia go do wyso­kiego, kości­stego far­mera”. Zaszo­ko­wał go widok osoby, która – jak wspo­mi­nał póź­niej – przed­sta­wiła mu się jako pre­zy­dent Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Jef­fer­son – według Merry’ego – był ubrany tak nie­dbale, że amba­sa­dor przy­jął to jako obrazę nie tyle swo­jej osoby, ile jako obrazę maje­statu kró­lew­skiego, który repre­zen­to­wał. Jef­fer­sonowi musiał spra­wiać radość widok pom­pa­tycz­nego, obu­rzo­nego, obra­żo­nego amba­sa­dora Merry’ego, wbrew nazwi­sku (merry zna­czy wesoły) wyróż­nia­ją­cego się w waszyng­toń­skim kor­pu­sie dyplo­ma­tycz­nym bra­kiem poczu­cia humoru.

Jef­fer­son nie lubił pro­to­kołu i nie prze­strze­gał go w cza­sie przy­jęć. Goście sia­dali przy stole, gdzie mieli życze­nie. By unik­nąć kło­po­tli­wej sytu­acji, kto ma sie­dzieć na hono­ro­wym miej­scu, Jef­fer­son zmie­nił stół na okrą­gły. Zapro­sze­nia z Bia­łego Domu wysy­łał jako Mr Jef­fer­son, a nie jako pre­zy­dent Jef­fer­son. Nie lubił i nie uży­wał żad­nych tytu­łów.

Jef­fer­son był pierw­szym pre­zy­den­tem, który witał gości w Bia­łym Domu poda­niem ręki, zamiast tra­dy­cyj­nym ukło­nem. 4 lipca 1801 roku wydał przy­ję­cie w Błę­kit­nym Salo­nie dla około stu gości, wszyst­kich witał uści­skiem ręki.

Mimo zasług i osią­gnięć pozo­stał czło­wie­kiem skrom­nym i nie­śmia­łym. Kiedy jego przy­ja­ciele i zwo­len­nicy chcieli zor­ga­ni­zo­wać publiczne obchody jego uro­dzin, powie­dział: „Jedyną rocz­nicą, którą obcho­dzę, jest rocz­nica naszej nie­pod­le­gło­ści, 4 lipca”.

Pew­nego razu zna­lazł się w bar­dzo kło­po­tli­wej sytu­acji. W cza­sie audien­cji, jakiej udzie­lał nowemu amba­sa­do­rowi Tur­cji, został zasko­czony nie­ocze­ki­wa­nym żąda­niem. Amba­sa­dor doma­gał się, aby rząd Sta­nów Zjed­no­czo­nych na swój koszt finan­so­wał mu harem odpo­wiedni do jego sta­tusu. Jef­fer­son musiał użyć całego kunsztu dyplo­ma­tycz­nego, by nie obra­zić amba­sa­dora Tur­cji, a rów­no­cze­śnie prze­ko­nać go o nie­moż­no­ści finan­so­wa­nia i orga­ni­zo­wa­nia takich usług przez rząd ame­ry­kań­ski.

W dniu Nowego Roku 1802 pre­zy­den­towi przy­wie­ziono do Bia­łego Domu nie­zwy­kłych roz­mia­rów pre­zent, olbrzymi ser ważący 1600 fun­tów. Zro­biony w miej­sco­wo­ści Che­shire w sta­nie Mas­sa­chu­setts, ser przy­je­chał na saniach cią­gnię­tych przez sześć koni. Pre­zent miał załą­czoną dedy­ka­cję: „Naj­więk­szy ser w Ame­ryce dla naj­więk­szego czło­wieka w Ame­ryce”. Z ini­cja­tywą zro­bie­nia takiego pre­zentu wystą­pił John Lelend, pastor Kościoła bap­ty­stów w Che­shire. Zaape­lo­wał on, aby każdy wła­ści­ciel krowy oddał pewną ilość mleka na zro­bie­nie olbrzy­miego sera. Sam trans­port sera do Waszyng­tonu trwał trzy tygo­dnie. Jef­fer­son przy­jął pre­zent, podzię­ko­wał, następ­nie wyciął kawał i ode­słał jego wytwór­com do spró­bo­wa­nia. Świad­ko­wie tej uro­czy­sto­ści mogli go do woli pró­bo­wać. Ser był tak olbrzymi, że podobno jesz­cze w 1805 roku poda­wano go w Bia­łym Domu.

W owych cza­sach sprawy wagi pań­stwo­wej zała­twiano bez pośpie­chu. Służba dyplo­ma­tyczna rów­nież dzia­łała powoli. Ilu­struje to wypo­wiedź Jef­fer­sona, który pew­nego dnia powie­dział o pośle Sta­nów Zjed­no­czo­nych w Hisz­pa­nii: „Od dwóch lat nie mam wia­do­mo­ści od niego. Jeśli nie ode­zwie się on w ciągu następ­nego roku, napi­szę do niego list”.

Na tym pod­ręcz­nym, prze­no­śnym biurku zapro­jek­to­wa­nym przez sie­bie Jef­fer­son napi­sał pro­jekt tek­stu Dekla­ra­cji Nie­pod­le­gło­ści

Po zakoń­cze­niu swej dru­giej kaden­cji pre­zy­denc­kiej Jef­fer­son zde­cy­do­wał nie ubie­gać się o następną. Kon­sty­tu­cja ame­ry­kań­ska nie ogra­ni­czała wów­czas liczby kaden­cji. Jed­nak Jef­fer­sona, czło­wieka wraż­li­wego, libe­rała, inte­lek­tu­ali­stę, zmę­czył spra­wo­wany urząd. Miał już 66 lat i wolał spę­dzić resztę życia w ulu­bio­nej posia­dło­ści. – Pre­zy­den­tura – mawiał Jef­fer­son – jest „świet­nym nie­szczę­ściem”, przy­no­szą­cym „nie­ustanną harówkę i codzienną utratę przy­ja­ciół”. Urząd wice­pre­zy­denta nato­miast Jef­fer­son uznał za „zaszczytny i łatwy”.

Po opusz­cze­niu Bia­łego Domu Jef­fer­son mógł oddać się zaję­ciom spra­wia­ją­cym mu przy­jem­ność, kon­tem­pla­cjom i pisa­niu. Pozo­sta­wił po sobie 25 tysięcy listów. Sam pisał je wła­sno­ręcz­nie, choć wyna­lazł urzą­dze­nie umoż­li­wia­jące mu pisa­nie kilku egzem­pla­rzy tek­stu. Dość bogata jest m.in. kore­spon­den­cja mię­dzy Tho­ma­sem Jef­fer­sonem a Tade­uszem Kościuszką.

Tho­mas Jef­fer­son, jak każdy zaan­ga­żo­wany czło­wiek o zde­cy­do­wa­nych poglą­dach, miał zarówno wiel­bi­cieli, jak i zaja­dłych wro­gów. Jedni widzieli w nim wiel­kiego orę­dow­nika swo­bód oby­wa­tel­skich, kla­sycz­nego libe­rała, „apo­stoła ame­ry­ka­ni­zmu”. Dru­dzy ostro go ata­ko­wali, nazy­wa­jąc „agen­tem Napo­le­ona”, „wyją­cym ate­istą”, „bez­boż­ni­kiem”, „wiel­bi­cie­lem sła­wet­nej pro­sty­tutki pod nazwą Bogini Rozumu”. Ale­xan­der Hamil­ton szy­dził z jego „nie­wie­ściego przy­wią­za­nia do Fran­cji”. Twier­dził, że repu­bli­ka­nizm i demo­kra­tyzm Jef­fer­sona jest tylko osłoną jego bez­względ­nego dąże­nia do wła­dzy.

Pre­zy­dent John F. Ken­nedy zapro­sił kie­dyś na przy­ję­cie do Bia­łego Domu wszyst­kich żyją­cych ame­ry­kań­skich lau­re­atów Nagrody Nobla. Wita­jąc ich, powie­dział m.in., że jest to „naj­więk­sze zgro­ma­dze­nie talen­tów, jakie kie­dy­kol­wiek miało miej­sce w Bia­łym Domu, z wyjąt­kiem być może momen­tów, kiedy Tho­mas Jef­fer­son samot­nie jadł tu kola­cję”.

O Jef­fer­so­nie można powie­dzieć, nie popeł­nia­jąc więk­szego błędu, że był filo­zo­fem, antro­po­lo­giem, biblio­fi­lem, praw­ni­kiem, kla­sy­cy­stą, wycho­wawcą, eko­no­mi­stą, socjo­lo­giem, histo­ry­kiem, lek­sy­ko­gra­fem, geo­gra­fem, mate­ma­ty­kiem, bota­ni­kiem, etno­lo­giem, numi­zma­ty­kiem, pale­on­to­lo­giem, mete­oro­lo­giem, fizy­kiem, lin­gwi­stą, arche­olo­giem, poli­to­lo­giem, astro­no­mem. Mając na uwa­dze jego prak­tyczne zaję­cia i osią­gnię­cia, można powie­dzieć, że był także far­me­rem, archi­tek­tem, muzy­kiem, wyna­lazcą, inży­nie­rem, pisa­rzem, dyplo­matą, a nade wszystko poli­ty­kiem i mężem stanu. Inte­re­so­wał się wszyst­kim: od przy­czyn powsta­wa­nia tęczy do czyn­ni­ków wpły­wa­ją­cych na zacho­wa­nie się dzi­kich indy­ków, od bada­nia ska­mie­nia­łych szcząt­ków zwie­rząt do fizyki New­tona i całek, od gra­ma­tyki języka sta­ro­an­giel­skiego do warun­ków życia Murzy­nów na San Domingo.

Pisał książki na bar­dzo róż­no­rodne tematy: moral­no­ści, bota­niki, pro­ce­dury legi­sla­cyj­nej, lite­ra­tury porów­naw­czej, filo­zo­fii, mał­żeń­stwa.

Eks­pe­ry­men­to­wał z nowymi gatun­kami ryżu. Nasiona prze­szmu­glo­wał z Włoch. Upo­wszech­nił pro­duk­cję ryżu w Sta­nach Zjed­no­czo­nych. Zbie­rał kości pre­hi­sto­rycz­nych zwie­rząt. Był nie tylko pierw­szym pre­zy­den­tem, ale w ogóle pierw­szą osobą, która w Ame­ryce Pół­noc­nej hodo­wała pomi­dory, gdyż w tym cza­sie powszech­nie uwa­żano je za tru­jące.

Tho­mas Jef­fer­son napi­sał kie­dyś słowa, które można uznać za jego dewizę: „Zde­cy­do­wany jestem ni­gdy nie być bez­czyn­nym. Jest to cudowne, ile można doko­nać, jeśli cią­gle się coś robi”.

Jef­fer­son powie­dział kie­dyś: „Mała rebe­lia tu i ówdzie jest rze­czą dobrą”.

To wła­śnie jemu, miło­śni­kowi win fran­cu­skich, przy­pi­suje się słowa, które nale­ża­łoby zasto­so­wać u nas: „Spo­łe­czeń­stwa, gdzie wina są tanie, nie są pijane. Spo­łe­czeń­stwa nie są trzeźwe tam, gdzie dro­gie wina są zastę­po­wane wyso­ko­pro­cen­to­wymi alko­ho­lami jako powszech­nym trun­kiem”.

Jesie­nią 1987 roku sprze­dano na aukcji za sumę 180 tysięcy fran­ków (30 tysięcy dola­rów) butelkę wina nale­żącą do Tho­masa Jef­fer­sona. Butelka château mar­goux pocho­dziła z 1784 roku1, zaku­pił ją Marvin Shar­ken – wydawca cza­so­pi­sma ame­ry­kań­skiego spe­cja­li­zu­ją­cego się w tema­tyce win.

Kiedy Jef­fer­son uda­wał się w podróż, krót­szą lub dłuż­szą, zawsze miał przy sobie notat­nik. Opi­sy­wał faunę i florę. Nie­zwy­kle uważ­nie potra­fił obser­wo­wać ota­cza­jący go świat.

Lubił książki i zgro­ma­dził wspa­niałą biblio­tekę w Mon­ti­cello. Do dziś robi ona ogromne wra­że­nie na każ­dym zwie­dza­ją­cym. „Książki – mawiał Jef­fer­son – są naj­wspa­nial­szą ze wszyst­kich roz­ry­wek”. Czy­tał Cyce­rona po łaci­nie, Pla­tona po grecku, Mon­te­skiu­sza po fran­cu­sku, Cervan­tesa po hisz­pań­sku. Znał ponadto wło­ski i nie­miecki. Pra­co­wał nad słow­ni­kiem narze­czy indiań­skich.

Kiedy w cza­sie wojny ame­ry­kań­sko-bry­tyj­skiej Anglicy spa­lili Biblio­tekę Kon­gresu, Jef­fer­son oświad­czył, że gotów jest odsprze­dać swe zbiory rzą­dowi. Biblio­teka Kon­gresu, do któ­rej powsta­nia Jef­fer­son przy­czy­nił się oso­bi­ście, liczyła wów­czas około trzech tysięcy tomów; 6487 swo­ich ksią­żek Jef­fer­son sprze­dał za sumę 23 950 dola­rów. Była to mniej niż połowa fak­tycz­nej war­to­ści tych ksią­żek. Sześć wozów prze­wio­zło przez góry książki do Waszyng­tonu. Wiele z nich miało odręczne ozna­cze­nia Jef­fer­sona, świad­czące, że sta­no­wią jego wła­sność. Dziś znaj­dują się one w dziale dru­ków rzad­kich Biblio­teki Kon­gresu. Kolek­cja Jef­fer­sona posłu­żyła za pod­stawę do odbu­dowy spa­lo­nych zbio­rów Library of Con­gress. Książki Jef­fer­sona były m.in. w języku łaciń­skim, grec­kim, fran­cu­skim, hisz­pań­skim i wło­skim. Opra­co­wał wła­sny sys­tem kata­lo­go­wa­nia ksią­żek – nie w opar­ciu o alfa­bet, ale o działy nauki.

Prze­ciw­nicy Jef­fer­sona w Kon­gre­sie prze­ciw­sta­wiali się kupo­wa­niu od niego ksią­żek. Jeden z nich oświad­czył nawet, że za tę sumę lepiej zaku­pić kara­biny dla 2 tysięcy żoł­nie­rzy. Inni nie chcieli, gdyż – jak twier­dzili – do Biblio­teki Kon­gresu nie nadają się książki napi­sane w języ­kach obcych. Rufus King, jeden z ówcze­snych poli­ty­ków ame­ry­kań­skich, zapro­po­no­wał, aby powo­łać komi­sję, która dokona selek­cji dzieł zaku­pio­nych od Jef­fer­sona – eli­mi­nu­jąc te, które zostaną uznane za „nie­mo­ralne” lub „bez­u­ży­teczne”. Inni pro­po­no­wali, by książki te po doko­na­niu selek­cji po pro­stu spa­lić.

Jak wspo­mnia­łem wcze­śniej, Jef­fer­son był rów­nież archi­tek­tem. Roz­wi­nął pewien styl w archi­tek­tu­rze ame­ry­kań­skiej, będący połą­cze­niem wzo­rów rzym­skich z tanim ame­ry­kań­skim two­rzy­wem budow­la­nym. Opra­co­wał plany archi­tek­to­niczne posia­dło­ści w Mon­ti­cello, budyn­ków Uni­ver­sity of Vir­gi­nia, a także nowej sto­licy Wir­gi­nii Rich­mond. Zapro­jek­to­wał rów­nież ory­gi­nalny sys­tem cen­tral­nego ogrze­wa­nia.

Jef­fer­son pra­co­wał także fizycz­nie przy budo­wie domu w Mon­ti­cello. Ści­nał drzewo na budu­lec, wypa­lał cegły, robił nawet gwoź­dzie. Rezy­den­cja powsta­wała trzy­dzie­ści dwa lata. Ten potężny dom miał trzy­dzie­ści trzy pokoje, w tym dwa­na­ście sypialni, i dzie­sięć pomiesz­czeń w piw­nicy.

W latach 1796–1815 Jef­fer­son prze­wod­ni­czył Ame­ry­kań­skiemu Towa­rzy­stwu Filo­zo­ficz­nemu. Na jed­nym z posie­dzeń towa­rzy­stwa zapre­zen­to­wał pług wła­snego pomy­słu. W Mon­ti­cello, gdzie jest obec­nie muzeum Jef­fer­sona, znaj­duje się m.in. skon­stru­owane przez niego urzą­dze­nie do rów­no­cze­snego pisa­nia kilku listów. Dzia­łało ono na zasa­dzie sprzę­gnię­cia kilku piór. Piszący trzy­mał jedno, ale poru­szały się rów­no­cze­śnie trzy inne pióra.

Kary­ka­tura z kam­pa­nii wybor­czej z roku 1800 przed­sta­wia­jąca Jef­fer­sona jako zagro­że­nie dla Kon­sty­tu­cji Sta­nów Zjed­no­czo­nych

Były pre­zy­dent opra­co­wał także model krze­sła obro­to­wego, skła­da­nego, skła­daną dra­binę, auto­ma­tycz­nie zamy­ka­jące się drzwi, urzą­dze­nie do mie­rze­nia dystansu prze­by­tego pie­szo, urzą­dze­nie do pomia­rów siły i kie­runku wia­tru, zain­sta­lo­wane na tara­sie jego posia­dło­ści, z któ­rego odczy­ty­wano dane zarówno z zewnątrz, jak i wewnątrz domu, a także maszynę do obróbki konopi. Kiedy skoń­czył 80 lat, zain­sta­lo­wał u sie­bie jeden z pierw­szych tele­sko­pów astro­no­micz­nych w Sta­nach Zjed­no­czo­nych.

W swej posia­dło­ści Jef­fer­son zgro­ma­dził jedną z naj­wspa­nial­szych w Ame­ryce kolek­cji rzeźb i obra­zów.

To prawda, że był jed­nym z naj­więk­szych posia­da­czy nie­wol­ni­ków w Wir­gi­nii. Rów­no­cze­śnie jed­nak był prze­ciw­ni­kiem nie­wol­nic­twa. Jedna z jego pierw­szych pro­po­zy­cji w legi­sla­tu­rze sta­no­wej Wir­gi­nii doty­czyła wła­śnie znie­sie­nia nie­wol­nic­twa. Nie została ona przy­jęta. Gdyby prze­szła, Stany Zjed­no­czone unik­nę­łyby nega­tyw­nych skut­ków podziału na nie­wol­ni­cze i wolne od nie­wol­nic­twa stany i nie­zwy­kle nisz­czy­ciel­skiej wojny domo­wej. Potę­pił rów­nież nie­wol­nic­two w napi­sa­nym przez sie­bie pro­jek­cie tek­stu Dekla­ra­cji Nie­pod­le­gło­ści w 1776 roku, ale frag­ment ten został usu­nięty przez Kon­gres.

Ist­nieją dowody na to, że bar­dzo dobrze trak­to­wał swych nie­wol­ni­ków i był przez nich lubiany i sza­no­wany. Kiedy wra­ca­jąc z Fran­cji, zbli­żał się do Mon­ti­cello, nie­wol­nicy wyprzę­gli konie i sami zacią­gnęli powóz do posia­dło­ści. Wita­jąc go, mieli łzy rado­ści w oczach.

Pew­nego razu Jef­fer­son jechał ze swoim wnu­kiem Tho­ma­sem i w pobliżu Mon­ti­cello spo­tkali na dro­dze obcego nie­wol­nika, który na ich widok zdjął kape­lusz i ukło­nił się. Jef­fer­son odkło­nił się uchy­le­niem kape­lusza, wnuk nato­miast nie zare­ago­wał. Jef­fer­son zawsty­dził chłopca pyta­niem: „Tho­mas, dla­czego pozwa­lasz, aby nie­wol­nik był bar­dziej dżen­tel­meń­ski od cie­bie?”.

Nie miał dobrej opi­nii o leka­rzach ani zaufa­nia do ich wie­dzy i umie­jęt­no­ści medycz­nych do tego stop­nia, że nawet w potrze­bie odmó­wił korzy­sta­nia z ich usług. Kiedy zła­mał rękę, sam ją zło­żył. Nie wyszło mu to zresztą na dobre, gdyż prze­gub ręki źle się zrósł, co do końca życia utrud­niało mu pisa­nie. Potra­fił rów­nież zło­żyć zła­maną nogę jed­nego z nie­wol­ni­ków.

Rok przed śmier­cią, kiedy Jef­fer­son miał 82 lata, zgło­sił się do niego w Mon­ti­cello rzeź­biarz John H.I. Bowere, aby zro­bić maskę byłego pre­zy­denta. Bowere nie przy­go­to­wał się dobrze do tego przed­się­wzię­cia, w związku z czym trwało to długo i było ogromną męczar­nią dla wie­ko­wego już Jef­fer­sona. Póź­niej opi­sał to zda­rze­nie w nastę­pu­ją­cych sło­wach: „Zosta­łem prze­ko­nany przez pana Bowere, że cała ta ope­ra­cja potrwa 20 minut… Pod­da­łem się jej bez pyta­nia. Lecz oka­zało się, że z jego strony był to ryzy­kowny eks­pe­ry­ment dla zdro­wia osiem­dzie­się­cio­let­niego, znisz­czo­nego cho­robą i wie­kiem czło­wieka. Kolejne war­stwy rzad­kiej masy nakła­dane na moją gołą głowę i trzy­mane przez godzinę byłyby ciężką próbą nawet dla mło­dego i zdro­wego czło­wieka. Nało­żona masa tak stward­niała, że oddzie­le­nie jej od twa­rzy stało się trudne i nawet nie­bez­pieczne. Zmu­siło go to do uży­cia młotka i dłuta w celu roz­bi­cia maski i zdej­mo­wa­nia kolej­nych jej kawał­ków. Ude­rze­nia młotka przy­po­mi­nały ude­rze­nia pałką… Póź­niej poja­wiło się dopiero praw­dziwe nie­bez­pie­czeń­stwo, że uszy moje szyb­ciej ode­rwą się od głowy ani­żeli od maski. Od tej chwili żegnam się na zawsze z wszyst­kimi popier­siami, a nawet z por­tre­tami”.

Maska Jef­fer­sona prze­trwała do dnia dzi­siej­szego i jest uwa­żana za jedną z naj­bar­dziej auten­tycz­nych podo­bizn autora Dekla­ra­cji Nie­pod­le­gło­ści.

Wie­czo­rem 3 lipca 1826 roku Jef­fer­son leżał ciężko chory w Mon­ti­cello. „Czy to już czwarty lipca?” – zapy­tał przy­ja­ciela czu­wa­ją­cego przy jego łóżku. Przy­ja­ciel począt­kowo nie odpo­wie­dział, ale kiedy Jef­fer­son powtó­rzył pyta­nie, ski­nął twier­dząco głową. Na twa­rzy Jef­fer­sona poja­wił się uśmiech zado­wo­le­nia. Ode­tchnął głę­boko i zapadł w ciężki sen. Zmarł następ­nego dnia tuż przed godziną trzy­na­stą, dokład­nie pół wieku po pro­kla­mo­wa­niu Dekla­ra­cji Nie­pod­le­gło­ści. Dziw­nym zrzą­dze­niem losu tego samego dnia zmarł John Adams, poprzed­nik Jef­fer­sona na sta­no­wi­sku pre­zy­denta. Kiedy jeden z miesz­kań­ców Wir­gi­nii, pogrą­żony w żało­bie po śmierci Jef­fer­sona, dowie­dział się, że tego dnia zmarł rów­nież Adams, pomny spo­rów mię­dzy obu byłymi pre­zy­dentami, wykrzyk­nął: „Jest to jesz­cze jeden z tri­ków tych prze­klę­tych Jan­ke­sów”.

Jef­fer­son miał 83 lata i 82 dni, kiedy zmarł. Od pew­nego czasu cho­ro­wał. Był w mali­gnie. 3 lipca, dzień przed śmier­cią, maja­czył. Udzie­lał mia­no­wi­cie instruk­cji obec­nym przy łożu, aby nie­zwłocz­nie ostrze­gli Komi­sję Bez­pie­czeń­stwa Wir­gi­nii o zbli­ża­niu się wojsk angiel­skich.

* * *

Czy wie­cie, że Tho­mas Jef­fer­son był:

– dru­gim pre­zy­den­tem uro­dzo­nym w Wir­gi­nii;

– dru­gim pre­zy­den­tem, który oże­nił się z wdową;

– pierw­szym wdow­cem, który został zaprzy­się­żony jako pre­zy­dent;

– pierw­szym pre­zy­den­tem zaprzy­się­żo­nym w Waszyng­to­nie;

– pierw­szym pre­zy­den­tem, który wcze­śniej był guber­na­to­rem stanu;

– pierw­szym pre­zy­den­tem, który był poprzed­nio człon­kiem gabi­netu;

– pierw­szym pre­zy­den­tem, któ­rego rodzice mieli bliź­nięta;

– pierw­szym pre­zy­den­tem, który został wybrany przez Izbę Repre­zen­tan­tów;

– pierw­szym pre­zy­den­tem, który był poprzed­nio sekre­ta­rzem stanu;

– pre­zy­den­tem, który stra­cił matkę w tym samym roku, w któ­rym pro­kla­mo­wano Dekla­ra­cję Nie­pod­le­gło­ści.

Pierw­szy zamor­do­wany pre­zy­dent. Abra­ham Lin­coln

Pierw­szy zamor­do­wany pre­zy­dent

(Abra­ham Lin­coln, 1861–1865)

Abra­ham Lin­coln był pierw­szym pre­zy­den­tem uro­dzo­nym poza trzy­na­stoma sta­nami (w Ken­tucky), które pierw­sze utwo­rzyły nie­pod­le­głe Stany Zjed­no­czone

Ze wszyst­kich ame­ry­kań­skich pre­zy­den­tów Abra­ham Lin­coln miał naj­więk­sze poczu­cie humoru. Potra­fił śmiać się z dow­ci­pów opo­wia­da­nych o nim, sam anga­żo­wał się w humo­ry­styczne sytu­acje bez obawy, że ucierpi na tym pre­stiż wyso­kiego urzędu. Sły­nął z cel­nych, bły­ska­wicz­nych i dow­cip­nych ripost. Lon­dyń­ski „Satur­day Review” w okre­sie wojny domo­wej pisał: „Jedyną prze­wagą, jaką posia­dają Ame­ry­ka­nie, jest to, że mają nie tylko pre­zy­denta, który jest pierw­szym oby­wa­te­lem kraju, ale rów­nież naj­więk­szym kawa­la­rzem w kraju”.

W rze­czy­wi­sto­ści Lin­coln był poważ­nym i melan­cho­lij­nym czło­wie­kiem. Dow­cip praw­do­po­dob­nie koił jego stresy i pozwa­lał prze­trwać cięż­kie chwile, jakich nie szczę­dziło mu życie. „Śmieję się – powie­dział w naj­okrut­niej­szym okre­sie wojny sece­syj­nej – ponie­waż nie wolno mi pła­kać”. Aneg­dotki i histo­ryjki z mora­łami opo­wia­dał nie dla zabawy, ale wyko­rzy­sty­wał do zaak­cen­to­wa­nia waż­nej myśli lub tezy, które chciał prze­ka­zać roz­mówcy bądź słu­cha­czom. Pod tym wzglę­dem Lin­coln po mistrzow­sku posłu­gi­wał się aneg­dotą. Nie­które z jego powie­dzeń weszły na trwałe do ame­ry­kań­skiej myśli poli­tycz­nej.

* * *

Lin­coln był naprawdę czło­wie­kiem zda­nym tylko na sie­bie. Wszystko, co osią­gnął, zawdzię­czał wła­snej pracy, wytrwa­ło­ści. Nie miał prze­cież nawet for­mal­nego wykształ­ce­nia. W 1860 roku napi­sał o sobie, że ni­gdy nie cho­dził do szkoły dłu­żej niż rok i ni­gdy nie stu­dio­wał na żad­nej uczelni.

Jego bio­gra­fo­wie, któ­rzy pod­kre­ślają, że wie­dzę zawdzię­czał inten­syw­nemu czy­ta­niu, sta­rali się odtwo­rzyć listę lek­tur Lin­colna, by poznać w ten spo­sób zakres jego wie­dzy2. Kiedy jako dora­sta­jący chło­piec wynaj­mo­wał się do pracy, zawsze miał książkę pod ręką. Pod­czas prze­rwy w orce natych­miast zagłę­biał się w lek­tu­rze. Oczy­wi­ście, nie wszy­scy gospo­da­rze byli z tego zado­wo­leni. Jeden z nich, John Roma­ine, wspo­mi­nał: „Lin­coln pra­co­wał u mnie, ale zawsze czy­tał i roz­my­ślał. Byłem za to czę­sto zły na niego. Mówi­łem mu, że jest strasz­li­wym leniem. On na to śmiał się, opo­wia­dał dow­cipy i różne histo­ryjki. Kie­dyś powie­dział mi, że ojciec nauczył go pra­co­wać, ale ni­gdy nie nauczył go kochać pracy”.

Młody Lin­coln jako drwal

Lin­coln ni­gdy nie palił, nie lubił alko­holu i nie prze­kli­nał. Choć miesz­kał w lesie i nad wodą, nie polo­wał ani nie łowił ryb. Raz tylko upolo­wał dzi­kiego indyka. Jako chło­piec czę­sto wpa­dał w kon­flikty z rówie­śni­kami, ponie­waż sprze­ci­wiał się męcze­niu zwie­rząt. Choć fizycz­nie góro­wał nad swymi kole­gami, ni­gdy nie nad­uży­wał siły.

Nie inte­re­so­wał się spor­tem. Jako kon­gres­men gry­wał w bilard, tro­chę w koszy­kówkę, nie­źle grał w sza­chy i w war­caby. Nie lubił nato­miast kart.

Któ­re­goś wie­czoru Lin­coln wybrał się do teatru w Spring­field. Zajął miej­sce na widowni tuż przed pod­nie­sie­niem kur­tyny. Swój wysoki jedwabny cylin­der poło­żył na fotelu obok. Przed­sta­wie­nie już się zaczęło, kiedy na salę weszła kor­pu­lentna dama i usia­dła na fotelu obok Lin­colna. Roz­legł się trzask i Lin­coln zoba­czył swój spra­so­wany cylin­der. „Madame – rzekł – gdyby zapy­tała mnie pani wcze­śniej, uprze­dził­bym, że mój cylin­der nie pasuje na panią”.

Pew­nego razu szedł wzdłuż wiej­skiej drogi. Gdy minął go wóz konny, Lin­coln zagad­nął far­mera, czy zechce zabrać do mia­sta jego płaszcz. Far­mer zgo­dził się, ale zapy­tał, w jaki spo­sób zamie­rza on go odzy­skać. „Po pro­stu pozo­stanę w nim” – odpo­wie­dział dow­cip­nie Lin­coln i wsiadł na wóz.

Lin­coln był bar­dzo wysoki. W cza­sie tzw. wojny Czar­nego Jastrzę­bia słu­żył pod dowódz­twem puł­kow­nika niż­szego od niego aż o 60 cm. Pew­nie z powodu kom­plek­sów wybrał sobie Lin­colna za obiekt kry­tyki i cią­gle go musz­tro­wał. Pew­nego razu pod­szedł do Lin­colna i krzyk­nął: „Głowa do góry, Abe”. Lin­coln wypro­sto­wał się. „Wyżej” – krzy­czał puł­kow­nik. Lin­coln pod­niósł głowę wyżej. „Jesz­cze wyżej” – usły­szał. Lin­coln wycią­gnął się jak struna, głowę trzy­mał naj­wy­żej, jak mógł, i zapy­tał wów­czas puł­kow­nika: „Czy tak mam trzy­mać zawsze głowę, panie puł­kow­niku?”. „Oczy­wi­ście” – usły­szał. „Wobec tego do widze­nia, panie puł­kow­niku, ponie­waż w tej pozy­cji ni­gdy już nie będę mógł pana zoba­czyć”.

Swą póź­niej­szą żonę, Mary Todd, Lin­coln spo­tkał w 1839 roku. Ich mał­żeń­stwo zaczęło się nie­zwy­kle.

Datę ślubu wyzna­czyli począt­kowo na Nowy Rok 1841, ale do niego nie doszło. Panna młoda ubrana w ślubną suk­nię darem­nie cze­kała na narze­czo­nego. Dopiero następ­nego dnia przy­ja­ciele go zna­leźli. Lin­coln wyglą­dał na prze­stra­szo­nego, jakby popeł­nił jakieś prze­stęp­stwo i się ukry­wał. Nie zło­żył przy­ja­cio­łom żad­nych wyja­śnień i nie sta­rał się z niczego tłu­ma­czyć. Popadł w wyraźną depre­sję. Mary uznała go za czło­wieka cho­rego i uni­kała spo­tkań z nim. Miała powody, by czuć się ura­żona i ośmie­szona. Przy­ja­ciele oba­wiali się, by nie popeł­nił samo­bój­stwa.

Nie­któ­rzy bio­gra­fo­wie przed­sta­wiają nieco odmien­nie wyda­rze­nia, które spo­wo­do­wały prze­ło­że­nie ślubu pra­wie o dwa lata. Podobno w cza­sie narze­czeń­stwa ujaw­niły się roz­bież­no­ści w zain­te­re­so­wa­niach obojga. Dwu­dzie­sto­jed­no­let­nia dziew­czyna, pra­wie o dzie­sięć lat młod­sza od narze­czo­nego, lubiła bawić się, prze­by­wać w towa­rzy­stwie i wyma­gała sta­łej ado­ra­cji. To Mary dążyła do zarę­czyn i wresz­cie do ślubu. Być może naci­skała tak mocno, że Lin­coln prze­stra­szył się i w ostat­niej chwili zrej­te­ro­wał.

Abra­ham Lin­coln wygła­sza sławne prze­mó­wie­nie w Get­tys­burgu w Pen­syl­wa­nii 19 listo­pada 1863 roku

Stop­niowo sto­sunki mię­dzy narze­czo­nymi zaczęły się popra­wiać. Mary w dal­szym ciągu chciała wyjść za niego, usta­lono więc ponowną datę ślubu na 4 listo­pada 1842 roku. Uro­czy­stość odbyła się tak szybko, że Mary poży­czyła suk­nię ślubną od swej sio­stry, gdyż bra­kło czasu na przy­go­to­wa­nie nowej. Po pierw­szym doświad­cze­niu chyba oba­wiała się, by Lin­coln ponow­nie się nie roz­my­ślił.

Mary oka­zała się cho­ro­bli­wie zazdro­sną żoną. Czę­sto urzą­dzała mężowi sceny zazdro­ści. Świad­ko­wie widzieli, jak wylała kie­dyś na wra­ca­ją­cego męża kubeł zim­nej wody przez okno, gdy stał na dole pod drzwiami.

Ręko­pis Lin­colna dru­giego pro­jektu tzw. prze­mó­wie­nia z Get­tys­burga

Mary została pierw­szą damą w czter­dzie­stym dzie­wią­tym roku życia. Obo­wiązki żony pre­zy­denta wyko­ny­wała spo­koj­nie i bez­pre­ten­sjo­nal­nie. Wojna domowa, która się toczyła, nie sprzy­jała zresztą wyda­wa­niu oka­za­łych przy­jęć czy balów w Bia­łym Domu. Mary jed­nak uwa­żała, że powinna być naj­bar­dziej ele­gancką, naj­le­piej ubraną kobietą w kraju. Kie­dyś np. w ciągu czte­rech mie­sięcy kupiła 300 par ręka­wi­czek. Prze­kro­czyła budżet o 7 tysięcy dola­rów, odna­wia­jąc pomiesz­cze­nia Bia­łego Domu. Kupiła suk­nie i różne inne rze­czy latem 1864 roku, zacią­ga­jąc dług w wyso­ko­ści 27 tysięcy dola­rów. Bała się powie­dzieć mężowi prawdę o dłu­gach, a jed­no­cze­śnie prze­ra­żała ją myśl, że kupcy nowo­jor­scy mogą zażą­dać od niego ich natych­mia­sto­wego zapła­ce­nia. Praw­do­po­dob­nie wybu­chłby wielki skan­dal finan­sowy, gdyby nie powszechna żałoba po zamor­do­wa­niu pre­zy­denta Lin­colna. Ona ura­to­wała Mary przed docho­dze­niem kon­tro­le­rów finan­sowych.

Pre­zy­dent Abra­ham Lin­coln w oto­cze­niu ofi­ce­rów tuż po bitwie pod Antie­tam we wrze­śniu 1862 roku. Przed Lin­colnem stoi gene­rał Ulys­ses Grant

Stałe apele Lin­colna, aby żona ogra­ni­czyła swe wydatki na stroje, nie znaj­do­wały zro­zu­mie­nia. Aby zdo­być tro­chę dodat­ko­wych pie­nię­dzy, Mary wpa­dła na pomysł, aby sprze­da­wać nawóz ze stajni Bia­łego Domu.

Mary orga­ni­zo­wała seanse spi­ry­ty­styczne w Bia­łym Domu. W Czer­wo­nym Salo­nie roz­ma­wiała z medium. Mie­wała także halu­cy­na­cje. Cier­piała na manię prze­śla­dow­czą. Podej­rze­wała, że zawią­zano spi­sek, by ją zamor­do­wać.

* * *

Pewien pisarz sądowy został uka­rany grzywną za obrazę sądu, gdyż Lin­coln, który był obrońcą w cza­sie tej roz­prawy, nachy­lił się do niego i opo­wie­dział mu bar­dzo śmieszną aneg­dotę. Urzęd­nik wybuch­nął śmie­chem i sędzia uka­rał go grzywną 5 dola­rów. Pisarz prze­pro­sił Wysoki Sąd, ale dodał, że aneg­dota warta jest 5 dola­rów. W cza­sie prze­rwy w roz­pra­wie opo­wie­dział ją sędziemu, po czym ten zmie­nił decy­zję i anu­lo­wał karę.

Rysu­nek przed­sta­wia­jący wyzwo­lo­nych nie­wol­ni­ków wyra­ża­ją­cych swą wdzięcz­ność Lin­col­nowi

W latach trzy­dzie­stych Lin­coln zasia­dał w legi­sla­tu­rze sta­no­wej Illi­nois. W cza­sie gło­so­wa­nia w spra­wie banku sta­no­wego, oba­wia­jąc się, że wynik może być nie­zgodny z jego poglą­dami, wychy­lił się przez okno. Wsku­tek tego uznano go za nie­obec­nego na sali, a gło­so­wa­nie za nie­ważne, gdyż nie było kwo­rum. 10 marca 1849 roku Abra­ham Lin­coln sta­rał się o uzy­ska­nie patentu na swój wyna­la­zek. Było to coś w rodzaju balonu, który napeł­niony i przy­cze­piony do statku, umoż­li­wia pły­wa­nie po płyt­kiej wodzie bez zmniej­sza­nia ładunku. 22 maja 1849 roku Biuro Paten­towe wydało mu patent nr 6469, pierw­szy i jedyny patent, jaki uzy­skał pre­zy­dent Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Ni­gdy nie został on jed­nak wyko­rzy­stany w prak­tyce. Nie przy­wią­zu­jąc nad­mier­nej wagi do stro­jów, Lin­coln w Spring­field czę­sto witał gości w spor­to­wej koszuli i kap­ciach. Żona wie­lo­krot­nie upo­mi­nała go, że drzwi powinna otwie­rać służba. Nie sto­so­wał się jed­nak do jej uwag. Pew­nego dnia do domu Lin­colnów zapu­kały dwie ele­ganc­kie damy, by zabrać ze sobą Mary. Lin­coln powi­tał je i oświad­czył: „Ona za chwilę zej­dzie, kiedy tylko założy na sie­bie swoją uprząż”.

Kary­ka­tura przed­sta­wia­jąca Lin­colna, który prze­brał się w cza­sie podróży, by unik­nąć zama­chu ze strony zwo­len­ni­ków nie­wol­nic­twa

Lin­coln był ostat­nim pre­zy­den­tem ame­ry­kań­skim uwi­kła­nym w poje­dy­nek. Otóż James Shields, poli­tyk z Illi­nois, czuł się ura­żony, ano­ni­mo­wym listem saty­rycz­nym opu­bli­ko­wa­nym w lokal­nej gaze­cie „San­gamo Gazette”. Podej­rze­wa­jąc Lin­colna o autor­stwo, wyzwał go na poje­dy­nek. Zapy­tany o wybór broni przez przed­sta­wi­cieli strony obra­żo­nej, Lin­coln odpo­wie­dział: „Co pano­wie powie­cie na poje­dy­nek na kro­wie łajno z odle­gło­ści pię­ciu kro­ków?”. W końcu wybrał mie­cze i zaczął nawet ćwi­czyć. 2 wrze­śnia 1842 roku Lin­coln i Shields wraz z sekun­dan­tami udali się nad Mis­si­sipi, gdzie miał się odbyć poje­dy­nek.

„Kome­dia śmierci” – kary­ka­tura przed­sta­wia­jąca Lin­colna jako maka­brycz­nego clowna odpo­wie­dzial­nego za śmierć żoł­nie­rzy w cza­sie wojny domo­wej

Lin­coln doszedł jed­nak do wnio­sku, że nie ma sensu, aby ktoś tra­cił życie z powodu satyry, i prze­pro­sił Shieldsa.

Pew­nego wie­czoru, idąc ulicą na przed­mie­ściu Louisville, Lin­coln został zaata­ko­wany przez męż­czy­znę gro­żą­cego nożem i żąda­ją­cego 5 dola­rów. „Ni­gdy w życiu tak szybko nie się­ga­łem po pie­nią­dze, jak w tym momen­cie. Dając mu bank­not, powie­dzia­łem: «Oto 10 dola­rów, sąsie­dzie, i odłóż pan swój nóż»” – wspo­mi­nał póź­niej.

Kie­dyś na ulicy pewna dziew­czyna wpa­dła wprost na Lin­colna. Zmie­szana prze­pro­siła go, on zaś naj­pierw zapy­tał ją o imię, a potem powie­dział: „Mary, kiedy będziesz w domu, powiedz swo­jej mamie, że spo­czy­wa­łaś dziś na łonie Abra­hama”.

Będąc adwo­ka­tem w Spring­field, otrzy­mał od boga­tego czło­wieka pro­po­zy­cję popro­wa­dze­nia sprawy prze­ciwko pew­nemu praw­ni­kowi o zwrot 2,5 dolara. Lin­coln pobrał więc od tego czło­wieka hono­ra­rium w wyso­ko­ści 10 dola­rów, zało­żył sprawę, odna­lazł pozwa­nego i wrę­czył mu 5 dola­rów, pro­sząc, by okre­ślo­nego dnia sta­wił się w sądzie i zapła­cił dług. W ten spo­sób wszy­scy byli usa­tys­fak­cjo­no­wani.

Lin­coln miał szybki refleks. Kie­dyś zapy­tał urzęd­nika sądo­wego, co się stało z doku­men­tami pew­nej sprawy, którą pro­wa­dził. Nie­za­do­wo­lony urzęd­nik odburk­nął: „Poszła do dia­bła”. Lin­coln natych­miast odrzekł: „To zna­czy, że pan zoba­czy jesz­cze tę doku­men­ta­cję”.

Spie­sząc się na roz­prawę do sąsied­niego mia­steczka, wyna­jął konia, który oka­zał się wyjąt­kowo powol­nym wała­chem. Po powro­cie zapy­tał wła­ści­ciela stajni, czy wynaj­muje on takie konie na pogrzeby. „Nie­stety nie” – usły­szał. „To dobrze – odrzekł Lin­coln – w prze­ciw­nym razie ciała nie zdą­ży­łyby na czas zmar­twych­wsta­nia”.

Lin­coln czę­sto opo­wia­dał nastę­pu­jącą histo­ryjkę. Na plan­ta­cji bawełny wylą­do­wał wielki błysz­czący balon z pasa­że­rem. Murzyni pra­cu­jący przy zbio­rze bawełny w popło­chu ucie­kli. Pozo­stał tylko jeden, który był kaleką i nie mógł się poru­szać. Na widok pasa­żera z balonu pokło­nił się, mówiąc: „Jak się masz, Jezu­sie Chry­stu­sie. Jak się miewa Twój Ojciec?”.

Bio­gra­fo­wie pre­zy­denta zgod­nie wyty­kają mu brak zain­te­re­so­wa­nia sztuką i zro­zu­mie­nia dla niej. Lubił jedy­nie słu­chać bal­lad murzyń­skich. Mimo że wycho­wy­wał się na łonie natury, jako doro­sły czło­wiek nie potra­fił zachwy­cić się przy­rodą. Kiedy pierw­szy raz obej­rzał wodo­spad Nia­gara, zapy­tany o wra­że­nie odpo­wie­dział: „Zasta­na­wiam się, skąd się tu tyle wody zbiera”.

Cie­sząc się pre­sti­żem w swoim oto­cze­niu, Lin­coln czę­sto musiał roz­strzy­gać różne spory. Kie­dyś dwaj męż­czyźni zawzię­cie sprze­czali się o to, jakiej dłu­go­ści powinny być nogi męż­czy­zny w sto­sunku do reszty ciała. Gdy zwró­cili się do Lin­colna, ten zawy­ro­ko­wał: „Nogi powinny być takiej dłu­go­ści, aby się­gały od ciała do ziemi”.

W 1846 roku Lin­coln ubie­gał się o miej­sce w Kon­gre­sie z ramie­nia Par­tii Wigów. Jego rywa­lem był pastor meto­dy­stów Peter Car­tw­ri­ght. W cza­sie kam­pa­nii wybor­czej Lin­coln wziął udział w nabo­żeń­stwie pro­wa­dzo­nym przez Car­tw­ri­ghta. Po pło­mien­nym prze­mó­wie­niu pastor zawo­łał do zebra­nych: „Kto chce iść do nieba, nie­chaj wsta­nie!”. Wszy­scy wstali z wyjąt­kiem Lin­colna. „Kto nie chce iść do pie­kła, nie­chaj wsta­nie!”. I znów wszy­scy wstali z wyjąt­kiem Lin­colna. Widząc to, Car­tw­ri­ght zapy­tał: „A pan, panie Lin­coln, dokąd się wybiera?”. „Do Kon­gresu” – usły­szał krótką odpo­wiedź.

Lin­coln, prze­ciwny woj­nie z Mek­sy­kiem, ośmie­sza­jąc w Kon­gre­sie poglądy eks­pan­sjo­ni­stów, powie­dział: „Ame­ryka gotowa jest wal­czyć o wyzwo­le­nie znie­wo­lo­nych naro­dów i kolo­nii pod warun­kiem, że posia­dają one zie­mie do zagar­nię­cia. Tym bowiem, któ­rzy nie mają ziem do zaję­cia, ofe­ru­jemy pomoc, pod warun­kiem że pocze­kają na nią kil­ka­set lat”.

W cza­sie sław­nych sied­miu debat Lin­colna ze Ste­phe­nem A. Dougla­sem jesie­nią 1858 roku, kiedy obaj rywa­li­zo­wali o sta­no­wi­sko sena­tora ze stanu Illi­nois, Douglas przy­po­mniał, że jego prze­ciw­nik sprze­da­wał w swoim skle­pie whi­sky. Lin­coln odpo­wie­dział, że to prawda, i dodał: „Pamię­tam rów­nież, że w owym cza­sie pan Douglas był jed­nym z moich naj­lep­szych klien­tów. Wiele razy sta­li­śmy po prze­ciw­nych stro­nach lady. Obec­nie róż­nica mię­dzy nami polega na tym, że ja opu­ści­łem swoją stronę lady, stronę sprze­dawcy, a pan Douglas na­dal mocno trzyma się swej strony, strony kon­su­menta”.

Lin­coln uwa­żał się za brzyd­kiego i czę­sto żar­to­wał na ten temat. Kie­dyś Ste­phen A. Douglas nazwał go czło­wie­kiem o „dwóch twa­rzach”, on zaś odpo­wie­dział: „Zosta­wiam tę sprawę do oceny audy­to­rium. Chciał­bym tylko zazna­czyć, że gdy­bym naprawdę miał drugą twarz, to czyż sądzi­cie pań­stwo, że nosił­bym tę, którą mam teraz?”.

Kie­dyś przed­sta­wiono mu jego zwo­len­nika, mala­rza, który nama­lo­wał jego piękny por­tret. „Przy­pusz­czam, że malo­wał pan ów piękny por­tret na pod­sta­wie zasad, które gło­szę, nie zaś na pod­sta­wie mojej twa­rzy” – usły­szał arty­sta.

Dick Yates, przy­ja­ciel Lin­colna i kan­dy­dat na guber­na­tora Illi­nois, w odpo­wie­dzi na uszczy­pliwą uwagę o uro­dzie Abra­hama oświad­czył: „Jeśli wszy­scy brzydcy męż­czyźni będą gło­so­wali na Lin­colna, zosta­nie on wybrany na pre­zy­denta”.

Prze­ma­wia­jąc do wydaw­ców gazet w Blo­oming­ton w sta­nie Illi­nois, Lin­coln opo­wie­dział o tym, jak to jadąc kie­dyś przez las konno, spo­tkał piękną kobietę na koniu. Zatrzy­mał się, chcąc dać jej pierw­szeń­stwo prze­jazdu. Ona rów­nież się zatrzy­mała i z prze­stra­chem wpa­try­wała się w jego twarz: „Jest pan naj­brzyd­szym męż­czy­zną, jakiego spo­tkałam”. „Ma pani praw­do­po­dob­nie rację – odpo­wie­dział Lin­coln – ale ja nie mogę nic na to pora­dzić”. „Oczy­wi­ście, nie może pan nic na to pora­dzić – odrze­kła dama – ale mógłby pan przy­naj­mniej zostać w domu”.

Kiedy robiono alu­zje do nie­ja­snego pocho­dze­nia Lin­colna, zare­ago­wał on nastę­pu­jącą uwagą: „Nie wiem, kim był mój dzia­dek. Ale o wiele bar­dziej zależy mi na tym, by wie­dzieć, kim będzie jego wnuk”.

W listach, które otrzy­my­wał, obrzu­cano go też nie­wy­bred­nymi epi­te­tami. Do łagod­nych nale­żały okre­śle­nia: „pawian”, „potwór”, „idiota”, „Mulat”. Prze­po­wia­dano mu klę­skę w wybo­rach, gro­żono powie­sze­niem, zastrze­le­niem, chło­stą i spa­le­niem na sto­sie. Przy­sy­łano mu rysunki przed­sta­wia­jące bar­dziej obra­zowo, co się z nim sta­nie, jeżeli zwy­cięży w wybo­rach. W stycz­niu 1861 roku żona Lin­colna otrzy­mała paczkę zawie­ra­jącą podo­bi­znę męża z powro­zem zaci­śnię­tym wokół jego szyi, z nogami zwią­za­nymi, uta­rza­nego w smole i pie­rzu. Był to tra­dy­cyjny, znany jesz­cze z cza­sów kolo­nial­nych spo­sób tor­tu­ro­wa­nia i pozby­wa­nia się prze­stęp­ców i zdraj­ców.

Kiedy po pierw­szych dwóch latach pre­zy­den­tury w tzw. małych wybo­rach repu­bli­ka­nie ponie­śli porażkę w Nowym Jorku, Lin­coln powie­dział: „Czuję się jak chło­piec z Ken­tucky, który dziab­nął się nożem w palec u nogi, bie­gnąc na spo­tka­nie ze swą dziew­czyną. Chło­piec powie­dział, że jest za duży, by pła­kać, ale także zbyt mocno doku­cza mu ból, by się śmiać”.

Lin­coln miał ciemną kar­na­cję i ciemne włosy. Jego syl­wetka rzu­cała się w oczy. Był bowiem wysoki, szczu­pły, o wąskiej „koń­skiej” twa­rzy, przy wzro­ście 193 cm ważył 180 fun­tów (około 81 kg). Uwagę zwra­cały jego odsta­jące uszy. W sumie sta­no­wił dosko­nały obiekt dla kary­ka­tu­rzy­stów, któ­rzy istot­nie go nie oszczę­dzali. Miał także chra­pliwy głos, w momen­tach emo­cjo­nal­nych przy­po­mi­na­jący prze­ni­kliwy pisk, nie­przy­jemny do słu­cha­nia. Rów­nież oczy nie doda­wały mu uroku. Lewa gałka oczna nie­kon­tro­lo­wa­nie pod­no­siła się, zwłasz­cza kiedy był czymś pod­eks­cy­to­wany. W takich sytu­acjach widoczna była jedy­nie biała część gałki, co stwa­rzało tro­chę nie­sa­mo­wite wra­że­nie. Przed prze­mó­wie­niem publicz­nym Lin­coln zwykł kłaść się, by cał­ko­wi­cie się roz­luź­nić. Robił też kom­presy na lewe oko. Wada oka powstała praw­do­po­dob­nie w wyniku urazu głowy, jakiego doznał jako dzie­się­cio­letni chło­piec. Pro­wa­dził wów­czas konia, który w pew­nym momen­cie zwol­nił. Lin­coln użył bata. Koń odwza­jem­nił się kop­nię­ciem chłopca w głowę. Abe stra­cił przy­tom­ność. Kiedy go zna­le­ziono, w pierw­szej chwili sądzono, że nie żyje. Wkrótce odzy­skał przy­tom­ność, ale nie leczył się. Póź­niej­sze bóle głowy i melan­cho­lie, a także wadę wzroku leka­rze łączyli z tym wypad­kiem w dzie­ciń­stwie.

Z powodu tych wad i dole­gli­wo­ści Lin­coln opa­no­wał tech­nikę bar­dzo szyb­kiego czy­ta­nia i maga­zy­no­wa­nia róż­nych infor­ma­cji w swej pamięci, co bar­dzo mu się przy­dało zarówno w prak­tyce praw­ni­czej, jak i w dzia­łal­no­ści poli­tycz­nej.

Lin­coln był pierw­szym pre­zy­den­tem, który nosił brodę. Zapu­ścił ją tuż po wybo­rach 1860 roku pod wpły­wem przy­ja­ciół uwa­ża­ją­cych, że będzie dzięki temu wyglą­dał bar­dziej dostoj­nie.

W XIX wieku uwa­żano, że kan­dy­daci na pre­zy­denta nie powinni gło­so­wać na sie­bie. W cza­sie wybo­rów 1860 roku przy­ja­ciele nama­wiali Lin­colna, aby poja­wił się w punk­cie wybor­czym i w ten spo­sób zachę­cił swo­ich zwo­len­ni­ków do wzię­cia udziału w gło­so­wa­niu. Lin­coln przy­był do punktu wybor­czego w Spring­field w sta­nie Illi­nois, co zdzi­wiło zebra­nych tam wybor­ców, ale demon­stra­cyj­nie podarł kartkę wybor­czą z nazwi­skami kan­dy­da­tów na pre­zy­denta, by udo­wod­nić, że nie gło­suje na sie­bie.

Kilka tygo­dni po zwy­cię­skich wybo­rach, kiedy Lin­coln zasta­na­wiał się w Spring­field nad sfor­mo­wa­niem gabi­netu, miej­scowy ban­kier John W. Bunn zja­wił się w jego domu i zastał wycho­dzą­cego wła­śnie sena­tora Sal­mona P. Chase’a. „Mam nadzieję, że nie zamie­rza pan mia­no­wać go człon­kiem swego gabi­netu” – powie­dział ban­kier. „Dla­czego nie?” – zapy­tał Lin­coln. „Pan wie, że Chase uważa sie­bie za więk­szego czło­wieka od pana” – rzekł Bunn. „Czy zna pan innych ludzi, któ­rzy uwa­żają się za więk­szych ode mnie?” „Nie, nie znam. Ale dla­czego pan o to pyta?” – zain­te­re­so­wał się ban­kier. „Ponie­waż chciał­bym ich wszyst­kich powo­łać do mego rządu” – odrzekł pre­zy­dent-elekt.

Lin­coln miał dziwne sny i wizje, prze­po­wia­da­jące mu nagłą śmierć. W dniu, kiedy otrzy­mał nomi­na­cję Par­tii Repu­bli­kań­skiej na kan­dy­data do urzędu pre­zy­denta, zoba­czył dziwne dwa odbi­cia swej twa­rzy w lustrze. Kiedy opusz­czał biuro praw­ni­cze w Spring­field przed uda­niem się do Waszyng­tonu, powie­dział kole­gom, że ni­gdy już żywy do Spring­field nie powróci. I tak rze­czy­wi­ście było. Po zama­chu spe­cjalny pociąg przy­wiózł tam jego zwłoki.

Kiedy Lin­coln obej­mo­wał urząd pre­zy­denta, nie nale­żał do ludzi boga­tych. Jego mają­tek sza­co­wano wów­czas na około 10 tysięcy dola­rów. Nie przy­wią­zy­wał on, w prze­ci­wień­stwie do żony, zbyt­niej wagi do pie­nię­dzy i robie­nia majątku. „Bogac­two – mawiał – jest nad­wyżką tego, czego nie potrze­bu­jemy”.

4 marca 1861 roku Abra­ham Lin­coln został zaprzy­się­żony jako szes­na­sty pre­zy­dent Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Miał wów­czas 52 lata i 20 dni. W związku z nie­bez­pie­czeń­stwem zama­chu w cza­sie uro­czy­sto­ści zaprzy­się­że­nia towa­rzy­szyła pre­zy­dentowi eskorta woj­skowa, która nie peł­niła jak dotąd funk­cji hono­rowo-cere­mo­nial­nych, ale strze­gła bez­pie­czeń­stwa.

Kiedy Lin­coln poja­wił się na plat­for­mie przed Kapi­to­lem, gdzie miała się odbyć uro­czy­stość, miał w ręku tekst prze­mó­wie­nia, laskę oraz swój wysoki, jedwabny cylin­der. Laskę poło­żył pod sto­łem, lecz nie wie­dział, co ma zro­bić z kape­lu­szem. W tym momen­cie pod­szedł do niego sena­tor Ste­phen A. Douglas, jego rywal w walce o pre­zy­den­turę, wziął od niego kape­lusz i powró­cił na swoje miej­sce. „Jeśli nie mogę być pre­zy­den­tem, to niech przy­naj­mniej mam przy­jem­ność potrzy­ma­nia pre­zy­denc­kiego kape­lusza” – powie­dział do pani Lin­coln.

Po śmierci syna Wil­liego osłodą życia Lin­colna pozo­stał naj­młod­szy syn Tad. Ponie­waż był on cho­ro­wity, rodzice szcze­gól­nie się nim opie­ko­wali. Tad potra­fił wejść do gabi­netu ojca i usiąść mu na kola­nach w cza­sie waż­nych narad poli­tyczno-stra­te­gicz­nych człon­ków gabi­netu. Czę­sto prze­no­sił się do łóżka ojca i spał z nim.

Jak przy­stało na dziecko wycho­wu­jące się w atmos­fe­rze wojen­nej, Tad pew­nego razu ska­zał swą ulu­bioną zabawkę „Jacka” na karę śmierci za brak sub­or­dy­na­cji. Powie­dział o tym ojcu. Ojciec wziął kartkę i napi­sał: „Lalce Jac­kowi udziela się aktu łaski z roz­kazu pre­zy­denta. A. Lin­coln”.

Innym razem Tad wpro­wa­dził w osłu­pie­nie gości, spro­wa­dza­jąc do salonu w cza­sie przy­ję­cia dwie kozy. Chło­pak strasz­nie pso­cił. Tłukł lustra, por­ce­lanę, nisz­czył meble, bru­dził ściany w Bia­łym Domu. Kie­dyś o mało nie spo­wo­do­wał rewolty w Waszyng­to­nie. Mia­no­wi­cie roz­ło­żył przed domem na traw­niku olbrzy­mią flagę kon­fe­de­racką, a następ­nie odpa­lił z działa z okna na pię­trze. Czę­sto też wybie­gał z Bia­łego Domu na ulicę, zbie­rał gro­madę łobu­zia­ków i ku prze­ra­że­niu per­so­nelu rezy­den­cji przy­pro­wa­dzał ich do kuchni, aby sobie dobrze poje­dli.

Przed Dniem Dzięk­czy­nie­nia pre­zy­dent otrzy­mał w pre­zen­cie dużego i pięk­nego indyka. Tad zaprzy­jaź­nił się wkrótce z pta­kiem, który cho­dził za nim krok w krok. W miarę zbli­ża­nia się święta Tad zaczął się mar­twić o głowę indyka. Kie­dyś wszedł do gabi­netu Lin­colna, prze­rwał mu ważne posie­dze­nie i popro­sił o daro­wa­nie życia indy­kowi. Ojciec nie miał wyboru. Napi­sał więc na kartce odpo­wied­nią decy­zję dla kucha­rza, którą Tad z wielką rado­ścią zaniósł do kuchni. Indyk jesz­cze długo był ulu­bień­cem chłopca. Tad był praw­dzi­wym postra­chem służby w Bia­łym Domu, według niej był niczym małe pół­dia­blę. Lin­coln był jed­nak bar­dzo wyro­zu­miały wobec psot­nego syna.

W lutym 1864 roku Lin­coln roz­pła­kał się w Bia­łym Domu na wia­do­mość, że spa­liły się staj­nie w pobliżu rezy­den­cji. W wyniku pożaru zgi­nęły konie oraz kucyki nale­żące do jego syna Tada.

Pew­nego razu wpły­wowy poli­tyk przed­sta­wił pre­zy­den­towi młodą, ładną kobietę z Wir­gi­nii, chcącą odwie­dzić brata, jeńca prze­trzy­my­wa­nego na Pół­nocy. Zanim doszło do spo­tka­nia z Lin­col­nem, poli­tyk ów dora­dzał damie, aby nie ujaw­niała swych pro­kon­fe­de­rac­kich sym­pa­tii. Kiedy pre­zy­dent powie­dział: „Pani jest oczy­wi­ście lojalna”, dziew­czyna odpowie­działa: „Oczy­wi­ście, całym ser­cem wobec Wir­gi­nii”. Nic nie mówiąc, Lin­coln napi­sał kilka słów na kartce papieru i wrę­czył kobie­cie. Gdy dziew­czyna opu­ściła Biały Dom, towa­rzy­szący jej poli­tyk wybuch­nął: „Mówi­łem, aby pani zacho­wała ostroż­ność. Może mieć pani teraz pre­ten­sje tylko do samej sie­bie”. Kobieta roz­wi­nęła kartkę, na któ­rej Lin­coln odręcz­nie napi­sał: „Pro­szę prze­pu­ścić Pannę… Jest ona uczciwą i godną zaufa­nia osobą. A. Lin­coln”.

„Mam jedną wadę – powie­dział kie­dyś Lin­coln – nie potra­fię powie­dzieć «nie». Na szczę­ście Bóg nie uczy­nił mnie kobietą. Gdyby stwo­rzył mnie kobietą, musiałby mnie stwo­rzyć tak brzyd­kim, jakim mnie wła­śnie stwo­rzył, aby nikt nie dybał na moją cnotę”.

Był lito­ści­wym pre­zy­den­tem. Ura­to­wał wielu żoł­nie­rzy ska­za­nych za różne prze­wi­nie­nia w cza­sie wojny. Nie lubił piąt­ków, ponie­waż w tym dniu wyko­ny­wano wyroki sądów woj­sko­wych. Nazy­wał pią­tek „dniem rzeź­nika”. Warto przy­po­mnieć, że Lin­coln zamor­do­wany został w pią­tek, i do tego w Wielki Pią­tek.

Wielu prze­stęp­ców ska­za­nych za cięż­kie prze­wi­nie­nia zwra­cało się do pre­zy­denta o akt łaski. Każdy z nich zapew­niał, że jest ska­zany nie­win­nie. Lin­coln na ogół korzy­stał z prawa łaski i opo­wia­dał histo­ryjkę o guber­na­to­rze jed­nego ze sta­nów, który odwie­dził wię­zie­nie i wszy­scy więź­nio­wie pro­sili go o łaskę, prze­ko­nu­jąc, że są abso­lut­nie nie­winni. W końcu zja­wił się przed guber­na­to­rem pewien ska­za­niec, który stwier­dził, że jest winny i że otrzy­mał spra­wie­dliwy wyrok. „Muszę panu daro­wać winę – powie­dział guber­na­tor – nie mogę bowiem pozwo­lić na to, aby prze­by­wał pan tu i demo­ra­li­zo­wał tylu nie­win­nych ludzi”.

W Bia­łym Domu zja­wił się adwo­kat pew­nego leka­rza woj­sko­wego, pro­sząc pre­zy­denta o łaskę dla swego klienta ska­za­nego przez sąd woj­skowy. Lin­coln przej­rzał papiery ska­za­nego i stwier­dził, że został on oskar­żony o pijań­stwo. „To źle” – oświad­czył pre­zy­dent. Czy­ta­jąc dalej, zauwa­żył, że lekarz został oskar­żony także o obra­że­nie pew­nej damy. „To bar­dzo źle, ofi­cer ni­gdy nie powi­nien obra­żać dam” – sko­men­to­wał. Wgłę­bia­jąc się w doku­menty, Lin­coln zna­lazł trze­cie oskar­że­nie o usi­ło­wa­nie poca­ło­wa­nia kobiety. To zdzi­wiło pre­zy­denta. „Widzę – powie­dział – że ów dok­tor został oskar­żony o usi­ło­wa­nie poca­ło­wa­nia kobiety. Może obraza pole­gała na tym, że nie udało mu się jej poca­ło­wać. Nie wiem, czy powi­nienem bro­nić męż­czy­zny, który usi­łuje poca­ło­wać kobietę i nie udaje mu się tego osią­gnąć”.

Pew­nego dnia Lin­colna zanu­dzał pewien petent, pro­sząc o posadę pań­stwową. W tym momen­cie do gabi­netu wszedł lekarz pre­zy­denta. Lin­coln, poka­zu­jąc mu plamy na skó­rze, zapy­tał leka­rza, co to może być: „To mogą być objawy łagod­nej ospy” – odrzekł lekarz. „Plamy te mam na całym ciele, czy są one zaraź­liwe?” „Bar­dzo zaraź­liwe” – odpo­wie­dział lekarz. Sły­sząc te słowa, natrętny petent szybko wstał i pośpiesz­nie, ale z daleka poże­gnał pre­zy­denta. Kiedy wyszedł, Lin­coln powie­dział: „Naresz­cie mam coś, co mogę udzie­lić każ­demu”.

Pewna dele­ga­cja przy­szła do Lin­colna, pro­sząc o mia­no­wa­nie ich czło­wieka komi­sa­rzem na wyspach San­dwich Islands. „Nasz czło­wiek jest nie tylko kom­pe­tentny – tłu­ma­czono pre­zy­den­towi – ale jest cho­ro­wity i kli­mat wysp wyj­dzie mu na zdro­wie”. „Pano­wie – odpo­wie­dział Lin­coln – nie­zmier­nie mi przy­kro, ale jest ośmiu innych kan­dy­da­tów na to sta­no­wi­sko i każdy z nich jest bar­dziej chory ani­żeli wasz kan­dy­dat”.

Kie­dyś Lin­coln był ziry­to­wany ostrą walką mię­dzy dwoma kan­dy­da­tami wal­czą­cymi o posadę na poczcie w Ohio. Jego współ­pra­cow­nicy nie potra­fili pod­jąć decy­zji w tej spra­wie. On zaś popro­sił o wagę. Kazał zwa­żyć listy popie­ra­jące obu kan­dy­da­tów i rzekł: „Pro­szę mia­no­wać tego, któ­rego poczta jest cięż­sza”.

Innym razem pewna kobieta nale­gała, aby Lin­coln powo­łał jej syna w stop­niu puł­kow­nika do woj­ska. „Mój dzia­dek wal­czył pod Lexing­ton – mówiła – ojciec pod Nowym Orle­anem, a mój mąż zgi­nął pod Mon­te­rey”. Kiedy skoń­czyła, Lin­coln deli­kat­nie powie­dział: „Moim zda­niem pani rodzina uczy­niła dosta­tecz­nie dużo dla kraju. Nad­szedł teraz czas, by dać szansę innym”.

Pre­zy­dent kie­dyś odrzu­cił poda­nie pew­nego męż­czy­zny, który ubie­gał się o posadę pań­stwową. Kiedy współ­pra­cow­nicy zapy­tali o powód, Lin­coln odrzekł: „Nie podoba mi się jego twarz”. Jeden z mini­strów nie­śmiało stwier­dził, że nie wydaje mu się to wystar­cza­ją­cym powo­dem do odrzu­ce­nia kan­dy­da­tury. Lin­coln nie zgo­dził się z tą opi­nią i powie­dział: „Każdy męż­czy­zna po czter­dzie­stce jest odpo­wie­dzialny za swoją twarz”.

Pewien pre­ten­dent do posady pań­stwo­wej zro­bił kie­dyś na Lin­col­nie duże wra­że­nie. Oświad­czył po pro­stu, że chce pra­co­wać. Lin­coln ode­słał go ze swoim odręcz­nym pismem: „Czło­wiek ten szuka pracy – rzecz tak nie­zwy­kła, iż należy mu ją zna­leźć”.