59,00 zł
Profesor Longin Pastusiak, amerykanista, znawca biografii prezydentów i pierwszych dam Stanów Zjednoczonych, przygotował książkę poświęconą prezydentom sprawującym tę funkcję w XXI wieku. Jest ich czterech: George W. Bush, Barack Obama, Donald Trump i niedawno wybrany Joe Biden. Wszyscy barwni, nietuzinkowi i bardzo różnie oceniani. Czytelnicy poznają ich życiorysy, sukcesy i porażki w polityce, ale także życie prywatne i rodzinne, poglądy i zainteresowania. Tradycyjnie nie zabraknie anegdot, romansów i skandali. Dla prof. Pastusiaka Biały Dom i jego lokatorzy nie mają tajemnic!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 518
Od Autora
Niniejsza książka zawiera biografie czterech prezydentów Stanów Zjednoczonych, którzy zasiadali w Białym Domu w XXI wieku. Byli to: republikanin George W. Bush (2001–2009), demokrata Barack Obama (2009–2017), republikanin Donald Trump (2017–2021) i Joe Biden (2021–…). Zainteresowanych innymi prezydentami odsyłam do mojej trzytomowej książki pt. „Prezydenci Stanów Zjednoczonych”, Akademia Finansów i Biznesu Vistula, Oficyna Wydawniczo-Poligraficzna i Reklamowo-Handlowa „Adam”, Warszawa 2018.
Ta praca jest zbiorem szkiców biograficznych. Starałem się w miarę możności nadać im jednolitą konstrukcję, choć nie zawsze było to możliwe. Starałem się także nie odrywać biografii prezydentów od epoki, w której żyli, i od problemów politycznych, gospodarczych i społecznych, z którymi mieli do czynienia. Ogromne rozmiary tworzywa historycznego, z którym miałem do czynienia, zmusiły mnie do selekcji materiału.
Poszukiwaczy poloników i związków poszczególnych prezydentów z Polską i sprawami naszego kraju odsyłam do innej mojej pracy: Prezydenci amerykańscy wobec spraw polskich, Dom Wydawniczy Bellona, Warszawa 2003, s. 411; 400 lat stosunków polsko-amerykańskich (1608–2008), vol. 1-2, Oficyna ADAM, Warszawa 2010, s. 1982. Zainteresowanych natomiast anegdotami i ciekawostkami z życia prezydentów Stanów Zjednoczonych odsyłam do mojej dwutomowej książki pt. Prezydenci USA w anegdocie. Od Waszyngtona do Roosevelta, wyd. Bellona, Warszawa 2014, s. 446, a także do książki pt. Prezydenci USA w anegdocie. Od Trumana do Obamy, wyd. Bellona, Warszawa 2015, s. 358.
Wstęp
Prezydent w amerykańskim systemie władzy
Amerykański system rządowy często określa się mianem prezydenckiego lub prezydencjalnego. Zakres władzy prezydenta Stanów Zjednoczonych jest rzeczywiście duży, choć ograniczony. Prezydent jest bowiem nie tylko głową państwa, szefem rządu, naczelnym dowódcą sił zbrojnych, ale de facto również przywódcą swojej partii.
Jest to więc urząd odpowiedzialny, a skutki prowadzonej przez prezydenta polityki często wykraczają daleko poza granice Stanów Zjednoczonych. Publicyści amerykańscy lubią określać urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych jako „najbardziej odpowiedzialny”, „najtrudniejszy”, „najbardziej niewdzięczny”, „najdziwniejszy”, „najbardziej stresogenny”, „najbardziej niebezpieczny”, „najbardziej osamotniony” itp. Mimo to nigdy nie brakowało chętnych do wprowadzenia się na cztery lata i więcej do Białego Domu. Fotel prezydenta niczym magnes przyciąga polityków amerykańskich. Rywalizacja o to stanowisko jest ostra, a walka autentyczna. Mimo to w rywalizacji wygrywali na ogół politycy miernego kalibru, jak określają ich historycy amerykańscy – mediocre. Establishment amerykański, a więc nieformalne ośrodki decyzyjne preferują na stanowisku prezydenta słabszą jednostkę uzależnioną od nich. Człowiek bardzo bogaty lub zbyt inteligentny byłby niezależny, mógłby odwoływać się do społeczeństwa i prowadzić zbyt samodzielną politykę, która nie szłaby w parze z interesami różnych grup wielkiego kapitału. Biznes lubi prezydentów pokornych, słabych i zależnych, którzy siłę demonstrują tylko wówczas, kiedy powstaje sytuacja zagrażająca interesom Stanów Zjednoczonych.
Moim zdaniem zwiększa się rozziew między procesem selekcji kandydatów na urząd prezydencki a wymogami nowoczesnego i odpowiedzialnego procesu decyzyjnego oraz warunkami, którym winien odpowiadać kaliber umysłowy osoby zajmującej urząd prezydenta. Obecny system selekcji preferuje styl i osobowość kandydata, nie zaś jego wiedzę, intelekt i rzeczywiste zdolności przywódcze. „Wielcy prezydenci – pisał politolog amerykański – byli rzadkością w historii Ameryki. Nowy proces nominacji prezydenckich prowadzi do tego, że wielcy prezydenci będą w przyszłości jeszcze większą rzadkością”1.
Tak naprawdę to w moim osobistym przekonaniu spośród czterdziestu czterech prezydentów amerykańskich tylko jeden z nich był wielkim człowiekiem, a dwóch innych było wielkimi prezydentami. Ten wielki człowiek to Tomasz Jefferson, który był nie tylko politykiem, ale także antropologiem, architektem, botanikiem, geografem, numizmatykiem, farmerem, wynalazcą, lingwistą, meteorologiem, matematykiem, prawnikiem, astronomem, filozofem, pisarzem i muzykiem. Można go więc nazwać amerykańskim Leonardem da Vinci. Dwoma zaś wielkimi prezydentami byli Abraham Lincoln, który rozumiał wewnętrzną sytuację kraju, oraz Franklin Delano Roosevelt, który rozumiał nie tylko wewnętrzną, ale także zewnętrzną sytuację Stanów Zjednoczonych. Zarówno Lincoln, jak i Roosevelt w porę uchwycili trendy historyczne. Pierwszy – znosząc niewolnictwo i walcząc o jedność kraju. Drugi – reformując drapieżny system kapitalistyczny w kierunku bardziej oświeconego, wyprowadził kraj z głębokiego kryzysu i przyczynił się do klęski faszyzmu.
W 1983 r. profesor Robert Murray, z Pennsylvania State University, przeprowadził sondaż wśród 864 historyków amerykańskich w sprawie klasyfikacji jakościowej prezydentów Stanów Zjednoczonych. Klasyfikacją nie objęto Ronalda Reagana oraz dwóch innych prezydentów: Williama Henry’ego Harrisona i Jamesa Garfielda, którzy zbyt krótko zasiadali na fotelu prezydenckim2. Oto tabela „klasyfikacyjna”:
Wielcy
Prawie wielcy
Abraham Lincoln
Theodore Roosevelt
Franklin D. Roosevelt
Woodrow Wilson
Jerzy Waszyngton
Andrew Jackson
Tomasz Jefferson
Harry S. Truman
Więcej niż przeciętni
Przeciętni
John Adams
William McKinley
Lyndon B. Johnson
William Howard Taft
Dwight D. Eisenhower
Martin Van Buren
James K. Polk
Herbert Hoover
John F. Kennedy
Rutherford B. Hayes
James Madison
Chester A. Arthur
James Monroe
Gerald Ford
John Quincy Adams
Jimmy Carter
Grover Cleveland
Benjamin Harrison
Mniej niż przeciętni
Fiasko
Zachary Taylor
Andrew Johnson
John Tyler
James Buchanan
Millard Fillmore
Richard M. Nixon
Calvin Coolidge
Ulysses S. Grant
Franklin Pierce
Warren G. Harding
Powyższa tabela nie jest oparta na żadnych zobiektywizowanych kryteriach naukowych, zarówno w odniesieniu do sześciu grup klasyfikacyjnych, jak i pozycji w nich poszczególnych prezydentów. Jest to tylko wyraz zbiorowego sentymentu współczesnych historyków amerykańskich, odzwierciedlającego ich subiektywne odczucia. Przytoczyłem tę tabelę raczej dla ciekawości niż ze względów naukowych.
Większość prezydentów Stanów Zjednoczonych to byli ludzie uczciwi. Wielu jednak zaangażowało się w praktyki korupcyjne lub tolerowało wokół siebie nadużycia władzy. Prawie każdy dochodził do Białego Domu w wyniku machinacji politycznych aparatu partyjnego i wpływowych grup interesów. Politics is dirty business (Polityka to brudny interes) – mówią Amerykanie i mają na to aż nadto dowodów.
Wprawdzie twórcy konstytucji amerykańskiej nie ograniczyli długości urzędowania prezydenta, ale ustaliła się w USA tradycja (precedens ustanowiony przez pierwszego prezydenta Stanów Zjednoczonych – Jerzego Waszyngtona) dotycząca dwukrotnego piastowania tego urzędu. To niepisane prawo zostało naruszone przez Franklina Roosevelta, który w roku 1940 po raz trzeci, a w 1944 po raz czwarty wybrany został na prezydenta. Zorganizowane grupy interesów uważały taką wieloletnią obecność w Białym Domu za niezbyt odpowiadającą zróżnicowanym interesom rozmaitych kół. Brak odpowiedniego, konstytucyjnego przepisu stwarzał prezydentowi możliwość odwoływania się do narodu, co w pewnym sensie zmniejszało jego zależność od grup nacisku.
W 1947 r. Kongres uchwalił poprawkę do konstytucji USA, ograniczającą czas piastowania urzędu prezydenta przez jedną osobę do dwóch kadencji. W 1951 r. poprawka ta została ratyfikowana przez wymaganą liczbę stanów i odtąd znana jest jako XXII poprawka do konstytucji.
Jakim formalnym warunkom powinien odpowiadać kandydat na prezydenta?
Kandydat na stanowisko prezydenta powinien spełniać określone, formalne wymagania konstytucyjne. Musi mieć przynajmniej trzydzieści pięć lat, mieszkać przez minimum 14 lat w Stanach Zjednoczonych, być obywatelem tego kraju od urodzenia. Jeżeli chodzi o przywileje, to prezydent korzysta z immunitetu, tzn. jest poza zasięgiem władzy jakiegokolwiek sądu i może być pozbawiony urzędu tylko w przypadku oskarżenia go przez Kongres o zdradę lub inne przestępstwa (impeachment). Pierwszy raz w historii Stanów Zjednoczonych postawiono w stan oskarżenia prezydenta w 1868 r. i dotyczyło to następcy A. Lincolna, prezydenta Andrew Johnsona. Po raz drugi próbowano usunąć prezydenta w drodze procesu impeachmentu w 1974 r. Dotyczyło to Richarda Nixona uwikłanego w afery Watergate. Nixon jednak ustąpił ze stanowiska, co przerwało proces usunięcia go. Trzeci raz procedurę impeachmentu zastosowano wobec Billa Clintona oskarżonego o krzywoprzysięstwo. Do usunięcia prezydenta ze stanowiska w głosowaniu w Senacie w 1999 r. zabrakło wymaganej większości 2/3 głosów. Do uchwalenia wniosku zabrakło jednego głosu.
Wiceprezydent musi spełniać wszystkie wymagania stawiane prezydentowi, ponieważ w każdej chwili może objąć ten urząd. Dotychczas dziewięciokrotnie w historii Stanów Zjednoczonych urzędujący wiceprezydenci zostali prezydentami. Przedostatni raz, po zabójstwie Johna F. Kennedy’ego w 1963 r., fotel prezydencki objął ówczesny wiceprezydent Lyndon B. Johnson, a ostatni raz po ustąpieniu Nixona w 1974 r. prezydentem został Gerald R. Ford.
System wybierania prezydenta w Stanach Zjednoczonych jest dość skomplikowany. Wynika to przede wszystkim z przemieszania się starych zwyczajów z nowymi formami powszechnego głosowania. Wybory prezydenckie składają się z dwóch etapów: uzyskania nominacji i samych wyborów. Konstytucja nie reguluje spraw związanych z nominacją. Stwarza to dodatkowe warunki sprzyjające rozmaitym manewrom. Kandydatów na stanowisko prezydenta i wiceprezydenta wysuwają: Partia Demokratyczna, Partia Republikańska oraz inne, pomniejsze partie. Nominacji dokonuje się na zjazdach, w których bierze udział kilka tysięcy delegatów.
Sposób wysuwania delegatów na konwencje jest różny w poszczególnych stanach. Kiedyś, po prostu, bossowie partyjni – tzw. machina partyjna – wysuwała delegatów. Obecnie w stanach odbywają się tzw. prawybory i są one swego rodzaju testem popularności poszczególnych pretendentów do fotela prezydenckiego. W prawyborach głosują oddzielnie demokraci i republikanie. Prawybory mogą być „otwarte” lub „zamknięte”, w zależności od tego, czy są dostępne tylko dla zarejestrowanych członków danej partii, czy też dla wszystkich wyborców.
Wybory wstępne umożliwiają wyborcom wypowiedzenie się, w formie głosowania, na temat polityków ubiegających się o zdobycie poparcia jednej z dwu wielkich partii. Wybiera się również delegatów na ogólnokrajową konferencję partii. Delegaci są tylko moralnie, a nie prawnie, zobowiązani do głosowania na tych kandydatów, którzy zwyciężyli w ich stanach.
Wyników prawyborów nie należy przeceniać. Są one swego rodzaju wstępnym rekonesansem pozwalającym, w dość ograniczonym stopniu, zorientować się kandydatom do prezydentury co do ich dalszych szans. Znaczenie prawyborów pomniejsza fakt, że bierze w nich udział niewielki odsetek wyborców (ponad 30% danego stanu). Ponadto nie wszyscy kandydaci do nominacji biorą w nich udział i nie zawsze dochodzi do bezpośredniej rywalizacji. Na ogół zgłaszają oni swe kandydatury w tych stanach, w których mogą liczyć na sukces. Ponadto delegaci na konwencji, mimo prawyborów, mogą zmieniać zdanie i na ogół dotrzymują obietnic tylko do pierwszego głosowania nominacyjnego. Później „handlują” swymi głosami.
Historia wyborów amerykańskich wykazuje, że politykom, którzy nie stawali do walki w prawyborach, udawało się uzyskać nominację swej partii i wygrywać wybory. I odwrotnie. Tym, którzy odnosili zwycięstwa w prawyborach, nie udawało się uzyskać nominacji (np. senator E. McCarthy w 1968 r.). Nie ulega jednak wątpliwości, że zwycięstwo w wyborach wstępnych ułatwia zdobycie nominacji. Przykładem tego byli senatorzy George McGovern w 1972 r., Walter Mondale w 1984 r. i Bill Clinton w 1992 r., George W. Bush w 2000 r. czy Barack Obama w 2008 r.
Na konwencji toczy się ostra walka o głosy. Trwają przetargi, zawierane są sojusze, kompromisy itp. Konwencja, oprócz nominacji kandydata na prezydenta i wiceprezydenta, uchwala platformę wyborczą partii.
Na początku września w roku wyborów zaczyna się oficjalna kampania wyborcza, czyli rywalizacja obu ekip – republikańskiej i demokratycznej – o fotel prezydenta. Przyszły kandydat przedstawia obietnice, często niemające szans realizacji. Zwycięski kandydat nie stara się nawet specjalnie o urzeczywistnienie wielu z nich.
W pierwszy wtorek po pierwszym poniedziałku listopada odbywa się głosowanie powszechne. Wybiera się jednak nie prezydenta, ale tzw. kolegium elektorskie (Electoral College), które z kolei wybierze przyszłego prezydenta Stanów Zjednoczonych. Każdy stan wysyła do kolegium tylu elektorów, ilu jest senatorów i członków Izby Reprezentantów z danego stanu. Ponieważ liczba elektorów zależna jest od liczby mieszkańców, najważniejszą rolę w kampanii wyborczej odgrywają Stany najgęściej zaludnione. Z tego też względu kandydaci obu partii najbardziej ożywioną kampanię prowadzą w dużych, zaludnionych stanach.
Kolegium elektorskie składa się z 538 elektorów. Aby zostać prezydentem, trzeba uzyskać więcej niż połowę, czyli 270 głosów. Elektorzy głosują w grudniu na kandydaturę, która uzyskała większość głosów w ich stanie. Kandydat, który uzyskał większość głosów w listopadzie w danym stanie, przechwytuje wszystkie głosy elektorskie tego stanu. Dzięki temu w zasadzie już w listopadzie wiadomo, kto zostanie prezydentem. Mogą również istnieć nieprzewidziane sytuacje. Na przykład nic nie może zmusić elektora, aby oddał swój głos na zwycięzcę w jego stanie. Jest on bowiem jedynie moralnie zobowiązany do uszanowania woli większości wyborców swojego stanu.
Formalnie wybór prezydenta odbywa się w ten sposób, że elektorzy, których ludność wybrała w listopadzie, zbierają się w grudniu w stolicach swoich stanów i oddają głosy na kandydata, który zwyciężył w ich stanie. Kolegium elektorskie jako całość, jako organ kolektywny – nie istnieje. Następnie głosy te przesyła się do Waszyngtonu, gdzie na początku stycznia następuje formalne przeliczanie ich na posiedzeniu Kongresu.
Może się zdarzyć, że żaden ze zgłoszonych kandydatów nie uzyska wymaganej liczby głosów. Możliwe jest to wtedy, gdy istnieje więcej niż dwóch kandydatów lub jeżeli wynik jest remisowy. W takim przypadku prezydenta wybiera Izba Reprezentantów. Wydarzenie to miało miejsce w 1800 r. oraz w 1824 r. Może zaistnieć również taki przypadek przy tym systemie wyborów, że kandydat, mimo iż uzyskał w sumie większą liczbę głosów ogółu wyborców z całego kraju, nie został wybrany na prezydenta, ponieważ nie uzyskał większości w kolegium wyborczym. Takie sytuacje miały już miejsce w historii wyborów prezydenckich. Ostatni raz miało to miejsce w wyborach 2016 r., kiedy kandydatka demokratów, Hillary Clinton, uzyskała 2,9 mln więcej głosów w głosowaniu powszechnym, ale przewagę w kolegium elektorskim miał Donald Trump i on został prezydentem USA. Zaprzysiężenie prezydenta następuje 20 stycznia następnego roku po wyborach.
System ten jest krytykowany w Stanach Zjednoczonych, ale mimo to wszelkie próby zreformowania, unowocześnienia, demokratyzowania systemu wyborczego napotykają przeszkody.
W wyborach amerykańskich ogromną rolę odgrywa pieniądz. Jest to poważne ograniczenie zasad demokratycznych. Kto ma bowiem pieniądze, ma większe szanse zwycięstwa w wyborach. Prezydencka kampania wyborcza w Stanach Zjednoczonych jest najdłuższa i najdroższa. W 2004 roku kosztowała ona 1 910 230 862 dolary, a w 2012 r. – 2 621 415 792 dolary. Kandydat na prezydenta może finansować swoją kampanię wyborczą ze środków budżetowych, ale wówczas ma ograniczone możliwości korzystania ze źródeł prywatnych. Nic więc dziwnego, że większość kandydatów nie korzysta z pieniędzy budżetowych.
W 2010 roku Sąd Najwyższy Stanów Zjednoczonych orzekł, że korporacje i związki zawodowe nie mają żadnych ograniczeń w finansowaniu komitetów wyborczych, o ile nie są one związane imiennie z którymś z kandydatów. W 2014 r. tenże Sąd Najwyższy rozluźnił ograniczenia dla osób prywatnych w finansowaniu kampanii wyborczych. Obie te decyzje przyczyniły się do zwiększenia roli pieniądza i osób z pieniędzmi w procesie wyborczym w USA. W Stanach Zjednoczonych istnieje 500 tys. obieralnych stanowisk. Kampania wyborcza 1972 r. – zdaniem amerykańskiego eksperta w dziedzinie finansowania wyborów, Herberta Alexandra – kosztowała ponad 400 mln dolarów. Koszty kampanii wzrastają, ponieważ kandydaci coraz częściej korzystają z telewizji, komputerów, ankiet wyborczych itp. W 1972 r. minuta programu w sieci telewizyjnej CBS w różnych godzinach kosztowała od 40 do 55 tys. dolarów. Ocenia się, że kandydaci na różne stanowiska w 1984 r. wydali na kampanię wyborczą w sumie około 1 mld dolarów. Nic więc dziwnego, że kandydaci na obieralne stanowiska zabiegają przede wszystkim o pieniądze. Nelson A. Rockefeller w 1970 r., ubiegając się o ponowny wybór na gubernatora stanu Nowy Jork, wydał 7,7 mln dolarów na kampanię wyborczą, z tego 4,5 mln dolarów, czyli 58%, z kasy rodzinnej3.
George McGovern, kandydat Partii Demokratycznej w wyborach prezydenckich 1972 r., stał na jednej z ulic nowojorskich i sprzedawał swoje autografy po dolarze za sztukę. Oczywiście, nie chodzi tu o małe sumy. Subsydia sięgają często ogromnych rozmiarów i im większe są stawki dla danego kandydata, tym większa możliwość korupcji i zaciągania kompromitujących zobowiązań. W okresie prezydentury Eisenhowera ambasadorem Stanów Zjednoczonych w Cejlonie mianowany został Maxwell Gluck, który finansował kampanię wyborczą Eisenhowera. Gdy stanął przed komisją senacką, mającą zatwierdzić jego nominację, nie potrafił nawet wymienić nazwiska premiera tego kraju. Oferowanie stanowisk ambasadorów ludziom, którzy przekazali poważną kwotę na kampanię wyborczą, to od dawna stosowana praktyka. Nixon na przykład w ten sposób spłacił długi pięciu osobom, które hojnie dotowały jego kampanię w 1968 r., mimo iż ludzie ci nie mieli żadnego doświadczenia dyplomatycznego.
„Zbieranie funduszy wyborczych jest najobrzydliwszym, poniżającym i kłopotliwym aspektem procesu wyborczego” – oświadczył Hubert H. Humphrey, który sam zabiegał o takie fundusze, bez których nie mógłby kontynuować swojej kariery politycznej.
W latach 1925, 1939 i 1940 Kongres przyjmował różne ustawy mające na celu ograniczenie wielkości pojedynczych dotacji do 5 tys. dolarów oraz zakazujące komitetom wyborczym wydatkowania więcej niż 3 mln dolarów rocznie. Ustawa Tafta–Hartleya z 1947 r. zakazywała związkom zawodowym wypłacania pieniędzy na fundusz wyborczy. Ustawy te jednak okazały się nieskuteczne. Ci, co chcieli, zawsze znaleźli sposób na ominięcie obowiązujących przepisów. W kwietniu 1972 r. weszła w życie ustawa zabraniająca wydatkowania kandydatom z własnej kasy oraz z kasy rodzinnej sum większych niż 25 tys. dolarów w wyborach do Izby Reprezentantów, 35 tys. dolarów w wyborach do Senatu oraz 50 tys. dolarów w kampanii prezydenckiej. Kandydaci ubiegający się o urząd zobowiązani są ponadto do ujawniania list ofiarodawców. Nie spowodowało to jednak istotnych zmian. Obecnie, w pewnym stopniu, kampanię wyborczą finansuje się ze środków publicznych, ażeby w ten sposób uniknąć uzależnienia polityków od bogatych ofiarodawców. Umacnia to system dwupartyjny. Związki zachodzące między biznesem a polityką w Stanach Zjednoczonych są głęboko zakorzenione. Wykazały to również skandale związane z finansowaniem prezydenckiej kampanii wyborczej w roku 1996.
W walce politycznej wykorzystuje się różne chwyty. Tygodnik „Time” pisał: „Jeśli nawet uwzględni się fakt, że w ramach rozgrywek wyborczych wszyscy kandydaci gorliwie łowią skandale obciążające swych przeciwników, tegoroczna atmosfera polityczna wydaje się szczególnie zatruta i przesiąknięta odorem łapownictwa, brudnych machinacji finansowych, międzynarodowego szpiegostwa i faworyzowania przez rząd zaprzyjaźnionych wielkich korporacji”4. Kampania wyborcza w 1972 r. rzeczywiście obfitowała w rozmaite skandale, z których najgłośniejsza była tzw. afera Watergate. 17 czerwca 1972 r. w nocy policja przyłapała na gorącym uczynku pięciu ludzi, którzy włamywali się do Komitetu Krajowego Partii Demokratycznej, fotografując dokumenty i instalując aparaty podsłuchowe. Ludzie ci byli bezpośrednio powiązani z komitetem na rzecz ponownego wyboru prezydenta Nixona. Oburzenie z powodu afery Watergate i nadużycia władzy przez ludzi z Białego Domu było tak silne, że 9 sierpnia 1974 r. prezydent Nixon został zmuszony do ustąpienia ze swego stanowiska.
Wróćmy jednak do najwyższego urzędu w Stanach Zjednoczonych – urzędu prezydenta. Jakie uprawnienia wykonawcze posiada prezydent?
Zgodnie z konstytucją Stanów Zjednoczonych z 1787 r. prezydent jest szefem władzy wykonawczej. Prezydent obsadza, za radą i zgodą Senatu, kluczowe stanowiska w rządzie. Ponieważ konstytucja nie wypowiada się w sprawie usuwania osób z tych stanowisk, zakłada się, że w tym zakresie prezydent posiada nieograniczoną władzę. Ponadto prezydent posiada pełnię władzy między innymi w wydawaniu poleceń podległym mu osobom na odcinku władzy wykonawczej.
W Stanach Zjednoczonych nie ma ministrów, są sekretarze poszczególnych departamentów wchodzących w skład gabinetu. Sekretarze jednak odpowiedzialni są przed prezydentem, a nie przed Kongresem. Członkowie rządu nie mogą być równocześnie członkami Kongresu. Ostatnio w Kongresie nasila się tendencja, aby zobowiązać członków rządu amerykańskiego do pojawienia się w Kongresie i składania wyjaśnień na żądanie komisji Senatu lub Izby Reprezentantów. 18 stycznia 1973 r. frakcja demokratyczna w Senacie uchwaliła między innymi rezolucję w tej sprawie5. Tego samego dnia 58 senatorów przedstawiło projekt ustawy ograniczającej swobodę prezydenta do prowadzenia niewypowiedzianej formalnie wojny. Jest to wynik doświadczeń z wojną wietnamską, w czasie której Kongres okazał się niezdolny do wywarcia presji na prezydenta, aby skłonić go do wcześniejszego jej zakończenia.
Prezydent jako naczelny dowódca sił zbrojnych kształtuje politykę militarną Stanów Zjednoczonych. Kongres ma w tych sprawach również wiele do powiedzenia poprzez zatwierdzanie budżetu, wysokich stanowisk w wojsku, a także prawo wypowiadania wojny. Prezydent jednakże sprawuje dowództwo nad wojskiem i może posłużyć się interwencją wojskową bez wypowiedzenia danemu krajowi wojny. Przykładem tego jest wojna wietnamska, kiedy prezydent zaangażował ponad półmilionową armię i ogromną ilość sprzętu wojskowego, prowadząc otwartą wojnę, mimo iż Kongres nie wypowiedział wojny Demokratycznej Republice Wietnamu.
W czasie wojny prezydent kieruje operacjami militarnymi, może zawiesić gwarancje konstytucyjne i posłużyć się siłami zbrojnymi w celu poszanowania prawa i rozprawienia się z wewnętrznym oporem.
Prezydent odgrywa ważną rolę w kształtowaniu amerykańskiej polityki zagranicznej. Ambasadorzy obcych państw są akredytowani przy Białym Domu. W Białym Domu mianuje się dyplomatycznych przedstawicieli Stanów Zjednoczonych za granicą, w imieniu rządu USA prezydent uznaje inne państwa. Prezydent osobiście, lub upoważniony przez niego przedstawiciel, zawiera traktat, prowadzi rokowania. Może również, w miejsce traktatów, zawierać tzw. porozumienia wykonawcze, które w przeciwieństwie do traktatów nie wymagają aprobaty Senatu.
Prezydent ma duży wpływ na ustawodawstwo amerykańskie. Występuje on z orędziami do Kongresu. Są to nie tylko doroczne orędzia o stanie państwa (State of the Union Message), ale również budżetowe, raport o stanie gospodarki oraz wiele innych. Dotyczą one różnych spraw, na które prezydent chce zwrócić uwagę Kongresu lub opinii publicznej. Prezydent może osobiście pojawiać się na połączonej sesji Izby Reprezentantów i Senatu wówczas, gdy ma do zakomunikowania coś szczególnie ważnego.
Kongres jest najwyższym organem ustawodawczym, ale prezydent ma prawo weta wobec ustaw Kongresu. W takiej sytuacji, aby mogły one nabrać mocy ustawodawczej, muszą być ponownie uchwalone przez obie izby większością 2/3 głosów. Prezydent może zwołać specjalną sesję Kongresu, nie może być jednak zmuszony do rozpatrzenia jakiejś kwestii.
Prezydent mianuje również sędziów, w tym członków Sądu Najwyższego, po zatwierdzeniu ich przez Senat. W ten sposób prezydent może wywierać wpływ na interpretacje konstytucji. W latach sześćdziesiątych Sąd Najwyższy Stanów Zjednoczonych pod przewodnictwem Earla Warrena miał opinię sądu liberalnego. Prezydent Nixon mianował sędziów raczej o przekonaniach konserwatywnych. Trzech kandydatów do Sądu Najwyższego, przedstawionych przez prezydenta Nixona, nie zostało zaaprobowanych przez Senat, co było wydarzeniem rzadko spotykanym w praktyce amerykańskiej. Również sędziów o konserwatywnych poglądach mianował do Sądu Najwyższego prezydent Ronald Reagan.
Władza wykonawcza w Stanach Zjednoczonych to ogromny aparat zatrudniający kilka milionów osób w kilkunastu resortach, kilkudziesięciu stałych agencjach federalnych i kilkudziesięciu innych organach. Departament Stanu zatrudnia ponad 20 tys. osób, a Pentagon, wraz z personelem sił zbrojnych, kilka milionów osób.
Umacnianie się władzy wykonawczej nie jest procesem dotyczącym tylko Stanów Zjednoczonych. W USA proces ten jest wyraźny, wojna wietnamska przyspieszyła go. Wzrost prerogatyw, znaczenia i roli władzy wykonawczej następuje przede wszystkim kosztem władzy ustawodawczej. Nie jest przypadkiem, że właśnie w ostatnich latach obserwujemy wiele ostrych spięć między Białym Domem a Kongresem. Kongres był pod naciskiem opinii publicznej z tego względu, że zbyt duże sumy przeznaczał na cele wojenne, natomiast oszczędzał środki na walkę z nędzą i ubóstwem wewnątrz kraju lub na pomoc gospodarczą dla krajów słabo rozwiniętych.
Istotą konfliktów między władzą wykonawczą a Kongresem, reprezentowanym w tym przypadku przez senacką komisję spraw zagranicznych, jest coraz częściej stosowana praktyka pomijania Kongresu w inicjowaniu nowych posunięć.
Konstytucja Stanów Zjednoczonych oraz zwyczajowa praktyka nakazują, aby w niektórych sprawach polityki zagranicznej rząd zasięgał rady Senatu, a ściślej rzecz biorąc komisji spraw zagranicznych. Decyzje na przykład prezydenta Johnsona, ich treść i sposób podejmowania spotykały się wielokrotnie z krytyczną oceną członków senackiej komisji spraw zagranicznych, a zwłaszcza jej ówczesnego przewodniczącego – Williama Fulbrighta.
W sierpniu 1964 r. Kongres przyjął rezolucję w sprawie Zatoki Tonkińskiej, zezwalającą administracji – jak twierdził rząd amerykański – na daleko idące zaangażowanie militarne w Wietnamie6. Rezolucja ta była przedmiotem ostrych sporów w Waszyngtonie. Prezydent i jego rząd twierdzili, że wyraża ona zgodę Kongresu na podjęcie przez rząd wszelkich środków w Wietnamie, bez konieczności każdorazowego zwracania się o zgodę lub radę Kongresu. Większość członków senackiej komisji spraw zagranicznych uważała, że każde nowe rozszerzenie działań wymaga aprobaty Kongresu, a przynajmniej powinno być konsultowane z Kongresem.
Rezolucję tonkińską podjęto po ataku okrętów amerykańskich na okręty północnowietnamskie. Pentagon przedstawił Kongresowi dane, jakoby okręty północnowietnamskie zaatakowały jednostki amerykańskie. Później okazało się, że prezydent okłamał Kongres i rezolucja została anulowana.
Biały Dom jest dziś ogromną instytucją polityczną, swego rodzaju sztabem politycznym. Prezydent jako szef państwa, rządu i sił zbrojnych oraz przywódca partii rządzącej otoczył się kręgiem lojalnych doradców, z których wielu należy do bezpośrednich przedstawicieli grup reprezentujących partykularne interesy. Sytuacja wojenna, konieczność szybkiego i niezwłocznego podejmowania decyzji sprzyjają skoncentrowaniu decyzji wyłącznie w Białym Domu. Pomija się więc często resortowych sekretarzy, powiadamiając ich o decyzjach post factum. Uważa się, że zakres władzy niektórych doradców prezydenckich (np. McGeorge’a Bundy’ego, Walta Rostowa, Henry’ego Kissingera, Zbigniewa Brzezińskiego czy Eda Meesse’a, George’a Bakera i Mike’a Deavera, czy wreszcie Donalda T. Regana za prezydentury Reagana) praktycznie przewyższał możliwości działania wielu sekretarzy. Ludzie z otoczenia Białego Domu, pomimo że mają tytuły doradców prezydenta lub pomocników prezydenta do poszczególnych spraw, koncentrują w swym ręku szeroki zakres kompetencji i efektywną władzę, znacznie wykraczającą poza formalnie określone ramy.
Aby się o tym przekonać, wystarczy spojrzeć choćby na liczbowy wzrost grona osób otaczających prezydenta i jego urząd. Pierwszy prezydent Stanów Zjednoczonych – Jerzy Waszyngton – zatrudniał trzech pomocników, W. Wilson w 1918 r. – 7. Za Trumana liczba pracowników Białego Domu wynosiła 300 osób, w 1960 r. – w momencie przejmowania urzędu prezydenckiego przez Kennedy’ego – aparat Białego Domu dysponował już 405 etatami, a na początku drugiej kadencji Nixona – aż 600.
Obecnie w działalności aparatu Białego Domu istnieje określony podział zadań i kierunków działań. Najważniejsze zadania należą do specjalnego pomocnika prezydenta do spraw bezpieczeństwa krajowego. Jego zespół nazywa się często małym Departamentem Stanu. Tu przygotowuje się ważne decyzje w dziedzinie polityki zagranicznej i wojskowej. Osoba zajmująca to stanowisko bierze udział w posiedzeniach gabinetu, na których omawia się ważne problemy bezpieczeństwa kraju. McGeorge Bundy, który zajmował to stanowisko w okresie prezydentury Kennedy’ego i Johnsona, wykonywał wiele ważnych misji na równi z sekretarzem stanu czy obrony.
Do zakresu czynności grupy doradców prezydenta należą zadania prasowe traktowane szeroko – jako urabianie opinii publicznej poprzez przedstawianie pracy prezydenta i realizowanej przez niego polityki. Specjalna grupa w Białym Domu odpowiedzialna jest za kontakty i związki z Kongresem, a szczególnie kontakty z wpływowymi członkami Senatu i Izby Reprezentantów. W kontaktach tych często wypracowuje się nowe projekty ustaw, wywiera się presję na opozycyjnie nastawionych członków Kongresu.
Poza tym w Białym Domu działają: grupa z sekretarzem gabinetu i grupa na czele z sekretarzem prezydenta. Obie spełniają ważną rolę, regulując działalność rządu i urzędu prezydenckiego. Przygotowują między innymi dokumenty i materiały na posiedzenia, opracowują porządek dzienny posiedzeń, formułują projekty decyzji itp.
Wyżsi urzędnicy Białego Domu biorą udział w pracach wielu ważnych organów rządowych. Na przykład gabinet i krajowa rada bezpieczeństwa biorą udział w naradach z prezydentem, a wraz z szefami kluczowych resortów współdziałają w wypracowaniu oraz realizowaniu polityki wewnętrznej i zagranicznej.
W okresie prezydentury Richarda Nixona najważniejsze misje na odcinku polityki zagranicznej wykonywał jego doradca, Henry Kissinger. Były to w wielu przypadkach funkcje tradycyjnie zastrzeżone dla sekretarza stanu. To Kissinger, a nie William P. Rogers – sekretarz stanu – jeździł do Moskwy na rozmowy z Leonidem Breżniewem i do Pekinu, w celu rokowań z Zhou Enlaiem (Czou En-lajem); on prowadził rozmowy w sprawie zawieszenia broni w Wietnamie i wykonywał wiele innych zadań dyplomatycznych. Kissinger był swego rodzaju ambasadorem do specjalnych poruczeń.
Wzrost prerogatyw dla doradców prezydenta powodował nieustanny rozwój biurokracji, co wywołało opozycję w Kongresie. W związku z tym prezydent Nixon zapowiedział redukcję personelu Białego Domu. George E. Ready – sekretarz prasowy prezydenta Johnsona – ocenił jednak, że w okresie pierwszej kadencji Nixona zespół prasowy i personel skupiony wokół doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego zwiększył się trzykrotnie w stosunku do liczebności tego personelu w czasie kadencji prezydenta Johnsona7.
Prezydent to także tytularny de facto szef danej partii. W Stanach Zjednoczonych prezydenturę wykorzystuje się dla umocnienia systemu dwupartyjnego.
Amerykański system partyjny ma swoją wyraźną specyfikę i różni się od systemu partyjnego państw zachodnich. Partie amerykańskie mają nie tyle członków, ile raczej zwolenników. Strategia ta pozwala narzucać wyborcom program, platformę polityczną. Partia to faktycznie zawodowy aparat partyjny. Tak zwana maszyna partyjna w Stanach Zjednoczonych służy głównie do organizowania wyborów, czyli walki o stanowiska, władzę, o opanowanie aparatu lokalnego, stanowego i federalnego.
Dominującą rolę w systemie politycznym USA odgrywają dwie partie: Partia Demokratyczna i Partia Republikańska.
Każda z obu partii zapewnia, że będzie realizowała to samo, tyle tylko, że lepiej. Hasło me too (ja także), czyli tzw. mituizm, towarzyszy prawie każdej kampanii wyborczej. Jeżeli nawet występują różnice w programach obu partii, to dotyczą spraw raczej drugorzędnych i trzeciorzędnych, pomijają zaś sprawy o zasadniczym politycznym znaczeniu, ponieważ obie partie wywodzą się z tej samej bazy społecznej.
Obie partie natomiast bacznie zwracają uwagę na to, aby nie pojawiła się trzecia siła konkurencyjna. W sytuacji bowiem, kiedy demokraci i republikanie nie stwarzają wyborcom rzeczywistej politycznej alternatywy, wydawać by się mogło, że istnieją sprzyjające warunki dla partii, która pociągnie wyborców własnym oryginalnym programem, która przyczyni się do rozwiązania problemów, z którymi boryka się społeczeństwo amerykańskie. Demokraci i republikanie jednak starają się nie dopuścić do takiej sytuacji. Wszystkie tzw. partie trzecie, jakie okresowo pojawiły się na firmamencie politycznym Stanów Zjednoczonych, szybko znikały, były rozbijane bądź wchłaniane przez silniejsze machiny: partii demokratycznej lub republikańskiej.
Oto kilka uwag o dwóch głównych partiach amerykańskich. Partia Republikańska (Republican Party) w swych tradycjach nawiązuje do federalistów Hamiltona i do partii wigów. Powstała w 1854 r. w miejscowości Jackson w stanie Michigan. Partia ta reprezentowała interesy burżuazji przemysłowej z Północy, była przeciwniczką rozszerzania niewolnictwa poza stany południowe, opowiadała się za protekcjonizmem w handlu itp. Wybitnym przedstawicielem tej partii był prezydent Abraham Lincoln. W okresie jego prezydentury Partia Republikańska, wysuwająca postępowe jak na ówczesne czasy hasła, opowiadała się za reformą rolną, zniesieniem niewolnictwa, zdobywając sobie dużą popularność w społeczeństwie. Od 1860 r. do 1988 r., a więc w ciągu 128 lat, Partia Republikańska znajdowała się siedemdziesiąt dwa lata u władzy. W latach 1860-1932 republikanie wygrali prawie wszystkie (z wyjątkiem czterech) wybory prezydenckie, natomiast w latach 1932-1952 przegrali.
Po porażce Hoovera w 1932 r. republikanie zasiedli w Białym Domu dopiero w 1952 r. po zwycięstwie Eisenhowera. Przyrzekł on bowiem, że jeśli zostanie wybrany na prezydenta, zakończy niepopularną wojnę w Korei. Od 1969 r. do chwili obecnej, z wyjątkiem kadencji 1977-1981 oraz 1993-2001 i 2009-2017, w Białym Domu zasiada republikański prezydent.
W polityce wewnętrznej i zagranicznej Partia Republikańska w większym stopniu aniżeli w przypadku demokratów reprezentuje interesy kapitału. Republikaninem był senator Joseph McCarthy oraz sekretarz stanu, J. Foster Dulles, inicjator doktryn polityczno-wojskowych „wyzwalania” i „odpychania komunizmu”, rzecznik prowadzenia polityki „na krawędzi wojny” oraz doktryny tzw. zmasowanego odwetu.
W 1964 r. republikanie mianowali swym kandydatem na prezydenta prawicowego senatora z Arizony, Barry’ego Goldwatera. Doznali wówczas porażki.
Struktura Partii Republikańskiej zbliżona jest do Partii Demokratycznej. Stukilkuosobowy komitet krajowy wybiera liczący około trzydziestu osób komitet wykonawczy. Symbolem partii jest słoń.
Partia Demokratyczna (Democratic Party), podobnie jak Republikańska, wywodzi się z ruchów i organizacji politycznych, które istniały już w momencie tworzenia się Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Wówczas to dość wyraźnie zaznaczały się sprzeczności i rywalizacja między interesami rolniczo-plantatorskimi Południa i rozwijającą się przemysłowo-handlową Północą. Interesy pierwszych, niejako, symbolizował Jefferson i jego Partia Republikańska. Interesy drugich reprezentowała orientacja, której rzecznikiem był Hamilton i Partia Federalistów.
Jeffersonowska Partia Republikańska przyjęła później nazwę Republikańsko-Demokratycznej, a od 1829 r., tzn. od prezydentury Jacksona, dzisiejszą nazwę: Partii Demokratycznej. Do 1860 r. wygrała wszystkie wybory z wyjątkiem dwóch. Propagując hasła demokracji, zdołała zapewnić sobie poparcie niższych warstw ówczesnego społeczeństwa amerykańskiego. W 1860 r. doszło do rozłamu na południowych i północnych demokratów. Na Południu demokraci stali się white mans party (partia białych), eliminując na dłuższy okres ze stanów południowych wszelkie konkurencyjne siły polityczne.
W latach 1829-1860 Partia Demokratyczna znajdowała się u władzy. Podobnie jak Partia Republikańska, Partia Demokratyczna nie ma stałego członkostwa, natomiast ma stały aparat. Szefem partii jest urzędujący w danym okresie prezydent Stanów Zjednoczonych lub ostatni kandydat na prezydenta (jeżeli przegrał wybory). Formalnie kierownictwo partii sprawuje Komitet Krajowy, składający się z ponad stu członków. Partia ma swoje ośrodki w stanach, powiatach i większych miastach. Jej program nie różni się w sprawach zasadniczych od programu Partii Republikańskiej. Różnica dotyczy tylko spraw mniej istotnych, drugorzędnych. Przeprowadzone analizy dotyczące wyborów wykazały, że demokraci mają większe wpływy aniżeli republikanie w związkach zawodowych, wśród Murzynów, rozmaitych grup etnicznych itp. Nie jest to jednak reguła. W związku z niewielkimi różnicami między obu grupami politycznymi wyborcy często głosują raczej na osobę, na atrakcyjniejszego kandydata, a nie na partię.
W okresie po II wojnie światowej demokraci byli u władzy w latach: 1945-1953 (H. Truman), 1961-1963 (J.F. Kennedy) i 1963-1969 (L.B. Johnson), w latach 1977-1981 (J. Carter), 1993-2001 (B. Clinton) oraz 2009-2017 (B. Obama). Republikanie natomiast zasiadali na fotelu prezydenckim w latach 1953-1961 (D. Eisenhower), 1969-1974 (Richard Nixon), 1974-1977 (G. Ford), 1981-1989 (R. Reagan), 1989-1993 (G.H.W. Bush), 2001-2009 (G.W. Bush), oraz Donald Trump (2017- ).
Amerykanie nie tylko numerują swoich prezydentów, ale również ich klasyfikują. Taka klasyfikacja odbywa się co kilka lat. Ostatnią opublikowano 19 lutego 2018 roku. Wzięło w niej udział 170 byłych i obecnych członków kierowniczych gremiów Amerykańskiego Towarzystwa Nauk Politycznych. Zadaniem uczestników ankiety było ocenienie „wielkości” danego prezydenta w skali od 0 (całkowite fiasko) do 100 (absolutna wielkość). Nieco ponad połowa (57%) uczestników tej ankiety to demokraci. Za niezależnych uznało się 27% osób.
Od wielu lat czołówka prezydentów uznanych za największych nie zmienia się. Są to w kolejności: Abraham Lincoln, George Washington, Franklin D. Roosevelt, Theodore Roosevelt, Thomas Jefferson, Harry S. Truman i Dwight D. Eisenhower. Barack Obama został sklasyfikowany na 8. miejscu, a Ronald Reagan na 9. Bill Clinton zajął 13. miejsce, a George W. Bush – 30. Ostatnie miejsce w tej klasyfikacji (44.) zajął Donald Trump. Tylko najbardziej konserwatywni członkowie tego jury umieścili Donalda Trumpa na 40. miejscu wśród 44 prezydentów amerykańskich.
Kobieta nigdy nie zasiadała na fotelu prezydenckim w Białym Domu. Najbliżej tego celu była Hillary Clinton w 2016 roku. Uzyskała wówczas o 2,9 mln głosów więcej w głosowaniu powszechnym, ale prezydentem został Donald Trump, który miał większość w kolegium elektorskim.
Kobiety ubiegały się o urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych, zanim uzyskały prawo głosu w wyniku XIX poprawki do Konstytucji w roku 1920. Za pierwszą kobietę startującą w wyborach prezydenckich uchodzi Victoria Woodhull, która ubiegała się o urząd prezydenta w roku 1872 z ramienia Equal Rights Party i w roku 1892 jako kandydatka Humanitarian Party. W wyborach w latach 1884 i 1888 kandydatką National Equal Rights Party była Belva Lockwood. W 1920 roku o nominację Partii Demokratycznej ubiegała się Laura Clay. Była ona delegatką na konwencji wyborczej tej partii. W 1940 roku z ramienia Surprise Party ubiegała się o prezydenturę aktorka Grace Allen.
Potem była przerwa i dopiero w 1964 roku Margaret Chase Smith, która jako republikanka zasiadała w Izbie Reprezentantów i w Senacie, zgłosiła na konwencji wyborczej Partii Republikańskiej – bez powodzenia – swoją kandydaturę do fotela prezydenckiego. W 1968 roku Afroamerykanka Charlene Mitchell uzyskała nominację Komunistycznej Partii USA jako jej kandydatka na prezydenta. Kolejna Afroamerykanka, Shirley Chisholm, na konwencji Partii Demokratycznej w 1972 roku uzyskała poparcie 152 delegatów w rywalizacji o uzyskanie nominacji. W tymże 1972 roku o nominację Partii Demokratycznej w wyborach prezydenckich ubiegały się również Patsy Takemoto Mink z Hawajów oraz Bella Abzug z Nowego Jorku. W wyborach w 1972 roku Linda Osteen Jenness z Socialist Workers Party znajdowała się na listach wyborczych w 25 stanach.
43.
George W. Bush (ur. 1946)
Kiedy 20 stycznia 2001 r. George W. Bush został zaprzysiężony jako czterdziesty trzeci prezydent Stanów Zjednoczonych, zaistniał drugi przypadek w historii USA, kiedy ojciec i syn zasiadali na fotelu prezydenckim. Po raz pierwszy dotyczyło to drugiego prezydenta Stanów Zjednoczonych Johna Adamsa (1797–1801) oraz jego syna Johna Quincy Adamsa, szóstego prezydenta USA (1825–1829). Ojciec George’a W. juniora, George Herbert Walker Bush, był czterdziestym pierwszym prezydentem USA (1989–1993). Jego dziadek, Prescott Bush, był republikańskim senatorem ze stanu Connecticut. Młodszy brat, Jeb, był gubernatorem Florydy w latach 1999-2007.
George W. Bush jest najstarszym z pięciorga dzieci państwa Barbary i George’a Herberta Walkera Busha. Urodził się 6 lipca 1946 r. w New Haven. George senior po ukończeniu uczelni w czerwcu 1948 r. spakował dobytek i wraz z rodziną udał się studebakerem na zachód do miejscowości Odessa w zachodnim Teksasie, gdzie rozpoczął pracę w przemyśle naftowym. Po dwóch latach rodzice wraz z 4-letnim George’em przenieśli się do innego miasteczka w Teksasie, do Midland.
Od drugiego roku życia George W. Bush związany jest z Teksasem. Był chłopcem psotnym. Pasjonował się sportem, zwłaszcza baseballem. Gry w baseball uczył go ojciec, który był w czasie studiów w Yale kapitanem drużyny uniwersyteckiej. George wiele lat później powie żartobliwie: „Mówiłem matce, że ma siwe włosy z mojego powodu”. Niedawno wyznał: „Nigdy nie marzyłem, by zostać prezydentem. Kiedy dorastałem, chciałem być Williem Maysem”. Willie Mays był jednym z najsłynniejszych gwiazdorów amerykańskiego baseballa. Po raz pierwszy George był na meczu baseballowym jeszcze jako niemowlę, kiedy jego ojciec grał w drużynie uniwersytetu Yale. W wieku kilku lat, po przeniesieniu się do Teksasu, całymi godzinami grywał w baseball na boisku znajdującym się za domem rodziców. Kiedy wraz z rodzicami przeniósł się do Midland w Teksasie, grał w tzw. małej lidze baseballowej.
George W. jest najstarszym dzieckiem państwa Bushów. Jego rodzeństwo to: 7 lat młodszy brat John zwany Jebem, o 9 lat młodszy Neil, o 10 lat Marvin i o 13 lat siostra Dorothy.
George W. przyznaje, że po ojcu odziedziczył pasję do sportu, do współzawodnictwa, po matce zaś temperament, szybką, dowcipną reakcję, zdolność przewidywania i bezpośredniość.
Dorastający George W. junior poszedł w ślady ojca. Rodzice posłali go do prywatnej i ekskluzywnej szkoły średniej Phillips Academy w Andover w stanie Massachusetts, a następnie do uniwersytetu Yale. Obie szkoły ukończył również jego ojciec. George W. junior żartobliwie mawia, że istnieje fundamentalna różnica między nim a jego ojcem. Ojciec chodził do szkoły podstawowej Greenwich Country Day School w Connecticut, on zaś do szkoły podstawowej Sam Houston Elementary School oraz do San Jacinto Junior High School w Midland. Ojca i syna różni kariera życiowa, styl życia i choć obaj osiągnęli najwyższy urząd w Stanach Zjednoczonych, to poza ukończeniem tej samej szkoły średniej i tej samej uczelni ich droga do Białego Domu była różna.
W szkole średniej Bush był miernym studentem i średnim sportowcem. Natomiast wyróżniał się humorem, bezpośredniością, umiejętnością nawiązywania przyjaźni.
Koledzy zapamiętali go jako lidera zespołu cheerleaders, dopingującego szkolne drużyny. Pozwalało mu to prezentować się przed audytorium kibiców. Założył również szkolną ligę w niekonwencjonalnym sporcie zwanym stickball i mianował siebie „komisarzem” tej dyscypliny. Niektórzy koledzy z lat szkolnych upatrują w tym wczesne przejawy umiejętności przywództwa politycznego.
W latach 1964–1968 George studiował na znakomitym uniwersytecie Yale. Wielu biografów uważa, że bez powiązań rodzinnych, z jego dość przeciętnymi wynikami w nauce, zapewne nie dostałby się do tej uczelni. „Gdyby nie jego ojciec i dziadek, którzy byli gwiazdorami w Yale – pisał »New York Times« – a ponadto dziadek był członkiem rady nadzorczej Yale – George prawie na pewno pozostałby w Teksasie”8.
W Yale George specjalizował się w historii. Podobnie jak jego ojciec był członkiem tajnego stowarzyszenia Skull and Bones Club. To ekskluzywna organizacja złożona tylko z 15 członków różnego pochodzenia, którzy spotykali się regularnie, by możliwie najbliżej się poznać. Był przewodniczącym bractwa Delta Kappa Epsilon. Nie wyróżniał się w nauce. Brylował natomiast na prywatkach, był duszą towarzystwa. Szybko nawiązywał przyjaźnie i zadzierzgiwał więzi, które zaowocowały w jego późniejszej karierze politycznej. „George – wspomina jeden z jego kolegów z czasów studiów – po trzech miesiącach znał już wszystkich po imieniu”9. Krytykował uczelnię za „arogancję intelektualną”. Mówił, że Yale jest siedliskiem „snobów”10.
Uprawiał sport. Na pierwszym roku grał w drużynie uniwersyteckiej w baseball, a w czasie dwóch ostatnich lat studiów grał w drużynie rugby. Polityką się w ogóle nie interesował. „Bush interesował się wówczas futbolem, dziewczynami i piwem”11. Po ukończeniu studiów w Yale George W. powrócił do Teksasu. Był to okres wojny wietnamskiej. W 1968 r. wstąpił do Texas Air National Guard, gdzie w latach 1968–1973 służył jako pilot. Ukończył szkołę pilotażu i latał na samolotach F-102 w jednostce lotniczej Gwardii Narodowej w Teksasie, 147 Skrzydle Myśliwców Przechwytujących, wchodzącym w skład 111 Eskadry Teksaskiej Lotniczej Gwardii Narodowej. Jego jednostka nigdy nie została powołana na front wietnamski. Wstępując do Gwardii Narodowej, Bush automatycznie uniknął obowiązkowej służby wojskowej. Krytykowano go za to później, zarówno w czasie, gdy ubiegał się o stanowisko gubernatora Teksasu w 1994 r. i w 1998 r., jak i w czasie kampanii prezydenckiej w 2000 r.
George W. powrócił do Teksasu, by rozpocząć, jak sam to określił, „koczownicze lata” (nomadic years). Był to burzliwy okres, lata dryfowania, uzależnienia alkoholowego, flirtowania z licznymi kobietami oraz lata imania się różnych zajęć, a to w biznesie naftowym, a to w sportowym. Ten okres w życiu George’a W. Busha trwał długo. „W wieku 40 lat George znajdował się na drodze donikąd” – mówił o nim jego bliski kuzyn, John Ellis12. Patrząc wstecz, Bush określa tamte lata jako „tak zwane dzikie, egzotyczne dni”. Kiedy ubiegał się w 1994 r. o stanowisko gubernatora, dziennikarze pytali go, czy zażywał w owych latach narkotyki i nadużywał alkoholu, Bush odpowiedział wtedy: „Być może używałem, być może nie… Jak się wówczas prowadziłem, nie ma to znaczenia dla obecnej kampanii… Ważne jest, jak się zachowuję jako człowiek dorosły”. Przyznawał: „W przeszłości popełniłem błędy i wyciągnąłem z nich wnioski”. Innym razem zapewniał, że w ciągu ostatnich 25 lat nie zażywał narkotyków13.
W 1973 r. George W. zaczął poważnie myśleć o zrobieniu kariery w biznesie. Postanowił się dokształcić. Najpierw zabiegał o przyjęcie na wydział prawa University of Texas, ale nie został przyjęty. W tej sytuacji, nie mówiąc nikomu w rodzinie, złożył podanie do Harvard Business School, by kształcić się w zarządzaniu gospodarką. Został przyjęty. Rozpoczął studia magisterskie na Uniwersytecie Harvarda i tam w 1975 r. uzyskał tytuł magisterski – MBA (Master of Business Administration).
Po zrobieniu magisterium na Harvardzie wrócił, jak niegdyś jego ojciec po ukończeniu Yale, do Teksasu do Midland i, choć niewiele wiedział o przemyśle naftowym, postanowił rozpocząć karierę nafciarza.
Poważny biznesmen powinien mieć uregulowany status rodzinny. W lecie 1977 r. George W. Bush zobaczył na kolacji u wspólnych znajomych w Midland, Jan i Joego O’Neillów, 30-letnią Laurę. „Kiedy ją spotkał – jakby piorun w niego uderzył” – wspomina jego matka, Barbara Bush. Kiedy się poznali, oboje przekroczyli już trzydziestkę i ku zaskoczeniu rodziców w ciągu nieco ponad trzech miesięcy pobrali się 5 listopada 1977 r. Ślub był stosunkowo skromny, z udziałem tylko najbliższej rodziny i najbliższych przyjaciół. Laura zapytana kiedyś, dlaczego ten romans tak szybko przekształcił się w małżeństwo, odpowiedziała: „Obawiałam się, że zostanę starą panną i jestem pewna, że on obawiał się zostać starym kawalerem, oboje pragnęliśmy mieć dzieci. Ponadto on mieszkał wówczas w Midland, a ja w Austin, i jeżeli mieliśmy się spotykać, musieliśmy się pobrać”. Potem żartobliwie dodała: „Przypuszczam, że podówczas w Midland byliśmy jedynymi osobami w stanie wolnym”. Przez pierwsze 15 lat małżeństwa George rozwijał swoje przedsiębiorstwo naftowe. Laura prowadziła spokojny tryb życia. W 1981 r. urodziła bliźniaczki, Barbarę i Jenny. Obie córki odziedziczyły imiona po babciach.
Laura miała duży wpływ nie tylko na transformację życia osobistego George’a W. juniora, ale także na jego karierę polityczną.
W 1978 r. odbywały się wybory do Kongresu. Kiedy dotychczasowy demokratyczny kongresman George Mahon oświadczył, że nie będzie ubiegał się o ponowny wybór, George W. Bush postanowił spróbować szans w polityce. Mając 31 lat, ubiegał się o miejsce w Izbie Reprezentantów jako republikanin: Bush przegrał wybory, ale uzyskał dużo głosów, aż 47%.
Po przegranych wyborach do Izby Reprezentantów zrobił sobie kilkunastoletni odpoczynek od polityki i zajął się interesami. W 1975 r. założył własną firmę poszukującą nowych złóż naftowych „Bush Exploration Oil and Gas Company”. W 1983 r. jego firma połączyła się z inną z tej samej branży „Spectrum 7”, a Bush został jej głównym menadżerem. Funkcję tę pełnił do 1986 r.
Bush przyznaje, że zdarzały mu się różne incydenty pod wpływem alkoholu. Laura starała się odciągnąć męża od kieliszka, ale nie zawsze jej się to udawało. Przyjaciele mówią, że alkoholizm Busha doprowadził do napięć w małżeństwie i w pewnym momencie Laura postawiła mężowi ultimatum. Bush twierdzi: „Nigdy nie piłem alkoholu w ciągu dnia… ale czasami piłem więcej aniżeli powinienem”14. Pewnego letniego wieczoru w 1986 r. George i Laura przebywali wraz z przyjaciółmi w miejscowości letniskowej Broadmore w Colorado Springs. George obchodził z przyjaciółmi 40 urodziny. Wszyscy zdrowo popili. Bush obudził się następnego ranka ze straszliwym kacem. Ku zaskoczeniu przyjaciół złożył wówczas przyrzeczenie, że nigdy więcej nie tknie alkoholu. Było to spontaniczne przyrzeczenie. Ale do dziś Bush go dotrzymuje.
W 1998 r. Bush senior ubiegał się o urząd prezydenta z ramienia Partii Republikańskiej. Syn aktywnie zaangażował się w kampanię wyborczą ojca. Odwiedzał różne stany, organizując ojcu poparcie. Służył mu jako społeczny doradca.
Potrafił ostro rozprawiać się z jego przeciwnikami. Kiedy robiono mu z tego powodu zarzuty, odpowiedział: „Jest ogromna różnica, czy się jest synem kandydata na prezydenta, czy kandydatem na prezydenta. I zdaję sobie sprawę z tej różnicy”. Innym razem powiedział: „Kocham swojego ojca i nie powinno nikogo dziwić, że w jego imieniu walczyłem jak zawzięty wojownik”.
W czasie gdy jego ojciec ubiegał się o prezydenturę, George W. 17 miesięcy spędził w Waszyngtonie, pomagając ojcu w kampanii wyborczej, a po zwycięstwie w listopadzie 1988 r. pomagał mu w skompletowaniu administracji. Poznał wtedy wielu ludzi, których przyciągnął 12 lat później do swojej administracji. George W. nie lubił Waszyngtonu i nie czuł się w tym mieście dobrze. Nic więc dziwnego, że w czasie swojej kampanii prezydenckiej w 2000 r. wielokrotnie krytycznie wyrażał się o atmosferze panującej w stolicy USA i sugerował potrzebę politycznego odnowienia Waszyngtonu.
Kiedy Bush senior zasiadł na fotelu prezydenckim, musiał czuwać, by ostry język syna nie wywołał jakiegoś incydentu. W czasie oficjalnej wizyty królowej Wielkiej Brytanii Elżbiety II w Białym Domu, George W. podszedł do niej i stwierdził: „Jestem czarną owcą w rodzinie. A kto jest czarną owcą w rodzinie Waszej Wysokości?” „Nie twoja sprawa” – chłodno odpowiedziała królowa. Aby uniknąć jakichś niedyplomatycznych utarczek w czasie oficjalnego przyjęcia w Białym Domu, Barbara Bush na wszelki wypadek posadziła syna na drugim końcu stołu, z dala od królowej.
Po zwycięskich wyborach ojca George W. nie chciał pozostać w Waszyngtonie i wrócił do Dallas, gdzie zaangażował się w budowę stadionu dla drużyny baseballowej, Texas Rangers. W 1989 r. zebrał grupę 39 bogatych znajomych, którzy za sumę 86 mln dolarów w kwietniu tegoż roku odkupili od Rusty Chiles’ aż 84% udziałów tej drużyny. Osobisty wkład George’a Busha wynosił tylko 600 tys. dolarów, ale został on jednym z dwóch menadżerów zespołu. Umożliwiło mu to dostęp do sportowych programów radiowo-telewizyjnych i do sportowych stron czołowych gazet w Teksasie. Jego obecność na meczach była systematycznie odnotowywana, co pozwoliło mu się identyfikować z szerokim audytorium sportowym. Zaowocowało to w 1994 r., kiedy Bush ubiegał się o stanowisko gubernatora Teksasu. Kiedy pytano go, czego w życiu dokonał i co zrobił dla Teksasu, bez wahania wskazywał na piękny, nowoczesny stadion.
George W. junior już w 1990 r. rozważał, czy nie ubiegać się o stanowisko gubernatora Teksasu, ale zrezygnował z tych planów, obawiając się, że – mając ojca w Białym Domu – posądzony będzie o oportunizm. Ojciec jednak przegrał wybory prezydenckie w 1992 r. i sytuacja się zmieniła. W 1994 r. George W. Bush postanowił wystartować w wyborach na stanowisko gubernatora Teksasu. Nominację Partii Republikańskiej jako jej kandydat uzyskał łatwo, nie mając konkurentów. Rzucił odważnie wyzwanie dotychczasowej gubernator – demokratce, Ann W. Richards, znanej z ciętego języka. W trakcie kampanii wyborczej Ann W. Richards nazwała Busha „Krzaczkiem”, „Fircykiem”, mówiła o nim „ten chłopczyk Bush”. Często powtarzała, że gdyby nazywał się George Walker, a nie Bush, nic by nie znaczył.
Już wówczas w 1994 r., podobnie jak w późniejszej kampanii prezydenckiej 2000 r., Bush musiał udowodnić, że ma własne sukcesy, że ma osobowość i poglądy, i nie kopiuje kariery swojego ojca ani nie korzysta z przywileju bycia członkiem klanu Bushów. „Muszę być sobą – mówił kandydat na gubernatora. – Będąc sobą, odróżniam się od ojca, ponieważ jesteśmy różnymi osobami. Połowa mnie pochodzi od matki, a druga połowa od ojca. Wszystko to razem stanowi interesującą kombinację”15.
George W. Bush ostatecznie 8 listopada 1994 r. pokonał Ann W. Richards, uzyskując 53,5% głosów, ona zaś otrzymała 46%. Został czterdziestym szóstym gubernatorem Teksasu.
Konstytucja stanowa nie daje gubernatorowi Teksasu dużego zakresu władzy. Nie zaczął swojego urzędowania od śmiałych inicjatyw. Postępował ostrożnie, starając się zrealizować swój czteropunktowy program wyborczy. Przede wszystkim nie atakował oponentów z Partii Demokratycznej, starając się pozyskać ich do współpracy. Mówił o sobie, że jest człowiekiem „jednoczącym, a nie dzielącym” środowiska. Sposób bycia i osobiste przymioty również zjednywały mu ludzi. Był jowialny, bezpośredni i dostępny.
Jako gubernator obniżył podatki od nieruchomości na sumę 3 mld dolarów, ale podwyższył podatek na cele oświatowe. Zwiększył także podatki od sprzedaży i opodatkował w większym stopniu wolne zawody, między innymi lekarzy i prawników. W sumie w Teksasie obniżono podatki o 1 mld dolarów. Wielu, zwłaszcza demokratów, zarzucało mu, że prawie całą nadwyżkę budżetową przeznacza na obniżenie podatków, zamiast na służbę zdrowia, walkę z ubóstwem i inne cele społeczne. Za jego rządów w Teksasie drastycznie obniżono wydatki na programy socjalne.
Gubernatora Busha atakowano za liczne wyroki śmierci. Za jego rządów Teksas pobił wszelkie rekordy pod tym względem. Dokonano tam egzekucji pierwszej kobiety od czasu wojny domowej. Była nią Karla Faye Tucker.
Krytycy Busha ośmieszali go, wskazując, że w jego gabinecie, na stanowym Kapitolu, znajduje się ogromna kolekcja piłeczek baseballowych, natomiast nie ma książek.
3 listopada 1998 r. George W. Bush ponownie został wybrany na gubernatora Teksasu. Uzyskał wówczas 68,6%, o wiele więcej aniżeli w wyborach 1994 r. (54%). Poparło go wówczas 27% Murzynów, 27% demokratów, 65% kobiet i 49% wyborców pochodzenia latynoamerykańskiego.
Był to pierwszy od 24 lat przypadek ponownej reelekcji na stanowisko gubernatora w tym stanie. I tym razem wielu demokratów wspierało jego kandydaturę. Pikantnym szczegółem w tym względzie był fakt, że w wyborach 1998 r. republikanina Busha poparł zastępca gubernatora Teksasu, Bob Bullock, demokrata. Jako gubernator Bush miał opinię „wrażliwego konserwatysty” (compassionate conservative), którego polityka opiera się na ograniczonej roli rządu, odpowiedzialności osobistej obywateli za ich losy, silnych więziach rodzinnych oraz rozszerzonej władzy lokalnej. Bush zyskał reputację polityka, który potrafi współpracować z demokratami w realizacji reformy oświaty, opieki społecznej, systemu sądowniczego oraz walki z przestępczością. W reformie systemu oświaty Bush zmierzał do tego, aby w trzeciej klasie szkoły podstawowej każdy uczeń umiał już czytać.
W ciągu pierwszych czterech lat sprawowania przez niego urzędu gubernatora Teksasu zatrudnienie w całym stanie wzrosło o 15%, przestępczość wśród młodocianych spadła o 30%, a liczba osób korzystających z opieki społecznej zmniejszyła się o 47%. Nastąpił również ogólny spadek wydatków w stanowym budżecie.
Busha jako gubernatora cechowała pewność siebie i dyscyplina osobista. Jego dzień pracy charakteryzował się zadziwiającą rutynowością. Wstawał wcześnie rano. Karmił koty. Wyprowadzał psa na spacer. Przynosił żonie gazety i kawę (kiedy córki były małe). Wieczorami, kiedy wychodzili na przyjęcia, zwykle zjawiali się z żoną jako pierwsi, ale nigdy nie wychodzili ostatni. Przychodził do biura przed godziną 8.00. Od godziny 11.40 do 13.30 biegał zwykle od 5 do 8 km na boisku University of Texas, po czym do godziny 15 siedział przy komputerze przy grach komputerowych. Bush nie lubił, by mu przerywano w czasie rozmowy. Telefon odbierał tylko wówczas, gdy sekretarka oznajmiła, że „dzwoni prezydent”. Wiadomo, że chodziło o ojca, byłego prezydenta G. Busha seniora. Gościom dawał zwykle 5 minut. Po tym czasie asystent pukał do drzwi. Za chwilę ponowne pukanie, po którym gubernator wstawał, dając do zrozumienia, że rozmowa jest skończona. Lubił czytać wieczorem w łóżku. Często żona pomaga mu dobierać literaturę, była przecież bibliotekarką. Przyznaje, że rano stara się przeczytać fragment Biblii. Z upodobaniem korzysta z Internetu. Jest fanem baseballa. Ogląda mecze. W swoich przemówieniach często posługuje się terminologią z tej dyscypliny sportu.
Lubi szybko dochodzić do sedna sprawy. Kiedy ktoś zbyt długo przemawiał, gubernator mu przerywał. Dobrze się czuł na naradach roboczych. Wysłuchiwał chętnie nowych idei i nowych planów, ale bez wdawania się w szczegóły. Chętnie przekazywał kompetencje współpracownikom. Jako gubernator zachęcał legislaturę stanową do korzystania z pełni władzy.
Trudno jednoznacznie określić, kiedy George W. Bush wykazał zainteresowanie urzędem prezydenta. Prawdopodobnie wówczas, kiedy wygrał wybory gubernatorskie w Teksasie w 1994 r. Gdy w 1998 r. powtórzył sukces, wtedy już otwarcie mówiono, że jest poważnym kandydatem do Białego Domu. Wykazał się wówczas zdolnością do zgromadzenia znaczących funduszy na własną kampanię wyborczą. Wiele pieniędzy pochodziło spoza stanu Teksas.
„Nigdy nie marzyłem, by zostać prezydentem – zwierzał się Bush tygodnikowi »Time«. – Nigdy nie było to częścią moich planów życiowych. Nagle ludzie zaczęli mówić mi o prezydenturze”16. W połowie 1999 r. 62% obywateli amerykańskich ankietowanych przez „Time” miało pozytywną opinię o Bushu, a tylko 21% niekorzystną. Równocześnie 73% ankietowanych stwierdziło, że chcieliby wiedzieć o nim coś więcej. Już wówczas, w połowie czerwca 1999 r., na pytanie, na kogo byś głosował dziś, 55% ankietowanych opowiedziało się za Bushem juniorem, a 42% za Gore’em17. Żaden z nich wówczas jeszcze nie otrzymał oficjalnej nominacji swojej partii.
We wtorek 2 marca 1999 r. George W. Bush oficjalnie oświadczył, że tworzy komitet, którego zadaniem będzie rozpoznanie jego szans wyborczych oraz zbieranie pieniędzy na kampanię wyborczą. Utworzenie takiego komitetu pozwala legalnie przyjmować pieniądze i z reguły jest wstępem do oficjalnego zgłoszenia kandydatury w wyborach prezydenckich.
W składzie jego komitetu rozpoznawczego znaleźli się znani i wpływowi politycy związani z Partią Republikańską i z administracją Busha seniora.
Oficjalnie George W. zgłosił swoją kandydaturę na prezydenta w sobotę 12 czerwca 1999 r. „Będę się ubiegał o stanowisko prezydenta Stanów Zjednoczonych. Nie ma już odwrotu… Kandyduję, ponieważ chcę, by nasza partia stała się ucieleśnieniem konserwatyzmu i hojności serca” – oświadczył. Już na początku zebrał 7,6 mln dolarów na kampanię wyborczą, tyle samo, co pozostali republikańscy kandydaci razem wzięci. W okresie prawyborów zrezygnował z finansowania swojej kampanii wyborczej z budżetu federalnego. Gdyby bowiem przyjął środki rządowe, musiałby ograniczyć wpływy ze źródeł prywatnych.
Droga do uzyskania nominacji Partii Republikańskiej prowadziła przez prawybory. Aby uzyskać nominację, musiał pozyskać minimum 1034 delegatów spośród ogólnej liczby 2066, którzy mieli zebrać się na konwencji w Filadelfii w dniach 31 lipca – 3 sierpnia 2000 r.
W prawyborach stoczył walkę z kilkoma politykami republikańskimi. Najgroźniejszym jego rywalem był senator z Arizony, John McCain, bohater wojny wietnamskiej. Mimo że Bush poniósł w kilku prawyborach stanowych porażkę z McCainem, ostatecznie pozyskał największą liczbę delegatów, wystarczającą, by zdobyć nominację Partii Republikańskiej.
Republikanie zebrali się na konwencji nominacyjnej w Filadelfii w dniach 31 lipca – 2 sierpnia 2000 r., starając się zaprezentować jako partia jednocząca i obejmująca całe społeczeństwo amerykańskie. W związku z tym eksponowano mniejszości etniczne, kobiety, młodzież. W przyjętej platformie wyborczej obiecano między innymi zmniejszyć podatki, wspomóc szkoły wyznaniowe i prywatne, utrzymać karę śmierci, przeciwstawić się ograniczeniom dostępu do broni18.
Konwencja republikańska przebiegała zgodnie ze scenariuszem ustalonym przez sztab wyborczy Busha. Miało nie być żadnych wewnętrznych sporów, ostrych ataków na przeciwników politycznych. Miał dominować optymizm i wiara w przyszłość Ameryki. Busha kreowano na nowego republikanina, tolerancyjnego, jednoczącego ludzi różnych ras i poglądów, a równocześnie reprezentującego tradycyjne wartości „wrażliwego konserwatystę”. Bush i republikanie zaprezentowali się na tej konwencji jako zwolennicy polityki umiarkowanej, starannie ukrywając skrajności.
George W. Bush otrzymał nominację jednomyślnie od delegatów jako kandydat republikanów na prezydenta. Dick Cheney, były sekretarz obrony USA, został kandydatem na wiceprezydenta.
Zgodnie z tradycją na zakończenie konwencji George W. Bush junior przybył osobiście, owacyjnie witany, by przyjąć zaoferowaną mu nominację. Przy tej okazji wygłosił tzw. przemówienie akceptacyjne, które trwało 51 minut. Przedstawił się w nim jako polityk „ponad podziałami”. Skrytykował 8-letnie rządy demokratów, którzy prześlizgnęli się przez okres prosperity, nie podejmując ważniejszych decyzji.
„Oni mieli swoją szansę – powiedział. – Nie potrafili przewodzić. My to zrobimy”. Skrytykował Clintona i Gore’a za brak odwagi w podejmowaniu śmiałych decyzji.
„Gdyby Gore był prezydentem w czasie przygotowywania lądowania na Księżycu, to uznałby to za zbyt niebezpieczne” – powiedział Bush19.
Przyrzekł zreformować system szkolnictwa publicznego, system emerytalny, obniżyć podatki i energicznie zwalczać analfabetyzm. Obiecał podnieść morale sił zbrojnych i zwiększyć wydatki na obronę. Przedstawił się jako człowiek z teksaskimi korzeniami, który jest w Waszyngtonie outsiderem20.
Tradycyjnie już kandydat republikanów unikał konkretów, obiecując jedynie między innymi rozszerzenie dostępu do ubezpieczeń zdrowotnych dla 44 mln Amerykanów, nieobjętych tego rodzaju opieką. Zapowiedział reformę systemu emerytalnego i poprawę sytuacji w oświacie. Zapowiedział realizację narodowego systemu antyrakietowego i zwiększenie budżetu obronnego. O polityce zagranicznej prawie nie wspomniał. Ani razu nie padły nazwy Rosji, Chin czy Unii Europejskiej. W ogóle było to zręczne przemówienie, które niewątpliwie przyczyniło się do zwiększenia przewagi Busha nad Gore’em do kilkunastu punktów.
Pozycja wyjściowa Busha do listopadowych wyborów była korzystna. Miał dobre nazwisko, chociaż jego rodzina nie lubi, kiedy mówi się o dynastii Bushów. Ojciec jest byłym prezydentem. Brat Jeb jest gubernatorem Florydy, stanu czwartego pod względem liczby głosów elektorskich. On sam był od ponad pięciu lat gubernatorem Teksasu, który jest trzecim stanem pod względem liczby głosów elektorskich. Bush zgromadził dotąd ponad 90 mln dolarów na kampanię wyborczą, podczas gdy Gore 48 mln dolarów. Miał poparcie wielkiego kapitału. Jest bezpośredni, przyjemny w sposobie bycia. Da się lubić – mówią o nim. Kiedy Amerykanów zapytano, z kim chcieliby spędzić cztery lata w windzie, która utknęła między piętrami, większość odpowiedziała, że z Bushem, a nie z Gore’em.
George W. Bush, aby utrzymać się na fali popularności, natychmiast po zakończeniu konwencji wraz ze swym sztabem i kandydatem na wiceprezydenta, Dickiem Cheneyem, wsiadł do specjalnego pociągu zwanego „2000 Victory Express” i udał się do kilku stanów środkowego zachodu. Na końcu ostatniego z 16 wagonów pociągu była platforma, na której pojawiał się Bush na każdej stacji, na której zatrzymywał się pociąg, i przemawiał do wyborców. Ten sposób prowadzenia kampanii w 1948 r. zapewnił zwycięstwo Trumanowi.
Po konwencji republikańskiej przewaga Busha nad Gore’em wzrosła do kilkunastu punktów i wynosiła 47:36 – według sondażu sieci telewizyjnej NBC. Al Gore otrzymał nominację Partii Demokratycznej na konwencji, która odbyła się w Los Angeles w dniach 14-17 sierpnia 2000 r.
Bush rozpoczął kampanię energicznie, przede wszystkim poprzez reklamy telewizyjne w najważniejszych stanach. Wiele kontrowersji wzbudziła jego propozycja, by eksploatować ropę naftową w samym sercu parku narodowego Alaski po to, żeby zmniejszyć zależność Stanów Zjednoczonych od importu ropy. Kiedy ekolodzy ostro skrytykowali ten pomysł, Bush tłumaczył, że wydobycie będzie się odbywało na obszarze wynoszącym 1,5 mln akrów, co stanowi 8% całego obszaru Arctic National Wildlife Refuge, będącym rezerwatem dla zwierzyny na Alasce21.
Wszyscy oczekiwali na trzy zaplanowane bezpośrednie debaty telewizyjne między rywalami. Pierwszą debatę obejrzało około 70 mln telewidzów. Nieco lepiej wypadł w niej Al Gore, ale sam jej przebieg nie wpłynął na zmianę poglądów wyborców o kandydatach. Bush junior zaprezentował swój 10-letni plan redukcji podatków o 1,3 mld dolarów. Oskarżył Gore’a o to, że dąży do zwiększenia ingerencji rządu w sprawy obywateli i do rozbudowy administracji państwowej. Skoro demokraci opowiadają się tak stanowczo za rekompensatą za leki dla emerytów, to dlaczego dotąd tego nie wprowadzili – mówił Bush.
W drugiej debacie telewizyjnej, która odbyła ·się w Wake Forest University w Winston Salem w Karolinie Północnej, lepszy okazał się Bush. Mimo że połowę czasu poświęcono polityce zagranicznej, w której Gore miał duże doświadczenie, przeciwnik Busha juniora nie wykorzystał tego. George W. Bush niemal dosłownie znokautował Ala Gore’a, gdy poruszono kwestię militarnego zaangażowania Ameryki na arenie międzynarodowej. Na propozycję Gore’a, by Stany Zjednoczone, jako jedyne supermocarstwo, przewodziły światu i utrzymywały wojska w różnych krajach dla wsparcia przemian demokratycznych, Bush odpowiedział stwierdzeniem: „Ameryka nie może być wszystkim dla wszystkich. Jesteśmy miłującym wolność krajem i jeśli będziemy aroganccy, to będą nas jako takich traktować, a jeśli będziemy skromni, będą nas szanować”. „Rzeczywiście zgadzam się z tym” – przyznał Gore, a prowadzone w trakcie debaty sondaże natychmiast wykazały, że taka postawa Busha zyskała niemal stuprocentową akceptację nie tylko wśród wyborców republikańskich, ale i elektoratu demokratów oraz wyborców niezależnych22.
Ostatnia, trzecia debata telewizyjna odbyła się 17 października w Washington University w St. Louis w stanie Missouri. Zdaniem komentatorów amerykańskich była najlepsza. Obaj kandydaci odpowiadali na pytania wyborców, w tym także wyborców niezdecydowanych. Ujawniła wyraźniej różnice w podejściu obu kandydatów do najważniejszych problemów społecznych, gospodarczych i politycznych. Bush zaprezentował się w niej jako wiarygodniejszy i bardziej zdyscyplinowany polityk. Gore był natomiast bardziej konkretny i lepiej przygotowany merytorycznie. Bush atakował Gore’a za osiem lat rządów demokratów.
„Przez osiem lat nie zrobiliście nic w sprawach reformy opieki zdrowotnej, ubezpieczeń emerytalnych, karty praw pacjenta. Nadszedł więc czas, żeby coś z tym zrobić. Ja to zrobię” – przekonywał, zarzucając rywalowi, że chce roztrwonić nadwyżkę budżetową, rozbudować biurokrację i przyznać urzędnikom, zamiast obywatelom, prawo do decydowania o sposobach dysponowania nadwyżkami. W odróżnieniu od obiecującego ciągle „walkę” Gore’a, starał się zaprezentować jako ten, który jednoczy, i wykazać gotowość do współpracy zarówno z republikanami, jak i z demokratami, by „położyć kres swarom politycznym w Waszyngtonie i załatwić najważniejsze dla kraju sprawy”.
Bush junior ujawnił swoje zeznanie podatkowe. Wynikało z niego, że oboje z żoną mieli w 1999 r. dochody równe 1 610 400 dolarów i zapłacili 449 301 dolarów podatku, czyli 27,9%. Był to dochód o 10% niższy aniżeli w 1998 r.
Kampania wyborcza 2000 r. była najdłuższa i najdroższa w historii Stanów Zjednoczonych. Ocenia się, że wszyscy kandydaci do urzędów obieralnych wydali na nią około 3 mld dolarów. Dominowały w niej sprawy wewnętrzne. Wielką nieobecną była polityka międzynarodowa.
W powszechnym głosowaniu 7 listopada Al Gore otrzymał 50 158 094 głosy, Bush 49 820 518 głosów. Przewaga Gore’a wyniosła więc 337 576 głosów. Gore uzyskał 267 głosów elektorskich, podczas gdy Bush 246. W 538-osobowym Kolegium Elektorskim do zdobycia prezydentur potrzebne jest minimum 270 głosów. Kontestowane 25 głosów elektorskich Florydy stało się w tej sytuacji przysłowiowym języczkiem u wagi.
Wyniki na Florydzie były następujące:
George W. Bush junior 2 912 790 głosów
Al Gore 2 912 253 głosy
Przewaga Busha juniora 537 głosów
Zamożni obywatele w większości głosowali na Busha juniora, podobnie jak wyborcy z wykształceniem średnim i wyższym. Bush otrzymał poparcie 33% Latynosów i zaledwie kilku procent Murzynów. Większość kobiet głosowała na Gore’a.
We wtorek 12 grudnia 2000 r. Sąd Najwyższy Stanów Zjednoczonych głosami 5:4 orzekł, że nie ma czasu na ręczne sprawdzanie kart do głosowania według jednolitych kryteriów, ponieważ zgodnie z prawem wyborczym 18 grudnia elektorzy – członkowie Kolegium Elektorskiego – muszą oddać głosy i dokonać wyboru prezydenta. Równocześnie Sąd Najwyższy głosami 7:2 unieważnił decyzję Sądu Najwyższego Florydy z 8 grudnia o ponownym sprawdzeniu 43 tys. kart do głosowania, odrzuconych przez maszyny jako nieważne. Oznaczało to, że w Kolegium Elektorskim Bush przejął wszystkie 25 głosów elektorskich Florydy i będzie miał w sumie 271 głosów, o jeden głos więcej niż potrzeba, by zostać wybranym prezydentem Stanów Zjednoczonych. Gore otrzymał 267 głosów.
Dopiero trzydziestego szóstego dnia od daty wyborów Amerykanie ostatecznie dowiedzieli się, kto zostanie czterdziestym trzecim prezydentem Stanów Zjednoczonych. Dwanaście godzin po orzeczeniu Sądu Najwyższego USA Gore polecił swojemu komitetowi wstrzymanie działalności na Florydzie. Zanim Gore wystąpił z publicznym przemówieniem, zadzwonił wspaniałomyślnie do Busha i pogratulował mu zwycięstwa. Obaj uzgodnili, że uczynią wszystko, aby wyciszyć zamieszanie wywołane zaciętą walką wyborczą. „Teraz, kiedy Sąd Najwyższy wydał orzeczenie, nie powinniśmy mieć wątpliwości. Choć nie zgadzam się z decyzją sądu, przyjmuję ją” – podkreślił wiceprezydent23. Również prezydent Clinton zadzwonił do prezydenta elekta Busha z gratulacjami i przyrzekł udzielić mu wszelkiej pomocy w sprawnym przejęciu władzy.
George W. Bush przemówił w telewizji godzinę po wystąpieniu Gore’a. W jego wystąpieniu nie było triumfalizmu: raczej wyczuwało się uczucie ulgi po gorzkich sporach z liczeniem głosów. „Nie zostałem wybrany, by służyć jednej partii, lecz by służyć jednemu narodowi” – powiedział. Nadał swojemu przemówieniu ton pojednawczy. Powiedział między innymi: „Mam nadzieję, że długie oczekiwanie ostatnich pięciu tygodni wzmocni pragnienie przezwyciężenia goryczy i podziałów politycznych. Nasz naród musi się wznieść ponad podziałami. Wspólne nadzieje, cele i wartości Amerykanów są o wiele ważniejsze niż polityczne różnice. Republikanie chcą tego, co najlepsze dla naszego państwa. Demokraci tak samo. Możemy głosować inaczej, ale pragniemy tego samego. Wiem, że Amerykanie chcą pojednania i jedności. Wiem, że Amerykanie chcą postępu. Musimy wykorzystać ten moment i zapewnić im to.
Razem będziemy pracować, by wszystkie nasze szkoły publiczne były świetne, ucząc każde dziecko bez względu na pochodzenie i akcent. Razem uratujemy system ubezpieczeń społecznych, by na nowo dawał pewność bezpiecznej emerytury następnym pokoleniom. Razem naprawimy służbę zdrowia i zapewnimy emerytom objęcie kosztów lekarstw na receptę ubezpieczeniami emerytalnymi. Razem damy Amerykanom szerokie, sprawiedliwe i odpowiedzialne z punktu widzenia budżetu państwa ulgi podatkowe. Będziemy prowadzić ponadpartyjną politykę zagraniczną wierną naszym wartościom i naszym przyjaciołom. […] Wspólnie będziemy rozwiązywać nasze najpoważniejsze problemy społeczne. To istota współczującego konserwatyzmu, na której będzie się opierać moja administracja. Te priorytety nie są wyłącznie republikańskie ani nie są sprawą demokratów. To obowiązek Amerykanów”24.
Po tym, jak Gore uznał zwycięstwo Busha juniora, rząd federalny zwolnił 5,3 mln dolarów, które należały się nowemu prezydentowi na przygotowanie się do przejęcia władzy. Dotąd odmawiał przekazania tych pieniędzy i kluczy do biur w Waszyngtonie, w którym mieli urzędować ludzie Busha juniora do czasu jego zaprzysiężenia 20 stycznia 2001 r. Bush w związku z tym zaapelował do sponsorów o zbiórkę pieniędzy na ten cel i wynajął biura dla swojego personelu w pobliżu Waszyngtonu.
Nieprzypadkowo Bush, chcąc uspokoić świat co do kierunku swojej polityki zagranicznej, pierwsze nominacje ogłosił w tym właśnie resorcie. Stanowisko sekretarza stanu powierzył generałowi w stanie spoczynku, Collinowi Powellowi. Zapowiedział tę nominację już 15 grudnia. Doradcą prezydenta do spraw bezpieczeństwa narodowego została Condoleeza Rice, sekretarzem obrony 68-letni Donald Rumsfeld, który tę funkcję pełnił w administracji Forda, sekretarzem skarbu 65-letni Paul O’Neill, prezes potężnego koncernu aluminiowego Alcoa Corp., sekretarzem rolnictwa po raz pierwszy została kobieta – Ann M. Veneman, sekretarzem handlu zaś długoletni przyjaciel Busha juniora – Donald Evans.
W poniedziałek po drugiej środzie grudnia, czyli 18 grudnia 2000 r., zgodnie z prawem wyborczym elektorzy w stolicach swoich stanów oddali głosy na zwycięzcę w ich stanie. Nie było niespodzianki. George W. Bush otrzymał 271 głosów. Gore – 266 głosów, o jeden mniej niż faktycznie dostał, ponieważ jeden z elektorów, Barbara Lett – ze stolicy USA, Waszyngtonu – oddała pustą kartę, protestując przeciw temu, że stolica nie ma swojej reprezentacji w Kongresie.
Następnego dnia po decyzji Kolegium Elektorskiego prezydent elekt złożył kurtuazyjną wizytę w Białym Domu prezydentowi Clintonowi. „Przyszedłem tu, by słuchać” – powiedział Bush reporterom przed rozmową z prezydentem. W czasie 70-minutowej rozmowy mówiono także o sprawach międzynarodowych.
George W. Bush objął fotel prezydencki w dogodnej dla niego sytuacji ekonomicznej Stanów Zjednoczonych, ale w trudnych warunkach politycznych. To sędziowie Sądu Najwyższego USA mianowani przez republikańskich prezydentów zdecydowali o tym, że Bush został czterdziestym trzecim prezydentem Stanów Zjednoczonych. Co piąty Amerykanin nie uznawał tej decyzji: społeczeństwo głęboko się podzieliło i niektórzy Amerykanie będą podważać jego prezydencki mandat. Demokraci długo będą pamiętać spory wokół liczenia głosów. Znany publicysta amerykański, Jim Hoagland napisał na ten temat: „Ale by efektywnie rządzić, Bush musi dziś zdobyć sobie również autorytet moralny. Udowadnianie, że nie jest Billem Clintonem, więcej cudów już tu nie uczyni. Nie pomoże też wspaniałe przemówienie inauguracyjne czy też zatrudnienie kilku ministrów z Partii Demokratycznej. Miast tego Bush winien skupić się na dwóch podstawowych miernikach narodowego pojednania: zapewnieniu demokratom udziału we władzach w podzielonym Kongresie oraz przywróceniu wiarygodności władzy sądowniczej – tej z amerykańskich instytucji, która po wyborach poniosła największe szkody”.
Polityka zagraniczna była wielką nieobecną w prezydenckiej kampanii 2000 r. Było to zapewne na rękę Bushowi. Nie musiał bowiem wypowiadać się na temat szczegółowych spraw międzynarodowych. Częściej natomiast zabierał głos w kwestiach obronnych i statusu sił zbrojnych. Wyrażał niepokój z powodu niskiego morale amerykańskich sił zbrojnych i oskarżał o to administrację demokratyczną. Mówił o potrzebie silniejszego wsparcia i okazania większego szacunku armii. Zapewniał, że zwiększy wydatki na obronę narodową i zapewni bezpieczeństwo Ameryce i Amerykanom poprzez instalację narodowego systemu rakietowego.
W przemówieniu wygłoszonym w Kalifornii 19 listopada 1999 r., poświęconym prawie w całości polityce zagranicznej, Bush junior skrytykował tych republikanów, którzy opowiadali się za wycofaniem Stanów Zjednoczonych z globalnej polityki. Izolacjonizm nazwał „drogą na skróty do chaosu”. Bush optował za silną Ameryką, działającą w „tym wciąż niebezpiecznym i pełnym zła świecie”.
Jeżeli chodzi o politykę zagraniczną, uważa, że musi ona być czymś więcej niż tylko opanowywaniem kryzysów międzynarodowych. Musi mieć jasno wytyczony wielki cel. A celem tym jest obrona rzeczywiście żywotnych interesów narodowych Ameryki i przeciwstawienie się pokusom neoizolacjonistycznym, czyli wycofaniu się z zaangażowania w sprawy światowe. Bush sugerował, że jako prezydent będzie realizował specyficzny amerykański internacjonalizm. Ustali jasne priorytety. Będzie się ich trzymał i unikał dryfowania w polityce zagranicznej. Jednak nigdzie klarownie i szczegółowo nie określił tych priorytetów. Są one o wiele trudniejsze do zdefiniowania w postzimnowojennym świecie aniżeli miało to miejsce w okresie rywalizacji Wschód–Zachód i trudniejsze są do określenia również obecnie sposoby obrony żywotnych interesów narodowych.
O ile Al Gore przedstawiał się w kampanii wyborczej jako zdecydowany „interwencjonista”, to Busha określano mianem „niechętnego internacjonalisty” (reluctant internationalist)25. Bush wykazał dużą ostrożność w zaangażowaniu amerykańskich sił zbrojnych w operacjach pokojowych ONZ, zwłaszcza tam, gdzie amerykańskie żywotne interesy narodowe nie były zagrożone. Jako przykład takich operacji wymienił Haiti i Somalię.
Przyrzekł, że jeżeli zostanie wybrany, dokona przeglądu zaangażowania amerykańskiego w operacje pokojowe. „Chcę budować nasze sojusze, lecz nie możemy utrzymywać pokoju w każdym miejscu.” Przy tej okazji odpowiedział również na pytanie, czy czuje się kompetentny w sprawach międzynarodowych. „Czuję się w pełni przygotowany do przywództwa, gdy chodzi o sprawy zagraniczne. Prezydent musi mieć klarowną wizję, co zamierza zrobić, aby uczynić świat bardziej pokojowym – powiedział Bush. – Stany Zjednoczone nie powinny arogancko używać siły, ale oszczędnie się nią posługiwać i zachować potęgę”26. Była to pośrednio również odpowiedź na wcześniejsze zarzuty jego rywala Ala Gore’a, który stwierdził, że Bush myśli kategoriami zimnej wojny, ma duże luki w wiedzy o polityce międzynarodowej i w sprawach polityki zagranicznej polega na prawicowych doradcach27.
Bush kilkakrotnie wypowiadał się na temat Rosji i stosunków amerykańsko-rosyjskich. Krytykował administrację Clintona i międzynarodowe instytucje finansowe za udzielanie znaczących pożyczek, które w skorumpowanej Rosji „zamiast trafiać do zwykłych ludzi, są rozkradane”. „Powinniśmy wspierać rosyjską demokrację, ale przez cały czas uważać na budzące się tam nastroje imperialne” – powiedział 19 listopada 1999 r. na wiecu wyborczym w Kalifornii28.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki