Ani żadnej wyspy. Rozmowy o Rosji i Ukrainie - Piotr Brysacz, Jędrzej Morawiecki  - ebook

Ani żadnej wyspy. Rozmowy o Rosji i Ukrainie ebook

Piotr Brysacz, Jędrzej Morawiecki

4,6

Opis

Książka jest cegiełką, ze sprzedaży której część dochodu przekazana zostanie Polskiej Akcji Humanitarnej na rzecz pomocy Ukrainie. 

„Siedzieliśmy kiedyś w Moskwie z przyjaciółką, Rosjanką, w telewizji leciał jakiś materiał o tym, że zaczęły się rozmowy pomiędzy Rosją a Japonią w sprawie podpisania traktatu pokojowego. Rzuciłem luźno, czy nie lepiej byłoby wyrzec się tej jednej, bezludnej, nikomu niepotrzebnej wyspy, by podpisać pokój i mieć święty spokój i nagle zobaczyłem jak jej twarz tężeje i jak nie huknie na mnie: – Jak to: wyrzec się! Przecież to nasze, to krew naszych przodków! Nie oddamy nikomu ani skrawka stałego lądu, ani żadnej wyspy!”.

 

Paweł Reszka

 

„Ukraina to jest skandal, który leży na sumieniach nas wszystkich, także, a może przede wszystkim, na sumieniu tego zakichanego Zachodu! Wszyscy doskonale wiedzieli, w którym kierunku zmierza Rosja, bo Putin na początku swoich rządów dokładnie to wszystkim w oczy powiedział, no ale łatwiej udawać głupka i mówić: „O mój Boże! Wszedł na Ukrainę? I kto by się spodziewał?” niż przyznać się do tego, że się od początku wiedziało, jak się to może skończyć, tylko nic się z tą wiedzą – ze względu na rozmaite interesy – nie robiło!”.

Krystyna Kurczab-Redlich

 

„Często zadawano mi pytanie: – Gdzie zatrzyma się Rosja?. Odpowiadałem: – Tam, gdzie będzie zatrzymana”.

Adam Daniel Rotfeld

 

„Mylą się ci, którzy przypuszczają, że wraz z odejściem Putina zakończy się agresywna polityka Rosji. To nie Putin winien jest agresji, a mieszkańcy Rosji, przekonani, że wszystkie Majdany zorganizowali Amerykanie. To nie pranie mózgów, propaganda wpłynęły na świadomość Rosjan. W telewizji i w radio zaczęto po prostu mówić ich archaicznym językiem”.

Andrzej de Lazari

 

„Wyobrażano sobie, że Rosjanie grzecznie ustawią się w kolejce do Europy obok Estończyków, Węgrów czy Słowaków. Wiadomo, że w zjednoczonej Europie pierwsze skrzypce grają Niemcy, Francja i Wielka Brytania i do tej trójki Rosja pewnie by chętnie dołączyła, ale skoro

do gry zaproszono także pozostałych, to być ledwie jednym z nich Rosji już się nie podobało.

Cóż, skoro sami nie potrafimy uwolnić się od europocentrycznego myślenia, to jak mogliśmy oczekiwać, że Rosjanie w kilka lat zapomną o swojej imperialnej przeszłości?”.

Wojciech Jagielski

 

„Upatrzyła sobie ta Rosja nas, Europę, na wrogów. A co ich z naszej strony może spotkać złego, no co? W imię czego to obrzydliwie bogate społeczeństwo ma się pogrążyć w chaosie wojny? Czy można sobie wyobrazić niemieckiego chłopca, który chciałby znowu pomaszerować na Stalingrad? Już widzę, jak się ten dzieciak wbija w mundur i w błocie po kolana zasuwa na

wschód… A oni, zaślepieni, właśnie w tym upasionym Zachodzie widzą zagrożenie…”.

Jacek Hugo-Bader

 

O KSIĄŻCE

 

Ani żadnej wyspy. Rozmowy o Rosji i Ukrainie, to – przygotowane specjalnie na potrzeby tej książki – wywiady z reporterami, pisarzami, dziennikarzami i specjalistami od spraw Wschodu: Krystyną Kurczab-Redlich, Wojciechem Jagielskim, Wacławem Radziwinowiczem, Wojciechem Góreckim, Pawłem Reszką, Piotrem Pogorzelskim, Maciejem Jastrzębskim, Ziemowitem Szczerkiem, Jackiem Hugo-Baderem, Andrzejem de Lazarim, Adamem Danielem Rotfeldem i Tadeuszem Klimowiczem.

Wraz ze swoimi rozmówcami szukamy odpowiedzi na pytania o to, co działo się ze Wschodem przez ostatnie ponad ćwierć wieku i o to, co dzieje się teraz: o przyczynę wojny i napięć między Rosją i Ukrainą, których początkiem były wydarzenia z 2013 roku na kijowskim Majdanie, a potem – w 2014 roku – aneksja Krymu i wojna na wschodzie Ukrainy, która trwa do dziś.

Pytamy tych, którzy ze Wschodem związani są „od zawsze” i byli świadkami ważnych procesów, jakie w tej części świata zachodziły: rozpadu sowieckiego imperium, kolorowych rewolucji, wojen czeczeńskich, wojny Rosji z Gruzją…

Czy Rosjanie są w stanie pogodzić się z utratą imperium? Czy rosnący w siłę nacjonalizm rosyjski to głównie efekt putinowskiej propagandy, czy też Rosjanie usłyszeli wreszcie to, na co od dawna czekali? Czy Ukraińcy naprawdę pozbywają się tożsamości homo sovieticus? Czy Ukraina może zbudować stabilne, demokratyczne państwo? Czy Europa może mówić o grzechu zaniechania wobec tej części świata?

To tylko kilka z mnóstwa pytań, z których ułożyliśmy tę książkę… Nie jest ona doraźną relacją z frontu, lecz próbą namysłu nad tym, co działo się przez ostatnie 30 lat z jedną szóstą świata. Brak tu prostych, jednoznacznych odpowiedzi – każdy z rozmówców widział te same zdarzenia, ale różnie je interpretuje. Wierzymy, że ów brak kategorycznych sądów zmusza do refleksji i do wyciągania własnych wniosków, i że ten swoisty wielogłos pomoże zrozumieć Wschód, mimo że mało w nim pogodnych, pastelowych barw i optymizmu… Bo Wschód to nie jest miejsce „gdzieś dalej, gdzieś indziej”, lecz „tuż obok”…

Piotr Brysacz, Jędrzej Morawiecki

 

O AUTORACH

 

Piotr Brysacz

(ur. 1976), absolwent polonistyki na Uniwersytecie Warszawskim, dziennikarz, wydawca. Autor książek Patrząc na Wschód. Przestrzeń, człowiek, mistycyzm, Ani żadnej wyspy. Rozmowy o Rosji i Ukrainie (wspólnie z Jędrzejem Morawieckim) oraz Czyżyk na drogę. Rozmowy o przyrodzie. Finalista Nagrody im. Barbary N. Łopieńskiej za najlepszy wywiad prasowy (2014). Założyciel wydawnictwa Paśny Buriat. Dyrektor artystyczny festiwalu literackiego Patrząc na Wschód, organizowanego w Budzie Ruskiej nad Czarną Hańczą. Wyróżniony Nagrodą im. Zygmunta Glogera za działalność publicystyczną i organizatorską w zakresie dialogu wschodniego (2020). Mieszka w Kielcach, z których — gdy tylko nadarza się okazja — wymyka się rowerem po cichu, by patrzeć z coraz większą miłością na Góry Świętokrzyskie.

 

Jędrzej Morawiecki

(ur. 1977), doktor filologii słowiańskiej oraz socjologii. W latach 1998-2008 pracował jako reportażysta dla „Tygodnika Powszechnego”, był także reporterem Agencji Reuters, współpracował z Sekcją Polską BBC. W roku 2011 ukazały się dwie jego książki: Głubinka. Reportaże z Polski i Schyłek zimy. Bajka dokumentalna. Za książkę Łuskanie światła. Reportaże rosyjskie (2010) otrzymał nominację do Nagrody im. Beaty Pawlak. Autor (wspólnie z Bartoszem Jastrzębskim) reporterskich książek: Krasnojarsk zero (2012 – Nagroda im. Beaty Pawlak), Cztery zachodnie staruchy. Reportaż o duchach i szamanach (2014), Jutro spadną gromy (2015). Jest laureatem m.in. Nagrody Specjalnej Stowarzyszenia Filmowców Polskich na Krakowskim Festiwalu Filmowym za film dokumentalny pt. „Syberyjski przewodnik” (z Maciejem Migasem). Otrzymał stypendium im. Jacka Stwory za reportaż radiowy pt. „Kartoszka”, a także stypendium Erasmus Mundus Multic 2 Russia, grant Higher School of Economics w Moskwie i nominację do nagrody Grand Press w kategorii publicystycznej za tekst o stygmatyzacji Rosji w polskich mediach. W 2022 roku ukazała się jego najnowsza reporterska książka – Szuga. Krajobraz po imperium.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 347

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (19 ocen)
12
6
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
paproh

Nie oderwiesz się od lektury

Popularność




Piotr Bry­sacz, Jędrzej Mora­wiecki WSTĘP

WSTĘP

Ani żad­nej wyspy. Roz­mowy o Rosji i Ukra­inie to książka zro­dzona z nie­po­koju oraz z cie­ka­wo­ści. Roz­ma­wiamy z repor­te­rami, pisa­rzami, dzien­ni­ka­rzami, spe­cja­li­stami, bowiem szu­kamy odpo­wie­dzi na pyta­nia o to, co dzieje się ze Wscho­dem – o przy­czynę, pod­gle­bie wojny i napięć mię­dzy Rosją i Ukra­iną. O pro­ces, któ­rego począt­kiem były wyda­rze­nia z 2013 roku na kijow­skim Maj­da­nie, a także o rok 2014 – o anek­sję Krymu i trwa­jącą do dziś wojnę na wscho­dzie Ukra­iny. Mamy poczu­cie, że na naszych oczach dzieje się coś waż­nego, że lata 2013‒2014 to data istotna w myśle­niu o tej czę­ści świata, że Europa prze­spała ważne pro­cesy, jakie zacho­dziły na Wscho­dzie, pytamy o nie i szu­kamy odpo­wie­dzi… Każdy patrzył na Maj­dan i… co widział, o czym myślał? Czy Maj­dan sta­nowi cezurę oddzie­la­jącą „dawne” patrze­nie na tamtą część świata od „nowego” i na czym to „nowe” mia­łoby pole­gać?

Jakim prze­mia­nom ule­gała Rosja, jakim prze­mia­nom ule­gali Rosja­nie, ich men­tal­ność, by dać legi­ty­ma­cję do dzia­łań na Ukra­inie? Jakie jest pod­gle­bie tego kon­fliktu? Czy wojna we wschod­niej Ukra­inie, to jest jesz­cze roz­pad Związku Radziec­kiego, czy też już budowa nowego rosyj­skiego impe­rium? A jeśli tak, to wokół czego to nowe impe­rium mia­łoby się kon­sty­tu­ować?

Czy wyda­rze­nia na Ukra­inie wpi­sują się w pro­ces zapo­cząt­ko­wany przez wojny w Cze­cze­nii, a utrwa­lony przez kon­flikt w Gru­zji w 2008 roku?

Czy Europa pró­buje pojąć „nie­prze­wi­dy­walną Rosję”? Czy Europa rozu­mie Ukra­inę? Jakim pań­stwem jest Ukra­ina, jakim naro­dem są Ukra­ińcy? Na ile Europa jest świa­doma pro­ce­sów, które w tej czę­ści świata zacho­dzą? Czy możemy wresz­cie mówić o grze­chu zanie­cha­nia wobec Wschodu? Co drze­mie pod powierzch­nią tej czę­ści świata? Bo być może wiemy o tym za mało, żeby zrozu­mieć.

To tylko kilka z wielu pytań, z któ­rych uło­ży­li­śmy tę książkę… Głów­nym celem roz­mów nie było jed­nak nakre­śle­nie obrazu real­nego Wschodu. Miały one raczej zbu­do­wać nar­ra­cję na temat prze­łomu w świa­do­mo­ści. Opo­wie­dzieć o zna­czą­cej (a może nawet rady­kal­nej) korek­cie widze­nia Wschodu przez pol­skich kore­spon­den­tów i repor­ta­ży­stów, jaka nastą­piła w latach 2013‒2014. Wędrówkę przez ich światy zamy­kamy trzema wywia­dami aka­de­mic­kimi. Jed­nak rów­nież w tym przy­padku zale­żało nam nie tylko na „twar­dych” danych ilo­ścio­wych, nie na „twar­dej” fak­to­gra­fii, ale raczej na wra­że­niach i intu­icji naszych roz­mówców. Na uchwy­ce­niu emo­cji, jakie towa­rzy­szą w Rosji „mało dobrej zmia­nie”. Nie ocze­ki­wa­li­śmy więc dia­gnoz, pro­gnoz, prze­po­wiedni. Cho­dziło o opo­wieść oso­bi­stą. O wła­sne patrze­nie na świat. O reflek­sję nad tym, co się dzieje teraz po pra­wej stro­nie mapy (i co po czę­ści bez wąt­pie­nia dzieje się i w nas). Reflek­sję tych, któ­rzy ze Wscho­dem zwią­zani są od dawna, bowiem oni – bez wąt­pie­nia – widzą wię­cej…

Piotr Bry­sacz,Jędrzej Mora­wiecki

Kry­styna Kur­czab-Redlich LEK­CJE ROSYJ­SKIEGO

Kry­styna Kur­czab-Redlich

LEK­CJE ROSYJ­SKIEGO

Ukra­ina to jest skan­dal, który leży na sumie­niach nas wszyst­kich, także,

a może przede wszyst­kim, na sumie­niu tego zaki­cha­nego Zachodu! Wszy­scy dosko­nale wie­dzieli, w któ­rym kie­runku zmie­rza Rosja, bo Putin na początku swo­ich rzą­dów dokład­nie to wszyst­kim w oczy powie­dział, no ale łatwiej uda­wać głupka i mówić: „O mój Boże! Wszedł na Ukra­inę? I kto by się spo­dzie­wał?” niż przy­znać się do tego, że się od początku wie­działo, jak się to może skoń­czyć, tylko nic się z tą wie­dzą – ze względu na roz­ma­ite inte­resy – nie robiło!

Kry­styna Kur­czab-Redlich

(ur. 1954), dzien­ni­karka i repor­ta­żystka, wie­lo­let­nia kore­spon­dentka w Rosji, autorka fil­mów doku­men­tal­nych o Cze­cze­nii. Tra­fiła do Rosji przy­pad­kiem, po raz pierw­szy w 1987 roku (wraz z mężem, wów­czas kore­spon­den­tem PAP), potem, gdy mąż został pierw­szym po pol­skiej trans­for­ma­cji kore­spon­den­tem TVP w Moskwie – w roku 1990. Zafa­scy­no­wana Rosją została w niej przez czter­na­ście lat. W latach 1990-2004 była kore­spon­dentką pol­skich mediów w Rosji, a od początku dru­giej wojny cze­czeń­skiej także autorką fil­mów doku­men­tal­nych o Cze­cze­nii, w któ­rych przed­sta­wiła wstrzą­sa­jące przy­padki łama­nia praw czło­wieka. Jej arty­kuły poja­wiły się m.in. w „Gaze­cie Wybor­czej”, „Dzien­niku Pol­skim”, „Rzecz­po­spo­li­tej,” „New­swe­eku”, „Poli­tyce”… Od 1997 roku zwią­zana była z kana­łem tele­wi­zyj­nym Pol­sat. Po publi­ka­cjach o Cze­cze­nii, rów­nież i w ame­ry­kań­skim „New­swe­eku” oraz angiel­skim „Guar­dia­nie”, a także po pre­zen­ta­cji jej fil­mów o Cze­cze­nii za gra­nicą (także w Kon­gre­sie USA), rosyj­ski MSZ odmó­wił jej dal­szej akre­dy­ta­cji. Musiała więc opu­ścić Rosję.

Jest autorką dwóch repor­ter­skich ksią­żek o Rosji: Pan­drioszka (wyd. 2000 i 2008) i Głową o mur Kremla (2007, 2012, 2016). W 2005 roku, na wnio­sek cze­czeń­skiej orga­ni­za­cji Echo wojny, Amne­sty Inter­na­tio­nal i Hel­siń­skiej Fun­da­cji Praw Czło­wieka, jej kan­dy­da­tura została zgło­szona do Poko­jo­wej Nagrody Nobla. W 2016 roku uka­zała się jej naj­now­sza książka: Wowa, Woło­dia, Wład­mir. Tajem­nice Rosji Putina.

Udał mi się pla­cek?

Naprawdę zna­ko­mity.

Coś mi się musi w życiu udać, nie? To o czym mamy roz­ma­wiać?

O Pani, o Rosji, o Ukra­inie, o Kry­mie, o Puti­nie…

Mój Boże, to od czego zacząć…

Może od początku… Kiedy Pani po raz pierw­szy poje­chała do Rosji?

Poje­cha­łam tam na parę mie­sięcy w 1987 roku do mojego ówcze­snego narze­czo­nego, który był kore­spon­den­tem PAP. Tak naprawdę – poza ofi­cjalną wie­dzą – nie mia­łam o Związku Radziec­kim poję­cia. Zna­łam parę wier­szy Ler­mon­towa i Pusz­kina, któ­rych uczy­łam się w szkole na pamięć zamiast nud­nej gra­ma­tyki, lubi­łam śpie­wa­nie Ałły Puga­czo­wej, kocha­łam Bułata Oku­dżawę, z tru­dem poj­mo­wa­łam trudny język Wła­di­mira Wysoc­kiego. To była cała moja wie­dza. Bo nas Zwią­zek Radziecki – mówię o swoim poko­le­niu – w ogóle nie obcho­dził, był obo­wiąz­kowy, odle­gły i nudny. Patrzy­li­śmy na Zachód, żyli­śmy Hemin­gwayem, Faulk­ne­rem, Cald­wel­lem, Sar­tre’em, Camu­sem. Na początku lat 70. towa­rzy­szy­łam zna­jo­mej pilotce biura podróży „Orbis”. Miesz­ka­ły­śmy w hotelu Cra­co­via, gdy przy­je­chali Bia­ło­ru­sini, a nam było wszystko jedno, czy to Bia­ło­ru­sini, czy na przy­kład Tadżycy. Ruscy i cześć! Pamię­tam też, jak bar­dzo się oni dzi­wili, że na kory­ta­rzach nie sie­dzi „pię­trowa”, która – jak w każ­dym radziec­kim hotelu – kon­tro­luje kto i do kogo przy­cho­dzi. Tym­cza­sem do pol­skiego hotelu może wejść każdy, ot tak, z ulicy, bez spe­cjal­nego doku­mentu, i że wizyty można swo­bod­nie skła­dać w poko­jach do dwu­dzie­stej dru­giej…

Ów narze­czony, do któ­rego jecha­łam w 1987 roku stu­dio­wał kie­dyś w Lenin­gra­dzie, świet­nie znał rosyj­ski i pra­co­wał w TVP. No i w 1987 roku wzię­li­śmy ślub. Nato­miast w roku 1990 ówcze­sny pre­zes tele­wi­zji Andrzej Dra­wicz wysłał go do Rosji. Byli­śmy już wtedy mał­żeń­stwem, no to pojecha­łam z nim. Tyle że trzy lata póź­niej mój mąż, który nie pierw­szy prze­cież raz był kore­spon­den­tem w Moskwie, powie­dział: „Ja tu nie wytrzy­mam dłu­żej”.

Tamte pierw­sze lata po pie­re­strojce były dla Rosjan trudne, biedne. Otrzy­mana nagle swo­boda wyzwo­liła w nich różne emo­cje, agre­sję też. Powta­rzali: „To wszystko przez was, kar­mi­li­śmy Pol­skę i cały obóz socja­li­styczny, a teraz nie mamy co jeść”. Poza tym znik­nął dawny rygor, zapa­no­wało totalne roz­przę­że­nie. Przed­tem na przy­kład z chod­ni­ków uprzą­tano śnieg od świtu, teraz można było nogi poła­mać na lodzie. A w dodatku gwał­tow­nie unie­siona „żela­zna kur­tyna” uświa­do­miła ludziom radziec­kim, że świat przed­sta­wiany im jako wrogi, wcale wrogi nie jest, za to żyje się tam tysiąc­kroć lepiej. Byli tym wszyst­kim roz­draż­nieni. Naj­bar­dziej jed­nak iry­to­wało ich to, że prze­stali być mocar­stwem, i nikt już się ich nie boi, nie­stety.

„A ja stąd wyje­chać nie mogę” – stwier­dzi­łam. Bo dla mnie ówcze­sna Rosja, nie­po­jęta i nie­bez­pieczna, stała się dzien­ni­kar­skim wyzwa­niem. W Pol­sce nie mia­łam już etatu, żadna redak­cja na mnie nie cze­kała… Pomy­śla­łam, że moi rodacy tak samo mało jak ja wie­dzą o tym „bli­skim, nie­zna­nym kraju” – jak kie­dyś Rosję w książce okre­ślił mój mąż, więc będę ją pozna­wać i o niej pisać. Wyna­ję­łam tanie miesz­ka­nie w zwy­kłym domu obok tego, w któ­rym miesz­ka­li­śmy, luk­su­so­wego, prze­zna­czo­nego dla cudzo­ziem­ców, i zosta­łam. Jak się potem oka­zało, na czter­na­ście lat. To była wariacka decy­zja, prze­cież nie­dawno wzię­li­śmy ślub. No i sta­li­śmy się „mał­żeń­stwem dojaz­do­wym”.

Oczy­wi­ście, gdyby mój mąż nie był dzien­ni­ka­rzem z krwi i kości, ni­gdy by się na to nie zgo­dził. Przez te wszyst­kie lata wspie­rał mnie dziel­nie, był nie­za­wodny. On prze­cież rozu­miał, że nie ma bar­dziej inte­re­su­ją­cego kraju dla dzien­ni­ka­rza niż Rosja.

Czym tak Panią usi­dliła?

Tym, że „nic tutaj nie jest podobne do tego samego gdzie indziej”, jak napi­sa­łam w mojej pierw­szej książce o Rosji. Na przy­kład sklep. Warzywny na Arba­cie, w któ­rym nie­do­brze się robiło od smrodu zgni­łych owo­ców i warzyw… Albo mię­sny, w któ­rym sprze­da­wano jakieś obrzy­dliwe, obro­śnięte tłusz­czem kości, które mię­sem nazy­wano… U nas cze­goś takiego nawet za głę­bo­kiej komuny nie było. I ten tłum po te kości, napie­ra­jący, cisnący, gnio­tący… Aż trudno uwie­rzyć, jak ogromny skok cywi­li­za­cyjny doko­nał się w Rosji dzięki gospo­darce ryn­ko­wej! Teraz nie tylko Arbat wypu­co­wano, ale rosyj­skie mia­sta też. Tylko czy ludzie zmie­nili się tak bar­dzo jak sklepy?

Ten tłum to jedna z moich pierw­szych lek­cji rosyj­skiego: że u Rosjan, zresztą po dziś dzień, indy­wi­du­alizm jest źle widziany, a już na pewno nie w kolejce. Bo w kolejce jest masa, ciżba, a nie poje­dyn­cze osoby. Jeśli sto­isz w kolejce w Rosji to za tobą, ani przed tobą nie może być ani cen­ty­me­tra wol­nego miej­sca, jakby to była zbędna powierzch­nia, którą należy czymś wypeł­nić. Wszy­scy usta­wiają się tak, że jeden dru­giemu dyszy w kark, dep­cze po pię­tach, przy­ci­ska, i tym dru­gim na trze­ciego napiera… Gdzie indziej w kolejce, przed tobą i za tobą, będzie wolna prze­strzeń „nie­do­ty­kal­no­ści”, a w Rosji nie. A jak czło­wiek się odwróci i powie: „Czy mogłaby się pani tro­chę odsu­nąć”, napo­tka zdzi­wiony wzrok, no i wią­chę też usły­szeć może… Tak jakby żąda­nie wol­nej prze­strzeni wokół sie­bie naru­szało jakiś odwieczny rosyj­ski duch wspól­noty.

Gdy sąsie­dzi posta­no­wili wsta­wić meta­lowe drzwi do kory­ta­rza, to zaopa­trzyli je w meta­lową zasuwę i unie­moż­li­wili otwar­cie tych drzwi z zewnątrz klu­czem po dwu­dzie­stej dru­giej. Wszy­scy się z tym godzili, oprócz mnie. Mnie to wku­rzało nie tylko dla­tego, że miesz­ka­łam sama i nie miał mi kto po dwu­dzie­stej dru­giej tej zasuwy odsu­nąć, ale i dla­tego, że odczu­wa­łam to jako zamach na moją wol­ność. I tak oto nara­zi­łam się pomy­sło­dawcy tego rygoru, jak się póź­niej oka­zało, sta­remu kagie­besz­ni­kowi. Inni sąsie­dzi mnie po cichu wspie­rali, ale mu się nie sprze­ci­wiali. Wresz­cie zasuwę zdjęto. Dla mnie jed­nak moja nie­sub­or­dy­na­cja skoń­czyła się gorzko: facet otruł mi kota.

Pozo­stali sąsie­dzi oka­zy­wali mi jed­nak ogromną pomoc, rów­nież wtedy gdy okra­dziono moje miesz­ka­nie. Bo życz­li­wość, ser­decz­ność Rosjan też jest wyjąt­kowa. Bez ogra­ni­cze­nia w cza­sie czy prze­strzeni. Jeśli trzeba, przyjmą cię w środku nocy, albo prze­jadą pół mia­sta, żeby ci pomóc. Kie­dyś, gdy byłam bar­dzo chora, potrzebny mi był lek z odle­głej apteki. Kobieta, która ze mną roz­ma­wiała przez tele­fon, nad­kła­da­jąc drogi przy­wio­zła ten lek na „moją” sta­cję metra.

„Wyczuła w tobie cudzo­ziemkę, dla mnie by tego nie zro­biła” – orze­kła moja sąsiadka. Rze­czy­wi­ście, sto­su­nek do cudzo­ziem­ców jest spe­cjalny – co też ode­bra­łam jako jedną z pierw­szych lek­cji – bo Lena czy Masza, Sier­giej czy Dima na ogół nie repre­zen­tują wobec obco­kra­jowca sie­bie, ale Rosję, chcą się poka­zać z naj­lep­szej strony, to prze­jaw patrio­ty­zmu. Nie jestem jed­nak prze­ko­nana, czy ta kobieta z apteki nie wspar­łaby swo­jej rodaczki w bie­dzie. Bo w bie­dzie – powtó­rzę to raz jesz­cze – można na Rosjan liczyć. Moi dziad­ko­wie zesłani w cza­sie wojny za Ural prze­żyli tylko dzięki pomocy tubyl­ców.

A kolejna lek­cja?

Począ­tek lat 90., w kolejce po bilety lot­ni­cze… W okienku tabliczka „prze­rwa”, ale widzę, że ta pauza już dawno minęła i panienka powinna bilety sprze­da­wać. Nie ma jej i nie ma, więc zaczy­nam się dener­wo­wać, sar­kać, że co to za porządki, że do dyrek­tora pójdę, a Rosja­nie w tej kolejce do kasy nic – stoją, mil­czą. Patrzą na mnie jak na wariatkę i cze­kają dalej, a w ich oczach wyczy­tać można: „I o co ci cho­dzi, kobieto? Czego się tak dener­wu­jesz? Co to za sprawa w ogóle jest? ”. No i dalej stoją! Gdy wresz­cie dotar­łam do kie­row­nika, to oka­zało się, że przy­szli kon­tro­le­rzy i panienka z okienka udała się z nimi na obiad. Jed­nak po chwili uka­zała się inna panienka, w zastęp­stwie. I znowu nie wiem, czy zadzia­łała tu moja legi­ty­ma­cja zagra­nicz­nego kore­spon­denta, i czy kogoś „miej­sco­wego” pan kie­row­nik nie wywa­liłby za drzwi. Ale oni nawet nie pró­bo­wali…

Po jakimś cza­sie prze­by­wa­nia w Rosji zda­łam sobie sprawę, że to jest imma­nentne w tym naro­dzie – ta pora­ża­jąca, głę­boko zako­rze­niona iner­cja, ta powszechna spo­łeczna nie­moż­ność, efekt wie­ków znę­ca­nia się nad czło­wie­kiem, od chana mon­gol­skiego, przez bez­li­to­snych carów, po 80 lat komu­ni­zmu. Richard Pipes, ame­ry­kań­ski histo­ryk, pisze, że gdy pod koniec XIX wieku rosyj­ski mużyk zaczął zapo­zna­wać się z Biblią, to naj­pierw przy­swoił sobie frag­menty o poko­rze i bier­nym godze­niu się z losem. A Michaił Cho­dor­kow­ski stwier­dza: „Nasze spo­łe­czeń­stwo jest iner­cyjne do bólu”.

Ale prze­cież prze­ła­mali ten bez­wład w latach 90. Obu­dzili się, zaczęli wal­czyć o swoje…

Tak, ale dopiero po tym, gdy zezwo­liła na to wła­dza, gdy Gor­ba­czow rzu­cił hasło: „pie­re­strojka”. To było nie­praw­do­po­dobne, kiedy pod jej koniec wycho­dzili na te ogromne place, mogące pomie­ścić setki tysięcy, i gre­mial­nie kochali Jel­cyna. Wresz­cie wal­czyli prze­ciwko nie­rów­no­ści spo­łecz­nej, prze­ciwko bie­dzie i znie­wo­le­niu. Sza­leli na tych pla­cach z rado­ści, to było coś nie­by­wa­łego, jesz­cze bar­dziej przej­mu­ją­cego niż nasza Soli­dar­ność, bo na te demon­stra­cje przy­cho­dzili ludzie tak zabie­dzeni, jakich u nas się nie widy­wało. Gdy po raz pierw­szy przy­je­cha­łam do Rosji, zoba­czy­łam sza­ra­ków: wszy­scy ubrani na szaro, ciemne kolory, popie­laci na twa­rzach, ponu­rzy i nagle – jak zoba­czyli na tych pla­cach, że jest ich tylu – to zaczęli sza­leć z rado­ści. I te okrzyki: „Booria, Boria! Jel­cyn, Jeeel­cyyn!!!”. Ja nie­wiele z tego wów­czas rozu­mia­łam, ale tego nie zapo­mnę. I te tłumy przy­cho­dziły na place, i stały tam, dzień w dzień, i krzy­czały:

„Boooria!!! Jeeel­cyyn!!!”, a gdy Jel­cyn wygrał wybory pre­zy­denc­kie, to już osza­leli cał­ko­wi­cie. To wtedy na ulicy zoba­czy­łam nie­za­po­mnianą scenę: piękna, star­sza, siwa kobieta, o nie­bo­tycz­nych nogach, tań­czyła i śpie­wała: „Boria pobie­dił! Boria pobie­dił!!”.

Ta radość trwa­łaby pew­nie do dziś, gdyby wów­czas za baryłkę ropy nie pła­cono rap­tem od dzie­się­ciu do dwu­na­stu dola­rów. Tak niski kurs ropy ozna­czał jedno: że Borys Jel­cyn nie miał pie­nię­dzy na prze­pro­wa­dze­nie reform gospo­dar­czych, w kasie było pusto. Doświad­cze­nia też nie miał, bo skąd? Zro­bił nato­miast wszystko, żeby prze­pro­wa­dzić reformy demo­kra­tyczne. Za jego cza­sów festi­wal demo­kra­cji trwał w naj­lep­sze, par­tię zakła­dał, kto chciał, w Dumie kłó­ciło się ze sobą kil­ka­na­ście frak­cji. Ludzie, któ­rzy dotych­czas żyli jakby z gar­dłem zatka­nym pię­ścią, zaczęli nie tylko mówić, ale i krzy­czeć do woli. Trwało to do 1993 roku, do czasu puczu komu­ni­stów w par­la­men­cie prze­ciwko Jel­cynowi. Fie­sta skoń­czyła się tra­ge­dią: Jel­cyn wydał roz­kaz, by ostrze­lać budy­nek, w któ­rym zaba­ry­ka­do­wali się jego, uzbro­jeni skąd­inąd, prze­ciw­nicy, polała się krew, były ofiary… A potem szło coraz gorzej, potężna frak­cja komu­ni­stów w Dumie wal­czyła z pre­zy­den­tem, chcieli go znisz­czyć, a on coraz czę­ściej zacho­wy­wał się dziw­nie, nie wia­domo: chory czy pijany… Jel­cyn cie­szył się powa­ża­niem na Zacho­dzie, dzięki jego zabie­gom przy­jęto prze­cież Rosję do G8, ale dużo mniej­szym sza­cun­kiem obda­rzali go rodacy. Popeł­niał błędy, dopu­ścił do roz­pa­sa­nia oli­gar­chów, do ban­kruc­twa pań­stwa w 1998 roku, do milio­no­wych prze­krę­tów popeł­nia­nych przez jego naj­bliż­sze oto­cze­nie…

A ci Rosja­nie, któ­rzy kie­dyś wycho­dzili na ulice, któ­rzy tak bar­dzo chcieli zmian, oka­zy­wali się cią­gle tymi „sow­kami” z ZSRR… Nie potra­fili zro­zu­mieć, że zmiany mogą się powieść, jeśli dokona się prze­miana wewnątrz, w nich samych… Ot, dro­biazg: przy­jaź­ni­łam się wtedy z Olgą, świetną kobitką, depu­to­waną z ramie­nia demo­kra­tycz­nej par­tii Jabłoko. Za każ­dym razem przy­jeż­dżała do mnie służ­bo­wym samo­cho­dem z kie­rowcą. Dzi­wi­łam się: „Olga, jakże tak? Prze­cież jesteś u mnie pry­wat­nie, po godzi­nach, to nie fair, żeby kie­rowca cze­kał”, a ona robiła maślane oczy i nie rozu­miała, o co cho­dzi… A ja nie rozu­miałam, że tu nie tyle o samo­chód idzie, ile o pre­stiż, czyli kie­rowcę. Bo kim jest urzęd­nik, który sam pro­wa­dzi auto? Nikim. Ale to dro­biazg wobec nie­le­gal­nego pry­wa­ty­zo­wa­nia przez depu­to­wa­nych służ­bo­wych miesz­kań, wszyst­kiego zresztą, co się dało. I tak ze wszyst­kim.

Wra­ca­jąc do Jel­cyna – przy­po­mnijmy, że choć dzien­ni­ka­rze nie zosta­wiali na nim suchej nitki, kpili sobie z niego w tele­wi­zji, on się z tym spo­koj­nie godził, a co bar­dziej zacie­kłych zapra­szał na Kreml, by poga­dać. To był wspa­niały czas dla rosyj­skiej demo­kra­cji: oby­wa­tel nie bał się pań­stwa. Ktoś kie­dyś zauwa­żył, że tysiąc lat to zale­d­wie dzie­się­ciu stu­let­nich star­ców. Ilu z nich nie drżało tu przed wła­dzą? Władcy wszę­dzie bywali okrutni, ale nikt z nich nie dorów­nał Iwa­nowi Groź­nemu. Histo­ria po nim, to jakby kolejne odsłony tego samego, od oprycz­niny, przez NKWD, po KGB. Rewo­lu­cje też wszę­dzie są okrutne, ale czy paź­dzier­ni­kowa nie była w naszych cza­sach naj­okrut­niej­sza? Więc jak długo w histo­rii Rosji trwał okres naprawdę wolny od stra­chu oby­wa­tela przed pań­stwem? Od 1986 roku, kiedy Gor­ba­czow wypu­ścił Sacha­rowa z domo­wego aresztu w Gor­kim, a ostat­nich więź­niów poli­tycz­nych z łagrów, do 2000 roku, roku wstą­pie­nia Putina na Kreml. Za krótko, by się od odwiecz­nego stra­chu uwol­nić.

Lata dzie­więć­dzie­siąte wyda­wały się jed­nak cza­sem kar­na­wału, takiego odwró­ce­nia. Przy­jeż­dża­ją­cym z zewnątrz – pomimo kry­zysu eko­no­micz­nego, pomimo cie­nia wojny w Cze­cze­nii, korup­cji, uwi­kłań kry­mi­nal­nych – Rosja zda­wała się wresz­cie wyzwo­lona, chwi­lami wyuz­dana wręcz. Bar­dziej libe­ralna, bar­dziej spon­ta­niczna, bar­dziej nie­prze­wi­dy­walna niż Pol­ska…

Tyle że to wła­śnie była Rosja oglą­dana oczami przy­jezd­nych. Ci przy­jezdni nie widzieli, jak się taki roz­ba­wiony oby­wa­tel zmie­nia, gdy podej­dzie do niego mili­cjant, dziś zwany poli­cjan­tem, żeby go wyle­gi­ty­mo­wać. Rosja­nie są gene­tycz­nie wypo­sa­żeni w dodat­kowy chro­mo­som: chro­mo­som stra­chu. Cho­ciaż ni­gdy sami przed sobą się do tego nie przy­znają…

Przy­jaź­ni­łam się z moją sąsiadką Leną. Im lepiej ją pozna­wa­łam, tym lepiej poj­mo­wa­łam, że nie­mal każdy czło­wiek tu to zagadka. Śliczną, ele­gancką Lenoczkę spo­tka­łam kie­dyś przy wyj­ściu z naszej sta­cji metra w opła­ka­nym sta­nie. Blada, roz­ma­zany maki­jaż, dygo­cąca, oparta o ścianę. Ją, rodo­witą moskwiankę, wła­ści­cielkę nie­źle pro­spe­ru­ją­cego biura tury­stycz­nego, mającą kon­takty z mafią – bo każdy, kto zaj­muje się biz­ne­sem, musi takie mieć – mili­cjanci zgar­nęli z ulicy, bo nie chciała poka­zać dowodu oso­bi­stego. Miała w nim scho­wane dwa tysiące dola­rów, wpła­cone przez klienta, które oni spo­koj­nie by zabrali. Co z nią robiono w „suce”, nie chciała powie­dzieć, zdo­łała jedy­nie wykrztu­sić, że kiedy już pro­wa­dzono ją do celi w komi­sa­ria­cie, to z gabi­netu aku­rat wyszedł naczel­nik, jej dobry zna­jomy, który oczy­wi­ście kazał ją zwol­nić. A gdyby wyszedł on z tego gabi­netu minutę póź­niej? Ale gdy po jakimś tygo­dniu spy­ta­łam, czy przy­szła już do sie­bie po tam­tym zda­rze­niu, spoj­rzała twar­dym wzro­kiem i pal­nęła: „Po jakim zda­rze­niu? Ja nic nie pamię­tam!”. Chro­mo­som stra­chu może być i nabyty: kie­dyś zachciało mi się robić zdję­cia w oko­licy metra Pusz­kin­skaja, nie w samym metrze, bo na to trzeba mieć spe­cjalne zezwo­le­nie, no i zwi­nęła mnie mili­cjantka, zaczęła dzwo­nić po jakiś Spec­naz, gro­zić mi strasz­nymi karami, i oczy­wi­ście zabrała kartę akre­dy­ta­cyjną. Po dłu­gich a cięż­kich przej­ściach, gdy zapro­po­no­wa­łam jej 50 dola­rów, Spec­naz odwo­łała, kartę oddała, i – dobra taka – jesz­cze się zain­te­re­so­wała, czy będę miała jutro na chleb. Kiedy indziej mili­cjant gro­ził, że moją kartę wrzuci do kanału, bo się wsta­wi­łam za jakąś szar­paną przez niego kobietą. Jesz­cze kilka podob­nych spo­tkań i każdy zbli­ża­jący się do mnie moskiew­ski mili­cjant wywo­ły­wał deli­katny para­liż. Jak widać, ten chro­mo­som jest zaraź­liwy.

My nie możemy taką samą miarą mie­rzyć sie­bie i ludzi radziec­kich, któ­rzy na przy­kład w swo­ich albu­mach rodzin­nych wyci­nali główki przod­ków, żeby nie było widać ary­sto­kra­tycz­nej kryzy czy ele­ganc­kiego kra­wata. Wstrzą­sa­jące są te albumy. Co tak zwany cywi­li­zo­wany świat wie o stra­chu w porów­na­niu z nimi?

Rewer­sem tego stra­chu jest jed­nak odwaga, która w Rosji ma rów­nież spe­cy­ficzny, nie­po­wta­rzalny smak…

Rosja­nie z despe­racką odwagą rzu­cają się na kolejną bez­sen­sowną wojnę: Afga­ni­stan, Cze­cze­nia, Gru­zja, Ukra­ina… Ale pro­blem śmierci, czyli cena życia w Rosji, to znowu temat: oby­wa­tel a pań­stwo. „Jed­nostka zerem, jed­nostka bzdurą” – pisał Maja­kow­ski, no i wła­dza od wie­ków ponie­wiera tą jed­nostką w spo­sób uni­kalny. Tylko od 2005 roku samo­bój­stwo w woj­sku popeł­niło ponad 2,5 tysiąca ludzi, bo znę­ca­nie się nad żoł­nie­rzami w Rosji też nie ma ni­gdzie rów­nego sobie. Z ogól­nej pogardy dla życia bie­rze się łatwość zada­wa­nia śmierci innym.

Na przy­kład moja sąsiadka Ałła. Nie­zwy­kłej dobroci kobieta, fili­gra­nowa, śliczna. Podzi­wia­łam ją, bo poma­gała komu się da. Potra­fiła zaopie­ko­wać się nocu­ją­cym przy śmiet­niku włó­częgą, star­szym czło­wie­kiem, nie­wi­do­mym. Zapro­wa­dziła go do swego ele­ganc­kiego miesz­ka­nia, odwszyła, wyszo­ro­wała, potem zała­twiła mu miej­sce w jakimś domu opieki. Bar­dzo też pomo­gła zamiesz­ka­łej u mnie rodzi­nie uchodź­ców z Cze­cze­nii, choć zawsze popie­rała pre­zy­denta Putina, więc jego wojnę prze­ciw Cze­cze­nom też. Rów­no­cze­śnie jed­nak – gdy skrzyw­dzono jej syna na dys­ko­tece, bo obwie­szony zło­tymi ozdo­bami przy­cią­gnął nar­ko­ma­nów, któ­rzy poła­mali mu ręce, to nie poszła na poli­cję, bo nie wie­rzy w rodzimą spra­wie­dli­wość, ale wyna­jęła ban­dy­tów, a ci czte­rech napast­ni­ków nie­mal śmier­tel­nie pobili, a dwóch zabili. Wcale się tym nie zmar­twiła. Czy można taką osobę jed­no­znacz­nie osą­dzić?

Ten jakby lek­ce­wa­żący sto­su­nek do śmierci, prze­kłada się i na przod­ków. Dzi­wiło mnie na przy­kład to, że więk­szość nie inte­re­suje się, gdzie zgi­nęli, jak umie­rali… „Dla­czego nie szu­kasz wia­do­mo­ści o twoim dziadku” – pytam Sier­gieja, ofi­cera rosyj­skiej armii. „A po co mi to? Nie chcę wie­dzieć czy to jego roz­strze­lali, czy to on roz­strze­li­wał. Zgi­nął gdzieś i już. A zresztą, gdzie ja mam szu­kać jego śla­dów? W jakim archi­wum? W KGB?”. Kiedy byłam przy eks­hu­ma­cji pol­skich gro­bów w Mied­noje, prze­miły batiuszka powie­dział: „Jakie to piękne, że dla was ważny jest każdy pole­gły, że ich szu­ka­cie, czci­cie, chce­cie po ludzku pogrze­bać… Nie to, co u nas”. Batiuszka, który zresztą odpra­wiał modły nad pol­skimi gro­bami, opo­wia­dał, że tuż obok, w Twe­rze, w szpi­talu woj­sko­wym umie­rało tak wielu radziec­kich żoł­nie­rzy, że nikt nie myślał ich grze­bać, więc zwłoki wyrzu­cano do rowów i pobli­skich lasów. Nie­mal przy każ­dych wykop­kach, pod rurę czy prze­wód, wycho­dzą spod ziemi czaszki i kości. O ich eks­hu­ma­cję i pogrzeb Putin, ten naj­bar­dziej patrio­tyczny z pre­zy­den­tów, jakoś nie zadbał. Pełno jest za to pomni­ków, takich jak w Woł­go­gra­dzie, na Kur­ha­nie Mamaja: wokół gazon, a pod nim kości. I po tych kościach dep­czą prze­chod­nie. Bo nie cho­dzi o sza­cu­nek dla szcząt­ków, o cześć dla pole­głych, ale o hołd dla zwy­cię­skiej wła­dzy…Wła­dza się liczy, nie czło­wiek. A teraz pole­głych na Ukra­inie żoł­nie­rzy rosyj­skich wolno grze­bać tylko nocami, żeby sąsie­dzi nie widzieli, no bo prze­cież ofi­cjal­nie Rosja­nie tam nie wal­czą. I to szczę­ście, gdy zwłoki tra­fią do rodziny, bo bez­i­mien­nymi tru­pami zawa­lone były kost­nice w Doniecku na przy­kład. Jeliena Wasil­jewa, rosyj­ska dzia­łaczka, która stwo­rzyła grupę zaj­mu­jącą się trans­por­tem pole­głych na Ukra­inie rosyj­skich żoł­nie­rzy, oznaj­miła na por­talu cen­zor.net (цензор.нет) 4 wrze­śnia 2014 roku, że część zwłok się spa­lało w sze­ściu prze­woź­nych rucho­mych kre­ma­to­riach IN-50.1k, pro­du­ko­wa­nych w Peters­burgu na bazie samo­cho­dów marki Volvo dla uty­li­za­cji odpa­dów bio­lo­gicz­nych – na przy­kład cho­rego bydła. Wasil­jewa przy­ta­czała tam świa­dec­twa kilku świad­ków, któ­rzy te kre­ma­to­ria widzieli.

Może to więc i nie dziwne, że rosyj­ski czło­wiek przy­wykł do tego, że go tuma­nią i stłam­sił w sobie potrzebę szu­ka­nia jakichś ukry­wa­nych przez wła­dzę prawd? Kto życie poświę­cił – cza­sem i dosłow­nie – żeby dogrze­bać się prawdy o aktach ter­ro­ry­stycz­nych w Rosji? Garstka spo­łecz­ni­ków i dzien­ni­ka­rzy. Kogo to nie­wiele obcho­dzi? Więk­szość spo­łe­czeń­stwa, mimo że to sze­re­gowi człon­ko­wie tego spo­łe­czeń­stwa ginęli w teatrze Dubrowka czy w Bie­sła­nie. Pytam kogoś: „Nie zasta­na­wia cię, dla­czego w każ­dym więk­szym akcie ter­ro­ry­stycz­nym zabija się wszyst­kich ter­ro­ry­stów zamiast ich aresz­to­wać? ”. Odpo­wiada: „W tele­wi­zji mówili, że tak trzeba było, no to trzeba było i już”. Więk­szość chce wie­rzyć w pro­ste prawdy obja­wione z ekranu. Ale kie­dyż wła­ści­wie w oby­wa­te­lach mogła się wykształ­cić kul­tura poli­tyczna, jeśli za carów zaj­mo­wa­nie się poli­tyką było karalne, a za komu­ni­stów – obo­wiąz­kowe, tyle że odmóż­dżone, i do takiego wła­śnie odmóż­dże­nia zawró­cił naród pre­zy­dent Putin? Po pie­re­strojce demo­kra­cja trwała za krótko, Rosja­nie nie zdą­żyli przy­swoić sobie nawet jej alfa­betu…

Nie rozu­mieli też, że, skoro sami chcieli wol­no­ści, to innym, naro­dom wchło­nię­tym do impe­rium, ta wol­ność także przy­słu­guje…

To brzmi jak oskar­że­nie, ale czy ten naród może być inny, skoro nie było takiego momentu w dzie­jach Rosjan, w któ­rym powie­dziano by im i nauczono ich, że inne narody też mają swoją war­tość?

Bo naj­pierw była car­ska Rosja, w któ­rej chłop­stwo, celowo utrzy­my­wane w nie­uc­twie, o ist­nie­niu innych państw dowia­dy­wało się, gdy szło na ich pod­bój, a potem zro­bił się komu­nizm, gdzie ludziom wma­wiano, że „radzieccy” są naj­lep­szym i naj­więk­szym naro­dem świata, któ­rego to narodu wszy­scy się na świe­cie boją. Rozu­mie­cie? Kate­go­ria stra­chu jako naro­dowa war­tość, przez 80 lat komu­nizmu, to gdzie tu jest miej­sce na posza­no­wa­nie innych, na prawo innych do samo­sta­no­wie­nia? Prze­cież to jest cały czas feu­dalna psy­chika: robić wszystko, by inni się mnie bali, no a jeśli się boją, to nic nie są warci, bo ja jestem sil­niej­szy, lep­szy, bo to mnie się boją. I kółko się zamyka… Zapy­ta­łam kie­dyś faceta z Pie­tro­paw­łow­ska Kam­czac­kiego, stu­ty­sięcz­nego, brzyd­kiego mia­sta na Dale­kim Wscho­dzie, czy nie chciałby na przy­kład żyć w pięk­nej, boga­tej Szwaj­ca­rii. Usły­sza­łam: „Zwa­rio­wa­łaś, w takim małym, nie­waż­nym kra­iku!?”.

Ale – poza psy­cho­lo­gią – jest jesz­cze histo­ria, zbiór fak­tów, o któ­rych nikt Rosjan ni­gdy nie uczył. Oni nie wie­dzieli, że krzyw­dzili, bo skąd niby mieli to wie­dzieć? Prze­cież wykła­dana w szko­łach histo­ria Związku Radziec­kiego to pasmo nie­usta­ją­cych zwy­cięstw i suk­ce­sów w imię lep­szego jutra i świe­tla­nej przy­szło­ści! A jeśli wojna, to albo w obro­nie wła­snej, albo w obro­nie innego pań­stwa przed jakimś nie­szczę­ściem. Prze­cież teraz też bro­nią Ukra­iny przed faszy­zmem, prawda?

Gdzie tu miej­sce na zbrod­nie, na ból zada­wany innym? A nawet jeśli, to prze­cież ta świe­tlana przy­szłość, w imię któ­rej zbrod­nie te były popeł­niane, ten wiecz­nie nie­siony gołą­bek pokoju, uspra­wie­dli­wiały wszystko… To jak ma ten naród sza­no­wać innych?

Rosja­nie histo­rii zaczęli się uczyć dopiero na prze­ło­mie lat 80. i 90. XX wieku. Michaił Gor­ba­czow ogła­sza gła­snost i otwiera pra­wie wszyst­kie archiwa, Jel­cyn otwiera wszyst­kie. Panuje sza­leń­stwo, histo­rycy bie­gną do tych archi­wów i poznają rze­czy­wi­stą histo­rię swo­jego narodu. Borys Jel­cyn naka­zuje mini­ster­stwu przy­go­to­wa­nie nowych pod­ręcz­ni­ków. Powstaje wów­czas zna­ko­mita pozy­cja Alek­san­dra Kre­dera, pod­ręcz­nik histo­rii powszech­nej, a nieco póź­niej – rów­nie zna­ko­mity pod­ręcz­nik współ­cze­snej histo­rii Rosji Igora Dołuc­kiego. Dołucki na przy­kład w swoim pod­ręcz­niku, mówiąc o Taj­nym Pro­to­kole do paktu Rib­ben­trop-Moło­tow, pisał tak mniej wię­cej: „W 1939 roku stało się to i to, z naszej per­spek­tywy wyglą­dało to tak. Ale co byś powie­dział, gdy­byś był Pola­kiem, Ukra­iń­cem, Litwi­nem?”. Fakty, a potem ich ocena ze wszyst­kich stron. No i te indy­wi­du­ali­styczne pyta­nia: „Czy uwa­żasz, że…”; „A co byś powie­dział, gdyby…”.

Pod­ręcz­niki oka­zały się „wro­gie”, „nie­pa­trio­tyczne”, „oszu­kań­cze”. Nagonka na nie zaczęła się w 1999 roku, gdy Putin został pre­mie­rem, nie­długo potem Kre­der zmarł po dru­gim zawale, w 2003 zli­kwi­do­wano pod­ręcz­nik Dołuc­kiego, bo według Putina były w nim „plewy i śmie­cie”, archiwa poza­my­kano, a w 2010 roku Putin oświad­czył, że dość tych wro­gich inter­pre­ta­cji, będzie jeden pod­ręcz­nik histo­rii, który ma wzmoc­nić w Rosja­nach poczu­cie dumy naro­do­wej i patrio­tyzm, a pod­wa­ża­nie „prawdy o zwy­cię­stwach Armii Czer­wo­nej” będzie karane. Szkoda tylko, że ten wpa­jany przez niego patrio­tyzm, bar­dziej niż miło­ścią do Rosji jest prze­siąk­nięty nie­na­wi­ścią do innych państw.

Może jeste­śmy zbyt nie­cier­pliwi? Prze­cież budo­wa­nie świa­do­mo­ści histo­rycz­nej to pro­ces, nie da się tego nad­ro­bić w kilka lat…

Nie da się. To jed­nak ozna­cza, że Rosja­nie zostali „przy swoim”… Pamię­tam małe uro­dzi­nowe przy­ję­cie chyba w poło­wie lat 90. u moich dale­kich krew­nych, star­szych pań­stwa. Toczy się przy stole roz­mowa, ja mówię, że to świet­nie, że wresz­cie ta demo­kra­cja, że każdy może powie­dzieć, co myśli, a w Dumie tyle par­tii… Zapa­dła cisza, a w końcu jedna z pań, mocno zde­ner­wo­wana, powie­działa:

„A ja nie chcę! Nie chcę, żeby było tyle par­tii i żebym ja musiała wybie­rać! Ja nie chcę tego, ja nie rozu­miem, chcę jed­nej prawdy i jed­nej tele­wi­zji!”.

Szczęka mi opa­dła, ale nagle zda­łam sobie sprawę, że droga od radziec­kiego komu­ni­zmu do demo­kra­cji to nie rewo­lu­cja, a ewo­lu­cja, i daj Boże, by była krót­sza, niż ta u Dar­wina. A mówiąc serio, byłaby krót­sza i pro­sta, gdyby Putin nie odwró­cił dro­go­wska­zów wstecz. A poza tym ta histo­ria pisana „po nowemu”, ta, która wycie­kła z archi­wów, może być dla Rosjan za trudna do przy­ję­cia… Bo o czym w tych nowych pod­ręcz­ni­kach histo­rii było? Że Rosja­nie są cią­gle i wszyst­kiemu winni. Kto by chciał znać taką prawdę? „A ja nie chcę! Co wy sobie myśli­cie, że my będziemy wiecz­nie przed wami na kola­nach? Że myśmy tylko wszyst­kich krzyw­dzili? A że ura­to­wa­li­śmy Europę przed faszy­zmem to co, nie­prawda może?” – sły­sza­łam wie­lo­krot­nie. Oni wie­dzą swoje…

Z tele­wi­zji…

Wyłącz­nie! Gdy miesz­ka­łam w Moskwie, przy­jaź­ni­łam się z Ałłoczką, tą, która sama wymie­rzyła spra­wie­dli­wość za pobi­tego syna. Prze­ga­da­ły­śmy nie­jedną noc przy kie­liszku her­baty. Ałłoczka znała mnie, widziała, jak żyję i czym się zaj­muję. No i wie­działa dla­czego jeż­dżę do Cze­cze­nii, ale wie­dza to jedno, a tele­wi­zja – dru­gie. Otóż w tele­wi­zji trą­biono, że tacy, któ­rzy samo­rzut­nie jeż­dżą do Cze­cze­nii to agenci, wspie­ra­jący ter­ro­ry­stów za ame­ry­kań­skie na przy­kład pie­nią­dze. Trzeba przy­po­mnieć, że przez wiele lat wojny, czyli „ope­ra­cji anty­ter­ro­ry­stycz­nej”, dzien­ni­ka­rzom do Cze­cze­nii wstęp był wzbro­niony. Szcze­gól­nie zagra­nicz­nym dzien­ni­ka­rzom. Legal­nie mogli się tam dostać w gru­pie, z opie­ku­nem wyzna­czo­nym przez admi­ni­stra­cję pre­zy­denta. I ta Ałłoczka któ­re­goś dnia mi mówi: „Słu­chaj, ja już pra­wie byłam pewna, że jesteś agen­tem, ale wyszło mi jed­nak, że nie możesz nim być, bo jesteś za biedna”. Zamu­ro­wało mnie, bo roz­ma­wia­ły­śmy pra­wie codzien­nie, ale ona i tak wie­działa swoje. No to dawaj, znowu jej tłu­ma­czę: „Ałłoczka, prze­cież wiesz, po co ja tam jeż­dżę. Chcę wie­dzieć, co się tam dzieje naprawdę, jestem dzien­ni­ka­rzem”. A ona na to: „No prze­cież ci mówią!”. „Gdzie mi mówią?” – pytam. „No w tele­wi­zji! Prze­cież ci mówią, co się dzieje, to po cho­lerę ty jeź­dzisz jesz­cze spraw­dzać, co oni mówią!”.

Ale ja jeź­dzi­łam… W 1999 roku, gdy wybu­chła druga wojna cze­czeń­ska, też się tam wybie­ra­łam. Przed wyjaz­dem zna­la­zła mnie w Moskwie kobieta, Cze­czenka, która żyła w sto­licy od dłuż­szego czasu. Wci­snęła mi do ręki, zebrane pew­nie z tru­dem, 90 dola­rów i popro­siła, bym zna­la­zła jej sio­strę, o któ­rej wie­działa tylko tyle, że spod bomb ucie­kła do sąsied­niej Ingu­sze­tii – tak jak stała – z mężem i trzy­let­nią córeczką, i żebym dała jej te pie­nią­dze. Zna­la­złam tę kobietę… Weszłam do jakiejś okrop­nej, śmier­dzą­cej piw­nicy, którą im wynaj­mo­wali bra­cia Ingu­sze, zoba­czy­łam nie­wy­so­kiego Cze­czena o bar­dzo sym­pa­tycz­nej twa­rzy i tulącą się do niego dzie­wuszkę. Po chwili weszła matka, czter­dzie­sto­let­nia, blada jak ściana kobieta. Dałam jej te pie­nią­dze, ale nie umia­łam, nie mogłam z tej piw­nicy wyjść. Pomy­śla­łam sobie: Boże, prze­cież ja wynaj­muję trzy pokoje w tej Moskwie, a oni tu, jak zaszczute zwie­rzęta, na cho­lerę mi te pokoje? Mówię do nich: „Malid, ty zosta­jesz” – bo razem z face­tem nie chcia­łam jed­nak miesz­kać – „ale Raja z Tosieńką mogą do mnie na jakiś czas przy­je­chać”. No i przy­je­chała Rajeczka z tą malutką. Jesz­cze bar­dzo długo w domu czuć było stę­chli­znę tam­tej piw­nicy, którą prze­sią­kły ich rze­czy. Zaakli­ma­ty­zo­wały się jakoś, a ja wyje­cha­łam na Boże Naro­dze­nie do Pol­ski. Wra­cam i kogo widzę? Malida oczy­wi­ście. „No, prze­cież pro­si­łam…” – mówię do Raji. „No jakże tak, ja bez męża, a dziecko bez ojca?” – odpo­wiada. Typowi Cze­czeni. Rodzina przede wszyst­kim. No i tak prze­miesz­ka­li­śmy razem dwa lata. Bar­dzo się zży­li­śmy ze sobą. Skoń­czyły się jed­nak moje moskiew­skie zna­jo­mo­ści nie tylko dla­tego, że gości nie mia­łam już gdzie przy­jąć. Nie bar­dzo się do mnie w gości kwa­piono. Nie chciano ze mną utrzy­my­wać kon­taktu. Rosja­nie podzie­lili się na dwie grupy: jedni uwa­żali mnie za wroga, zgod­nie z tym, co w głowy kła­dła im tele­wi­zja, a inni bali się pod­trzy­my­wać zna­jo­mość z „tą, która pomaga ter­ro­ry­stom”.

Nie wyba­czyli Pani tych Cze­cze­nów w domu?

I tak, i nie… Natura Rosjan jest prze­dziwna… Ta moja Ałłoczka, nie odzy­wała się do mnie przez dłuż­szy czas, bo ona nie­na­wi­dziła „czar­nych”, aż wresz­cie któ­re­goś dnia przy­gnała ją jed­nak cie­ka­wość. Sta­nęła w progu, zoba­czyła, że to nor­malni ludzie, nie bie­gają z kin­dża­łem w zębach, no i zaczęła mnie wspie­rać. Nor­malne rosyj­skie serce się w niej ode­zwało. I to jest wła­śnie ten moment, gdzie za dia­bła nie zro­zu­miesz Rosja­nina, bo Ałłoczka bar­dzo mi z tymi Cze­cze­nami pomo­gła, nie­na­wi­dząc ich jed­no­cze­śnie jako nacji i wcale się z tą nie­na­wi­ścią nie kry­jąc. Zna­la­zła dla nich pracę, dla małej przed­szkole… Ale na­dal nie mogła pojąć, po co ja do tej Cze­cze­nii jeż­dżę. Albo Sier­giej, zna­jomy, który był wów­czas takim wscho­dzą­cym biz­nes­me­nem. Wszedł, rozej­rzał się, pyta czyje to rze­czy, a ja mu opo­wia­dam, że mam tu wła­śnie taką rodzinę na utrzy­ma­niu. Wie­dział, że z kasą u mnie kru­cho, prze­cież ja byłam dzien­ni­ka­rzem nie­za­leż­nym, więc nikomu nie zale­żało na tym, by mi pła­cić, tylko na miesz­ka­nie dosta­wa­łam pie­nią­dze z Pol­satu. Wycią­gnął bez słowa sto dola­rów, wrę­czył mi je, odwró­cił się na pię­cie i znik­nął.

Albo pani, która wynaj­mo­wała mi miesz­ka­nie. Wie­działa, że miesz­kam z Cze­cze­nami. Była zie­lona ze stra­chu, ale z miesz­ka­nia mnie nie wyrzu­ciła.

A to, co dzieje się z udzia­łem Rosji na wscho­dzie Ukra­iny, czy to jest wła­śnie prze­jaw pogardy dla „małych nacji”? Powie­działa Pani wcze­śniej, iż Rosjan ni­gdy nie nauczono tego, że inne narody też mają swoją war­tość. Czy – wobec tego – brak tej nauki może być wystar­cza­ją­cym wytłu­ma­cze­niem przy­zwo­le­nia narodu na to, by Rosja jako pań­stwo inge­ro­wała w sprawy Ukra­iny?

Pro­szę panów, chwi­leczkę! Ukra­ina to jest skan­dal, który leży na sumie­niach nas wszyst­kich, także, a może przede wszyst­kim, na sumie­niu tego zaki­cha­nego Zachodu! Wszy­scy dosko­nale wie­dzieli, w któ­rym kie­runku zmie­rza Rosja, bo Putin na początku swo­ich rzą­dów dokład­nie to wszyst­kim w oczy powie­dział, no ale łatwiej uda­wać głupka i mówić: „O mój Boże! Wszedł na Ukra­inę? I kto by się spo­dzie­wał?” niż przy­znać się do tego, że się od początku wie­działo, jak się to może skoń­czyć, tylko nic się z tą wie­dzą – ze względu na roz­ma­ite inte­resy – nie robiło!

Kiedy Putin w 2000 roku doszedł do wła­dzy, lide­rzy Zachodu zgod­nym chó­rem uty­ski­wali, że no tak, co prawda ta Cze­cze­nia, no nie­ład­nie, nie­ład­nie, no ale nie prze­sa­dzajmy, dajmy mu czas, buduje prze­cież demo­kra­tyczne pań­stwo. I Made­le­ine Albri­ght, i Tony Blair – wszy­scy to powta­rzali. Bo nie­szczę­ściem, które dopro­wa­dziło do tego, co dzieje się na Ukra­inie, było to, że po Gor­ba­czo­wie uznano, że Kreml to już nie wróg, a part­ner. I krem­li­no­lo­dzy poszli sadzić pie­truszkę. Pamię­tam, że w tym cza­sie, nie­mal z dnia na dzień, znik­nęli z Moskwy zachodni kore­spon­denci. Do 2001 roku jesz­cze mówiono i pisano o tra­ge­dii Cze­cze­nów, ale po 11 wrze­śnia Cze­czeni zamie­nili się już tylko w muzuł­ma­nów, czyli zbio­ro­wych wro­gów ludz­ko­ści.

Potwor­no­ści Cze­cze­nii wypa­ro­wały z mediów. Potwor­no­ści, to nie jest wyol­brzy­mie­nie, tam działy się rze­czy… Ja prze­ży­łam „zaczystkę”. Byłam scho­wana za tap­cza­nem, i nawet dzi­siaj o tym mówić nie mogę. Ja za tym tap­cza­nem, a oni… No, mniej­sza z tym. Kosz­mar tej wojny, to nie tylko bom­bar­do­wa­nie, zabi­ja­nie, ale te potworne tor­tury, te nie­wy­obra­żalne tor­tury… Póź­niej nie raz sły­sza­łam od kogoś, komu udało się prze­żyć: „Modli­łem się, by zaraz umrzeć”.

Wyobraź­nia opraw­ców była bez­gra­niczna: przy­pa­la­nie papie­ro­sami wszel­kich moż­li­wych miejsc, przy­pa­la­nie pal­ni­kiem gazo­wym, piło­wa­nie zębów pil­ni­kiem tech­nicz­nym, ska­ka­nie cięż­kimi bucio­rami po czło­wieku, po twa­rzy też, łama­nie koń­czyn, pod­łą­cza­nie uszu, kolan, geni­ta­liów do prądu, pod­wie­sza­nie zwią­za­nego czło­wieka do sufitu, albo tak zwane ukrzy­żo­wa­nie – czyli przy­bi­ja­nie do drew­nia­nych drzwi dłoni czło­wieka roz­po­star­tego na tych drzwiach jak Chry­stus, obci­na­nie róż­nych czę­ści ciała, kobie­tom też, gwał­ce­nie kobiet i męż­czyzn, także roz­bitą butelką lub innym okrop­nym przy­rzą­dem, ści­ska­nie głowy żela­zną obrę­czą aż do pęk­nię­cia czaszki, dusze­nie poprzez zakła­da­nie worka pla­sti­ko­wego i szczelne jego zamknię­cie, roz­pru­wa­nie brzu­cha.

Mam album pełen zdjęć ludzi, któ­rzy tor­tur nie prze­żyli. Tor­tu­ru­jący mogli być pewni bez­kar­no­ści. Tylko jeden oprawca tra­fił przed sąd: puł­kow­nik Buda­now, który znę­cał się nad osiem­na­sto­let­nią Cze­czenką całą noc, wresz­cie ją udu­sił. A był sądzony tylko dla­tego, że zbun­to­wali się prze­ciw niemu jego pod­władni, nad któ­rymi też się znę­cał.

Do Cze­cze­nii prze­do­sta­wali się tylko nie­liczni zachodni kore­spon­denci. Putin miał dużo szczę­ścia, bo gdyby tra­fił na takich poli­ty­ków jak Ronald Reagan czy Mar­ga­ret That­cher, to już w 2004 roku, po pierw­szej kaden­cji, byłoby po jego karie­rze poli­tycz­nej. Ale tra­fił na takich jak Ger­hard Schröder, z któ­rym tylko w cza­sie pierw­szej kaden­cji spo­tkał się 57 razy, czy Silvio Ber­lu­sconi, z któ­rym jeź­dzi na week­endy i dziś, czy Jacques Chi­rac, który w 2006 roku przy­znał mu Legię Hono­rową.

Dla­czego twier­dzę, że wszystko było jasne od początku? A co mówił Putin w 2000 roku w Radzie Fede­ra­cji? Mniej wię­cej tak: „Od teraz będzie pań­stwo silne, a jak się komuś nie podoba słowo silne, to pań­stwo efek­tywne, choć poja­wią się spe­ku­la­cje, że jest to pań­stwo auto­ry­tarne”. I za chwilę dowia­du­jemy się, co to zna­czy „efek­tywne”.

Pierw­sze, co wpro­wa­dza Putin, to dok­tryna bez­pie­czeń­stwa, która zamyka wła­ści­wie usta mediom, pod­po­rząd­ko­wu­jąc je – w isto­cie – nad­zo­rowi służb spe­cjal­nych, a także na przy­kład reak­ty­wuje moż­li­wo­ści ataku z uży­ciem broni jądro­wej, bo wcze­śniej ist­niała tylko moż­li­wość obrony.

Mili­ta­ry­zuje też szkol­nic­two, wpro­wa­dza­jąc szkoły kade­tów – w roku 2007 było już sto takich szkół – oraz reak­ty­wuje sowiecki pro­gram GTO – Gotow k trudu i obo­ro­nie („gotów do pracy i obrony”), zgod­nie z któ­rym każdy Rosja­nin w wieku od sze­ściu do sześć­dzie­się­ciu lat miał obo­wią­zek zda­wać tak zwane normy, czyli musiał raz do roku przy­stę­po­wać do egza­minu przed komi­sją z odpo­wied­niej, prze­wi­dzia­nej nor­mami, liczby pom­pek, rzu­tów, pod­cią­gnięć na drążku i paru innych dys­cy­plin, łącz­nie z bie­ga­niem i pły­wa­niem. Pro­wa­dzi też poli­tykę „trzy razy jeden” – jeden naród, jeden wódz, jedna tele­wi­zja – i od samego początku mówi o koniecz­no­ści sca­le­nia ziem rosyj­skich. Mówi o tym wszę­dzie, w każ­dym swoim prze­mó­wie­niu, jesz­cze przed 2009 rokiem wspo­mina o Mało­ro­sji. Igno­ru­jąc sprawy gospo­dar­cze, sta­wia na reani­ma­cję impe­rium sowiec­kiego. Ale Zachód tego nie widzi, Zachód nie sły­szy, Zachód nie chce słu­chać i się zasta­na­wiać, co może zna­czyć to „sca­la­nie ziem ruskich”, po woj­nie z Gru­zją pokor­nie składa łapki, bo liczy się tylko ropa i gaz, i wielki biz­nes.

Na Putina od początku pra­co­wały dwie rze­czy: sła­bość zachod­nich lide­rów i wyso­kie ceny surow­ców, dzięki któ­rym poziom życia Rosjan wzrósł nie­po­rów­ny­wal­nie w porów­na­niu z biedą, w jakiej się po roz­pa­dzie Związku Radziec­kiego zna­leźli. Trudno zresztą, żeby przy tak wyso­kich cenach ropy w kraju się nie polep­szyło, tyle tylko że to żadna zasługa Putina.

Czy to wszystko jest aż tak pro­ste, by nie powie­dzieć, że pro­stac­kie? Że wiel­kiemu mocar­stwu, które obej­muje jedną szó­stą świata, Zachód prze­stał patrzeć na ręce, bo cho­dziło w grun­cie rze­czy o to, by zaro­bić pie­nią­dze?

A pano­wie uwa­żają, że pociąg do pie­nię­dzy, do posia­da­nia ogrom­nych mająt­ków, jest imma­nentną cechą ludzi Wschodu? Że tylko tu, na Wscho­dzie, na chci­wość i pazer­ność nie ma żad­nej skali? Że korup­cja to poję­cie, które „wyna­le­ziono” w Rosji, a rosyj­skie pie­nią­dze w lon­dyń­skim City czy majątki we Fran­cji, Hisz­pa­nii, Liech­ten­ste­inie i Monaco nie mają wpływu na poli­tykę? A poza tym ele­gancki Zachód nie potra­fił się dosto­so­wać do chu­li­gań­skich manier Putina, władcy, który nie pod­lega żad­nej kon­troli, ani wewnętrz­nej, ani zewnętrz­nej. On ma nad innymi rzą­dzą­cymi totalną prze­wagę w tym, że nie musi się liczyć z wła­snym naro­dem, a oni muszą. Demo­kra­cja jest nie­obrotna, potrze­buje par­la­men­tów, kon­gre­sów, pod­czas gdy Putin gra szybko i bru­tal­nie, cią­gle tę demo­kra­cję gwał­cąc. Na zewnątrz, i wewnątrz kraju.

Na przy­kład wszyst­kie wyniki wybo­rów pre­zy­denc­kich w Rosji od 1996 roku są sfał­szo­wane, na co jest mnó­stwo dowo­dów, i co z tego? Nie prze­pro­wa­dzono do końca żad­nych reform, a nie­któ­rych, na przy­kład reformy zdro­wia, nawet porząd­nie nie roz­po­częto. Stali, cementu, kom­pu­te­rów, Rosja pro­du­kuje dziś mniej niż w 1990 roku. Zachwy­ceni zwy­cię­skimi wojen­kami Rosja­nie już tego chyba nawet nie zauwa­żają. Rosja­nie, spo­łe­czeń­stwo rosyj­skie, dla Zachodu nie ist­nieje. Tam tylko w kółko potra­fią powta­rzać: „Rosja nie doro­sła do demo­kra­cji”, a to nie­prawda! Rosja nie mogła, nie miała kiedy doro­snąć do demo­kra­cji, a to jest róż­nica! Rosja­nie potra­fią się orga­ni­zo­wać, i potra­fią stwo­rzyć spo­łe­czeń­stwo oby­wa­tel­skie, co udo­wod­nili za cza­sów Jel­cyna, prawda, że także przy pomocy orga­ni­za­cji Cho­dor­kow­skiego czy Sorosa. Wtedy posiano ziarno, ale już nie było czasu na zbiory. Wtedy ludzie nie doce­nili, jak potrzebna jest wol­ność słowa. A teraz około 300 opo­zy­cjo­ni­stów sie­dzi w wię­zie­niach i kolo­niach kar­nych! Jesz­cze w grud­niu 2015 roku aresz­to­wano ludzi, któ­rzy mani­fe­sto­wali prze­ciw Puti­nowi 6 maja 2012 roku, ale pies z kulawą nogą o nich w mediach nie wspo­mni. Trze­cia kaden­cja Putina to dobi­ja­nie opo­zy­cji. Nie­zwy­kle trudno jest teraz zorga­ni­zo­wać mani­fe­sta­cję, dozwo­lone są jed­no­oso­bowe pikiety, roz­sta­wione co 50 metrów, ale i na nie trzeba mieć zezwo­le­nie. A i ono nie zawsze uchroni przed aresz­tem. Dziś bycie w opo­zy­cji jest bar­dzo nie­bez­pieczne. Wycho­dzą na place nie­liczni, ale po cichu wspiera ich wielu. Rosyj­ską opo­zy­cję odcięto od tlenu. Ale – prawdę powie­dziaw­szy – całe spo­łe­czeń­stwo odcięto. Od napa­ści na Ukra­inę tele­wi­zyjna pro­pa­ganda osza­lała. Wymy­ślano wio­nące grozą sce­na­riu­sze, poka­zy­wano straszne, reży­se­ro­wane obrazy, wma­wiano ludziom bred­nie o ukrzy­żo­wa­nych przez Ukra­iń­ców chłop­czy­kach i okrut­nych pol­skich koman­do­sach. Sza­leń­stwem prze­sy­cone jest powie­trze. Ukra­iń­ski syn­drom, ide­olo­gia „Krym­nasz” to jad, który zatruł Rosjan.

Nie­mal każ­dego… W maja­kach, które ten jad wywo­łuje, wszyst­kiemu jest winien Waszyng­ton i Pen­ta­gon. Już na długo przed Ukra­iną Putin wygło­sił słynne prze­mó­wie­nie, pod­czas któ­rego padły słowa, że „towa­rzysz wilk dobrze wie, kogo ma zjeść”. No to o czym Putin myślał, wypo­wia­da­jąc te słowa? O wilku na Spits­ber­ge­nie? Dalej już Rosja­nom opo­wia­dano tylko to, co dosko­nale wszy­scy znamy: że wszy­scy na nich czy­hają, że wszę­dzie czai się wróg, że muszą bro­nić ojczy­zny…

Kto by wytrzy­mał takie pra­nie mózgu? Men­tal­ność Rosja­nina jest taka: „My się musimy bro­nić cały czas”, a ja pyta­łam: „No dobrze, ale przed kim? Czego ten Zachód może chcieć od was, waszej biedy, waszych dziu­ra­wych dróg, zapy­zia­łych przy­chodni, no, czego?”. „No jak to czego! Naszej ropy, gazu, naszych złóż na Sybe­rii!”. „Na Sybe­rii?” – pyta­łam dalej. „Prze­cież Sybe­rię dobro­wol­nie odda­je­cie Chiń­czy­kom, więc o co cho­dzi? Chiń­czycy zaraz was z tej Sybe­rii wysa­dzą”. Żaden argu­ment do nich nie tra­fia, bo dla prze­cięt­nego Rosja­nina to, że on jest nie­na­wi­dzony jest ele­men­tem jego wiel­ko­ści. I trzeba go zro­zu­mieć: bo jak prze­staną go nie­na­wi­dzić, to zna­czy, że on jest nikim. Nie­na­wi­dzi nas Ame­ryka? No, to zna­czy, że jeste­śmy tacy wielcy jak Ame­ryka! Pro­ste jak drut.

Widzi Pani jakąś szansę, żeby to się jed­nak na dobre obró­ciło, żeby Rosja­nie wydo­stali się z tej magmy?

Póki co, nie bar­dzo… Putin jest, co prawda, samotny, oto­czony garstką zaufa­nych zna­jom­ków z KGB, któ­rzy myślą tak jak on i są bar­dzo z nim zwią­zani życio­ry­sowo, jak Sier­giej Iwa­now, Niko­łaj Patru­szew czy Alek­sandr Bastry­kin, ale oni wcale nie są jed­no­myślni. Nato­miast cała tak zwana rosyj­ska oli­gar­chia, czyli ci, co mają pie­nią­dze, ale także i cała biu­ro­kra­cja, a nawet sędzio­wie, w sumie ponad osiem milio­nów ludzi, są w tej chwili w potrza­sku: nie mogą opusz­czać kraju. Jedni na sku­tek sank­cji, innym zabro­nił Putin, bo ponoć znają jakieś tajem­nice pań­stwowe. Nie mogą nor­mal­nie funk­cjo­no­wać, nie mogą wyjeż­dżać na waka­cje, ale też nie mogą się boga­cić bez­kar­nie w Rosji, bo w każ­dej chwili można im wszystko ode­brać. Spo­dzie­wam się, że oni stwo­rzą tutaj wokół sie­bie jakieś szańce i bastiony, by wła­dza nie mogła się do nich dobrać. Nie można ich prze­cież wszyst­kich poza­bi­jać, nie można ich wszyst­kich wsa­dzić do wię­zie­nia…

To bogaci. A biedni? W tej chwili w Rosji 16 milio­nów ludzi żyje poni­żej gra­nicy nędzy. A ile ich będzie za dwa lata, jeżeli cena ropy cią­gle spada, a sank­cje trwają? Może przyjść taki moment, że to, na czym Putin wygrał abso­lut­nie, czyli na punk­tu­al­nej wypła­cie pen­sji i eme­ry­tur, że to zacznie buk­so­wać…

Na co więc liczy Putin, skoro będzie miał za moment prze­ciwko sobie oli­gar­chów i rze­sze ludzi żyją­cych w skraj­nej nędzy? Liczy na nie­ogra­ni­czoną cier­pli­wość narodu i swoje makia­we­liczne zdol­no­ści. A naród ma słabe bodźce, by się z magmy wydo­stać, bo nie ma skali porów­naw­czej – nie wie, jak można żyć ina­czej. Pro­win­cja rosyj­ska, czę­sto bez kana­li­za­cji, a bywa, że i bez prądu, nie potrafi oce­nić prze­pa­ści, w jaką zepchnęły ją ostat­nie lata. Pamię­tajmy, że za gra­nicę wyjeż­dża nie wię­cej jak 10 pro­cent spo­łe­czeń­stwa. A mało to takich, co za opłotki swo­jej wio­ski kroku nie zro­bili?

My, mówiąc o Rosja­nach, popeł­niamy cią­gle ten sam błąd: przy­rów­nu­jemy sie­bie, Zachód do Rosjan i pró­bu­jemy ich zro­zu­mieć poprzez pry­zmat sie­bie. Tym­cza­sem to są światy, któ­rych się nie da porów­nać. Nasza histo­ria, szes­na­sto­wieczne sej­miki, sta­tuty ogra­ni­cza­jące prawa monar­chy, nihil novi, czyli „nic o nas bez nas”, libe­rum veto, wszystko to two­rzyło demo­kra­cję szla­checką, pod­czas kiedy Rosja­nie tkwili w sto­sun­kach feu­dal­nych, a pierw­sza Duma poja­wiła się dopiero w XIX wieku. Popeł­nia­li­śmy błędy, to prawda, ale nasze usta­wo­daw­stwo wzmac­niało pozy­cję jed­nostki i zmu­szało monar­chę do posza­no­wa­nia praw innych. Całe wieki naszej histo­rii pra­co­wały na to, że u nas mogła się poja­wić Soli­dar­ność. Nie mówiąc już o roz­woju demo­kra­cji w Anglii czy Fran­cji. A w Rosji cała histo­ria pra­co­wała prze­ciwko naro­dowi, długo nie dawała moż­li­wo­ści spo­łecz­nego roz­woju. Nic dziw­nego, że – co twier­dzą sami Rosja­nie – są spo­łe­czeń­stwem infan­tyl­nym. Bo jeśli przez stu­le­cia naród jest kar­miony baśniami i mitami, no to żyje w tej ułu­dzie i nie ma ani moty­wa­cji, ani moż­li­wo­ści, by doj­rze­wać.

Jedno jest pewne: Putin będzie bro­nił do upa­dłego immu­ni­tetu, jaki daje mu urząd. Cho­ciażby dla­tego, że od czasu pracy w peters­bur­skim mero­stwie figu­ruje w świa­to­wych kar­to­te­kach poli­cyj­nych jako jeden z potęż­niej­szych bos­sów han­dlu nar­ko­ty­kami i bro­nią, co wypły­nęło pod­czas ostat­niego pro­cesu w spa­wie zabój­stwa Litwi­nienki. W Peters­burgu cały port zbu­do­wali, do któ­rego przy­pły­wały ładunki z Kolum­bii… A poza tym Cze­czeni oskar­żyli Putina przed odpo­wied­nimi try­bu­na­łami o zbrod­nie wojenne, a te sprawy się nie przedaw­niają. To wszystko jest udo­wod­nione, to wszystko leży i czeka. I Putin będzie wal­czył do ostatka, żeby przed mię­dzy­na­ro­do­wymi sądami nie odpo­wia­dać. Pozo­staje tylko pro­blem, czy jego zabiją czy on się zastrzeli, czy się zde­ma­te­ria­li­zuje, by inco­gnito odpo­czy­wać w jakichś swych taj­nych zamczy­skach, czy też spo­koj­nie odda wła­dzę w zaufane ręce i poje­dzie grzać się w Soczi. Ale wszel­kie pro­gnozy co do Putina to wró­że­nie z fusów, nie­pro­duk­tywna roz­rywka.

A co po Puti­nie?

W latach 90. bar­dzo lubi­łam gadać z gene­ra­łem Alek­san­drem Lebie­dziem. Był to wiel­kiego for­matu nacjo­na­li­sta, ow­szem, ale jed­no­cze­śnie czło­wiek, który nie­na­wi­dził wojny do szpiku kości. Gdy pyta­łam go, jak widzi Rosję za kilka, kil­ka­na­ście lat, powta­rzał: „Zoba­czy pani, następną fazą w Rosji będzie faszyzm”. I wszystko zmie­rza w tym kie­runku… Obym się myliła.

A czym dla Pani oso­bi­ście były te ostat­nie lata, rok 2013 i 2014, gdy patrzyła Pani na pło­nący Maj­dan i gdy chwilę potem zapło­nął wschód Ukra­iny?

Były naj­pierw wielką rado­ścią, bo na Maj­da­nie jakby rodziła się nowa Ukra­ina, a skoń­czyły się wiel­kim bólem. Znowu domy zbu­rzone poci­skami, rakie­tami, okna bez szyb, czołgi, rakiety, zroz­pa­czeni ludzie, dzieci w piw­ni­cach, trupy w ruinach… Jak w Cze­cze­nii, jak w Gru­zji… Donieck, Debal­cewo, Ługańsk. I totalne, nie­praw­do­po­dobne kłam­stwa Putina, któ­rego ame­ry­kań­ski „Time” nie omiesz­kał dwu­krot­nie nazwać „czło­wie­kiem roku”.

Gdy patrzy­łam na pło­nący Maj­dan, to mia­łam ogromną nadzieję, że Zachód w tej spra­wie zachowa się lepiej i że śmierć na Maj­danie nie pój­dzie na marne. Ale znowu mamy to samo… Zachód jest ostrożny, zacho­waw­czy, a główną akcję na boisku roz­grywa chu­li­gan, który fau­luje i mówi: „Będziemy grać według moich reguł, bo jak nie, to nici z inte­re­sów! ”. No i część wystra­szyła się tego fau­lo­wa­nia… Rosja wzięła sobie Krym i wschod­nią Ukra­inę przy – jak to okre­śliła Dalia Gry­bau­ska­ite, litew­ska pani pre­zy­dent – „okla­skach świa­to­wych lide­rów, któ­rzy Ukra­inie nie bar­dzo pomo­gli”. Tyle tylko że Ukra­ina to już nie jest maleńka Gru­zja czy Cze­cze­nia, to pięć­dzie­siąt milio­nów ludzi, wresz­cie to pań­stwo, z któ­rym sąsia­duje NATO… Jaki więc mógł być kolejny krok Putina? Zepchnię­cie Ukra­iny z pierw­szych stron gazet: stwo­rze­nie Euro­pie pro­blemu z uchodź­cami przy aktyw­nej pomocy Rosji, i spo­tę­go­wa­nie tego pro­blemu poprzez bom­bar­do­wa­nie Syrii. Unia się trzę­sie w posa­dach, rządy zmie­niają się według życzeń Kremla, wszystko gra, gang­ste­rzy górą.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki