Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Anna and the French Kiss Stephanie Perkins
Dwa miasta, pięć par. Jak znaleźć jedną miłość?
Anna nie może się doczekać swojego ostatniego roku w Atlancie, gdzie ma świetną pracę, lojalną najlepszą przyjaciółkę i przystojnego współpracownika, który być może wkrótce zostanie kimś więcej. Dlatego nie jest zachwycona pomysłem wysłania jej do szkoły z internatem w Paryżu – dopóki nie spotyka Étienne’a St. Claira. Inteligentny, czarujący, piękny Étienne ma wszystko, łącznie z… dziewczyną. W Mieście Świateł wszystko jest możliwe. Czy rok romantycznych zdarzeń, zakończy się długo oczekiwanym francuskim pocałunkiem?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 370
Rozdział pierwszy
Oto, co kojarzy mi się z Francją: Madeline, Amélie i Moulin Rouge. Wieża Eiffla i Łuk Triumfalny, chociaż nie mam zielonego pojęcia, jakie jest ich przeznaczenie. Napoleon, Maria Antonina i wielu królów o imieniu Ludwik – mimo że nie wiem, z czego zasłynęli, jednak kojarzę, że mieli coś wspólnego z Wielką Rewolucją Francuską, a z nią z kolei ma coś wspólnego Dzień Bastylii. Tamtejsze muzeum sztuki nazywa się Luwr i ma kształt piramidy. Mieszkają w nim Mona Lisa, a także rzeźba kobiety bez rąk. I na każdym rogu są tam kawiarnie, bistra czy jakkolwiek je tam nazywają. I mimowie. Podobno jest tam smaczne jedzenie, a ludzie piją dużo wina i palą dużo papierosów.
Słyszałam, że nie lubią Amerykanów ani białych trampek.
Kilka miesięcy temu ojciec zapisał mnie tam do szkoły z internatem. Kiedy przez telefon przekonywał, że dzięki temu wiele się nauczę, niemal słychać było stawiane przez niego w powietrzu cudzysłowy: „Mieszkanie za granicą to »dobre doświadczenie« – mówił – będzie »pamiątką na całe życie«”. Taa. Pamiątką. Gdyby nie to, że byłam taka przerażona, wyjaśniłabym mu właściwe znaczenie tego słowa.
Od tamtego czasu próbowałam wszystkiego: wrzeszczałam, błagałam, przekonywałam, płakałam, ale nic nie skłoniło go do zmiany zdania. I tak oto stałam się posiadaczką nowiutkiej wizy studenckiej i paszportu wieszczących, że nazywam się Anna Oliphant i jestem obywatelką Stanów Zjednoczonych Ameryki. A w tej chwili rozpakowuję właśnie swoje rzeczy w pokoju mniejszym od mojej walizki – jako najnowszy nabytek ostatniego rocznika w School of America w Paryżu.
To nie jest tak, że tego nie doceniam. Przecież to Paryż. Miasto świateł! Najbardziej romantyczne miasto na świecie! Nie, że mnie to nie rusza. Chodzi o to, że ta cała międzynarodowa szkoła z internatem pasuje bardziej do mojego ojca niż do mnie. Od kiedy się sprzedał i zaczął pisać beznadziejne książki, na podstawie których powstały jeszcze bardziej beznadziejne filmy, za wszelką cenę usiłuje zaimponować obyciem i bogactwem swoim znajomym grubym rybom z Nowego Jorku.
Mój ojciec nie jest obyty. Ale jest bogaty.
Nie zawsze tak było. Kiedy rodzice byli małżeństwem, należeliśmy do niższej klasy średniej. Jednak mniej więcej w tym czasie, kiedy się rozwodzili, ojciec wyzbył się wszelkiej przyzwoitości, a jego marzenie, aby zostać kolejnym wielkim pisarzem z Południa, zastąpiło pragnienie stania się kolejnym publikowanym pisarzem. Więc zaczął pisać powieści z fabułą osadzoną w Jednym z Miasteczek Georgii o Przyzwoitych Amerykanach, którzy Zakochują Się w Sobie, a potem Zapadają na Śmiertelną Chorobę i Umierają.
Nie żartuję.
U mnie te historie wywołują depresję, ale kobiety je pochłaniają. Kochają książki mojego ojca i jego wydziergane na drutach sweterki oraz wybielony uśmiech i pomarańczową opaleniznę. Dzięki takim paniom uzyskał tytuł autora bestsellerów i zmienił się w totalnego dupka.
Na podstawie dwóch jego książek już nakręcono filmy, a trzy kolejne są w produkcji. Stąd cały jego majątek. Z Hollywood. I w jakiś sposób ta kasa oraz pseudoprestiż doprowadziły do zrodzenia się pokręconego pomysłu, żeby wysłać mnie do szkoły we Francji. Na rok. Samą. Nie rozumiem, dlaczego nie wysłał mnie do Australii czy Irlandii albo dokądkolwiek, gdzie mówią po angielsku. Po francusku znam tylko jedno słowo: oui, czyli „tak”, a i tak dopiero niedawno dowiedziałam się, że pisze się je oui, a nie łi.
No, ale przynajmniej w mojej nowej szkole mówią po angielsku. Stworzono ją dla nadętych Amerykanów, którzy nie lubią towarzystwa swoich dzieci. Poważnie. Bo kto wysyła dzieci do szkoły z internatem? A sama szkoła jest jak Hogwart. Tylko nie ma w niej przystojnych czarodziejów ani magicznych fasolek czy lekcji latania.
Utknęłam tu z dziewięćdziesięcioma dziewięcioma innymi uczniami. A cały mój rocznik liczy tylko dwadzieścia pięć osób. W Atlancie było nas sześćset. Będę się uczyła tych samych przedmiotów co w Clairemont High, z tym że tutaj francuski mam na poziomie początkującym.
Super. Początkujący francuski. Na pewno w grupie będą same młodsze dzieciaki. Wymiatam.
Mama mówi, żebym przestała być taka skwaszona. Tylko że to nie ona musi zostawić cudowną przyjaciółkę Bridgette. Albo wspaniałą pracę w multipleksie Royal Midtown 14. I Topha, cudownego chłopaka z multipleksu Royal Midtown 14.
A poza tym nadal nie mogę uwierzyć, że rozdziela mnie z moim bratem Seanem, który ma tylko siedem lat i jest zdecydowanie za mały, żeby zostawać sam w domu po szkole. Beze mnie pewnie zostanie porwany przez tego strasznego gościa, u którego w oknach wiszą brudne ręczniki Coca-Coli. Albo niechcący zje coś z czerwonym barwnikiem spożywczym i spuchnie mu gardło, a będzie wtedy sam i nikt go nie zawiezie do szpitala. Może nawet umrze. I założę się, że nie pozwolą mi pojechać na jego pogrzeb i będę musiała potem, za rok, jechać na cmentarz sama. A tata wybierze na jego nagrobek jakiegoś obrzydliwego granitowego cherubina.
Mam tylko nadzieję, że nie będzie chciał, żebym aplikowała na studia w Rosji albo Rumunii. Marzę o studiowaniu filmoznawstwa w Kalifornii. Chcę zostać najlepszym w kraju krytykiem filmowym. Kiedyś będą mnie zapraszali na wszystkie festiwale filmowe i będę też miała kolumnę w ważnej gazecie, i fajny show w telewizji, i niemożliwie popularną stronę internetową. Jak na razie mam tylko stronę i nie jest ona popularna. Na razie.
Muszę tylko jeszcze trochę nad nią popracować, i tyle.
– Anno, już czas.
– Co? – podnoszę wzrok znad bluzek, które właśnie składałam w idealne kwadraty.
Mama patrzy na mnie, kręcąc na naszyjniku zawieszką w kształcie żółwia. Tata, wystrojony w brzoskwiniową koszulkę polo i białe buty żeglarskie, wpatruje się w okno. Jest już późno, ale po drugiej stronie ulicy kobieta wyśpiewuje jakąś arię operową.
Rodzice muszą wrócić do hotelu. Obydwoje wylatują jutro wcześnie rano.
– Ach – zaciskam dłonie na jednej z bluzek.
Tata odsuwa się od okna, a ja z niepokojem zauważam, że ma łzy w oczach. Myśl, że on – właśnie mój tata – walczy ze łzami, powoduje, że zaciska mi się gardło.
– No, dzieciaku. Wygląda na to, że całkiem już dorosłaś.
Zastygam. A tata zamyka moje sztywne ciało w niedźwiedzim uścisku. Ten uścisk mnie przeraża.
– Dbaj o siebie. Ucz się pilnie i znajdź przyjaciół. No i uważaj na kieszonkowców – dodaje. – Czasami działają parami.
Przytakuję w jego ramionach, a on mnie puszcza. A potem znika.
Mama się ociąga.
– Spędzisz tu wspaniały czas – mówi. – Jestem o tym przekonana.
Przygryzam wargę, żeby powstrzymać jej drżenie, kiedy mama przyciąga mnie do siebie. Usiłuję oddychać. Wdech. Liczę do trzech. Wydech. Jej skóra pachnie grejpfrutowym balsamem.
– Zadzwonię, jak tylko dotrę do domu – szepcze.
Dom. Atlanta już nie jest moim domem.
– Kocham cię, Anno.
Teraz już płaczę.
– Ja ciebie też. Dbaj o Seana.
– Oczywiście.
– I o Kapitana Jacka – dodaję. – Pilnuj, żeby Sean go karmił i zmieniał mu ściółkę, i uzupełniał wodę. I żeby mu nie dawał za dużo smaczków, bo od nich tyje, a potem nie może się wydostać ze swojego igloo. Ale niech mu daje przynajmniej kilka codziennie, bo przecież potrzebuje witaminy C, a kiedy podaje mu się ją w kropelkach, to nie chce potem pić wody…
Mama odsuwa się lekko ode mnie i zakłada mi za ucho rozjaśnione pasemko włosów.
– Kocham cię – powtarza.
A potem robi coś, co mnie zaskakuje mimo tych wszystkich przygotowań, wypełniania dokumentów, rezerwowania biletów na samolot i oglądania prezentacji. Coś, co i tak wydarzyłoby się za rok, kiedy wyjeżdżałabym na studia, o czym marzyłam przez wiele dni, miesięcy i lat, a mimo to nie jestem gotowa, kiedy wreszcie to się dzieje.
Wychodzi i zostaję sama.
Rozdział drugi
Czuję ją. Nadchodzi. I nie mogę jej powstrzymać.
Panika.
Zostawili mnie. Moi rodzicie naprawdę mnie zostawili! We Francji!
A Paryż dziwnie ucichł. Nawet śpiewaczka operowa zza okna zakończyła na dziś.
Nie mogę się temu poddać. Ściany są tu cienkie jak bibułka, więc jeśli pęknę, moi sąsiedzi – moi nowi koledzy z klasy – wszystko usłyszą. Zaraz zwymiotuję. Zwrócę tę dziwną pastę z bakłażana, którą zjadłam na obiad. I wszyscy usłyszą, i nikt mnie nie zaprosi na oglądanie mimów, jak wydostają się z niewidzialnych pudeł, czy co tam ludzie robią tu w wolnym czasie.
Biegnę do umywalki, żeby polać twarz wodą, ale kran eksploduje i oblewa mi koszulkę. Więc zalewam się łzami, bo nie wypakowałam jeszcze ręczników, a mokre ubranie przypomina mi te głupie zjeżdżalnie w parku wodnym Six Flags, do którego zawlekli mnie Bridgette i Matt, gdzie woda miała brzydki kolor i pachniała jak farba, i były w niej miliardy bakterii. O matko! A co, jeśli w tej wodzie też są bakterie? Czy woda we Francji nadaje się do picia?
Żałość. Jestem żałosna.
Ilu siedemnastolatków zabiłoby dla takiego wyjazdu z domu! Moi sąsiedzi nie doświadczają żadnych załamań nerwowych. Zza ścian nie słychać płaczu. Chwytam bluzkę leżącą na łóżku, żeby się nią osuszyć, i wtedy wpadam na pomysł. Poduszka. Kładę się, wciskam twarz w poduszkę, żeby wyciszyć dźwięki, i łkam, łkam, łkam.
Ktoś puka do drzwi.
Nie. To na pewno nie do moich drzwi.
Ale puka znowu!
– Halo? – dziewczęcy głos dobiega z korytarza. – Halo? Czy wszystko w porządku?
Nie, nie jest w porządku. ODEJDŹ! Ale ona nie przestaje. Więc muszę zwlec się z łóżka i otworzyć drzwi. Za nimi stoi blondynka z długimi lokami. Jest wysoka i duża, ale nie otyła. Duża w typie siatkarki. Ma w nosie kolczyk przypominający diament, który błyszczy w świetle korytarzowych lamp.
– Nic ci nie jest? – pyta łagodnym głosem. – Jestem Meredith, mieszkam obok. Czy to twoi rodzice wychodzili przed chwilą?
Moje napuchnięte oczy wskazują, że ma rację.
– Ja przepłakałam całą pierwszą noc – przechyla głowę i przez chwilę się zastanawia, a potem kiwa. – Chodź. Chocolat chaud.
– Czekoladowy show?
Po co miałabym chcieć oglądać czekoladowy show? Mama mnie opuściła i przeraźliwie boję się wyjść z pokoju, i…
– Nie – uśmiecha się. – Chaud, czyli gorący. Gorąca czekolada, mogę ją dla nas zrobić w swoim pokoju.
Aha.
Idę za nią wbrew sobie. Meredith powstrzymuje mnie ręką jak policjant z drogówki. Ma pierścionki na wszystkich palcach.
– Nie zapomnij zabrać klucza. Drzwi zamykają się automatycznie.
– Wiem – mówię i wyciągam spod koszulki naszyjnik na potwierdzenie. Zawiesiłam na nim mój klucz w trakcie obowiązkowych zajęć przygotowawczych dla nowych uczniów, które były w ten weekend i na których poinformowano nas, jak łatwo tutaj zatrzasnąć sobie pokój.
Wchodzimy do niej. Robię wdech. Pokój jest tak samo mały jak mój, mniej więcej dwa na trzy metry. Są tu takie samo miniaturowe biurko, miniaturowa szafa, miniaturowe łóżko, miniaturowa lodówka, miniaturowy zlew i miniaturowy prysznic (ale bez miniaturowej toalety, te są wspólne i znajdują się na korytarzu). Ale… w odróżnieniu od mojej sterylnej klatki w jej każdy centymetr ściany oraz sufitu pokrywają plakaty, obrazki i świecący papier do prezentów, i kolorowe francuskie ulotki.
– Od jak dawna tu jesteś? – pytam.
Meredith podaje mi chusteczkę, a ja wydmuchuję nos, wydając okropny dźwięk jak wściekła gęś, ale ona się nie krzywi, nie robi nawet miny.
– Przyjechałam wczoraj. Jestem tu czwarty rok, dlatego nie musiałam uczestniczyć w zajęciach przygotowawczych. Przyleciałam sama, więc zabijałam czas, czekając na koleżanki.
Rozgląda się po pokoju z rękami na biodrach, podziwiając swoją pracę. Zauważam stertę gazet, nożyczki i taśmę na podłodze, i zdaję sobie sprawę, że jeszcze nie skończyła.
– Nieźle, co? Nie lubię białych ścian.
Obchodzę wkoło jej pokój, oglądając wszystko. Szybko się orientuję, że większość twarzy to powtarzający się John, Paul, George, Ringo i jakiś piłkarz, którego nie rozpoznaję.
– Słucham tylko Beatlesów. Koleżanki ze mnie drwią, ale…
– Kto to jest? – wskazuję na piłkarza. Jest ubrany w czerwono-biały strój i ma charakterystyczne ciemne brwi i ciemne włosy. W zasadzie jest całkiem przystojny.
– Cesc Fàbregas. Najwspanialszy strzelec. Gra w Arsenalu. Angielskim klubie piłkarskim. Nie kojarzysz?
Kręcę głową. Nie znam się na sporcie, ale może powinnam zacząć się nim interesować.
– Ale niezłe ma nogi.
– Prawda? Takimi udami mógłby wbijać gwoździe.
Kiedy Meredith przygotowuje chocolat chaud na małej kuchence, dowiaduję się, że też jest w ostatniej klasie oraz że gra w piłkę nożną tylko latem, bo w naszej szkole nie ma treningów piłkarskich, ale w Massachusetts jej nazwisko znajdowało się na stanowej liście zawodników. Stamtąd właśnie pochodzi, z Bostonu. I przypomina mi, że tutaj powinnam mówić football, a nie soccer, co – jak się nad tym zastanowić – bardziej do tego sportu pasuje. I nie przeszkadza jej, kiedy zasypuję ją pytaniami albo oglądam jej rzeczy.
Jej pokój jest wspaniały. Oprócz oklejonych ścian ma tam także kilkanaście porcelanowych filiżanek wypełnionych plastikowymi pierścionkami z brokatem, srebrnymi z bursztynem i szklanymi z wtopionymi kwiatkami. Już teraz odnosi się wrażenie, że mieszka w tym pokoju od lat.
Przymierzam jeden pierścionek z doczepionym gumowym dinozaurem. T-Rex, kiedy się go naciśnie, świeci na czerwono-żółto-niebiesko.
– Chciałabym mieć taki pokój.
Podoba mi się, ale jestem zbyt porządnicka, żeby mieć coś podobnego u siebie. Potrzebuję czystych ścian i pustego blatu biurka, i wszystko musi stać na swoim miejscu.
Meredith chyba spodobał się komplement.
– Czy to twoje koleżanki?
Odkładam dinozaura z powrotem do filiżanki i wskazuję na zdjęcie przyczepione do lustra. Jest szare, zamglone i wydrukowane na grubym błyszczącym papierze. Najwyraźniej powstało na szkolnych zajęciach z fotografii. Cztery osoby pozują na nim przed olbrzymią pustą w środku kostką, a ich wystylizowane czarne kreacje i zmierzwione włosy wskazują, że dziewczyna należy do paczki szkolnych artystów. Z jakiegoś powodu mnie to zaskakuje. Bo chociaż jej pokój ma artystyczny wystrój, a ona nosi te wszystkie pierścionki na palcach i kolczyk w nosie, to jednak jej wrzosowy sweterek, wyprasowane dżinsy i miękki głos nie pasują do tego wizerunku. No i piłka nożna, choć nie jest chłopczycą.
Uśmiecha się szeroko, a jej kolczyk w nosie błyska. – Taak. Ellie zrobiła to zdjęcie w La Défense. To są Josh i St. Clair, a to ja i Rashmi. Poznasz ich jutro na śniadaniu. Znaczy wszystkich poza Ellie, bo ona skończyła szkołę w tamtym roku.
Zacisk na żołądku zaczyna powoli puszczać. Czy to było zaproszenie, żeby się do nich przysiąść?
– Ale i tak poznasz ją niedługo, bo ona spotyka się z St. Clairem. Teraz studiuje fotografię w Parsons Paris.
Nigdy nie słyszałam o tej uczelni, ale przytakuję, jakbym chciała sama kiedyś tam się uczyć.
– Jest naprawdę utalentowana!
Sposób, w jaki to wypowiada, wskazuje na coś przeciwnego, ale nie wnikam.
– Josh i Rashmi też ze sobą chodzą – dodaje.
Ach, Meredith pewnie nie ma chłopaka.
Niestety, coś o tym wiem. W domu spotykałam się przez pięć miesięcy z Mattem. Był raczej wysoki, raczej zabawny i miał raczej ładne włosy. To była sprawa z rodzaju: ponieważ nie mam nikogo ciekawszego na oku, to może będziemy razem? Jednak nigdy nie posunęliśmy się dalej niż do pocałunków. A i te nie były zbyt fantastyczne. Za dużo śliny. Zawsze musiałam potem wycierać brodę.
Zerwaliśmy, kiedy dowiedziałam się o Francji, ale nie robiłam z tego wielkiego halo. Nie płakałam, nie wysyłałam do niego rzewnych maili, nie namierzałam w internecie kombi jego mamy. Teraz on spotyka się z Cherrie Milliken, która śpiewa w chórze i ma włosy jak z reklamy. Nie obchodzi mnie to.
Serio.
Poza tym po zerwaniu z nim mogłam dać się ponieść pożądaniu do Topha, przystojniaka, z którym pracowałam w multipleksie. Nie, żebym nie marzyła o nim, kiedy byłam z Mattem. Ale czułam się wtedy winna. A pod koniec lata coś się zaczęło dziać między mną a Tophem – naprawdę zaczęło się dziać. Jednak tak na serio to spotykałam się tylko z Mattem, a i to w zasadzie ledwo może się liczyć. Kiedyś powiedziałam mu, że na obozie letnim spotykałam się z takim Stuartem Thistlebackiem. Stuart miał kasztanowe włosy i grał na basie. Byliśmy w sobie bez pamięci zakochani, ale on mieszkał w Chattanooga, a żadne z nas nie miało wtedy prawa jazdy.
Matt wiedział, że zmyśliłam tę historię, ale był zbyt miły, żeby mi to wytknąć.
Już chcę zapytać Meredith, na jakie zajęcia będzie chodziła, kiedy z jej telefonu dobiegają pierwsze takty piosenki Strawberry Fields Forever. Przewraca oczami i odbiera.
– Mamo, tu jest już północ. Sześć godzin różnicy czasu, pamiętasz?
Spoglądam na jej budzik w kształcie żółtej łodzi podwodnej i ze zdziwieniem zauważam, że mówi prawdę. Odstawiam na komodę od dawna już pusty kubek po chocolat chaud.
– Powinnam już iść – szepczę. – Przepraszam, że się tak zasiedziałam.
– Poczekaj – Meredith zasłania telefon dłonią. – Miło było cię poznać. Zobaczymy się na śniadaniu?
– Tak. Do zobaczenia.
Staram się, żeby to zabrzmiało na luzie, ale jestem tak zachwycona, że wyskakuję z jej pokoju prosto na ścianę.
Z tym, że to nie ściana, ale chłopak.
– Oj! – chwieje się w tył.
– Sorry! Bardzo przepraszam, nie wiedziałam, że tu jesteś.
Potrząsa głową lekko oszołomiony. Pierwsze, co zauważam, to jego włosy – na nie zwracam uwagę u każdego na samym początku. Są ciemnobrązowe i zmierzwione, i w jakiś sposób jednocześnie długie i krótkie. Przypominają mi się Beatlesi, bo dopiero co oglądałam ich w pokoju Meredith. To włosy artysty. Muzyka. W stylu: udaję, że są w nieładzie, ale tak naprawdę codziennie je układam.
Piękne włosy.
– Nic się nie stało. Ja też ciebie nie zauważyłem. Nic ci się nie stało?
O matko! To Anglik.
– Czy tu mieszka Mer?
Poważnie nie znam żadnej Amerykanki, która potrafiłaby się oprzeć angielskiemu akcentowi.
Chłopak chrząka.
– Meredith Chevalier… Taka wysoka… Długie, kręcone włosy… – po czym spogląda na mnie, jakbym była obłąkana albo półgłucha jak babcia Oliphant. Ona uśmiecha się i kręci głową za każdym razem, kiedy pytam: „Jaki chcesz sos do sałatki?” albo „Gdzie położyłaś szczękę dziadka?”.
– Przepraszam – odsuwa się ode mnie odrobinkę. – Szłaś pewnie spać.
– Tak! Tu mieszka Meredith. Właśnie spędziłyśmy razem dwie godziny – ogłaszam z dumą jak mój brat Sean za każdym razem, kiedy znajdzie na podwórku coś obrzydliwego. – Jestem Anna! Jestem tu nowa!
O matko! Co za przerażający entuzjazm! Policzki mi płoną. Czuję się strasznie zawstydzona.
Piękny chłopak uśmiecha się do mnie zachwycająco. Ma śliczne zęby – proste na górze, lekko nierówne na dole, górne odrobinę zachodzą na dolne. Moje zęby są do bani. Z powodu braku leczenia ortodontycznego mam pomiędzy górnymi jedynkami szparę wielkości rodzynki.
– Étienne – mówi. – Mieszkam piętro wyżej.
– A ja tutaj – wskazuję głupawo na moje drzwi, a w tym czasie w mojej głowie wiruje: francuskie imię, angielski akcent, amerykańska szkoła. Anna skołowana.
Stuka dwa razy do pokoju Meredith.
– To do zobaczenia, Anno.
Étienne wymawia moje imię tak: „Ana”.
A moje serce – łup, łup, łup – dudni w klatce piersiowej.
Meredith otwiera drzwi.
– St. Clair! – piszczy.
Nadal rozmawia przez telefon. Obydwoje ze śmiechem ściskają się na przywitanie i wzajemnie przekrzykują.
– Właź! Jak lot? Kiedy przyleciałeś? Widziałeś się z Joshem? Mamo, muszę kończyć.
Drzwi i telefon Meredith zamykają się jednocześnie.
Powoli wyciągam klucz. Mijają mnie dwie dziewczyny w podobnych różowych szlafrokach. Chichoczą i wymieniają się ploteczkami. Grupka chłopaków po drugiej stronie korytarza śmieje się i pogwizduje. Meredith i jej kolega śmieją się za cienką ścianą. Czuję ciężar na sercu, a żołądek znowu mi się zaciska.
Nadal jestem tu nowa. I nadal sama.
Rozdział trzeci
Następnego ranka zastanawiam się, czy nie wstąpić do Meredith, ale nie mam odwagi, więc idę na śniadanie sama. Na szczęście wiem, gdzie jest stołówka (zajęcia przygotowawcze, dzień drugi). Upewniam się, że mam ze sobą kartę na posiłki, i otwieram parasol z Hello Kitty. Na zewnątrz mży. Pogoda ma w nosie, że to mój pierwszy dzień w szkole.
Przechodzę na drugą stronę ulicy wraz z grupą rozgadanych uczniów. Nie zauważają mnie, ale idziemy razem. Omijajmy kałuże. Przemykający obok samochód, tak mały, że mógłby być zabawką mojego brata, ochlapuje dziewczynę w okularach. Ta przeklina, a znajomi z niej żartują.
Zwalniam, żeby zostać w tyle.
Całe miasto jest szare. W zachmurzonym niebie i kamiennych budynkach jest ta sama zimna elegancja. Tymczasem tuż przede mną lśni Panteon. Jego masywna kopuła i imponujące kolumny górują nad całą dzielnicą. Za każdym razem, gdy na niego patrzę, trudno mi oderwać wzrok. Budynek ten wygląda, jakby skradziono go z antycznego Rzymu albo przynajmniej z Waszyngtonu. Człowiek nie spodziewa się takiego widoku z okna w klasie. Nie wiem, co się tam znajduje, ale zakładam, że wkrótce ktoś mnie oświeci.
Dzielnica, w której mieszkam, to Dzielnica Łacińska albo Piąty Arrondissement. Według słowniczka kieszonkowego słowo to oznacza właśnie dzielnicę. Tutejsze budynki przechodzą płynnie jeden w drugi, zakręcają na rogach, a ich przepych dorównuje tortom weselnym. Uczniowie i turyści tłoczą się na chodnikach, wzdłuż których poustawiane są identyczne ławki oraz ozdobne latarnie i rosną krzewy otoczone metalowymi kratami. Są tu gotyckie kościoły, maleńkie crêperies, stojaki z pocztówkami i balkony z ozdobami z kutego żelaza.
Gdybym przyjechała tu na wakacje, z pewnością byłabym tym wszystkim zachwycona. Kupiłabym breloczek z wieżą Eiffla, robiłabym zdjęcia brukowi i zamówiłabym w restauracji talerz ślimaków. Ale nie jestem na wakacjach. Mam tu mieszkać i to mnie przytłacza.
Budynek główny School of America znajduje się jedynie dwie minuty spacerkiem od Résidence Lambert, czyli akademika roczników młodszego i najstarszego. Prowadzi do niego wejście zamknięte łukiem z gałęzi specjalnie posadzonych drzew. Z parapetów pod każdym z okien zwieszają się pelargonie i bluszcze, a pośrodku ciemnozielonych drzwi, trzy razy wyższych ode mnie, wyrzeźbiono majestatyczne głowy lwów. Po dwóch stronach drzwi wiszą czerwono-biało-niebieskie flagi – jedna amerykańska, a druga francuska.
Wszystko to przypomina scenerię z filmu. Na przykład Małej księżniczki, gdyby historia ta działa się w Paryżu. Jak to możliwe, że taka szkoła istnieje naprawdę? I jak to możliwe, że do niej chodzę? Ojciec chyba oszalał, jeśli sądzi, że tu pasuję. Usiłuję zamknąć parasol, popychając jednocześnie ciężkie drzwi pupą, kiedy obok przepycha się elegancik z fryzurą à la surfer. Wpada na mój parasol i obrzuca mnie okropnym spojrzeniem, jakby – po pierwsze – to była moja wina, że ma cierpliwość niemowlaka, po drugie zaś, jakby i tak nie był już cały mokry od deszczu. Paryska dedukcja w dwóch punktach. Wypchaj się, eleganciku!
Sufit na parterze jest niewiarygodnie wysoki. Znajdują się na nim freski z flirtującymi nimfami i pożądliwymi satyrami, a w dół zwieszają się żyrandole. W powietrzu można wyczuć lekki pomarańczowy zapach środków do czyszczenia i markerów suchościeralnych. Podążam do stołówki za piskiem trących o posadzkę gumowych podeszew. Pod nogami mam marmurową mozaikę z wróblami. Na ścianie na odległym końcu sali znajduje się złocony zegar, który wybija godziny.
Cała szkoła jest zarówno onieśmielająca, jak i imponująca. Powinni do niej chodzić uczniowie mający osobistych ochroniarzy i kucyki szetlandzkie, a nie ktoś, kto większość ubrań kupił w sklepie Target.
Mimo że widziałam już stołówkę podczas oprowadzania po szkole, staję jak zamurowana. Przywykłam do jedzenia lanczu w przekształconej na jadalnię sali gimnastycznej, która cuchnęła chlorem i sportowymi ochraniaczami. Stały tam długie stoły z przymocowanymi do nich ławkami. Kubki były papierowe, a słomki plastikowe. Panie z siatkami na włosach, które obsługiwały kasy, serwowały odgrzewaną mrożoną pizzę, mrożone frytki i mrożone nuggetsy, a automaty dostarczały resztę z mojej tak zwanej diety.
Ale to tutaj… To mogłaby być restauracja.
Mimo historycznego przepychu sali stołówka jest nowoczesna i elegancka. Są tu okrągłe stoły i rośliny w podwieszanych koszykach. Ściany mają kolor mandarynki i limonki, a potrawy, które wyglądają podejrzanie świeżo, serwuje wytworny Francuz w białej czapie kucharza. Mają tu kilka skrzynek butelkowanych napojów, przy czym zamiast wysokocukrowej i wysokokofeinowej coli stoją w nich soki i różnego rodzaju wody mineralne. Jest nawet stolik z kawą. Kawą! Znam w Clairemont paru uczniów uzależnionych od Starbucksa, którzy oddaliby wszystko za kawę podawaną w szkole.
Większość miejsc jest już zajęta przez ludzi rozmawiających ze znajomymi i usiłujących przekrzyczeć kucharzy i stukanie naczyń (prawdziwych porcelanowych, nie plastikowych). Zatrzymuję się w wejściu. Inni uczniowie trącają mnie, rozchodząc się w różnych kierunkach. Czuję ucisk w klatce piersiowej. Mam szukać stolika czy najpierw iść po śniadanie? I jak mam złożyć zamówienie, skoro cholerne menu jest w całości po francusku?!
Stoję tak wystraszona, kiedy ktoś woła moje imię. Proszę, proszę, proszę…
Przeszukuję wzrokiem tłum i zauważam machającą do mnie z końca sali dłoń z pięcioma pierścionkami. Meredith wskazuje na wolne krzesło obok siebie, więc zaczynam się tam przedzierać, czując wdzięczność i niemal bolesną ulgę.
– Zastanawiałam się, czy nie zapukać do ciebie, żebyśmy razem poszły na śniadanie, ale nie wiedziałam, czy nie lubisz czasem dłużej pospać – mówi, marszcząc brwi z zaniepokojeniem. – Przepraszam, powinnam była zapukać. Wyglądasz na zagubioną.
– Dzięki, że zaklepałaś mi miejsce.
Odkładam swoje rzeczy i siadam. Przy stole są jeszcze dwie osoby i, zgodnie z zapowiedzią Meredith z dnia wczorajszego, obie widziałam na jej zdjęciu. Zaczynam się znowu denerwować i poprawiam plecak, który oparłam sobie o nogi.
– To jest Anna, o której wam mówiłam – przedstawia mnie Meredith.
Tyczkowaty chłopak z krótkimi włosami i długim nosem wita się ze mną, unosząc kubek z kawą.
– Josh – mówi. – I Rashmi – wskazuje głową na dziewczynę siedzącą obok niego, która trzyma go za drugą rękę w kieszeni jego bluzy kangurki. Rashmi ma modne okulary w niebieskich oprawkach i gęste czarne włosy, które spływają jej po plecach. Ledwo zwraca na mnie uwagę. Ale to nie szkodzi. Jest dobrze.
– Są wszyscy poza St. Clairem – mówi Meredith i rozgląda się po stołówce. – Zazwyczaj się spóźnia.
– Zawsze – poprawia ją Josh. – Zawsze się spóźnia.
Chrząkam.
– Chyba poznałam go wczoraj wieczorem. Na korytarzu – mówię.
– Niezłe włosy i doskonały akcent? – pyta Meredith.
– Mmm. Tak. Tak sądzę – staram się przybrać niewymuszony ton głosu.
Josh się uśmiecha.
– Wszyscy kochaaają St. Claira.
– Oj, zamknij się – mówi Meredith.
– Ja nie – zaprzeczam, a Rashmi po raz pierwszy na mnie spogląda, rozważając, czy mogłabym zakochać się w jej chłopaku. On puszcza jej rękę i przesadnie wzdycha w moją stronę.
– A ja tak. Zaproszę go na bal. W tym roku nam się uda, wiem to na pewno.
– Organizują tutaj bal? – pytam.
– Na szczęście nie – mówi Rashmi. – Taa, Josh, ty i St. Clair wyglądalibyście naprawdę słodko w identycznych smokingach.
– We frakach – odzywa się ktoś z brytyjskim akcentem, a Meredith i ja podskakujemy.
Chłopak z korytarza. Piękny. Włosy ma wilgotne od deszczu.
– Nalegam, żeby to były fraki, w przeciwnym razie dam bukiecik Steve’owi Carverowi.
– St. Clair! – Josh rzuca się w jego kierunku i chłopcy padają sobie w objęcia, klasycznie poklepując się po męsku po plecach.
– Bez buziaka? Ranisz mnie, koleś.
– To mogłoby zirytować moją kulę u nogi. Jeszcze o nas nie wie.
– Nie rusza mnie to – burczy Rashmi, ale się uśmiecha. Do twarzy jej z uśmiechem. Powinna częściej aktywizować kąciki ust.
Piękny Chłopak z Korytarza (powinnam do niego mówić Étienne czy St. Clair?) kładzie torbę na podłodze i siada na ostatnim wolnym krześle, między mną a Rashmi.
– Anna – jest zaskoczony moim widokiem i ja też jestem zdumiona. Pamięta, jak mam na imię.
– Fajny parasol. Przydałby mi się taki rano – przeczesuje mokre włosy i kropla spada na moją rękę. Nic nie mówię, niestety przemawia mój brzuch. Chłopak spogląda w kierunku, z którego dochodzi burczenie, a ja zauważam, jak duże i brązowe są jego oczy. Jakby potrzebna mu była jeszcze jakaś dodatkowa broń przeciwko rodzajowi żeńskiemu. Josh z pewnością mówił prawdę. Wszystkie dziewczyny w szkole muszą być w nim zakochane.
– Źle to brzmi. Powinnaś to coś nakarmić. Chyba że… – udaje, że mnie bada, a potem przysuwa się bliżej i szepcze: – Chyba że jesteś jedną z tych, które nie jedzą. Obawiam się, że tego nie zniosę. Musiałbym dać ci dożywotni zakaz siadania przy wspólnym stole.
Muszę się przy nim wyrażać sensownie.
– Nie wiem, jak zamówić jedzenie.
– Zwyczajnie – mówi Josh. – Stań w kolejce. Powiedz, co chcesz. Odbierz wspaniałe pyszności. A potem podaj swoją stołówkową kartę i dwa kufle krwi.
– Słyszałam, że w tym roku podnieśli do trzech – dodaje Rashmi.
– Szpik – mówi Piękny Chłopak z Korytarza. – Albo lewe ucho.
– Co prawda miałam na myśli menu, ale dziękuję bardzo – wskazuję na tablicę nad jednym z kucharzy. Pięknym odręcznym pismem wypisane jest na niej poranne menu w kolorach: żółtym, białym i różowym. Po francusku. – To nie do końca mój język ojczysty.
– Nie mówisz po francusku? – pyta Meredith.
– Przez trzy lata uczyłam się hiszpańskiego. Nigdy nie sądziłam, że skończę w szkole w Paryżu.
– Nie szkodzi – szybko odpowiada Meredith. – Sporo osób tutaj nie zna francuskiego.
– Ale większość jednak tak – wtrąca Josh.
– Ale większość nie za dobrze – Rashmi spogląda na niego znacząco.
– Najpierw nauczysz się języka pokarmu. Języka miłości – Josh masuje brzuch jak chudy Budda. – Oeuf. Jajko. Pomme. Jabłko. Lapin. Królik.
– Mało śmieszne – Rashmi uderza go w rękę. – Nic dziwnego, że Isis cię gryzie. Palant.
Wpatruję się znowu w tablicę. Nadal jest po francusku.
– A, hmm, do tego czasu?
– Chodź – Piękny Chłopak z Korytarza odsuwa się od stołu. – Ja też jeszcze nie jadłem.
Nie mogę nie zauważyć, że kilka dziewczyn gapi się na niego, kiedy przepychamy się przez tłum. Blondynka z nosem jak dziób i w maleńkiej koszulce na ramiączkach pojawia się natychmiast, kiedy stajemy w kolejce.
– Hej, St. Clair. Jak minęły wakacje?
– Witaj, Amando. Dobrze.
– Zostałeś tutaj czy pojechałeś do Londynu? – opiera się o koleżankę, niską dziewczynę z kucykiem, i ustawia się tak, żeby jak najbardziej uwydatnić piersi.
– Byłem u mamy w San Francisco. A jak twoje wakacje? – pyta, a ja z zadowoleniem zauważam obojętność w jego głosie.
Amanda odrzuca włosy i nagle zmienia się w Cherrie Milliken. Cherrie kocha wymachiwać włosami i potrząsać nimi, i kręcić pasma na palcu. Bridgette jest przekonana, że przez całe weekendy stoi przed wiatrakiem, udając, że jest supermodelką. Ale ja sądzę, że nie ma na to czasu, bo nakłada na włosy okłady z wodorostów i papai, żeby nigdy nie straciły blasku.
– Były fantastyczne – znów przerzuca włosy. – Pojechałam na miesiąc do Grecji, a resztę lata spędziłam na Manhattanie. Tata ma tam wspaniały apartament z widokiem na Central Park.
W każdym zdaniu podkreśla jakieś słowo. Chrząkam, żeby nie wybuchnąć śmiechem, a Piękny Chłopak z Korytarza dostaje dziwnego ataku kaszlu.
– Ale tęskniłam za tobą. Dostałeś moje maile?
– Ee, nie. Musiałaś pomylić adres. Hej! – szturcha mnie. – Już prawie nasza kolej.
Odwraca się plecami do Amandy, która się krzywi, podobnie jak jej koleżanka.
– Czas na pierwszą lekcję. Śniadania są tu proste i składają się głównie z pieczywa, w tym najsławniejszych croissantów oczywiście. To znaczy, że nie ma kiełbasek, jajecznicy.
– Bekonu? – pytam z nadzieją.
– Zdecydowanie nie – śmieje się. – Lekcja druga to słowa z tablicy. Słuchaj uważnie i powtarzaj. Granola.
Mrużę oczy, podczas gdy on otwiera szeroko swoje, udając niewiniątko.
– Znaczy granola. A yaourt?
– Rety. Nie wiem… Jogurt?
– Masz to we krwi! I mówisz, że nigdy nie mieszkałaś we Francji?
– Najwyraźniej – odpowiadam, naśladując brytyjską wymowę.
Uśmiecha się.
– Ach, tak. Znasz mnie niespełna dobę, a już żartujesz z mojego akcentu? Co będzie następne? Może skomentujesz moją fryzurę? A może wzrost? Albo spodnie?
Tylko nie spodnie.
Francuz za ladą powarkuje na nas. Przepraszam, Chef Pierre. Nieco mnie rozproszył ten Brytyjsko-Francusko-Amerykański Cud. Tymczasem rzeczony Cud pyta nagle:
– Jogurt z granolą i miodem, jajko na miękko czy gruszki na brioszce?
Nie mam pojęcia, co to brioszka.
– Jogurt – odpowiadam.
Składa zamówienie, idealnie posługując się językiem francuskim. Tak przynajmniej brzmi to w moich dziewiczych uszach, a Chef Pierre się uspokaja. Miesza granolę i miód z jogurtem, a przed podaniem posypuje wierzch jagodami.
– Merci, Monsieur Boutin.
Chwytam naszą tacę.
– A gdzie pop-tarty? Gdzie kakaowe chmurki? Jestem obrażona.
– Pop-tarty są we wtorki, gofry Eggo we środy, ale nigdy, przenigdy nie dostaniesz tutaj kakaowych chmurek. Będziesz musiała się za to przyzwyczaić do piątków z płatkami Froot Loops.
– Dużo wiesz na temat amerykańskiego śmieciowego jedzenia jak na gościa z Anglii.
– Sok pomarańczowy? Grejpfrutowy? Żurawinowy?
Wskazuję na pomarańczowy, a on wyjmuje dwie butelki.
– Nie jestem Brytyjczykiem. Jestem Amerykaninem.
Uśmiecham się.
– Tak, na pewno.
– Tak. Trzeba być Amerykaninem, żeby chodzić do SOAP.
– Soap? Jak mydło?
– School of America w Paryżu – wyjaśnia. – SOAP.
Fajnie. Ojciec wysłał mnie tu na czyszczenie.
Stajemy w kolejce do kasy i jestem zaskoczona, jak sprawnie to wszystko przebiega. W mojej dawnej szkole nie obywało się bez wpychania się do kolejki, drażnienia pań z obsługi, a tu każdy czeka cierpliwie na swoją kolej. Odwracam się właśnie w chwili, kiedy jego oczy wędrują z góry na dół po moim ciele. Gubię oddech. Ten piękny chłopak mnie taksuje. Nie zdaje sobie sprawy, że go przyłapałam.
– Moja mama jest Amerykanką – kontynuuje. – A tata Francuzem. Urodziłem się w San Francisco, a wychowywałem w Londynie.
Jakimś cudem przypominam sobie, jak się mówi.
– Prawdziwy światowiec.
– Zgadza się – mówi ze śmiechem. Nie jestem pozerem jak wy wszyscy.
Już mam się odgryźć, kiedy uświadamiam sobie, że on ma dziewczynę. Jakiś zły chochlik musiał mi przypomnieć wczorajszą rozmowę z Meredith. Pora zmienić temat.
– Jak masz na nazwisko? Wczoraj przedstawiłeś się jako…
– St. Clair to moje nazwisko. Na imię mam Étienne.
– Étienne St. Clair – usiłuję wymówić to tak jak on. Brzmi obco i ekskluzywnie.
– Okropne, prawda?
Rozśmieszył mnie.
– Étienne to ładne imię. Czemu nikt tak cię nie nazywa?
– Tak, „Étienne to ładne imię”. Aleś ty wspaniałomyślna.
Ktoś staje w kolejce za nami. Drobny chłopak o brązowej skórze, z trądzikiem i gęstymi włosami. Chłopak jest podekscytowany spotkaniem.
– Hej, Nikhil. Miałeś udane wakacje?
To samo pytanie zadał Amandzie, jednak tym razem jest szczerze zainteresowany. Niczego więcej nie trzeba, by chłopak zaczął opowiadać o podróży do Delhi, o bazarach, świątyniach i monsunach (pojechał na wycieczkę do Tadź Mahal, a ja do Panama City Beach jak reszta Georgii). Kiedy podbiega do nas kolejny chłopak, szczupły i blady, z nastroszonymi jakimś żelem włosami, Nikhil zapomina o nas i wita się z nim z tą samą entuzjastyczną paplaniną.
St. Clair – postanawiam tak go nazywać, żeby się nie zbłaźnić – odwraca się do mnie.
– Nikhil to brat Rashmi. Jest w pierwszej klasie. Mają też siostrę Sanjitę, która jest w trzeciej klasie, i starszą siostrę Leelę, która skończyła szkołę dwa lata temu.
– A ty masz rodzeństwo?
– Nie. A ty?
– Brata, ale został w domu. W Atlancie. To znaczy w Georgii. Na Południu.
Unosi jedną brew.
– Wiem, gdzie jest Atlanta.
– A, no tak.
Podaję kartę na posiłki mężczyźnie siedzącemu przy kasie. Podobnie jak Monsieur Boutin, ma na sobie biały, wyprasowany uniform i wykrochmaloną na sztywno czapkę. Ma także takie same sumiaste wąsy. Hmm, nie wiedziałam, że takie tu noszą. Chef Sumiastewąsy przesuwa kartę przez czytnik i oddaje mi ją, rzucając szybkie merci.
Dziękuję. Znam kolejne słowo. Wspaniale.
Kiedy wracamy do stolika, Amanda obserwuje St. Claira, ukrywając się za pozą z gatunku Piękna i Bogata. Nie dziwi mnie, że razem z nią przy stoliku siedzi tamten elegancik z fryzurą à la surfer. St. Clair mówi o zajęciach – czego powinnam się spodziewać w pierwszym dniu, kto będzie mnie uczył – ale przestaję go słuchać. Myślę tylko o jego pięknym, nierównym uśmiechu i pewnym siebie, zuchwałym chodzie.
Jestem tak samo głupia jak reszta.
Rozdział czwarty
Kolejka osób na litery od H do P porusza się wolno. Koleś przede mną wykłóca się ze szkolną doradczynią. Spoglądam na kolejkę od A do G i widzę, że Meredith (Chevalier) i Rashmi (Devi) już dostały swoje plany lekcji i teraz je ze sobą porównują.
– Ale ja nie prosiłem o zajęcia teatralne, chciałem informatykę.
Doradczyni jest cierpliwa.
– Wiem, ale informatyki nie da się dopasować do twojego planu lekcji, a wybrany przez ciebie przedmiot alternatywny owszem. Może zapiszesz się na informatykę w przyszłym…
– Ale ja wybrałem programowanie komputerowe jako alternatywę.
Chwileczkę. Wyrywam się z rozkojarzenia. Czy mogą to robić? Umieszczać uczniów na zajęciach, o które ci nie prosili? Umrę (umrę!), jeśli będę musiała znowu chodzić na WF.
– Właściwie, Davidzie – doradczyni przeszukuje dokumentację. – Nie wypełniłeś formularza dotyczącego zajęć alternatywnych, więc musieliśmy wybrać je za ciebie. Ale sądzę, że będziesz…
Rozzłoszczony chłopak wyrywa plan lekcji z jej dłoni i odchodzi. Kurczę. Przecież to nie jej wina. Podchodzę i podaję swoje nazwisko tak uprzejmie, jak tylko się da, żeby poprawić jej humor po rozmowie z tym palantem. Odwzajemnia się uśmiechem z dołeczkami w policzkach.
– Pamiętam cię, słodziutka. Miłego pierwszego dnia – mówi, podając mi żółtą kartkę złożoną na pół.
Wstrzymuję oddech, przeglądając plan. Uff. Żadnych niespodzianek. Zaawansowany angielski, matematyka, początkujący francuski, fizyka, historia Europy oraz coś, co nosi podejrzaną nazwę: la vie.
Podczas rejestracji doradczyni wyjaśniła, że życie to zajęcia wyłącznie dla najstarszego rocznika, podobne do wykładów, na których od czasu do czasu pojawiają się zaproszeni goście, którzy będą opowiadać o zarządzaniu budżetem domowym, wynajmowaniu mieszkań i jak upiec quiche. Czy takie tam. Ulżyło mi, że mama zgodziła się, żebym na te zajęcia chodziła. Jedną z pozytywnych cech tej szkoły jest to, że nauki ścisłe i historia nie są obowiązkowe w ostatniej klasie. Ale niestety moja zasadnicza mama nie zgodziła się, abym ukończyła szkołę, pomijając te przedmioty.
– Nie dostaniesz się na dobre studia, jeśli wybierzesz ceramikę – ostrzegała, krzywiąc podczas czytania mojej listy zainteresowań.
Dziękuję, mamusiu. Wysłałaś mnie, żebym zdobyła ogładę, do miasta słynącego ze sztuki, ale każesz mi cierpieć przez kolejny rok na matematyce. Przepycham się przez tłum w kierunku Meredith i Rashmi, czując się jak trzecie koło u wozu i jednocześnie ściskając kciuki, żeby mieć jakieś zajęcia razem z nimi. No i poszczęściło mi się.
– Trzy ze mną i cztery z Rash! – oznajmia Meredith i oddaje mi plan, a jej tęczowe plastikowe pierścionki stukają jeden o drugi.
Rash, cóż za niefortunne zdrobnienie, jak „wysypka” po angielsku. Dziewczyny gadają o ludziach, których nie znam, a ja kieruję wzrok na drugą stronę dziedzińca, gdzie St. Clair i Josh stoją w kolejce od Q do Z. Ciekawe, czy będę miała jakieś lekcje razem z nim. To znaczy z nimi. Jakieś lekcje z nimi.
Przestało padać. Josh kopie w stronę St. Claira wodą z kałuży. Ten się śmieje i mówi coś, przez co obydwaj wybuchają śmiechem. Nagle dostrzegam, że St. Clair jest niższy niż Josh. Dziwne, że nie zauważyłam tego wcześniej, chociaż on nie nosi się jak niscy chłopcy, którzy zazwyczaj są nieśmiali. Albo zaczepni. Albo łączą w sobie obie te cechy. Natomiast St. Clair jest pewny siebie i przyjacielski, i…
– Napatrzyłaś się już?
– Co? – odwracam się z powrotem do dziewczyn, ale Rashmi nie mówi do mnie. Kręci głową na Meredith, która wygląda tak głupio, jak ja się czuję.
– Wypalasz St. Clairowi wzrokiem dziurę w głowie. To nie jest sexy.
– Zamknij się, Rashmi – Meredith spogląda na mnie i się uśmiecha.
I to by było na tyle. Kolejny powód, żeby przestać go pożądać. Cudowny Chłopak oficjalnie znalazł się poza moim zasięgiem.
– Nie mów mu nic – mówi Meredith. – Proszę.
– Oczywiście – zapewniam.
– Bo my oczywiście tylko się przyjaźnimy.
– Oczywiście.
Kręcimy się jeszcze przez chwilę, aż zjawia się dyrektorka, aby wygłosić mowę powitalną. Ta kobieta ma grację baleriny. Z długą szyją, śnieżnobiałymi włosami upiętymi w kok wygląda bardziej dystyngowanie niż staro. Odnosi się wrażenie, że to typowa paryżanka, chociaż wiem z listu, w którym poinformowano mnie o przyjęciu do szkoły, że pochodzi z Chicago. Wiedzie wzrokiem po nas, po setce osobiście wybranych uczniów.
– Witam w kolejnym ekscytującym roku w School of America. Cieszy mnie widok tylu znajomych twarzy, a jeszcze bardziej tych nowych.
Najwyraźniej przemówienia szkolne stanowią jedną z tych rzeczy, których nawet Francja nie jest w stanie ulepszyć.
– Zachęcam uczniów, którzy uczyli się tu w ubiegłym roku, aby przywitali nowych uczniów pierwszej klasy, a także klas starszych.
Tu następują słabe oklaski. Rozglądam się wokół i zaskakuje mnie widok St. Claira, który patrzy prosto na mnie. Klaszcząc, unosi dłonie w moim kierunku. Rumienię się i głupkowato odwracam wzrok.
Dyrektorka dalej gada. Skup się, Anno, skup się. Jednak czuję na sobie jego wzrok, który pali mnie jak słońce. Skóra robi mi się wilgotna od potu. Przesuwam się pod nieskazitelnie przycięte drzewo. Czemu tak patrzy? Czy nadal patrzy? Chyba tak. Dlaczego, dlaczego, dlaczego? Czy patrzy z sympatią, z dezaprobatą, czy z obojętnością? Nie mogę spojrzeć w jego stronę. Ale kiedy wreszcie to robię, on już nie patrzy. Obgryza paznokcie.
Dyrektorka powoli kończy przemówienie, a Rashmi odłącza się od nas i idzie do chłopaków. Meredith prowadzi mnie do środka na angielski. Profesorki jeszcze nie ma w klasie, więc zajmujemy miejsca z tyłu. Sala jest mniejsza niż te, do których przywykłam, i ma wysokie okna w ciemnych błyszczących ramach. Trochę przypominają drzwi. Natomiast ławki są takie same, tak jak tablica oraz temperówka przymocowana do ściany. Koncentruję się na znajomych obiektach, żeby się nieco uspokoić.
– Polubisz profesor Cole – mówi Meredith. – Jest prześmieszna i zawsze zadaje do przeczytania najlepsze książki.
– Mój tata jest pisarzem – wyrzucam z siebie to zdanie w zasadzie bezmyślnie i natychmiast tego żałuję.
– Naprawdę? Który to?
– James Ashley – to jego pseudonim. Pewnie Oliphant było za mało romantycznie.
– Kto?
Poziom upokorzenia wzrasta.
– Decyzja? Wejście? Na ich podstawie nakręcono filmy. Nieważne. Wszystkie jego książki mają podobnie nijakie tytuły.
Pochyla się podekscytowana.
– Wcale! Moja mama uwielbia Wejście!
Marszczę nos.
– Nie są aż tak złe. Oglądałam z nią kiedyś Wejście i totalnie się spłakałam, kiedy ta dziewczyna umarła na białaczkę.
– Kto zmarł na białaczkę? – pyta Rashmi, rzucając swój plecak obok mnie. St. Clair idzie za nią i zajmuje miejsce przed Meredith.
– Tata Anny jest autorem Wejścia – mówi Meredith.
Chrząkam.
– Nie, żebym była z tego dumna.
– Przepraszam, a co to jest Wejście? – pyta Rashmi.
– To ten film o chłopaku, który pomaga przy narodzinach dziewczynki w windzie, a potem, kiedy dorastają, zakochuje się w niej – wyjaśnia Meredith, a w tym czasie St. Clair odchyla się na krześle i bierze jej plan lekcji. – Ale dzień po ich zaręczynach diagnozują u niej białaczkę.
– Ojciec pcha ją na wózku do ołtarza – kontynuuję opowieść. – A potem ona umiera podczas podróży poślubnej.
– Blee – mówią razem Rashmi i St. Clair.
Dość już upokorzeń.
– A gdzie Josh? – pytam.
– On jest w trzeciej klasie – mówi Rashmi w taki sposób, jakbym powinna była to już wiedzieć. – Odprowadziliśmy go na matematykę.
– Aha.
Rozmowa utknęła w martwym punkcie. Wspaniale.
– Mer, mamy razem trzy zajęcia. Teraz ty daj swoje – mówi St. Clair, odchylając się, żeby ukraść mój plan lekcji. – O! Początkujący francuski.
– Przecież mówiłam.
– Nie jest tak źle – oddaje mi plan i uśmiecha się. – Będziesz umiała sama przeczytać menu śniadaniowe, zanim się obejrzysz.
Hmm. A co, jeśli nie chcę się uczyć francuskiego? Uch! Przy chłopcach dziewczyny zmieniają się w takie idiotki.
– Bonjour, classe! – kobieta w odważnej turkusowej sukience wkracza do sali i odstawia na biurko kubek z kawą. Jest raczej młoda i ma najjaśniejsze blond włosy, jakie kiedykolwiek widziałam u nauczyciela. – Dla… – przeczesuje wzrokiem klasę i zatrzymuje się na mnie.
O co chodzi? Co ja takiego zrobiłam?
– Dla tej jednej osoby, która mnie jeszcze nie zna, je m’appelle Professeur Cole – kłania się przesadnie, a uczniowie wybuchają śmiechem. Odwracają się wszyscy, żeby na mnie spojrzeć.
– Cześć – mówię piszczącym głosem.
Podejrzenia potwierdzone. Ze wszystkich dwudziestu pięciu uczniów w klasie, to znaczy całego najstarszego rocznika, tylko ja jestem tu nowa. To oznacza, że oni wszyscy mają nade mną jeszcze jedną przewagę – każdy z nich zna nauczycieli. Ta szkoła jest tak mała, że danego przedmiotu uczy we wszystkich rocznikach ten sam proffesseur.
Ciekawe, kto odszedł ze szkoły, żebym mogła zająć jego miejsce. Pewnie ktoś fajniejszy ode mnie. Ktoś z dredami i tatuażami, z dziewczyną w stylu pin-up i koneksjami w przemyśle muzycznym.
– Widzę, że ekipa sprzątająca znowu zignorowała moją prośbę – mówi profesor Cole. – Wstańcie. Znacie zasady.
Ja nie znam, ale przesuwam swoją ławkę tak jak inni. Ustawiamy je w dużym kole. Dziwnie jest widzieć jednocześnie wszystkich kolegów z klasy. Mam okazję ich otaksować. Chyba się w tej grupie zbytnio nie wyróżniam, chociaż ich dżinsy i buty, i plecaki są znacznie droższe niż moje. Wyglądają na czystsze, bardziej błyszczące.
Nic dziwnego. Moja mama uczy w szkole biologii, a z tego nie ma kokosów. Tata spłaca kredyt za dom i dokłada się do opłat, ale niewystarczająco, a mama jest zbyt dumna, żeby poprosić o więcej. Mówi, że i tak by odmówił, a potem kupił sobie kolejny orbitrek. Tu może mieć trochę racji.
#
Reszta poranka mija w mgnieniu oka. Podoba mi się Professeur Cole. Nauczyciel matematyki, Professeur Babineaux, też jest miły. Jest paryżaninem i charakterystycznie marszczy brwi, i pluje, kiedy mówi. Chociaż, prawdę mówiąc, nie wydaje mi się, żeby plucie było charakterystyczną cechą Francuzów. Pewnie on po prostu sepleni. Trudno to rozpoznać przy jego akcencie.
Następnie mam lekcję francuskiego. Okazuje się, że Professeur Gillet też jest paryżanką. Języka obcego zawsze muszą uczyć native speakerzy. Moi nauczyciele hiszpańskiego zawsze przewracali oczami, wykrzykując: „Aye, dios mio!” za każdym razem, kiedy podnosiłam rękę do odpowiedzi. Irytowali się, kiedy nie mogłam załapać czegoś, co dla nich było oczywiste. Przestałam więc zgłaszać się do odpowiedzi.
Oczywiście, jak można się było domyślić, na zajęciach są sami pierwszoklasiści. I ja. Aha, i jeszcze jeden uczeń trzeciej klasy, ten chłopak, który wykłócał się rano o plan lekcji. Przedstawia się entuzjastycznie jako Dave i widzę, że podobnie jak mnie, jemu też ulżyło, że nie jest tu jedynym uczniem ze starszego rocznika. Może nawet jest całkiem fajny.
#
W południe podążam za tłumem do stołówki. Unikam głównej kolejki i idę prosto do lady z owocami i pieczywem, chociaż spaghetti pachnie wspaniale. Jestem takim tchórzem. Prędzej umrę z głodu, niż zamówię po francusku. Mówiłabym: „Oui, oui!”, wskazując na przypadkowe słowa na tablicy. A wówczas Chef Sumiastewąsy podałby mi coś obrzydliwego i ze wstydu musiałabym to kupić. Oczywiście. Chciałam zamówić grillowanego gołębia! Mmm! Smakuje jak u babci.
Meredith i jej znajomi zajęli ten sam stolik co rano. Biorę głęboki oddech i dołączam do nich. Czuję ulgę, bo nie wydają się zdziwieni. Meredith pyta St. Claira, czy widział się już ze swoją dziewczyną. Chłopak rozsiada się wygodnie.
– Nie, ale dzisiaj się spotykamy.
– A widzieliście się latem? Już zaczęły się jej zajęcia? Jakie wybrała w tym semestrze? Zadaje kolejne pytania na temat Ellie, a on udziela krótkich odpowiedzi. Josh i Rashmi się całują. Widzę ich języki, więc zaczynam jeść chleb i winogrona. Posiłek niemal biblijny. Winogrona są mniejsze od tych, które znam, a ich skórka ma delikatną fakturę. A może to brud? Moczę serwetkę w wodzie i przemywam maleńkie fioletowe kulki. Jest lepiej, ale nadal nie są całkiem czyste. Hmm. St. Clair i Meredith milkną. Podnoszę wzrok i widzę, że patrzą na mnie oboje tak samo rozbawieni.
– Co?
– Nic – odpowiada on. – Nie przeszkadzaj sobie.
– Były brudne.
– A spróbowałaś ich chociaż? – pyta ona.
– Nie, bo nadal są na nich plamki błota – biorę do ręki winogrono, żeby im pokazać.
St. Clair chwyta je i wrzuca sobie do ust. Patrzę zahipnotyzowana. Na te usta, na gardło, kiedy przełyka winogrono. Nie mogę się zdecydować. Wolę czyste jedzenie czy jego dobre zdanie na mój temat? On tymczasem bierze kolejne i uśmiecha się.
– Otwórz.
Otwieram więc.
Kiedy wkłada mi winogrono do ust, dotyka ono mojej dolnej wargi. Owoc eksploduje mi w ustach i jestem tak zaskoczona tym sokiem, że niemal go wypluwam. Ma intensywny smak, bardziej przypominający cukierki winogronowe niż świeży owoc. Powiedzieć, że dotąd niczego podobnego nie jadłam, to nic nie powiedzieć. Meredith i St. Clair się śmieją.
– Poczekaj, aż spróbujesz ich w wersji winnej – mówi ona.
St. Clair nawija makaron na widelec.
– Jak było na francuskim?
Nagła zmiana tematu sprawia, że się wzdrygam.
– Professeur Gillet jest straszna. Ciągle marszczy brwi – odrywam kawałek bagietki. Ma chrupiącą skórkę, a wewnątrz jest miękka i sprężysta. O rany! Wrzucam od razu kolejny kawałek do buzi. Meredith przygląda mi się zaniepokojona.
– W pierwszym kontakcie może się wydawać onieśmielająca, ale jest naprawdę miła.
– Mer to jej ulubiona uczennica – wyjaśnia St. Clair.
Rashmi odkleja się od Josha, który wygląda na oszołomionego świeżym powietrzem. – Ona chodzi na francuski dla zaawansowanych i na hiszpański dla zaawansowanych – mówi.
– Może mogłabyś mnie uczyć? – pytam Meredith. – Nie idzie mi z językami obcymi. W tej szkole przymknęli oko na moje oceny z hiszpańskiego tylko dlatego, że dyrektorka uwielbia durne książki mojego taty.
– Skąd to wiesz? – pyta.
Przewracam oczami.
– Bo wspomniała o tym podczas rozmowy kwalifikacyjnej.
Wypytywała mnie o to, kto wybierał obsadę Latarni. Jakby tata miał w tej kwestii cokolwiek do powiedzenia. Albo jakby mnie to w ogóle obchodziło. Nie zdawała sobie sprawy, że moje upodobania filmowe są nieco bardziej wyrafinowane.
– Ja chciałabym się uczyć włoskiego – mówi Meredith. – Ale tutaj go nie ma. Chcę wyjechać w przyszłym roku na studia do Rzymu albo do Londynu. Tam też mogłabym się go uczyć.
– Rzym jest chyba lepszym miejscem do nauki włoskiego – sugeruję.
– Ale – spogląda na St. Claira. – Zawsze lubiłam Londyn.
Biedna Mer. Słabo to rozegrała.
– A ty co zamierzasz robić? – pytam go. – Dokąd wyjedziesz?
St. Clair wzrusza ramionami. Robi to wolno, angażując całe ciało, i wygląda to bardzo po francusku. Podobnie wzruszył ramionami kelner wczoraj wieczorem w restauracji, kiedy zapytałam, czy serwują pizzę.
– Nie wiem. To zależy, ale chciałbym studiować historię – pochyla się, jakby miał wyjawić jakiś sprośny sekret. – Zawsze chciałem być jednym z tych gości, którzy udzielają wywiadów w programach BBC czy PBS. Wiesz, tych z szalonymi brwiami i zamszowymi łatami na łokciach.
Ja też! W pewnym sensie.
– A ja chcę występować na kanale z klasyką filmową i rozmawiać o Hitchcocku i Caprze z Robertem Osborne’em. To on prowadzi większość ich programów. I wiem, że gość jest stary, ale jest taki zarąbisty. Wie wszystko o filmach.
– Naprawdę? – brzmi jakby był szczerze zainteresowany.
– St. Clair ciągle tylko czyta książki historyczne wielkie jak słowniki – wtrąca Meredith. – Trudno go wyciągnąć z pokoju.
– Bo Ellie ciągle tam przesiaduje – mówi Rashmi oschle.
– I kto to mówi – odpowiada St. Clair, wskazując na Josha. – Nie wspominając… Henriego.
– Henriego! – powtarza za nim Meredith. I oboje wybuchają śmiechem.
– Jedno cholerne popołudnie, a wy będziecie mi je wypominać do końca życia – irytuje się Rashmi, spoglądając na Josha, który dźga widelcem makaron.
– Kim jest Henri? – pytam, źle wypowiadając to imię.
– To był nasz przewodnik na wycieczce do Wersalu w drugiej klasie – wyjaśnia St. Clair. – Chudy gnojek, ale Rashmi zostawiła nas w Sali Lustrzanej i rzuciła się na niego.
– Wcale nie!
Meredith kręci głową.
– Obmacywali się przez całe popołudnie. Przy wszystkich.
– A potem cała szkoła czekała w autobusie przez dwie godziny, bo Rashmi zapomniała, o której godzinie jest zbiórka – dodaje St. Clair.
– Wcale nie przez dwie godziny!
Meredith opowiada dalej.
– Professeur Hanson wreszcie wyśledził ich za krzakami w ogrodach. Miała malinki na całej szyi.
– Malinki! – parska St. Clair.
Rashmi się chmurzy.
– Zamknij się, ty angielski jęzorze.
– Co?
– Angielski jęzor – powtarza. – Tak cię nazywaliśmy po waszym z Ellie zapierającym dech w piersiach przedstawieniu na ostatnim wiosennym kiermaszu ulicznym.
St. Clair usiłuje protestować, ale za bardzo się śmieje, a Meredith i Rashmi przerzucają się wspomnieniami z tamtego dnia. A ja uciekam myślami… Zastanawiam się, czy Matt teraz całuje lepiej, skoro spotyka się z kimś bardziej doświadczonym. Pewnie wcześniej całował słabo przeze mnie. O nie. Nie umiem się całować. Na pewno. Kiedyś dostanę statuetkę w kształcie ust z wygrawerowanym napisem: „Dla całującej się najgorzej na świecie”. A Matt wygłosi przemówienie o tym, że spotykał się ze mną tylko dlatego, że był zdesperowany, ale mu nie dałam, dlatego byłam dla niego stratą czasu, bo Cherrie Milliken lubiła go od dawna, a ona oddaje się całkowicie. Każdy to wie.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki