Anna and the French Kiss - Stephanie Perkins - ebook + audiobook + książka

Anna and the French Kiss ebook

Stephanie Perkins

3,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Anna and the French Kiss Stephanie Perkins

Dwa miasta, pięć par. Jak znaleźć jedną miłość?

Anna nie może się doczekać swojego ostatniego roku w Atlancie, gdzie ma świetną pracę, lojalną najlepszą przyjaciółkę i przystojnego współpracownika, który być może wkrótce zostanie kimś więcej. Dlatego nie jest zachwycona pomysłem wysłania jej do szkoły z internatem w Paryżu – dopóki nie spotyka Étienne’a St. Claira. Inteligentny, czarujący, piękny Étienne ma wszystko, łącznie z… dziewczyną. W Mieście Świateł wszystko jest możliwe. Czy rok romantycznych zdarzeń, zakończy się długo oczekiwanym francuskim pocałunkiem?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 370

Oceny
3,8 (49 ocen)
16
14
13
6
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
NYKOL1998

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo fajna młodzieżówka. Od pierwszej strony polubiłam bohaterów, którzy są bardzo dobrze wykreowani, a Paryż w tle dodaje tylko pikanterii i uroku. Fabuła się nie rwie, może nie ma spektakularnych zwrotów akcji, ale nie tego oczekuje się po takiej książce. Bardzo fajnie ukazane są realia dorastania i zmian zachodzących w bohaterach. Polecam!
10
Armagedai

Dobrze spędzony czas

Nic szczególnego ale fajna na rozluźnienie
00
ksiazkowa_dieta

Dobrze spędzony czas

całkiem sympatyczna, na pewno sięgnę po kolejny tom
00
malgorzata_szo75
(edytowany)

Z braku laku…

Nie oczekiwanym wiele, jednak myślałam, że to będzie lekki romans z dodatkiem humoru. Niestety przez większość książki się nudziłam i czytałam ją tylko dlatego, ponieważ nie chciałam robić kolejnego dnf. Do głównych bohaterów nie przywiązałam się szczególnie, dlatego byli mi obojętni. Nie ekscytowałam się tak jak powinnam, kiedy czytam przyjemny i słodki romans. Chciałam się przy tej lekturze pośmiać i ogólnie odczuwać ciepłe emocje. Jednak nic takiego nie było.
00
alabomba
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00

Popularność




Rozdział pierwszy

Roz­dział pierw­szy

Oto, co koja­rzy mi się z Fran­cją: Made­line, Amélie i Moulin Rouge. Wieża Eif­fla i Łuk Trium­falny, cho­ciaż nie mam zie­lo­nego poję­cia, jakie jest ich prze­zna­cze­nie. Napo­leon, Maria Anto­nina i wielu kró­lów o imie­niu Ludwik – mimo że nie wiem, z czego zasły­nęli, jed­nak koja­rzę, że mieli coś wspól­nego z Wielką Rewo­lu­cją Fran­cu­ską, a z nią z kolei ma coś wspól­nego Dzień Basty­lii. Tam­tej­sze muzeum sztuki nazywa się Luwr i ma kształt pira­midy. Miesz­kają w nim Mona Lisa, a także rzeźba kobiety bez rąk. I na każ­dym rogu są tam kawiar­nie, bistra czy jak­kol­wiek je tam nazy­wają. I mimo­wie. Podobno jest tam smaczne jedze­nie, a ludzie piją dużo wina i palą dużo papie­ro­sów.

Sły­sza­łam, że nie lubią Ame­ry­ka­nów ani bia­łych tram­pek.

Kilka mie­sięcy temu ojciec zapi­sał mnie tam do szkoły z inter­na­tem. Kiedy przez tele­fon prze­ko­ny­wał, że dzięki temu wiele się nauczę, nie­mal sły­chać było sta­wiane przez niego w powie­trzu cudzy­słowy: „Miesz­ka­nie za gra­nicą to »dobre doświad­cze­nie« – mówił – będzie »pamiątką na całe życie«”. Taa. Pamiątką. Gdyby nie to, że byłam taka prze­ra­żona, wyja­śni­ła­bym mu wła­ściwe zna­cze­nie tego słowa.

Od tam­tego czasu pró­bo­wa­łam wszyst­kiego: wrzesz­cza­łam, bła­ga­łam, prze­ko­ny­wa­łam, pła­ka­łam, ale nic nie skło­niło go do zmiany zda­nia. I tak oto sta­łam się posia­daczką nowiut­kiej wizy stu­denc­kiej i pasz­portu wiesz­czą­cych, że nazy­wam się Anna Oli­phant i jestem oby­wa­telką Sta­nów Zjed­no­czo­nych Ame­ryki. A w tej chwili roz­pa­ko­wuję wła­śnie swoje rze­czy w pokoju mniej­szym od mojej walizki – jako naj­now­szy naby­tek ostat­niego rocz­nika w School of Ame­rica w Paryżu.

To nie jest tak, że tego nie doce­niam. Prze­cież to Paryż. Mia­sto świa­teł! Naj­bar­dziej roman­tyczne mia­sto na świe­cie! Nie, że mnie to nie rusza. Cho­dzi o to, że ta cała mię­dzy­na­ro­dowa szkoła z inter­na­tem pasuje bar­dziej do mojego ojca niż do mnie. Od kiedy się sprze­dał i zaczął pisać bez­na­dziejne książki, na pod­sta­wie któ­rych powstały jesz­cze bar­dziej bez­na­dziejne filmy, za wszelką cenę usi­łuje zaim­po­no­wać oby­ciem i bogac­twem swoim zna­jo­mym gru­bym rybom z Nowego Jorku.

Mój ojciec nie jest obyty. Ale jest bogaty.

Nie zawsze tak było. Kiedy rodzice byli mał­żeń­stwem, nale­że­li­śmy do niż­szej klasy śred­niej. Jed­nak mniej wię­cej w tym cza­sie, kiedy się roz­wo­dzili, ojciec wyzbył się wszel­kiej przy­zwo­ito­ści, a jego marze­nie, aby zostać kolej­nym wiel­kim pisa­rzem z Połu­dnia, zastą­piło pra­gnie­nie sta­nia się kolej­nym publi­ko­wa­nym pisa­rzem. Więc zaczął pisać powie­ści z fabułą osa­dzoną w Jed­nym z Mia­ste­czek Geo­r­gii o Przy­zwo­itych Ame­ry­ka­nach, któ­rzy Zako­chują Się w Sobie, a potem Zapa­dają na Śmier­telną Cho­robę i Umie­rają.

Nie żar­tuję.

U mnie te histo­rie wywo­łują depre­sję, ale kobiety je pochła­niają. Kochają książki mojego ojca i jego wydzier­gane na dru­tach swe­terki oraz wybie­lony uśmiech i poma­rań­czową opa­le­ni­znę. Dzięki takim paniom uzy­skał tytuł autora best­sel­le­rów i zmie­nił się w total­nego dupka.

Na pod­sta­wie dwóch jego ksią­żek już nakrę­cono filmy, a trzy kolejne są w pro­duk­cji. Stąd cały jego mają­tek. Z Hol­ly­wood. I w jakiś spo­sób ta kasa oraz pseu­do­pre­stiż dopro­wa­dziły do zro­dze­nia się pokrę­co­nego pomy­słu, żeby wysłać mnie do szkoły we Fran­cji. Na rok. Samą. Nie rozu­miem, dla­czego nie wysłał mnie do Austra­lii czy Irlan­dii albo dokąd­kol­wiek, gdzie mówią po angiel­sku. Po fran­cu­sku znam tylko jedno słowo: oui, czyli „tak”, a i tak dopiero nie­dawno dowie­dzia­łam się, że pisze się je oui, a nie łi.

No, ale przy­naj­mniej w mojej nowej szkole mówią po angiel­sku. Stwo­rzono ją dla nadę­tych Ame­ry­ka­nów, któ­rzy nie lubią towa­rzy­stwa swo­ich dzieci. Poważ­nie. Bo kto wysyła dzieci do szkoły z inter­na­tem? A sama szkoła jest jak Hogwart. Tylko nie ma w niej przy­stoj­nych cza­ro­dzie­jów ani magicz­nych faso­lek czy lek­cji lata­nia.

Utknę­łam tu z dzie­więć­dzie­się­cioma dzie­wię­cioma innymi uczniami. A cały mój rocz­nik liczy tylko dwa­dzie­ścia pięć osób. W Atlan­cie było nas sześć­set. Będę się uczyła tych samych przed­mio­tów co w Cla­ire­mont High, z tym że tutaj fran­cu­ski mam na pozio­mie począt­ku­ją­cym.

Super. Począt­ku­jący fran­cu­ski. Na pewno w gru­pie będą same młod­sze dzie­ciaki. Wymia­tam.

Mama mówi, żebym prze­stała być taka skwa­szona. Tylko że to nie ona musi zosta­wić cudowną przy­ja­ciółkę Brid­gette. Albo wspa­niałą pracę w mul­ti­plek­sie Royal Mid­town 14. I Topha, cudow­nego chło­paka z mul­ti­pleksu Royal Mid­town 14.

A poza tym na­dal nie mogę uwie­rzyć, że roz­dziela mnie z moim bra­tem Seanem, który ma tylko sie­dem lat i jest zde­cy­do­wa­nie za mały, żeby zosta­wać sam w domu po szkole. Beze mnie pew­nie zosta­nie porwany przez tego strasz­nego gościa, u któ­rego w oknach wiszą brudne ręcz­niki Coca-Coli. Albo nie­chcący zje coś z czer­wo­nym barw­ni­kiem spo­żyw­czym i spuch­nie mu gar­dło, a będzie wtedy sam i nikt go nie zawie­zie do szpi­tala. Może nawet umrze. I założę się, że nie pozwolą mi poje­chać na jego pogrzeb i będę musiała potem, za rok, jechać na cmen­tarz sama. A tata wybie­rze na jego nagro­bek jakie­goś obrzy­dli­wego gra­ni­to­wego che­ru­bina.

Mam tylko nadzieję, że nie będzie chciał, żebym apli­ko­wała na stu­dia w Rosji albo Rumu­nii. Marzę o stu­dio­wa­niu fil­mo­znaw­stwa w Kali­for­nii. Chcę zostać naj­lep­szym w kraju kry­ty­kiem fil­mo­wym. Kie­dyś będą mnie zapra­szali na wszyst­kie festi­wale fil­mowe i będę też miała kolumnę w waż­nej gaze­cie, i fajny show w tele­wi­zji, i nie­moż­li­wie popu­larną stronę inter­ne­tową. Jak na razie mam tylko stronę i nie jest ona popu­larna. Na razie.

Muszę tylko jesz­cze tro­chę nad nią popra­co­wać, i tyle.

– Anno, już czas.

– Co? – pod­no­szę wzrok znad blu­zek, które wła­śnie skła­da­łam w ide­alne kwa­draty.

Mama patrzy na mnie, krę­cąc na naszyj­niku zawieszką w kształ­cie żół­wia. Tata, wystro­jony w brzo­skwi­niową koszulkę polo i białe buty żeglar­skie, wpa­truje się w okno. Jest już późno, ale po dru­giej stro­nie ulicy kobieta wyśpie­wuje jakąś arię ope­rową.

Rodzice muszą wró­cić do hotelu. Oby­dwoje wyla­tują jutro wcze­śnie rano.

– Ach – zaci­skam dło­nie na jed­nej z blu­zek.

Tata odsuwa się od okna, a ja z nie­po­ko­jem zauwa­żam, że ma łzy w oczach. Myśl, że on – wła­śnie mój tata – wal­czy ze łzami, powo­duje, że zaci­ska mi się gar­dło.

– No, dzie­ciaku. Wygląda na to, że cał­kiem już doro­słaś.

Zasty­gam. A tata zamyka moje sztywne ciało w niedź­wie­dzim uści­sku. Ten uścisk mnie prze­raża.

– Dbaj o sie­bie. Ucz się pil­nie i znajdź przy­ja­ciół. No i uwa­żaj na kie­szon­kow­ców – dodaje. – Cza­sami dzia­łają parami.

Przy­ta­kuję w jego ramio­nach, a on mnie pusz­cza. A potem znika.

Mama się ociąga.

– Spę­dzisz tu wspa­niały czas – mówi. – Jestem o tym prze­ko­nana.

Przy­gry­zam wargę, żeby powstrzy­mać jej drże­nie, kiedy mama przy­ciąga mnie do sie­bie. Usi­łuję oddy­chać. Wdech. Liczę do trzech. Wydech. Jej skóra pach­nie grejp­fru­to­wym bal­sa­mem.

– Zadzwo­nię, jak tylko dotrę do domu – szep­cze.

Dom. Atlanta już nie jest moim domem.

– Kocham cię, Anno.

Teraz już pła­czę.

– Ja cie­bie też. Dbaj o Seana.

– Oczy­wi­ście.

– I o Kapi­tana Jacka – dodaję. – Pil­nuj, żeby Sean go kar­mił i zmie­niał mu ściółkę, i uzu­peł­niał wodę. I żeby mu nie dawał za dużo smacz­ków, bo od nich tyje, a potem nie może się wydo­stać ze swo­jego igloo. Ale niech mu daje przy­naj­mniej kilka codzien­nie, bo prze­cież potrze­buje wita­miny C, a kiedy podaje mu się ją w kro­pel­kach, to nie chce potem pić wody…

Mama odsuwa się lekko ode mnie i zakłada mi za ucho roz­ja­śnione pasemko wło­sów.

– Kocham cię – powta­rza.

A potem robi coś, co mnie zaska­kuje mimo tych wszyst­kich przy­go­to­wań, wypeł­nia­nia doku­men­tów, rezer­wo­wa­nia bile­tów na samo­lot i oglą­da­nia pre­zen­ta­cji. Coś, co i tak wyda­rzy­łoby się za rok, kiedy wyjeż­dża­ła­bym na stu­dia, o czym marzy­łam przez wiele dni, mie­sięcy i lat, a mimo to nie jestem gotowa, kiedy wresz­cie to się dzieje.

Wycho­dzi i zostaję sama.

Rozdział drugi

Roz­dział drugi

Czuję ją. Nad­cho­dzi. I nie mogę jej powstrzy­mać.

Panika.

Zosta­wili mnie. Moi rodzi­cie naprawdę mnie zosta­wili! We Fran­cji!

A Paryż dziw­nie ucichł. Nawet śpie­waczka ope­rowa zza okna zakoń­czyła na dziś.

Nie mogę się temu pod­dać. Ściany są tu cien­kie jak bibułka, więc jeśli pęknę, moi sąsie­dzi – moi nowi kole­dzy z klasy – wszystko usły­szą. Zaraz zwy­mio­tuję. Zwrócę tę dziwną pastę z bakła­żana, którą zja­dłam na obiad. I wszy­scy usły­szą, i nikt mnie nie zaprosi na oglą­da­nie mimów, jak wydo­stają się z nie­wi­dzial­nych pudeł, czy co tam ludzie robią tu w wol­nym cza­sie.

Bie­gnę do umy­walki, żeby polać twarz wodą, ale kran eks­plo­duje i oblewa mi koszulkę. Więc zale­wam się łzami, bo nie wypa­ko­wa­łam jesz­cze ręcz­ni­ków, a mokre ubra­nie przy­po­mina mi te głu­pie zjeż­dżal­nie w parku wod­nym Six Flags, do któ­rego zawle­kli mnie Brid­gette i Matt, gdzie woda miała brzydki kolor i pach­niała jak farba, i były w niej miliardy bak­te­rii. O matko! A co, jeśli w tej wodzie też są bak­te­rie? Czy woda we Fran­cji nadaje się do picia?

Żałość. Jestem żało­sna.

Ilu sie­dem­na­sto­lat­ków zabi­łoby dla takiego wyjazdu z domu! Moi sąsie­dzi nie doświad­czają żad­nych zała­mań ner­wo­wych. Zza ścian nie sły­chać pła­czu. Chwy­tam bluzkę leżącą na łóżku, żeby się nią osu­szyć, i wtedy wpa­dam na pomysł. Poduszka. Kładę się, wci­skam twarz w poduszkę, żeby wyci­szyć dźwięki, i łkam, łkam, łkam.

Ktoś puka do drzwi.

Nie. To na pewno nie do moich drzwi.

Ale puka znowu!

– Halo? – dziew­częcy głos dobiega z kory­ta­rza. – Halo? Czy wszystko w porządku?

Nie, nie jest w porządku. ODEJDŹ! Ale ona nie prze­staje. Więc muszę zwlec się z łóżka i otwo­rzyć drzwi. Za nimi stoi blon­dynka z dłu­gimi lokami. Jest wysoka i duża, ale nie otyła. Duża w typie siat­karki. Ma w nosie kol­czyk przy­po­mi­na­jący dia­ment, który błysz­czy w świe­tle kory­ta­rzo­wych lamp.

– Nic ci nie jest? – pyta łagod­nym gło­sem. – Jestem Mere­dith, miesz­kam obok. Czy to twoi rodzice wycho­dzili przed chwilą?

Moje napuch­nięte oczy wska­zują, że ma rację.

– Ja prze­pła­ka­łam całą pierw­szą noc – prze­chyla głowę i przez chwilę się zasta­na­wia, a potem kiwa. – Chodź. Cho­co­lat chaud.

– Cze­ko­la­dowy show?

Po co mia­ła­bym chcieć oglą­dać cze­ko­la­dowy show? Mama mnie opu­ściła i prze­raź­li­wie boję się wyjść z pokoju, i…

– Nie – uśmie­cha się. – Chaud, czyli gorący. Gorąca cze­ko­lada, mogę ją dla nas zro­bić w swoim pokoju.

Aha.

Idę za nią wbrew sobie. Mere­dith powstrzy­muje mnie ręką jak poli­cjant z dro­gówki. Ma pier­ścionki na wszyst­kich pal­cach.

– Nie zapo­mnij zabrać klu­cza. Drzwi zamy­kają się auto­ma­tycz­nie.

– Wiem – mówię i wycią­gam spod koszulki naszyj­nik na potwier­dze­nie. Zawie­si­łam na nim mój klucz w trak­cie obo­wiąz­ko­wych zajęć przy­go­to­waw­czych dla nowych uczniów, które były w ten week­end i na któ­rych poin­for­mo­wano nas, jak łatwo tutaj zatrza­snąć sobie pokój.

Wcho­dzimy do niej. Robię wdech. Pokój jest tak samo mały jak mój, mniej wię­cej dwa na trzy metry. Są tu takie samo minia­tu­rowe biurko, minia­tu­rowa szafa, minia­tu­rowe łóżko, minia­tu­rowa lodówka, minia­tu­rowy zlew i minia­tu­rowy prysz­nic (ale bez minia­tu­rowej toa­lety, te są wspólne i znaj­dują się na kory­ta­rzu). Ale… w odróż­nie­niu od mojej ste­ryl­nej klatki w jej każdy cen­ty­metr ściany oraz sufitu pokry­wają pla­katy, obrazki i świe­cący papier do pre­zen­tów, i kolo­rowe fran­cu­skie ulotki.

– Od jak dawna tu jesteś? – pytam.

Mere­dith podaje mi chu­s­teczkę, a ja wydmu­chuję nos, wyda­jąc okropny dźwięk jak wście­kła gęś, ale ona się nie krzywi, nie robi nawet miny.

– Przy­je­cha­łam wczo­raj. Jestem tu czwarty rok, dla­tego nie musia­łam uczest­ni­czyć w zaję­ciach przy­go­to­waw­czych. Przy­le­cia­łam sama, więc zabi­ja­łam czas, cze­ka­jąc na kole­żanki.

Roz­gląda się po pokoju z rękami na bio­drach, podzi­wia­jąc swoją pracę. Zauwa­żam stertę gazet, nożyczki i taśmę na pod­ło­dze, i zdaję sobie sprawę, że jesz­cze nie skoń­czyła.

– Nie­źle, co? Nie lubię bia­łych ścian.

Obcho­dzę wkoło jej pokój, oglą­da­jąc wszystko. Szybko się orien­tuję, że więk­szość twa­rzy to powta­rza­jący się John, Paul, Geo­rge, Ringo i jakiś pił­karz, któ­rego nie roz­po­znaję.

– Słu­cham tylko Beatle­sów. Kole­żanki ze mnie drwią, ale…

– Kto to jest? – wska­zuję na pił­ka­rza. Jest ubrany w czer­wono-biały strój i ma cha­rak­te­ry­styczne ciemne brwi i ciemne włosy. W zasa­dzie jest cał­kiem przy­stojny.

– Cesc Fàbregas. Naj­wspa­nial­szy strze­lec. Gra w Arse­nalu. Angiel­skim klu­bie pił­kar­skim. Nie koja­rzysz?

Kręcę głową. Nie znam się na spo­rcie, ale może powin­nam zacząć się nim inte­re­so­wać.

– Ale nie­złe ma nogi.

– Prawda? Takimi udami mógłby wbi­jać gwoź­dzie.

Kiedy Mere­dith przy­go­to­wuje cho­co­lat chaud na małej kuchence, dowia­duję się, że też jest w ostat­niej kla­sie oraz że gra w piłkę nożną tylko latem, bo w naszej szkole nie ma tre­nin­gów pił­kar­skich, ale w Mas­sa­chu­setts jej nazwi­sko znaj­do­wało się na sta­no­wej liście zawod­ni­ków. Stam­tąd wła­śnie pocho­dzi, z Bostonu. I przy­po­mina mi, że tutaj powin­nam mówić foot­ball, a nie soc­cer, co – jak się nad tym zasta­no­wić – bar­dziej do tego sportu pasuje. I nie prze­szka­dza jej, kiedy zasy­puję ją pyta­niami albo oglą­dam jej rze­czy.

Jej pokój jest wspa­niały. Oprócz okle­jo­nych ścian ma tam także kil­ka­na­ście por­ce­la­no­wych fili­ża­nek wypeł­nio­nych pla­sti­ko­wymi pier­ścion­kami z bro­ka­tem, srebr­nymi z bursz­ty­nem i szkla­nymi z wto­pio­nymi kwiat­kami. Już teraz odnosi się wra­że­nie, że mieszka w tym pokoju od lat.

Przy­mie­rzam jeden pier­ścio­nek z docze­pio­nym gumo­wym dino­zau­rem. T-Rex, kiedy się go naci­śnie, świeci na czer­wono-żółto-nie­bie­sko.

– Chcia­ła­bym mieć taki pokój.

Podoba mi się, ale jestem zbyt porząd­nicka, żeby mieć coś podob­nego u sie­bie. Potrze­buję czy­stych ścian i pustego blatu biurka, i wszystko musi stać na swoim miej­scu.

Mere­dith chyba spodo­bał się kom­ple­ment.

– Czy to twoje kole­żanki?

Odkła­dam dino­zaura z powro­tem do fili­żanki i wska­zuję na zdję­cie przy­cze­pione do lustra. Jest szare, zamglone i wydru­ko­wane na gru­bym błysz­czą­cym papie­rze. Naj­wy­raź­niej powstało na szkol­nych zaję­ciach z foto­gra­fii. Cztery osoby pozują na nim przed olbrzy­mią pustą w środku kostką, a ich wysty­li­zo­wane czarne kre­acje i zmierz­wione włosy wska­zują, że dziew­czyna należy do paczki szkol­nych arty­stów. Z jakie­goś powodu mnie to zaska­kuje. Bo cho­ciaż jej pokój ma arty­styczny wystrój, a ona nosi te wszyst­kie pier­ścionki na pal­cach i kol­czyk w nosie, to jed­nak jej wrzo­sowy swe­te­rek, wypra­so­wane dżinsy i miękki głos nie pasują do tego wize­runku. No i piłka nożna, choć nie jest chłop­czycą.

Uśmie­cha się sze­roko, a jej kol­czyk w nosie bły­ska. – Taak. Ellie zro­biła to zdję­cie w La Défense. To są Josh i St. Clair, a to ja i Rashmi. Poznasz ich jutro na śnia­da­niu. Zna­czy wszyst­kich poza Ellie, bo ona skoń­czyła szkołę w tam­tym roku.

Zacisk na żołądku zaczyna powoli pusz­czać. Czy to było zapro­sze­nie, żeby się do nich przy­siąść?

– Ale i tak poznasz ją nie­długo, bo ona spo­tyka się z St. Cla­irem. Teraz stu­diuje foto­gra­fię w Par­sons Paris.

Ni­gdy nie sły­sza­łam o tej uczelni, ale przy­ta­kuję, jak­bym chciała sama kie­dyś tam się uczyć.

– Jest naprawdę uta­len­to­wana!

Spo­sób, w jaki to wypo­wiada, wska­zuje na coś prze­ciw­nego, ale nie wni­kam.

– Josh i Rashmi też ze sobą cho­dzą – dodaje.

Ach, Mere­dith pew­nie nie ma chło­paka.

Nie­stety, coś o tym wiem. W domu spo­ty­ka­łam się przez pięć mie­sięcy z Mat­tem. Był raczej wysoki, raczej zabawny i miał raczej ładne włosy. To była sprawa z rodzaju: ponie­waż nie mam nikogo cie­kaw­szego na oku, to może będziemy razem? Jed­nak ni­gdy nie posu­nę­li­śmy się dalej niż do poca­łun­ków. A i te nie były zbyt fan­ta­styczne. Za dużo śliny. Zawsze musia­łam potem wycie­rać brodę.

Zerwa­li­śmy, kiedy dowie­dzia­łam się o Fran­cji, ale nie robi­łam z tego wiel­kiego halo. Nie pła­ka­łam, nie wysy­ła­łam do niego rzew­nych maili, nie namie­rza­łam w inter­ne­cie kombi jego mamy. Teraz on spo­tyka się z Cher­rie Mil­li­ken, która śpiewa w chó­rze i ma włosy jak z reklamy. Nie obcho­dzi mnie to.

Serio.

Poza tym po zerwa­niu z nim mogłam dać się ponieść pożą­da­niu do Topha, przy­stoj­niaka, z któ­rym pra­co­wa­łam w mul­ti­plek­sie. Nie, żebym nie marzyła o nim, kiedy byłam z Mat­tem. Ale czu­łam się wtedy winna. A pod koniec lata coś się zaczęło dziać mię­dzy mną a Tophem – naprawdę zaczęło się dziać. Jed­nak tak na serio to spo­ty­ka­łam się tylko z Mat­tem, a i to w zasa­dzie ledwo może się liczyć. Kie­dyś powie­dzia­łam mu, że na obo­zie let­nim spo­ty­ka­łam się z takim Stu­ar­tem Thi­stle­bac­kiem. Stu­art miał kasz­ta­nowe włosy i grał na basie. Byli­śmy w sobie bez pamięci zako­chani, ale on miesz­kał w Chat­ta­no­oga, a żadne z nas nie miało wtedy prawa jazdy.

Matt wie­dział, że zmy­śli­łam tę histo­rię, ale był zbyt miły, żeby mi to wytknąć.

Już chcę zapy­tać Mere­dith, na jakie zaję­cia będzie cho­dziła, kiedy z jej tele­fonu dobie­gają pierw­sze takty pio­senki Straw­berry Fields Fore­ver. Prze­wraca oczami i odbiera.

– Mamo, tu jest już pół­noc. Sześć godzin róż­nicy czasu, pamię­tasz?

Spo­glą­dam na jej budzik w kształ­cie żół­tej łodzi pod­wod­nej i ze zdzi­wie­niem zauwa­żam, że mówi prawdę. Odsta­wiam na komodę od dawna już pusty kubek po cho­co­lat chaud.

– Powin­nam już iść – szep­czę. – Prze­pra­szam, że się tak zasie­dzia­łam.

– Pocze­kaj – Mere­dith zasła­nia tele­fon dło­nią. – Miło było cię poznać. Zoba­czymy się na śnia­da­niu?

– Tak. Do zoba­cze­nia.

Sta­ram się, żeby to zabrzmiało na luzie, ale jestem tak zachwy­cona, że wyska­kuję z jej pokoju pro­sto na ścianę.

Z tym, że to nie ściana, ale chło­pak.

– Oj! – chwieje się w tył.

– Sorry! Bar­dzo prze­pra­szam, nie wie­dzia­łam, że tu jesteś.

Potrząsa głową lekko oszo­ło­miony. Pierw­sze, co zauwa­żam, to jego włosy – na nie zwra­cam uwagę u każ­dego na samym początku. Są ciem­no­brą­zowe i zmierz­wione, i w jakiś spo­sób jed­no­cze­śnie dłu­gie i krót­kie. Przy­po­mi­nają mi się Beatlesi, bo dopiero co oglą­da­łam ich w pokoju Mere­dith. To włosy arty­sty. Muzyka. W stylu: udaję, że są w nie­ła­dzie, ale tak naprawdę codzien­nie je ukła­dam.

Piękne włosy.

– Nic się nie stało. Ja też cie­bie nie zauwa­ży­łem. Nic ci się nie stało?

O matko! To Anglik.

– Czy tu mieszka Mer?

Poważ­nie nie znam żad­nej Ame­ry­kanki, która potra­fi­łaby się oprzeć angiel­skiemu akcen­towi.

Chło­pak chrząka.

– Mere­dith Che­va­lier… Taka wysoka… Dłu­gie, krę­cone włosy… – po czym spo­gląda na mnie, jak­bym była obłą­kana albo pół­głu­cha jak bab­cia Oli­phant. Ona uśmie­cha się i kręci głową za każ­dym razem, kiedy pytam: „Jaki chcesz sos do sałatki?” albo „Gdzie poło­ży­łaś szczękę dziadka?”.

– Prze­pra­szam – odsuwa się ode mnie odro­binkę. – Szłaś pew­nie spać.

– Tak! Tu mieszka Mere­dith. Wła­śnie spę­dzi­ły­śmy razem dwie godziny – ogła­szam z dumą jak mój brat Sean za każ­dym razem, kiedy znaj­dzie na podwórku coś obrzy­dli­wego. – Jestem Anna! Jestem tu nowa!

O matko! Co za prze­ra­ża­jący entu­zjazm! Policzki mi płoną. Czuję się strasz­nie zawsty­dzona.

Piękny chło­pak uśmie­cha się do mnie zachwy­ca­jąco. Ma śliczne zęby – pro­ste na górze, lekko nie­równe na dole, górne odro­binę zacho­dzą na dolne. Moje zęby są do bani. Z powodu braku lecze­nia orto­don­tycz­nego mam pomię­dzy gór­nymi jedyn­kami szparę wiel­ko­ści rodzynki.

– Étienne – mówi. – Miesz­kam pię­tro wyżej.

– A ja tutaj – wska­zuję głu­pawo na moje drzwi, a w tym cza­sie w mojej gło­wie wiruje: fran­cu­skie imię, angiel­ski akcent, ame­ry­kań­ska szkoła. Anna sko­ło­wana.

Stuka dwa razy do pokoju Mere­dith.

– To do zoba­cze­nia, Anno.

Étienne wyma­wia moje imię tak: „Ana”.

A moje serce – łup, łup, łup – dudni w klatce pier­sio­wej.

Mere­dith otwiera drzwi.

– St. Clair! – pisz­czy.

Na­dal roz­ma­wia przez tele­fon. Oby­dwoje ze śmie­chem ści­skają się na przy­wi­ta­nie i wza­jem­nie prze­krzy­kują.

– Właź! Jak lot? Kiedy przy­le­cia­łeś? Widzia­łeś się z Joshem? Mamo, muszę koń­czyć.

Drzwi i tele­fon Mere­dith zamy­kają się jed­no­cze­śnie.

Powoli wycią­gam klucz. Mijają mnie dwie dziew­czyny w podob­nych różo­wych szla­fro­kach. Chi­cho­czą i wymie­niają się plo­tecz­kami. Grupka chło­pa­ków po dru­giej stro­nie kory­ta­rza śmieje się i pogwiz­duje. Mere­dith i jej kolega śmieją się za cienką ścianą. Czuję cię­żar na sercu, a żołą­dek znowu mi się zaci­ska.

Na­dal jestem tu nowa. I na­dal sama.

Rozdział trzeci

Roz­dział trzeci

Następ­nego ranka zasta­na­wiam się, czy nie wstą­pić do Mere­dith, ale nie mam odwagi, więc idę na śnia­da­nie sama. Na szczę­ście wiem, gdzie jest sto­łówka (zaję­cia przy­go­to­waw­cze, dzień drugi). Upew­niam się, że mam ze sobą kartę na posiłki, i otwie­ram para­sol z Hello Kitty. Na zewnątrz mży. Pogoda ma w nosie, że to mój pierw­szy dzień w szkole.

Prze­cho­dzę na drugą stronę ulicy wraz z grupą roz­ga­da­nych uczniów. Nie zauwa­żają mnie, ale idziemy razem. Omi­jajmy kałuże. Prze­my­ka­jący obok samo­chód, tak mały, że mógłby być zabawką mojego brata, ochla­puje dziew­czynę w oku­la­rach. Ta prze­klina, a zna­jomi z niej żar­tują.

Zwal­niam, żeby zostać w tyle.

Całe mia­sto jest szare. W zachmu­rzo­nym nie­bie i kamien­nych budyn­kach jest ta sama zimna ele­gan­cja. Tym­cza­sem tuż przede mną lśni Pan­teon. Jego masywna kopuła i impo­nu­jące kolumny górują nad całą dziel­nicą. Za każ­dym razem, gdy na niego patrzę, trudno mi ode­rwać wzrok. Budy­nek ten wygląda, jakby skra­dziono go z antycz­nego Rzymu albo przy­naj­mniej z Waszyng­tonu. Czło­wiek nie spo­dziewa się takiego widoku z okna w kla­sie. Nie wiem, co się tam znaj­duje, ale zakła­dam, że wkrótce ktoś mnie oświeci.

Dziel­nica, w któ­rej miesz­kam, to Dziel­nica Łaciń­ska albo Piąty Arron­dis­se­ment. Według słow­niczka kie­szon­ko­wego słowo to ozna­cza wła­śnie dziel­nicę. Tutej­sze budynki prze­cho­dzą płyn­nie jeden w drugi, zakrę­cają na rogach, a ich prze­pych dorów­nuje tor­tom wesel­nym. Ucznio­wie i tury­ści tło­czą się na chod­ni­kach, wzdłuż któ­rych pousta­wiane są iden­tyczne ławki oraz ozdobne latar­nie i rosną krzewy oto­czone meta­lo­wymi kra­tami. Są tu gotyc­kie kościoły, maleń­kie crêperies, sto­jaki z pocz­tów­kami i bal­kony z ozdo­bami z kutego żelaza.

Gdy­bym przy­je­chała tu na waka­cje, z pew­no­ścią była­bym tym wszyst­kim zachwy­cona. Kupi­ła­bym bre­lo­czek z wieżą Eif­fla, robi­ła­bym zdję­cia bru­kowi i zamó­wi­ła­bym w restau­ra­cji talerz śli­ma­ków. Ale nie jestem na waka­cjach. Mam tu miesz­kać i to mnie przy­tła­cza.

Budy­nek główny School of Ame­rica znaj­duje się jedy­nie dwie minuty spa­cer­kiem od Résidence Lam­bert, czyli aka­de­mika rocz­ni­ków młod­szego i naj­star­szego. Pro­wa­dzi do niego wej­ście zamknięte łukiem z gałęzi spe­cjal­nie posa­dzo­nych drzew. Z para­pe­tów pod każ­dym z okien zwie­szają się pelar­go­nie i blusz­cze, a pośrodku ciem­no­zie­lo­nych drzwi, trzy razy wyż­szych ode mnie, wyrzeź­biono maje­sta­tyczne głowy lwów. Po dwóch stro­nach drzwi wiszą czer­wono-biało-nie­bie­skie flagi – jedna ame­ry­kań­ska, a druga fran­cu­ska.

Wszystko to przy­po­mina sce­ne­rię z filmu. Na przy­kład Małej księż­niczki, gdyby histo­ria ta działa się w Paryżu. Jak to moż­liwe, że taka szkoła ist­nieje naprawdę? I jak to moż­liwe, że do niej cho­dzę? Ojciec chyba osza­lał, jeśli sądzi, że tu pasuję. Usi­łuję zamknąć para­sol, popy­cha­jąc jed­no­cze­śnie cięż­kie drzwi pupą, kiedy obok prze­py­cha się ele­gan­cik z fry­zurą à la sur­fer. Wpada na mój para­sol i obrzuca mnie okrop­nym spoj­rze­niem, jakby – po pierw­sze – to była moja wina, że ma cier­pli­wość nie­mow­laka, po dru­gie zaś, jakby i tak nie był już cały mokry od desz­czu. Pary­ska deduk­cja w dwóch punk­tach. Wypchaj się, ele­gan­ciku!

Sufit na par­te­rze jest nie­wia­ry­god­nie wysoki. Znaj­dują się na nim fre­ski z flir­tu­ją­cymi nim­fami i pożą­dli­wymi saty­rami, a w dół zwie­szają się żyran­dole. W powie­trzu można wyczuć lekki poma­rań­czowy zapach środ­ków do czysz­cze­nia i mar­ke­rów sucho­ście­ral­nych. Podą­żam do sto­łówki za piskiem trą­cych o posadzkę gumo­wych pode­szew. Pod nogami mam mar­mu­rową mozaikę z wró­blami. Na ścia­nie na odle­głym końcu sali znaj­duje się zło­cony zegar, który wybija godziny.

Cała szkoła jest zarówno onie­śmie­la­jąca, jak i impo­nu­jąca. Powinni do niej cho­dzić ucznio­wie mający oso­bi­stych ochro­nia­rzy i kucyki sze­tlandz­kie, a nie ktoś, kto więk­szość ubrań kupił w skle­pie Tar­get.

Mimo że widzia­łam już sto­łówkę pod­czas opro­wa­dza­nia po szkole, staję jak zamu­ro­wana. Przy­wy­kłam do jedze­nia lan­czu w prze­kształ­co­nej na jadal­nię sali gim­na­stycz­nej, która cuch­nęła chlo­rem i spor­to­wymi ochra­nia­czami. Stały tam dłu­gie stoły z przy­mo­co­wa­nymi do nich ław­kami. Kubki były papie­rowe, a słomki pla­sti­kowe. Panie z siat­kami na wło­sach, które obsłu­gi­wały kasy, ser­wo­wały odgrze­waną mro­żoną pizzę, mro­żone frytki i mro­żone nug­getsy, a auto­maty dostar­czały resztę z mojej tak zwa­nej diety.

Ale to tutaj… To mogłaby być restau­ra­cja.

Mimo histo­rycz­nego prze­py­chu sali sto­łówka jest nowo­cze­sna i ele­gancka. Są tu okrą­głe stoły i rośliny w pod­wie­sza­nych koszy­kach. Ściany mają kolor man­da­rynki i limonki, a potrawy, które wyglą­dają podej­rza­nie świeżo, ser­wuje wytworny Fran­cuz w bia­łej cza­pie kucha­rza. Mają tu kilka skrzy­nek butel­ko­wa­nych napo­jów, przy czym zamiast wyso­ko­cu­kro­wej i wyso­ko­ko­fe­ino­wej coli stoją w nich soki i róż­nego rodzaju wody mine­ralne. Jest nawet sto­lik z kawą. Kawą! Znam w Cla­ire­mont paru uczniów uza­leż­nio­nych od Star­bucksa, któ­rzy odda­liby wszystko za kawę poda­waną w szkole.

Więk­szość miejsc jest już zajęta przez ludzi roz­ma­wia­ją­cych ze zna­jo­mymi i usi­łu­ją­cych prze­krzy­czeć kucha­rzy i stu­ka­nie naczyń (praw­dzi­wych por­ce­la­no­wych, nie pla­sti­ko­wych). Zatrzy­muję się w wej­ściu. Inni ucznio­wie trą­cają mnie, roz­cho­dząc się w róż­nych kie­run­kach. Czuję ucisk w klatce pier­sio­wej. Mam szu­kać sto­lika czy naj­pierw iść po śnia­da­nie? I jak mam zło­żyć zamó­wie­nie, skoro cho­lerne menu jest w cało­ści po fran­cu­sku?!

Stoję tak wystra­szona, kiedy ktoś woła moje imię. Pro­szę, pro­szę, pro­szę…

Prze­szu­kuję wzro­kiem tłum i zauwa­żam macha­jącą do mnie z końca sali dłoń z pię­cioma pier­ścion­kami. Mere­dith wska­zuje na wolne krze­sło obok sie­bie, więc zaczy­nam się tam prze­dzie­rać, czu­jąc wdzięcz­ność i nie­mal bole­sną ulgę.

– Zasta­na­wia­łam się, czy nie zapu­kać do cie­bie, żeby­śmy razem poszły na śnia­da­nie, ale nie wie­dzia­łam, czy nie lubisz cza­sem dłu­żej pospać – mówi, marsz­cząc brwi z zanie­po­ko­je­niem. – Prze­pra­szam, powin­nam była zapu­kać. Wyglą­dasz na zagu­bioną.

– Dzięki, że zakle­pa­łaś mi miej­sce.

Odkła­dam swoje rze­czy i sia­dam. Przy stole są jesz­cze dwie osoby i, zgod­nie z zapo­wie­dzią Mere­dith z dnia wczo­raj­szego, obie widzia­łam na jej zdję­ciu. Zaczy­nam się znowu dener­wo­wać i popra­wiam ple­cak, który opar­łam sobie o nogi.

– To jest Anna, o któ­rej wam mówi­łam – przed­sta­wia mnie Mere­dith.

Tycz­ko­waty chło­pak z krót­kimi wło­sami i dłu­gim nosem wita się ze mną, uno­sząc kubek z kawą.

– Josh – mówi. – I Rashmi – wska­zuje głową na dziew­czynę sie­dzącą obok niego, która trzyma go za drugą rękę w kie­szeni jego bluzy kan­gurki. Rashmi ma modne oku­lary w nie­bie­skich opraw­kach i gęste czarne włosy, które spły­wają jej po ple­cach. Ledwo zwraca na mnie uwagę. Ale to nie szko­dzi. Jest dobrze.

– Są wszy­scy poza St. Cla­irem – mówi Mere­dith i roz­gląda się po sto­łówce. – Zazwy­czaj się spóź­nia.

– Zawsze – popra­wia ją Josh. – Zawsze się spóź­nia.

Chrzą­kam.

– Chyba pozna­łam go wczo­raj wie­czo­rem. Na kory­ta­rzu – mówię.

– Nie­złe włosy i dosko­nały akcent? – pyta Mere­dith.

– Mmm. Tak. Tak sądzę – sta­ram się przy­brać nie­wy­mu­szony ton głosu.

Josh się uśmie­cha.

– Wszy­scy kocha­aają St. Cla­ira.

– Oj, zamknij się – mówi Mere­dith.

– Ja nie – zaprze­czam, a Rashmi po raz pierw­szy na mnie spo­gląda, roz­wa­ża­jąc, czy mogła­bym zako­chać się w jej chło­paku. On pusz­cza jej rękę i prze­sad­nie wzdy­cha w moją stronę.

– A ja tak. Zapro­szę go na bal. W tym roku nam się uda, wiem to na pewno.

– Orga­ni­zują tutaj bal? – pytam.

– Na szczę­ście nie – mówi Rashmi. – Taa, Josh, ty i St. Clair wyglą­da­li­by­ście naprawdę słodko w iden­tycz­nych smo­kin­gach.

– We fra­kach – odzywa się ktoś z bry­tyj­skim akcen­tem, a Mere­dith i ja pod­ska­ku­jemy.

Chło­pak z kory­ta­rza. Piękny. Włosy ma wil­gotne od desz­czu.

– Nale­gam, żeby to były fraki, w prze­ciw­nym razie dam bukie­cik Steve’owi Carve­rowi.

– St. Clair! – Josh rzuca się w jego kie­runku i chłopcy padają sobie w obję­cia, kla­sycz­nie pokle­pu­jąc się po męsku po ple­cach.

– Bez buziaka? Ranisz mnie, koleś.

– To mogłoby ziry­to­wać moją kulę u nogi. Jesz­cze o nas nie wie.

– Nie rusza mnie to – bur­czy Rashmi, ale się uśmie­cha. Do twa­rzy jej z uśmie­chem. Powinna czę­ściej akty­wi­zo­wać kąciki ust.

Piękny Chło­pak z Kory­ta­rza (powin­nam do niego mówić Étienne czy St. Clair?) kła­dzie torbę na pod­ło­dze i siada na ostat­nim wol­nym krze­śle, mię­dzy mną a Rashmi.

– Anna – jest zasko­czony moim wido­kiem i ja też jestem zdu­miona. Pamięta, jak mam na imię.

– Fajny para­sol. Przy­dałby mi się taki rano – prze­cze­suje mokre włosy i kro­pla spada na moją rękę. Nic nie mówię, nie­stety prze­ma­wia mój brzuch. Chło­pak spo­gląda w kie­runku, z któ­rego docho­dzi bur­cze­nie, a ja zauwa­żam, jak duże i brą­zowe są jego oczy. Jakby potrzebna mu była jesz­cze jakaś dodat­kowa broń prze­ciwko rodza­jowi żeń­skiemu. Josh z pew­no­ścią mówił prawdę. Wszyst­kie dziew­czyny w szkole muszą być w nim zako­chane.

– Źle to brzmi. Powin­naś to coś nakar­mić. Chyba że… – udaje, że mnie bada, a potem przy­suwa się bli­żej i szep­cze: – Chyba że jesteś jedną z tych, które nie jedzą. Oba­wiam się, że tego nie zniosę. Musiał­bym dać ci doży­wotni zakaz sia­da­nia przy wspól­nym stole.

Muszę się przy nim wyra­żać sen­sow­nie.

– Nie wiem, jak zamó­wić jedze­nie.

– Zwy­czaj­nie – mówi Josh. – Stań w kolejce. Powiedz, co chcesz. Odbierz wspa­niałe pysz­no­ści. A potem podaj swoją sto­łów­kową kartę i dwa kufle krwi.

– Sły­sza­łam, że w tym roku pod­nie­śli do trzech – dodaje Rashmi.

– Szpik – mówi Piękny Chło­pak z Kory­ta­rza. – Albo lewe ucho.

– Co prawda mia­łam na myśli menu, ale dzię­kuję bar­dzo – wska­zuję na tablicę nad jed­nym z kucha­rzy. Pięk­nym odręcz­nym pismem wypi­sane jest na niej poranne menu w kolo­rach: żół­tym, bia­łym i różo­wym. Po fran­cu­sku. – To nie do końca mój język ojczy­sty.

– Nie mówisz po fran­cu­sku? – pyta Mere­dith.

– Przez trzy lata uczy­łam się hisz­pań­skiego. Ni­gdy nie sądzi­łam, że skoń­czę w szkole w Paryżu.

– Nie szko­dzi – szybko odpo­wiada Mere­dith. – Sporo osób tutaj nie zna fran­cu­skiego.

– Ale więk­szość jed­nak tak – wtrąca Josh.

– Ale więk­szość nie za dobrze – Rashmi spo­gląda na niego zna­cząco.

– Naj­pierw nauczysz się języka pokarmu. Języka miło­ści – Josh masuje brzuch jak chudy Budda. – Oeuf. Jajko. Pomme. Jabłko. Lapin. Kró­lik.

– Mało śmieszne – Rashmi ude­rza go w rękę. – Nic dziw­nego, że Isis cię gry­zie. Palant.

Wpa­truję się znowu w tablicę. Na­dal jest po fran­cu­sku.

– A, hmm, do tego czasu?

– Chodź – Piękny Chło­pak z Kory­ta­rza odsuwa się od stołu. – Ja też jesz­cze nie jadłem.

Nie mogę nie zauwa­żyć, że kilka dziew­czyn gapi się na niego, kiedy prze­py­chamy się przez tłum. Blon­dynka z nosem jak dziób i w maleń­kiej koszulce na ramiącz­kach poja­wia się natych­miast, kiedy sta­jemy w kolejce.

– Hej, St. Clair. Jak minęły waka­cje?

– Witaj, Amando. Dobrze.

– Zosta­łeś tutaj czy poje­cha­łeś do Lon­dynu? – opiera się o kole­żankę, niską dziew­czynę z kucy­kiem, i usta­wia się tak, żeby jak naj­bar­dziej uwy­dat­nić piersi.

– Byłem u mamy w San Fran­ci­sco. A jak twoje waka­cje? – pyta, a ja z zado­wo­le­niem zauwa­żam obo­jęt­ność w jego gło­sie.

Amanda odrzuca włosy i nagle zmie­nia się w Cher­rie Mil­li­ken. Cher­rie kocha wyma­chi­wać wło­sami i potrzą­sać nimi, i krę­cić pasma na palcu. Brid­gette jest prze­ko­nana, że przez całe week­endy stoi przed wia­tra­kiem, uda­jąc, że jest super­mo­delką. Ale ja sądzę, że nie ma na to czasu, bo nakłada na włosy okłady z wodo­ro­stów i papai, żeby ni­gdy nie stra­ciły bla­sku.

– Były fan­ta­styczne – znów prze­rzuca włosy. – Poje­cha­łam na mie­siąc do Gre­cji, a resztę lata spę­dzi­łam na Man­hat­ta­nie. Tata ma tam wspa­niały apar­ta­ment z wido­kiem na Cen­tral Park.

W każ­dym zda­niu pod­kre­śla jakieś słowo. Chrzą­kam, żeby nie wybuch­nąć śmie­chem, a Piękny Chło­pak z Kory­ta­rza dostaje dziw­nego ataku kaszlu.

– Ale tęsk­ni­łam za tobą. Dosta­łeś moje maile?

– Ee, nie. Musia­łaś pomy­lić adres. Hej! – sztur­cha mnie. – Już pra­wie nasza kolej.

Odwraca się ple­cami do Amandy, która się krzywi, podob­nie jak jej kole­żanka.

– Czas na pierw­szą lek­cję. Śnia­da­nia są tu pro­ste i skła­dają się głów­nie z pie­czywa, w tym naj­sław­niej­szych cro­is­san­tów oczy­wi­ście. To zna­czy, że nie ma kieł­ba­sek, jajecz­nicy.

– Bekonu? – pytam z nadzieją.

– Zde­cy­do­wa­nie nie – śmieje się. – Lek­cja druga to słowa z tablicy. Słu­chaj uważ­nie i powta­rzaj. Gra­nola.

Mrużę oczy, pod­czas gdy on otwiera sze­roko swoje, uda­jąc nie­wi­niątko.

– Zna­czy gra­nola. A yaourt?

– Rety. Nie wiem… Jogurt?

– Masz to we krwi! I mówisz, że ni­gdy nie miesz­ka­łaś we Fran­cji?

– Naj­wy­raź­niej – odpo­wia­dam, naśla­du­jąc bry­tyj­ską wymowę.

Uśmie­cha się.

– Ach, tak. Znasz mnie nie­spełna dobę, a już żar­tu­jesz z mojego akcentu? Co będzie następne? Może sko­men­tu­jesz moją fry­zurę? A może wzrost? Albo spodnie?

Tylko nie spodnie.

Fran­cuz za ladą powar­kuje na nas. Prze­pra­szam, Chef Pierre. Nieco mnie roz­pro­szył ten Bry­tyj­sko-Fran­cu­sko-Ame­ry­kań­ski Cud. Tym­cza­sem rze­czony Cud pyta nagle:

– Jogurt z gra­nolą i mio­dem, jajko na miękko czy gruszki na brioszce?

Nie mam poję­cia, co to brioszka.

– Jogurt – odpo­wia­dam.

Składa zamó­wie­nie, ide­al­nie posłu­gu­jąc się języ­kiem fran­cu­skim. Tak przy­naj­mniej brzmi to w moich dzie­wi­czych uszach, a Chef Pierre się uspo­kaja. Mie­sza gra­nolę i miód z jogur­tem, a przed poda­niem posy­puje wierzch jago­dami.

– Merci, Mon­sieur Boutin.

Chwy­tam naszą tacę.

– A gdzie pop-tarty? Gdzie kaka­owe chmurki? Jestem obra­żona.

– Pop-tarty są we wtorki, gofry Eggo we środy, ale ni­gdy, przeni­gdy nie dosta­niesz tutaj kaka­owych chmu­rek. Będziesz musiała się za to przy­zwy­czaić do piąt­ków z płat­kami Froot Loops.

– Dużo wiesz na temat ame­ry­kań­skiego śmie­cio­wego jedze­nia jak na gościa z Anglii.

– Sok poma­rań­czowy? Grejp­fru­towy? Żura­wi­nowy?

Wska­zuję na poma­rań­czowy, a on wyj­muje dwie butelki.

– Nie jestem Bry­tyj­czy­kiem. Jestem Ame­ry­ka­ni­nem.

Uśmie­cham się.

– Tak, na pewno.

– Tak. Trzeba być Ame­ry­ka­ni­nem, żeby cho­dzić do SOAP.

– Soap? Jak mydło?

– School of Ame­rica w Paryżu – wyja­śnia. – SOAP.

Faj­nie. Ojciec wysłał mnie tu na czysz­cze­nie.

Sta­jemy w kolejce do kasy i jestem zasko­czona, jak spraw­nie to wszystko prze­biega. W mojej daw­nej szkole nie oby­wało się bez wpy­cha­nia się do kolejki, draż­nie­nia pań z obsługi, a tu każdy czeka cier­pli­wie na swoją kolej. Odwra­cam się wła­śnie w chwili, kiedy jego oczy wędrują z góry na dół po moim ciele. Gubię oddech. Ten piękny chło­pak mnie tak­suje. Nie zdaje sobie sprawy, że go przy­ła­pa­łam.

– Moja mama jest Ame­ry­kanką – kon­ty­nu­uje. – A tata Fran­cu­zem. Uro­dzi­łem się w San Fran­ci­sco, a wycho­wy­wa­łem w Lon­dy­nie.

Jakimś cudem przy­po­mi­nam sobie, jak się mówi.

– Praw­dziwy świa­to­wiec.

– Zga­dza się – mówi ze śmie­chem. Nie jestem poze­rem jak wy wszy­scy.

Już mam się odgryźć, kiedy uświa­da­miam sobie, że on ma dziew­czynę. Jakiś zły cho­chlik musiał mi przy­po­mnieć wczo­raj­szą roz­mowę z Mere­dith. Pora zmie­nić temat.

– Jak masz na nazwi­sko? Wczo­raj przed­sta­wi­łeś się jako…

– St. Clair to moje nazwi­sko. Na imię mam Étienne.

– Étienne St. Clair – usi­łuję wymó­wić to tak jak on. Brzmi obco i eks­klu­zyw­nie.

– Okropne, prawda?

Roz­śmie­szył mnie.

– Étienne to ładne imię. Czemu nikt tak cię nie nazywa?

– Tak, „Étienne to ładne imię”. Aleś ty wspa­nia­ło­myślna.

Ktoś staje w kolejce za nami. Drobny chło­pak o brą­zo­wej skó­rze, z trą­dzi­kiem i gęstymi wło­sami. Chło­pak jest pod­eks­cy­to­wany spo­tka­niem.

– Hej, Nikhil. Mia­łeś udane waka­cje?

To samo pyta­nie zadał Aman­dzie, jed­nak tym razem jest szcze­rze zain­te­re­so­wany. Niczego wię­cej nie trzeba, by chło­pak zaczął opo­wia­dać o podróży do Delhi, o baza­rach, świą­ty­niach i mon­su­nach (poje­chał na wycieczkę do Tadź Mahal, a ja do Panama City Beach jak reszta Geo­r­gii). Kiedy pod­biega do nas kolejny chło­pak, szczu­pły i blady, z nastro­szo­nymi jakimś żelem wło­sami, Nikhil zapo­mina o nas i wita się z nim z tą samą entu­zja­styczną papla­niną.

St. Clair – posta­na­wiam tak go nazy­wać, żeby się nie zbłaź­nić – odwraca się do mnie.

– Nikhil to brat Rashmi. Jest w pierw­szej kla­sie. Mają też sio­strę San­jitę, która jest w trze­ciej kla­sie, i star­szą sio­strę Leelę, która skoń­czyła szkołę dwa lata temu.

– A ty masz rodzeń­stwo?

– Nie. A ty?

– Brata, ale został w domu. W Atlan­cie. To zna­czy w Geo­r­gii. Na Połu­dniu.

Unosi jedną brew.

– Wiem, gdzie jest Atlanta.

– A, no tak.

Podaję kartę na posiłki męż­czyź­nie sie­dzą­cemu przy kasie. Podob­nie jak Mon­sieur Boutin, ma na sobie biały, wypra­so­wany uni­form i wykroch­ma­loną na sztywno czapkę. Ma także takie same sumia­ste wąsy. Hmm, nie wie­dzia­łam, że takie tu noszą. Chef Sumia­ste­wąsy prze­suwa kartę przez czyt­nik i oddaje mi ją, rzu­ca­jąc szyb­kie merci.

Dzię­kuję. Znam kolejne słowo. Wspa­niale.

Kiedy wra­camy do sto­lika, Amanda obser­wuje St. Cla­ira, ukry­wa­jąc się za pozą z gatunku Piękna i Bogata. Nie dziwi mnie, że razem z nią przy sto­liku sie­dzi tam­ten ele­gan­cik z fry­zurą à la sur­fer. St. Clair mówi o zaję­ciach – czego powin­nam się spo­dzie­wać w pierw­szym dniu, kto będzie mnie uczył – ale prze­staję go słu­chać. Myślę tylko o jego pięk­nym, nie­rów­nym uśmie­chu i pew­nym sie­bie, zuchwa­łym cho­dzie.

Jestem tak samo głu­pia jak reszta.

Rozdział czwarty

Roz­dział czwarty

Kolejka osób na litery od H do P poru­sza się wolno. Koleś przede mną wykłóca się ze szkolną dorad­czy­nią. Spo­glą­dam na kolejkę od A do G i widzę, że Mere­dith (Che­va­lier) i Rashmi (Devi) już dostały swoje plany lek­cji i teraz je ze sobą porów­nują.

– Ale ja nie pro­si­łem o zaję­cia teatralne, chcia­łem infor­ma­tykę.

Dorad­czyni jest cier­pliwa.

– Wiem, ale infor­ma­tyki nie da się dopa­so­wać do two­jego planu lek­cji, a wybrany przez cie­bie przed­miot alter­na­tywny ow­szem. Może zapi­szesz się na infor­ma­tykę w przy­szłym…

– Ale ja wybra­łem pro­gra­mo­wa­nie kom­pu­te­rowe jako alter­na­tywę.

Chwi­leczkę. Wyry­wam się z roz­ko­ja­rze­nia. Czy mogą to robić? Umiesz­czać uczniów na zaję­ciach, o które ci nie pro­sili? Umrę (umrę!), jeśli będę musiała znowu cho­dzić na WF.

– Wła­ści­wie, Davi­dzie – dorad­czyni prze­szu­kuje doku­men­ta­cję. – Nie wypeł­ni­łeś for­mu­la­rza doty­czą­cego zajęć alter­na­tyw­nych, więc musie­li­śmy wybrać je za cie­bie. Ale sądzę, że będziesz…

Roz­złosz­czony chło­pak wyrywa plan lek­cji z jej dłoni i odcho­dzi. Kur­czę. Prze­cież to nie jej wina. Pod­cho­dzę i podaję swoje nazwi­sko tak uprzej­mie, jak tylko się da, żeby popra­wić jej humor po roz­mo­wie z tym palan­tem. Odwza­jem­nia się uśmie­chem z dołecz­kami w policz­kach.

– Pamię­tam cię, sło­dziutka. Miłego pierw­szego dnia – mówi, poda­jąc mi żółtą kartkę zło­żoną na pół.

Wstrzy­muję oddech, prze­glą­da­jąc plan. Uff. Żad­nych nie­spo­dzia­nek. Zaawan­so­wany angiel­ski, mate­ma­tyka, począt­ku­jący fran­cu­ski, fizyka, histo­ria Europy oraz coś, co nosi podej­rzaną nazwę: la vie.

Pod­czas reje­stra­cji dorad­czyni wyja­śniła, że życie to zaję­cia wyłącz­nie dla naj­star­szego rocz­nika, podobne do wykła­dów, na któ­rych od czasu do czasu poja­wiają się zapro­szeni goście, któ­rzy będą opo­wia­dać o zarzą­dza­niu budże­tem domo­wym, wynaj­mo­wa­niu miesz­kań i jak upiec quiche. Czy takie tam. Ulżyło mi, że mama zgo­dziła się, żebym na te zaję­cia cho­dziła. Jedną z pozy­tyw­nych cech tej szkoły jest to, że nauki ści­słe i histo­ria nie są obo­wiąz­kowe w ostat­niej kla­sie. Ale nie­stety moja zasad­ni­cza mama nie zgo­dziła się, abym ukoń­czyła szkołę, pomi­ja­jąc te przed­mioty.

– Nie dosta­niesz się na dobre stu­dia, jeśli wybie­rzesz cera­mikę – ostrze­gała, krzy­wiąc pod­czas czy­ta­nia mojej listy zain­te­re­so­wań.

Dzię­kuję, mamu­siu. Wysła­łaś mnie, żebym zdo­była ogładę, do mia­sta sły­ną­cego ze sztuki, ale każesz mi cier­pieć przez kolejny rok na mate­ma­tyce. Prze­py­cham się przez tłum w kie­runku Mere­dith i Rashmi, czu­jąc się jak trze­cie koło u wozu i jed­no­cze­śnie ści­ska­jąc kciuki, żeby mieć jakieś zaję­cia razem z nimi. No i poszczę­ściło mi się.

– Trzy ze mną i cztery z Rash! – oznaj­mia Mere­dith i oddaje mi plan, a jej tęczowe pla­sti­kowe pier­ścionki stu­kają jeden o drugi.

Rash, cóż za nie­for­tunne zdrob­nie­nie, jak „wysypka” po angiel­sku. Dziew­czyny gadają o ludziach, któ­rych nie znam, a ja kie­ruję wzrok na drugą stronę dzie­dzińca, gdzie St. Clair i Josh stoją w kolejce od Q do Z. Cie­kawe, czy będę miała jakieś lek­cje razem z nim. To zna­czy z nimi. Jakieś lek­cje z nimi.

Prze­stało padać. Josh kopie w stronę St. Cla­ira wodą z kałuży. Ten się śmieje i mówi coś, przez co oby­dwaj wybu­chają śmie­chem. Nagle dostrze­gam, że St. Clair jest niż­szy niż Josh. Dziwne, że nie zauwa­ży­łam tego wcze­śniej, cho­ciaż on nie nosi się jak niscy chłopcy, któ­rzy zazwy­czaj są nie­śmiali. Albo zaczepni. Albo łączą w sobie obie te cechy. Nato­miast St. Clair jest pewny sie­bie i przy­ja­ciel­ski, i…

– Napa­trzy­łaś się już?

– Co? – odwra­cam się z powro­tem do dziew­czyn, ale Rashmi nie mówi do mnie. Kręci głową na Mere­dith, która wygląda tak głu­pio, jak ja się czuję.

– Wypa­lasz St. Cla­irowi wzro­kiem dziurę w gło­wie. To nie jest sexy.

– Zamknij się, Rashmi – Mere­dith spo­gląda na mnie i się uśmie­cha.

I to by było na tyle. Kolejny powód, żeby prze­stać go pożą­dać. Cudowny Chło­pak ofi­cjal­nie zna­lazł się poza moim zasię­giem.

– Nie mów mu nic – mówi Mere­dith. – Pro­szę.

– Oczy­wi­ście – zapew­niam.

– Bo my oczy­wi­ście tylko się przy­jaź­nimy.

– Oczy­wi­ście.

Krę­cimy się jesz­cze przez chwilę, aż zja­wia się dyrek­torka, aby wygło­sić mowę powi­talną. Ta kobieta ma gra­cję bale­riny. Z długą szyją, śnież­no­bia­łymi wło­sami upię­tymi w kok wygląda bar­dziej dys­tyn­go­wa­nie niż staro. Odnosi się wra­że­nie, że to typowa pary­żanka, cho­ciaż wiem z listu, w któ­rym poin­for­mo­wano mnie o przy­ję­ciu do szkoły, że pocho­dzi z Chi­cago. Wie­dzie wzro­kiem po nas, po setce oso­bi­ście wybra­nych uczniów.

– Witam w kolej­nym eks­cy­tu­ją­cym roku w School of Ame­rica. Cie­szy mnie widok tylu zna­jo­mych twa­rzy, a jesz­cze bar­dziej tych nowych.

Naj­wy­raź­niej prze­mó­wie­nia szkolne sta­no­wią jedną z tych rze­czy, któ­rych nawet Fran­cja nie jest w sta­nie ulep­szyć.

– Zachę­cam uczniów, któ­rzy uczyli się tu w ubie­głym roku, aby przy­wi­tali nowych uczniów pierw­szej klasy, a także klas star­szych.

Tu nastę­pują słabe okla­ski. Roz­glą­dam się wokół i zaska­kuje mnie widok St. Cla­ira, który patrzy pro­sto na mnie. Klasz­cząc, unosi dło­nie w moim kie­runku. Rumie­nię się i głup­ko­wato odwra­cam wzrok.

Dyrek­torka dalej gada. Skup się, Anno, skup się. Jed­nak czuję na sobie jego wzrok, który pali mnie jak słońce. Skóra robi mi się wil­gotna od potu. Prze­su­wam się pod nie­ska­zi­tel­nie przy­cięte drzewo. Czemu tak patrzy? Czy na­dal patrzy? Chyba tak. Dla­czego, dla­czego, dla­czego? Czy patrzy z sym­pa­tią, z dez­apro­batą, czy z obo­jęt­no­ścią? Nie mogę spoj­rzeć w jego stronę. Ale kiedy wresz­cie to robię, on już nie patrzy. Obgryza paznok­cie.

Dyrek­torka powoli koń­czy prze­mó­wie­nie, a Rashmi odłą­cza się od nas i idzie do chło­pa­ków. Mere­dith pro­wa­dzi mnie do środka na angiel­ski. Pro­fe­sorki jesz­cze nie ma w kla­sie, więc zaj­mu­jemy miej­sca z tyłu. Sala jest mniej­sza niż te, do któ­rych przy­wy­kłam, i ma wyso­kie okna w ciem­nych błysz­czą­cych ramach. Tro­chę przy­po­mi­nają drzwi. Nato­miast ławki są takie same, tak jak tablica oraz tem­pe­rówka przy­mo­co­wana do ściany. Kon­cen­truję się na zna­jo­mych obiek­tach, żeby się nieco uspo­koić.

– Polu­bisz pro­fe­sor Cole – mówi Mere­dith. – Jest prze­śmieszna i zawsze zadaje do prze­czy­ta­nia naj­lep­sze książki.

– Mój tata jest pisa­rzem – wyrzu­cam z sie­bie to zda­nie w zasa­dzie bez­myśl­nie i natych­miast tego żałuję.

– Naprawdę? Który to?

– James Ash­ley – to jego pseu­do­nim. Pew­nie Oli­phant było za mało roman­tycz­nie.

– Kto?

Poziom upo­ko­rze­nia wzra­sta.

– Decy­zja? Wej­ście? Na ich pod­sta­wie nakrę­cono filmy. Nie­ważne. Wszyst­kie jego książki mają podob­nie nija­kie tytuły.

Pochyla się pod­eks­cy­to­wana.

– Wcale! Moja mama uwiel­bia Wej­ście!

Marsz­czę nos.

– Nie są aż tak złe. Oglą­da­łam z nią kie­dyś Wej­ście i total­nie się spła­ka­łam, kiedy ta dziew­czyna umarła na bia­łaczkę.

– Kto zmarł na bia­łaczkę? – pyta Rashmi, rzu­ca­jąc swój ple­cak obok mnie. St. Clair idzie za nią i zaj­muje miej­sce przed Mere­dith.

– Tata Anny jest auto­rem Wej­ścia – mówi Mere­dith.

Chrzą­kam.

– Nie, żebym była z tego dumna.

– Prze­pra­szam, a co to jest Wej­ście? – pyta Rashmi.

– To ten film o chło­paku, który pomaga przy naro­dzi­nach dziew­czynki w win­dzie, a potem, kiedy dora­stają, zako­chuje się w niej – wyja­śnia Mere­dith, a w tym cza­sie St. Clair odchyla się na krze­śle i bie­rze jej plan lek­cji. – Ale dzień po ich zarę­czy­nach dia­gno­zują u niej bia­łaczkę.

– Ojciec pcha ją na wózku do ołta­rza – kon­ty­nu­uję opo­wieść. – A potem ona umiera pod­czas podróży poślub­nej.

– Blee – mówią razem Rashmi i St. Clair.

Dość już upo­ko­rzeń.

– A gdzie Josh? – pytam.

– On jest w trze­ciej kla­sie – mówi Rashmi w taki spo­sób, jak­bym powinna była to już wie­dzieć. – Odpro­wa­dzi­li­śmy go na mate­ma­tykę.

– Aha.

Roz­mowa utknęła w mar­twym punk­cie. Wspa­niale.

– Mer, mamy razem trzy zaję­cia. Teraz ty daj swoje – mówi St. Clair, odchy­la­jąc się, żeby ukraść mój plan lek­cji. – O! Począt­ku­jący fran­cu­ski.

– Prze­cież mówi­łam.

– Nie jest tak źle – oddaje mi plan i uśmie­cha się. – Będziesz umiała sama prze­czy­tać menu śnia­da­niowe, zanim się obej­rzysz.

Hmm. A co, jeśli nie chcę się uczyć fran­cu­skiego? Uch! Przy chłop­cach dziew­czyny zmie­niają się w takie idiotki.

– Bon­jour, classe! – kobieta w odważ­nej tur­ku­so­wej sukience wkra­cza do sali i odsta­wia na biurko kubek z kawą. Jest raczej młoda i ma naj­ja­śniej­sze blond włosy, jakie kie­dy­kol­wiek widzia­łam u nauczy­ciela. – Dla… – prze­cze­suje wzro­kiem klasę i zatrzy­muje się na mnie.

O co cho­dzi? Co ja takiego zro­bi­łam?

– Dla tej jed­nej osoby, która mnie jesz­cze nie zna, je m’appelle Pro­fes­seur Cole – kła­nia się prze­sad­nie, a ucznio­wie wybu­chają śmie­chem. Odwra­cają się wszy­scy, żeby na mnie spoj­rzeć.

– Cześć – mówię pisz­czą­cym gło­sem.

Podej­rze­nia potwier­dzone. Ze wszyst­kich dwu­dzie­stu pię­ciu uczniów w kla­sie, to zna­czy całego naj­star­szego rocz­nika, tylko ja jestem tu nowa. To ozna­cza, że oni wszy­scy mają nade mną jesz­cze jedną prze­wagę – każdy z nich zna nauczy­cieli. Ta szkoła jest tak mała, że danego przed­miotu uczy we wszyst­kich rocz­nikach ten sam prof­fes­seur.

Cie­kawe, kto odszedł ze szkoły, żebym mogła zająć jego miej­sce. Pew­nie ktoś faj­niej­szy ode mnie. Ktoś z dre­dami i tatu­ażami, z dziew­czyną w stylu pin-up i konek­sjami w prze­my­śle muzycz­nym.

– Widzę, że ekipa sprzą­ta­jąca znowu zigno­ro­wała moją prośbę – mówi pro­fe­sor Cole. – Wstań­cie. Zna­cie zasady.

Ja nie znam, ale prze­su­wam swoją ławkę tak jak inni. Usta­wiamy je w dużym kole. Dziw­nie jest widzieć jed­no­cze­śnie wszyst­kich kole­gów z klasy. Mam oka­zję ich otak­so­wać. Chyba się w tej gru­pie zbyt­nio nie wyróż­niam, cho­ciaż ich dżinsy i buty, i ple­caki są znacz­nie droż­sze niż moje. Wyglą­dają na czyst­sze, bar­dziej błysz­czące.

Nic dziw­nego. Moja mama uczy w szkole bio­lo­gii, a z tego nie ma koko­sów. Tata spłaca kre­dyt za dom i dokłada się do opłat, ale nie­wy­star­cza­jąco, a mama jest zbyt dumna, żeby popro­sić o wię­cej. Mówi, że i tak by odmó­wił, a potem kupił sobie kolejny orbi­trek. Tu może mieć tro­chę racji.

#

Reszta poranka mija w mgnie­niu oka. Podoba mi się Pro­fes­seur Cole. Nauczy­ciel mate­ma­tyki, Pro­fes­seur Babi­ne­aux, też jest miły. Jest pary­ża­ni­nem i cha­rak­te­ry­stycz­nie marsz­czy brwi, i pluje, kiedy mówi. Cho­ciaż, prawdę mówiąc, nie wydaje mi się, żeby plu­cie było cha­rak­te­ry­styczną cechą Fran­cu­zów. Pew­nie on po pro­stu sepleni. Trudno to roz­po­znać przy jego akcen­cie.

Następ­nie mam lek­cję fran­cu­skiego. Oka­zuje się, że Pro­fes­seur Gil­let też jest pary­żanką. Języka obcego zawsze muszą uczyć native spe­ake­rzy. Moi nauczy­ciele hisz­pań­skiego zawsze prze­wra­cali oczami, wykrzy­ku­jąc: „Aye, dios mio!” za każ­dym razem, kiedy pod­no­si­łam rękę do odpo­wie­dzi. Iry­to­wali się, kiedy nie mogłam zała­pać cze­goś, co dla nich było oczy­wi­ste. Prze­sta­łam więc zgła­szać się do odpo­wie­dzi.

Oczy­wi­ście, jak można się było domy­ślić, na zaję­ciach są sami pierw­szo­kla­si­ści. I ja. Aha, i jesz­cze jeden uczeń trze­ciej klasy, ten chło­pak, który wykłó­cał się rano o plan lek­cji. Przed­sta­wia się entu­zja­stycz­nie jako Dave i widzę, że podob­nie jak mnie, jemu też ulżyło, że nie jest tu jedy­nym uczniem ze star­szego rocz­nika. Może nawet jest cał­kiem fajny.

#

W połu­dnie podą­żam za tłu­mem do sto­łówki. Uni­kam głów­nej kolejki i idę pro­sto do lady z owo­cami i pie­czy­wem, cho­ciaż spa­ghetti pach­nie wspa­niale. Jestem takim tchó­rzem. Prę­dzej umrę z głodu, niż zamó­wię po fran­cu­sku. Mówi­ła­bym: „Oui, oui!”, wska­zu­jąc na przy­pad­kowe słowa na tablicy. A wów­czas Chef Sumia­ste­wąsy podałby mi coś obrzy­dli­wego i ze wstydu musia­ła­bym to kupić. Oczy­wi­ście. Chcia­łam zamó­wić gril­lo­wa­nego gołę­bia! Mmm! Sma­kuje jak u babci.

Mere­dith i jej zna­jomi zajęli ten sam sto­lik co rano. Biorę głę­boki oddech i dołą­czam do nich. Czuję ulgę, bo nie wydają się zdzi­wieni. Mere­dith pyta St. Cla­ira, czy widział się już ze swoją dziew­czyną. Chło­pak roz­siada się wygod­nie.

– Nie, ale dzi­siaj się spo­ty­kamy.

– A widzie­li­ście się latem? Już zaczęły się jej zaję­cia? Jakie wybrała w tym seme­strze? Zadaje kolejne pyta­nia na temat Ellie, a on udziela krót­kich odpo­wie­dzi. Josh i Rashmi się całują. Widzę ich języki, więc zaczy­nam jeść chleb i wino­grona. Posi­łek nie­mal biblijny. Wino­grona są mniej­sze od tych, które znam, a ich skórka ma deli­katną fak­turę. A może to brud? Moczę ser­wetkę w wodzie i prze­my­wam maleń­kie fio­le­towe kulki. Jest lepiej, ale na­dal nie są cał­kiem czy­ste. Hmm. St. Clair i Mere­dith milkną. Pod­no­szę wzrok i widzę, że patrzą na mnie oboje tak samo roz­ba­wieni.

– Co?

– Nic – odpo­wiada on. – Nie prze­szka­dzaj sobie.

– Były brudne.

– A spró­bo­wa­łaś ich cho­ciaż? – pyta ona.

– Nie, bo na­dal są na nich plamki błota – biorę do ręki wino­grono, żeby im poka­zać.

St. Clair chwyta je i wrzuca sobie do ust. Patrzę zahip­no­ty­zo­wana. Na te usta, na gar­dło, kiedy prze­łyka wino­grono. Nie mogę się zde­cy­do­wać. Wolę czy­ste jedze­nie czy jego dobre zda­nie na mój temat? On tym­cza­sem bie­rze kolejne i uśmie­cha się.

– Otwórz.

Otwie­ram więc.

Kiedy wkłada mi wino­grono do ust, dotyka ono mojej dol­nej wargi. Owoc eks­plo­duje mi w ustach i jestem tak zasko­czona tym sokiem, że nie­mal go wyplu­wam. Ma inten­sywny smak, bar­dziej przy­po­mi­na­jący cukierki wino­gronowe niż świeży owoc. Powie­dzieć, że dotąd niczego podob­nego nie jadłam, to nic nie powie­dzieć. Mere­dith i St. Clair się śmieją.

– Pocze­kaj, aż spró­bu­jesz ich w wer­sji win­nej – mówi ona.

St. Clair nawija maka­ron na wide­lec.

– Jak było na fran­cu­skim?

Nagła zmiana tematu spra­wia, że się wzdry­gam.

– Pro­fes­seur Gil­let jest straszna. Cią­gle marsz­czy brwi – odry­wam kawa­łek bagietki. Ma chru­piącą skórkę, a wewnątrz jest miękka i sprę­ży­sta. O rany! Wrzu­cam od razu kolejny kawa­łek do buzi. Mere­dith przy­gląda mi się zanie­po­ko­jona.

– W pierw­szym kon­tak­cie może się wyda­wać onie­śmie­la­jąca, ale jest naprawdę miła.

– Mer to jej ulu­biona uczen­nica – wyja­śnia St. Clair.

Rashmi odkleja się od Josha, który wygląda na oszo­ło­mio­nego świe­żym powie­trzem. – Ona cho­dzi na fran­cu­ski dla zaawan­so­wa­nych i na hisz­pań­ski dla zaawan­so­wa­nych – mówi.

– Może mogła­byś mnie uczyć? – pytam Mere­dith. – Nie idzie mi z języ­kami obcymi. W tej szkole przy­mknęli oko na moje oceny z hisz­pań­skiego tylko dla­tego, że dyrek­torka uwiel­bia durne książki mojego taty.

– Skąd to wiesz? – pyta.

Prze­wra­cam oczami.

– Bo wspo­mniała o tym pod­czas roz­mowy kwa­li­fi­ka­cyj­nej.

Wypy­ty­wała mnie o to, kto wybie­rał obsadę Latarni. Jakby tata miał w tej kwe­stii cokol­wiek do powie­dze­nia. Albo jakby mnie to w ogóle obcho­dziło. Nie zda­wała sobie sprawy, że moje upodo­ba­nia fil­mowe są nieco bar­dziej wyra­fi­no­wane.

– Ja chcia­ła­bym się uczyć wło­skiego – mówi Mere­dith. – Ale tutaj go nie ma. Chcę wyje­chać w przy­szłym roku na stu­dia do Rzymu albo do Lon­dynu. Tam też mogła­bym się go uczyć.

– Rzym jest chyba lep­szym miej­scem do nauki wło­skiego – suge­ruję.

– Ale – spo­gląda na St. Cla­ira. – Zawsze lubi­łam Lon­dyn.

Biedna Mer. Słabo to roze­grała.

– A ty co zamie­rzasz robić? – pytam go. – Dokąd wyje­dziesz?

St. Clair wzru­sza ramio­nami. Robi to wolno, anga­żu­jąc całe ciało, i wygląda to bar­dzo po fran­cu­sku. Podob­nie wzru­szył ramio­nami kel­ner wczo­raj wie­czo­rem w restau­ra­cji, kiedy zapy­ta­łam, czy ser­wują pizzę.

– Nie wiem. To zależy, ale chciał­bym stu­dio­wać histo­rię – pochyla się, jakby miał wyja­wić jakiś spro­śny sekret. – Zawsze chcia­łem być jed­nym z tych gości, któ­rzy udzie­lają wywia­dów w pro­gra­mach BBC czy PBS. Wiesz, tych z sza­lo­nymi brwiami i zamszo­wymi łatami na łok­ciach.

Ja też! W pew­nym sen­sie.

– A ja chcę wystę­po­wać na kanale z kla­syką fil­mową i roz­ma­wiać o Hitch­cocku i Caprze z Rober­tem Osborne’em. To on pro­wa­dzi więk­szość ich pro­gra­mów. I wiem, że gość jest stary, ale jest taki zarą­bi­sty. Wie wszystko o fil­mach.

– Naprawdę? – brzmi jakby był szcze­rze zain­te­re­so­wany.

– St. Clair cią­gle tylko czyta książki histo­ryczne wiel­kie jak słow­niki – wtrąca Mere­dith. – Trudno go wycią­gnąć z pokoju.

– Bo Ellie cią­gle tam prze­sia­duje – mówi Rashmi oschle.

– I kto to mówi – odpo­wiada St. Clair, wska­zu­jąc na Josha. – Nie wspo­mi­na­jąc… Hen­riego.

– Hen­riego! – powta­rza za nim Mere­dith. I oboje wybu­chają śmie­chem.

– Jedno cho­lerne popo­łu­dnie, a wy będzie­cie mi je wypo­mi­nać do końca życia – iry­tuje się Rashmi, spo­glą­da­jąc na Josha, który dźga widel­cem maka­ron.

– Kim jest Henri? – pytam, źle wypo­wia­da­jąc to imię.

– To był nasz prze­wod­nik na wycieczce do Wer­salu w dru­giej kla­sie – wyja­śnia St. Clair. – Chudy gno­jek, ale Rashmi zosta­wiła nas w Sali Lustrza­nej i rzu­ciła się na niego.

– Wcale nie!

Mere­dith kręci głową.

– Obma­cy­wali się przez całe popo­łu­dnie. Przy wszyst­kich.

– A potem cała szkoła cze­kała w auto­bu­sie przez dwie godziny, bo Rashmi zapo­mniała, o któ­rej godzi­nie jest zbiórka – dodaje St. Clair.

– Wcale nie przez dwie godziny!

Mere­dith opo­wiada dalej.

– Pro­fes­seur Han­son wresz­cie wyśle­dził ich za krza­kami w ogro­dach. Miała malinki na całej szyi.

– Malinki! – par­ska St. Clair.

Rashmi się chmu­rzy.

– Zamknij się, ty angiel­ski jęzo­rze.

– Co?

– Angiel­ski jęzor – powta­rza. – Tak cię nazy­wa­li­śmy po waszym z Ellie zapie­ra­ją­cym dech w pier­siach przed­sta­wie­niu na ostat­nim wio­sen­nym kier­ma­szu ulicz­nym.

St. Clair usi­łuje pro­te­sto­wać, ale za bar­dzo się śmieje, a Mere­dith i Rashmi prze­rzu­cają się wspo­mnie­niami z tam­tego dnia. A ja ucie­kam myślami… Zasta­na­wiam się, czy Matt teraz całuje lepiej, skoro spo­tyka się z kimś bar­dziej doświad­czo­nym. Pew­nie wcze­śniej cało­wał słabo przeze mnie. O nie. Nie umiem się cało­wać. Na pewno. Kie­dyś dostanę sta­tu­etkę w kształ­cie ust z wygra­we­ro­wa­nym napi­sem: „Dla cału­ją­cej się naj­go­rzej na świe­cie”. A Matt wygłosi prze­mó­wie­nie o tym, że spo­tykał się ze mną tylko dla­tego, że był zde­spe­ro­wany, ale mu nie dałam, dla­tego byłam dla niego stratą czasu, bo Cher­rie Mil­li­ken lubiła go od dawna, a ona oddaje się cał­ko­wi­cie. Każdy to wie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki