Isla and the Happily Ever After - Stephanie Perkins - ebook + audiobook + książka

Isla and the Happily Ever After ebook

Stephanie Perkins

3,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Miłość rozpala się w mieście, które nigdy nie śpi, ale czy będzie trwać? Niepoprawna romantyczka Isla podkochuje się w rysowniku Joshu od pierwszego roku w School of America w Paryżu. Po przypadkowym spotkaniu na Manhattanie romans może być bliższy, niż Isla sobie wyobrażała. Ale gdy rozpoczynają ostatni rok we Francji, Isla i Josh są zmuszeni stawić czoła wyzwaniom, z którymi musi się zmierzyć każda młoda para, w tym rodzinnym dramatom, niepewności co do ich przyszłości w college’u i bardzo realnej możliwości rozstania. Ta słodka i seksowna historia o prawdziwej miłości, której bohaterami są ulubieńcy fanów, Anna, Étienne, Lola i Cricket, jest godnym omdlenia zakończeniem ukochanej serii Stephanie Perkins.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 355

Oceny
3,2 (6 ocen)
0
3
1
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
alabomba

Dobrze spędzony czas

Sympatyczne
00

Popularność




Rozdział pierwszy

Jest pół­noc, jest gorąco i być może jestem na haju po vico­di­nie, ale tam­ten koleś – ten, o, tutaj – to prze­cież on.

On!

Jego syl­wetka wydaje mi się zna­joma jak powta­rza­jący się sen. Pochy­lone ramiona, głowa prze­chy­lona na prawo, nos kilka cen­ty­me­trów nad koń­cówką pisaka. Sie­dzi w cał­ko­wi­tym sku­pie­niu. Serce mi rośnie w bole­snej eufo­rii. Jest bli­sko, zale­d­wie dwa sto­liki dalej, zwró­cony twa­rzą w moją stronę. W kawiarni jest gorąco, a powie­trze prze­peł­nia słodko-gorzki aro­mat kawy. Trzy lata pożą­da­nia wyry­wają się ze mnie i wypa­dają przez usta:

– Josh!

Pod­rywa głowę. Przez dłuż­szą chwilę, bar­dzo długą chwilę, wpa­truje się we mnie. A potem… mruga oczami.

– Isla?

– Wiesz, jak mam na imię. I potra­fisz je wymó­wić – więk­szość ludzi mówi na mnie „Izla”, ale moje imię wyma­wia się „Ajla”. Jak wyspa – island – bez dwóch ostat­nich liter1. Na mojej twa­rzy roz­kwita sze­roki uśmiech, który jed­nak natych­miast znika. Auć.

Josh roz­gląda się wokół, jakby kogoś wypa­try­wał, a potem ostroż­nie odkłada pisak.

– No, tak. Sie­dzie­li­śmy obok sie­bie na wielu lek­cji.

– Na pię­ciu obok sie­bie, a w sumie na dwa­na­ście cho­dzi­li­śmy razem.

Pauza.

– Tak – mówi wolno.

Kolejna pauza.

– Wszystko w porządku?

Koleś wyglą­da­jący jak młody Abra­ham Lin­coln z pier­cin­go­wym fety­szem rzuca na mój sto­lik jed­no­stro­ni­cowe, zala­mi­no­wane menu.

Nie patrzę na nie.

– Popro­szę coś mięk­kiego.

Abe dra­pie się po bro­dzie, jest znu­żony.

– Tylko nie zupę pomi­do­rową, pud­ding cze­ko­la­dowy ani mus mali­nowo-jabł­kowy. To wszystko, co dzi­siaj jadłam – dodaję.

– Aha – nastrój Abego się popra­wia. – Jesteś chora.

– Nie.

Jego wygląd znów staje się mroczny.

– Nie­ważne – chwyta menu. – Masz na coś aler­gię? Dieta wege­ta­riań­ska? Koszerna?

– Co?

– Zoba­czę, co mają w kuchni – mówi i odcho­dzi.

Wra­cam wzro­kiem do Josha, który na­dal mi się przy­gląda. Patrzy na swój szki­cow­nik, a potem znów na mnie, po czym znów na szki­cow­nik. Jakby nie potra­fił zde­cy­do­wać, czy na­dal pro­wa­dzimy tę roz­mowę. Ja też spusz­czam wzrok. Mam coraz bar­dziej nie­po­ko­jące wra­że­nie, że jeśli będę dalej mówiła, to jutro mogę mieć czego żało­wać.

Ale… jak­bym nie potra­fiła się powstrzy­mać – bo nie potra­fię, nie kiedy jestem bli­sko niego – znów na niego spo­glą­dam. Moje żyły pul­sują, kiedy spi­jam go wzro­kiem. Jego piękny długi nos. Jego smu­kłe, mocne ramiona. Jego blada skóra – nieco ciem­niej­sza od let­niego słońca, i wysta­jący spod rękawa czar­nej koszulki czarny tatuaż.

Joshua Was­ser­stein. Moje zauro­cze­nie, nie­mal nie­moż­liwe do znie­sie­nia.

Ponow­nie pod­nosi wzrok, a ja się rumie­nię. Tak na całego. Prze­kleń­stwo rudziel­ców. Czuję ulgę, kiedy Josh chrząka, a potem się odzywa:

– To dziwne, wiesz? Że ni­gdy wcze­śniej na sie­bie nie wpa­dli­śmy.

Natych­miast pod­chwy­tuję.

– Czę­sto tu bywasz?

– Yyy – bawi się pisa­kiem. – Mia­łem na myśli: tu, w mie­ście. Wie­dzia­łem, że miesz­kasz na Upper West, ale ni­gdy cię tu nie spo­tka­łem.

Czuję ucisk w klatce pier­sio­wej. I ja wie­dzia­łam o nim to samo, ale nie mia­łam poję­cia, że on wie to o mnie. Cho­dzimy razem do szkoły z inter­na­tem dla Ame­ry­ka­nów w Paryżu, ale ferie i waka­cje spę­dzamy oby­dwoje na Man­hat­ta­nie. Wszy­scy wie­dzą, że Josh tu mieszka, bo jego tata jest jed­nym z repre­zen­tan­tów stanu Nowy Jork w Sena­cie USA. Ale nie ma naj­mniej­szego powodu, żeby kto­kol­wiek pamię­tał, że ja też tu miesz­kam.

– Rzadko wycho­dzę z domu – wyrzu­cam z sie­bie. – Ale umie­ram z głodu, a w domu nie ma nic do jedze­nia. – I nagle, w jakiś spo­sób, prze­sia­dam się na puste krze­sło naprze­ciw niego. Mój naszyj­nik z kom­pa­sem stuka o blat jego sto­lika. – Rano usu­nięto mi zęby mądro­ści i przyj­muję jakieś leki, a mimo to usta mam na­dal takie obo­lałe, że nie mogę jeść nic innego poza mięk­kimi pokar­mami.

Josh uśmie­cha się po raz pierw­szy.

Wzbiera we mnie radość speł­nie­nia. Odwza­jem­niam uśmiech tak sze­roko, jak potra­fię, mimo bólu.

– No co?

– Środki prze­ciw­bó­lowe. Teraz to ma sens.

– O, cho­lera – wsu­wam nogę pod sto­lik i ude­rzam w blat kola­nem. – Aż tak ze mną źle?

Śmieje się zasko­czony. Ludzie zawsze wybu­chają śmie­chem, bo nie spo­dzie­wają się słów takich jak „cho­lera” z ust tak drob­nej osóbki z deli­kat­nym gło­sem, po pro­stu uro­czej.

– Zauwa­ży­łem jakąś zmianę – wyja­śnia. – I tyle.

– Skutki uboczne obej­mują okrutne połą­cze­nie wyczer­pa­nia i bez­sen­no­ści. I dla­tego jestem tu teraz.

Josh znów się śmieje.

– Ja swoje mia­łem usu­wane w zeszłe waka­cje. Jutro poczu­jesz się lepiej.

– Obie­cu­jesz?

– Nie na sto pro­cent. Ale na pewno za kilka dni.

Nasze uśmie­chy prze­cho­dzą w zamy­śle­nie. W szkole rzadko ze sobą roz­ma­wia­li­śmy, a poza nią wcale. Jestem zbyt nie­śmiała, a on zbyt wyco­fany. A do tego miał jedną dziew­czynę przez jakieś… zawsze.

Miał.

Zerwali ze sobą w zeszłym mie­siącu, tuż przed ukoń­cze­niem przez nią szkoły. Josh i ja na­dal mamy jesz­cze jeden rok do końca. I chcia­ła­bym, aby ist­niał jakiś logiczny powód, by on nagle się mną zain­te­re­so­wał, ale… taki nie ist­nieje. Jego dziew­czyna była nie­ustę­pliwa i bez­po­śred­nia. Czyli była moim cał­ko­wi­tym prze­ci­wień­stwem. Być może dla­tego sama sie­bie zaska­kuję, kiedy orien­tuje się, że wska­zuję na jego szki­cow­nik, chętna, żeby prze­dłu­żyć ten chwi­lowy stan. Ten cud kon­wer­sa­cji.

– Nad czym pra­cu­jesz? – pytam.

Jego ręka prze­suwa się, żeby zasło­nić rysu­nek przed­sta­wia­jący kogoś, kto przy­po­mina mło­dego Abra­hama Lin­colna.

– Tak tylko… bazgrzę.

– To nasz kel­ner – szcze­rzę się. Auć.

Wygląda na nieco zakło­po­ta­nego, odsu­wa­jąc rękę, ale tylko wzru­sza ramio­nami.

– I ta para w rogu.

Nie jeste­śmy tu sami?

Odwra­cam się i widzę męż­czy­znę i kobietę w śred­nim wieku, sie­dzą­cych na samym końcu sali i czy­ta­ją­cych wspól­nie tygo­dnik „Vil­lage Voice”. Nikogo wię­cej tu nie ma, więc aż tak się nie pomy­li­łam. Nie myślę. Odwra­cam się z powro­tem do Josha, a moja odwaga rośnie.

– Mogę zoba­czyć?

Zapy­ta­łam. Nie wie­rzę, że to zro­bi­łam. Od zawsze marzy­łam, żeby móc zaj­rzeć do jego szki­cow­nika, zawsze chcia­łam go potrzy­mać. Josh to naj­bar­dziej uta­len­to­wany arty­sta w naszej szkole. Two­rzy w kilku gatun­kach, ale jego praw­dziwą pasją jest forma komik­sowa. Kie­dyś pod­słu­cha­łam, jak mówił, że pra­cuje nad powie­ścią gra­ficzną o swoim życiu.

Auto­bio­gra­fia. Pamięt­nik. Jakie sekrety mogłyby się w nim skry­wać?

Zado­wa­la­łam się bazgro­łami, które pod­glą­da­łam, patrząc mu przez ramię, obra­zami, które schły w stu­diu malar­skim, szki­cami przy­cze­pio­nymi do drzwi jego przy­ja­ciół. Jego styl jest nie­mal dzi­waczny. Melan­cho­lijny, piękny i jedyny w swoim rodzaju. Linie kre­ślone są uważ­nie i ujaw­niają, że Josh jest tak naprawdę spo­strze­gaw­czy. A ludzie sądzą, że taki nie jest, bo cią­gle śni na jawie, opusz­cza lek­cje i zanie­dbuje prace domowe, ale kiedy widzę jego rysunki, wiem, że wszy­scy się mylą.

Szkoda, że na mnie nie patrzy tak jak na swoje modele. Bo wtedy doj­rzałby, że jest we mnie coś wię­cej niż tylko nie­śmia­łość, tak jak ja dostrze­gam w nim kogoś wię­cej niż tylko obi­boka.

Policzki znowu mnie palą – mam wra­że­nie, jakby sły­szał moje myśli – ale uświa­da­miam sobie, że po pro­stu mi się przy­gląda. Nie zasie­dzia­łam się cza­sem? Jed­nak widzę, że wygląda na zanie­po­ko­jo­nego, więc marsz­czę brwi. Josh kiwa głową w kie­runku stołu. Jego szki­cow­nik leży przede mną.

Śmieję się. On także, cho­ciaż z nie­po­ko­jem.

Szki­cow­nik na­dal jest otwarty na stro­nie z nie­do­koń­czo­nym rysun­kiem. Dreszcz prze­biega przez moje ciało. Na jed­nej stro­nie twarz Abego patrzy znu­dzona na grzbiet szki­cow­nika. Nawet kol­czyki w jego prze­gro­dzie noso­wej, brwiach i uszach wydają się apa­tyczne i poiry­to­wane. Na sąsied­niej stro­nie Josh ide­al­nie ujął zamy­ślone, łagodne rysy twa­rzy tej pary w śred­nim wieku.

Doty­kam rogu, tego nie­za­ma­lo­wa­nego, naj­de­li­kat­niej jak potra­fię. Żeby sobie udo­wod­nić, że ten moment jest rze­czy­wi­sty.

Odzy­wam się gło­sem peł­nym sza­cunku.

– To jest cudowne. W całym szki­cow­niku masz takie por­trety?

Josh zamyka go i prze­suwa z powro­tem do sie­bie. Strony notesu są grube od uży­wa­nia. Na okładce umie­ścił naklejkę w kształ­cie Ame­ryki. W jej poprzek odręcz­nie napi­sano: WITAJ. Nie wiem, co to ozna­cza, ale podoba mi się.

– Dzięki – znowu się do mnie uśmie­cha. – Mam w nim różne rze­czy, ale tak. Głów­nie por­trety.

– A wolno ci?

Marsz­czy brwi.

– Co?

– No, czy nie potrze­bu­jesz ich zgody?

– Żeby ich ryso­wać? – pyta. Kiwam głową, więc kon­ty­nu­uje. – Niee. Nie wyko­rzy­stuję ich do niczego spe­cjal­nego. To nawet nie jest mój dobry szki­cow­nik. Widzisz? Nie mogę usu­nąć z niego stron.

– Czę­sto to robisz? Rysu­jesz obcych?

– Pew­nie – sięga pal­cem wska­zu­ją­cym po kubek z kawą. Nie­da­leko paznok­cia ma na nim plamę czar­nego tuszu. – Żeby być w czymś dobrym, trzeba ćwi­czyć.

– A chcesz poćwi­czyć na mnie? – pytam.

Róż wykwita na policz­kach Josha dokład­nie w chwili, w któ­rej Abe nie­dbale sta­wia na sto­liku dwa tale­rzyki, rosół i ser­nik, i zwraca się do mnie:

– Nic innego nie mamy.

– Merci – mówię.

– De nada – Abe prze­wraca oczami i odcho­dzi.

– Z czym on ma pro­blem? – pytam, pała­szu­jąc ser­nik. – OBo­że­ko­chany, jakie to dobre – beł­ko­czę z pełną buzią. – Chcesz kawa­łek?

– Yyy, nie, dzięki – Josh wygląda na spe­szo­nego. – Spra­wiasz wra­że­nie głod­nej.

Zaczy­nam z rado­ścią poże­rać resztę.

– Więc miesz­kasz gdzieś bli­sko? – pyta po chwili.

Prze­ły­kam.

– Dwie minuty stąd.

– Ja też. Dzie­sięć minut.

Muszę wyglą­dać na zasko­czoną, bo wyja­śnia:

– Wiem. Dziwne, nie?

– To super – piję dusz­kiem rosół. – OBo­że­ko­chany. To jest nie­wia­ry­godne.

Przy­gląda mi się w mil­cze­niu przez kolejną minutę.

– Więc… mówi­łaś poważ­nie? Naprawdę mógł­bym cię naszki­co­wać?

– Pew­nie, byłoby super. – Koooooocham­cie­eeę. – Co mam zro­bić?

– Nie martw się. Po pro­stu nie prze­szka­dzaj sobie.

– Ha! Nary­su­jesz, jak jem jak koń. Nie. Jak świ­nia. Mia­łam na myśli świ­nię. Świ­nię czy konia?

Josh potrząsa głową roz­ba­wiony. Otwiera szki­cow­nik na kolej­nej stro­nie i pod­nosi wzrok. Wpa­truje się w moje oczy. Jestem onie­miała.

Orzech.

Słowo dodaje się samo do mojej wewnętrz­nej „Listy fak­tów na temat Josha”. Cza­sami jego oczy wyda­wały mi się zie­lone, a cza­sami brą­zowe. Teraz wiem dla­czego.

To orzech. Ma orze­chowe oczy.

Zata­piam się w zie­lo­no­brą­zo­wej mgle. Skro­ba­nie jego pisaka mie­sza się z chro­pa­wym dźwię­kiem sta­rej fol­ko­wej pio­senki, która dobiega z gło­śni­ków. Ich połą­cze­nie brzmi jak tęsk­nota i nie­po­kój, udręka i miłość. Na zewnątrz roz­pę­tuje się burza. Deszcz i wiatr przy­łą­czają się do muzyki, a ja nucę razem z nimi. Moja głowa puka o szybę.

Pro­stuję się, zasko­czona. Miska i talerz są puste.

– Jak długo tu jestem?

– Tro­chę – Josh się uśmie­cha. – Więc. Te twoje pro­chy. To dobry towar, co?

– Powiedz, że się nie śli­ni­łam – jęczę.

– Nie. Wyglą­dasz na szczę­śliwą.

– Jestem szczę­śliwa – odpo­wia­dam. Bo… jestem. Oczy zacho­dzą mi mgłą.

– Isla – szep­cze. – Trzeba już iść.

Pod­no­szę głowę ze sto­lika. Kiedy ona się tam zna­la­zła?

– Zamy­kają już Kismet.

– Co to jest Kismet?

– Prze­zna­cze­nie.

– Co?

– To nazwa tej kawiarni.

– Ach. OK.

Wycho­dzę za nim na zewnątrz, w noc. Deszcz na­dal pada. Kro­ple są duże i cie­płe. Zasła­niam głowę dłońmi, a Josh wpy­cha sobie szki­cow­nik pod koszulkę. Zer­kam na jego brzuch. Mniam.

– Mniam, mniam.

– Co? – pyta zasko­czony.

– Hmm?

Uśmiech czai się w kąci­kach jego ust. Chcę go poca­ło­wać, po jed­nym cału­sie w każdy kącik.

– Dobra, wariatko – potrząsa głową. – Któ­rędy?

– Któ­rędy dokąd?

– Do cie­bie?

– Idziesz do mnie? – jestem zachwy­cona.

– Odpro­wa­dzam cię do domu. Już późno. I leje.

– Aha. To miło – mówię. – Jesteś miły.

Lampy uliczne odbi­jają się żół­tym świa­tłem w mokrym asfal­cie. Wska­zuję drogę i prze­bie­gamy na drugą stronę Amster­dam Ave­nue. Deszcz pada jesz­cze moc­niej.

– Tam! – mówię i wbie­gamy pod rusz­to­wa­nia usta­wione na chod­niku wzdłuż budyn­ków. Cięż­kie kro­ple ude­rzają w alu­mi­niowy daszek jak kule we flip­pe­rach.

– Isla, pocze­kaj!

Ale już za późno.

Rusz­to­wa­nie to na ogół ide­alne miej­sce, żeby umknąć przed brzydką pogodą, ale cza­sem pręty krzy­żują się i powstaje lej, w któ­rym zbiera się woda, która może prze­mo­czyć czło­wieka do suchej nitki. No i oto jestem prze­mo­czona. Cał­ko­wi­cie. Włosy przy­lgnęły mi do twa­rzy, sukienka do ciała, a w san­da­łach chlu­pie mi woda.

– Ha, ha – nie jestem nawet pewna, czy to praw­dziwy śmiech.

– Nic ci się nie stało? – Josh schyla się i wcho­dzi pod rusz­to­wa­nia, potem obcho­dzi lej i znowu wsuwa się pod rusz­to­wa­nie, tuż obok mnie.

Teraz już naprawdę się śmieję. Ści­skam brzuch.

– Bolą… usta… od śmie­chu. Moje usta. I brzuch. I usta.

On też się śmieje, ale jest roz­ko­ja­rzony. Jego oczy nagle demon­stra­cyj­nie prze­su­wają się w górę na moją twarz i uświa­da­miam sobie, że patrzył na coś innego. Uśmie­cham się sze­rzej. Dzię­kuję bar­dzo, ty per­wer­syjne rusz­to­wa­nie.

Josh prze­suwa się, widać, że czuje się nie­kom­for­towo.

– Pra­wie dotar­li­śmy, co?

Wska­zuję na rząd dwu­spa­do­wych budyn­ków po dru­giej stro­nie ulicy.

– Ten drugi. Z ramami okien­nymi w kolo­rze patyny i z dachówką.

– Kie­dyś je szki­co­wa­łem – jego oczy roz­sze­rzają się, jest pod wra­że­niem. – Są prze­piękne.

Miesz­ka­nie rodzi­ców mie­ści się w jed­nym z domów inspi­ro­wa­nych kul­turą fla­mandzką, zbu­do­wa­nych pod koniec dzie­więt­na­stego wieku. Miesz­kamy w jed­nej z nie­wielu dziel­nic, na tyle miłej, że miesz­kańcy mogą trzy­mać na scho­dach kwiaty i prze­chod­nie ich nie nisz­czą.

– Maman2 też je lubi. Lubi ładne rze­czy. Jest Fran­cuzką. Dla­tego cho­dzę do naszej szkoły – głos mi się zała­muje, kiedy Josh pro­wa­dzi mnie w kie­runku wej­ścia z pną­cymi różo­wymi różami nad drzwiami.

Do domu. Josh zabiera dłoń z dol­nej czę­ści mojego krę­go­słupa i dopiero wtedy uzmy­sła­wiam sobie, że tam w ogóle była.

– Merci – mówię.

– Pro­szę bar­dzo.

– Dzięki – odpo­wia­dam.

– De rien.

W powie­trzu unosi się inten­sywny zapach skro­pio­nych desz­czem róż. Wlokę się do środka, a on czeka na chod­niku, stoi jak posąg. Ciemne włosy ma teraz mokre tak jak ja. Stru­mień wody spływa mu po nosie.

Jedną ręką przy­trzy­muje szki­cow­nik przy piersi, pod koszulką.

– Dzię­kuję – powta­rzam.

Pod­nosi głos, żebym go usły­szała przez szklane drzwi.

– Wypocz­nij, wariatko. Słod­kich snów.

– Słodki – powta­rzam za nim. – Marze­nie.

Rozdział drugi

OBo­że­ko­chany, co ja do cho­lery robi­łam w nocy???????

Rozdział trzeci

Wszystko mi się zama­zało! I kom­plet­nie nie pamię­tam, co mówi­łam ani co on mówił. No i musiał mnie odpro­wa­dzić do domu, bo wie­dział, że byłam na takim haju, że wpa­dła­bym pod tak­sówkę.

Kurt Donald Cobain Bacon patrzy na mój sufit.

– Więc Josh zapła­cił za twoje jedze­nie.

Dopiero po chwili dociera do mnie zna­cze­nie tych słów. Razem z naj­lep­szym przy­ja­cie­lem leżymy na moim łóżku. Jedną ręką bez­wied­nie powoli się­gam w jego stronę i skrę­cam przód jego koszuli w cia­sny supeł.

– Nie rób tego – mówi szorstko, co czę­sto mu się zda­rza, cho­ciaż wcale nie jest nie­miły.

Odsu­wam rękę, która wędruje pro­sto do opuch­nię­tych, pul­su­ją­cych, gor­szych niż wczo­raj dzią­seł. I wtedy wydaję dość prze­ra­ża­jący jęk.

– Mówi­łaś, że cię obu­dził, a potem wyszli­ście z kawiarni – stwier­dza Kurt. – To ozna­cza, że zapła­cił twój rachu­nek.

– Wiem. Wiem! – odpo­wia­dam, ale i tak wyska­kuję z łóżka. Chwy­tam torebkę, odwra­cam ją do góry dnem i potrzą­sam nią gorącz­kowo.

– Nie znaj­dziesz go tam – mówi.

Moja uko­chana książka w mięk­kiej opra­wie o kata­stro­fie pod­czas wspi­naczki na Mount Eve­rest ude­rza o dywan. Wypa­dają też dłu­go­pisy, szminki i ćwierć­do­la­rówki i roz­sy­pują się po pod­ło­dze. Mój port­fel. Puste opa­ko­wa­nie chu­s­te­czek, oku­lary prze­ciw­sło­neczne, pomięta ulotka sklepu z baj­glami. Nic. Potrzą­sam jesz­cze moc­niej. Na­dal nic. Spraw­dzam port­fel, cho­ciaż wiem, że nie znajdę go tam – rachunku z kawiarni.

– A nie mówi­łem? – szy­dzi.

– Muszę prze­pro­sić, że zacho­wy­wa­łam się jak nie­nor­malna. Muszę mu się odwdzię­czyć.

– Komu? – pyta Hat­tie.

Odwra­cam głowę i widzę, że moja młod­sza sio­stra obser­wuje mnie od progu. Opiera się o fra­mugę drzwi ze skrzy­żo­wa­nymi ramio­nami, a mimo to i tak wygląda na zbyt wysoką. Bo i taka jest. Nie dość, że dości­gnęła mnie wzro­stem w ubie­głym roku, to jesz­cze znacz­nie prze­ro­sła.

– Wiem, co zro­bi­łaś w nocy – mówi. – Wiem, że się wymknę­łaś.

– Nie wymknę­łam się. Tylko wyszłam na kilka godzin.

– Ale maman i tata o tym nie wie­dzą.

Nie odpo­wia­dam, a Hat­tie się uśmie­cha. Jest tak zado­wo­lona z sie­bie jak domowy kocur. Wiem, że nic nie powie. Przy tak cen­nej infor­ma­cji zachowa ją dla sie­bie do czasu, gdy będzie mogła się nią posłu­żyć. Hat­tie zgar­nia mój port­fel z pod­łogi i, patrząc na mnie z góry, eks­po­nu­jąc ten swój głupi wzrost, upusz­cza go do mojej torebki. A potem znika.

Rzu­cam torebką w miej­sce, w któ­rym stała, i wdra­puję się do łóżka. Owi­jam obiema rękami jedną z rąk Kurta.

– Musisz ze mną pójść – pro­szę. – Do tej kawiarni. Dzi­siaj.

Jego brwi uno­szą się w zna­jomy kształt litery V.

– Myślisz, że może tam być sta­łym klien­tem?

– Może – nie mam powodu, żeby tak sądzić. Po pro­stu chcę, żeby tak było. – Pro­szę. Muszę mu się wytłu­ma­czyć.

Wzru­sza ramio­nami.

– W takim razie znajdę Wła­ściwą Drogę.

Kurt lubi rutynę i zawsze lubi zawczasu wie­dzieć, gdzie idzie. Obse­syj­nie ozna­cza naj­lep­sze trasy do każ­dego miej­sca, do któ­rego się wybiera… nawet do kawiarni, która jest odda­lona o kilka minut drogi. Nazywa te trasy Wła­ści­wymi Dro­gami. Wła­ściwa Droga ni­gdy nie obej­muje środ­ków komu­ni­ka­cji miej­skiej, zatło­czo­nych skrzy­żo­wań ani ulic, na któ­rych znaj­dują się sklepy typu Aber­crom­bie & Fitch, z któ­rych ude­rza nie­miła muzyka i/albo zapach per­fum.

Kurt fascy­nuje się kar­to­gra­fią od szó­stego roku życia, kiedy odkrył Atlas Świata „The Times’a”, któ­rym pod­kle­jona była od spodu jakaś praca pla­styczna mojej star­szej sio­stry. Księga stała się jego obse­sją. Kurt ślę­czał nad jej stro­ni­cami przez lata, zapa­mię­tu­jąc nazwy, kształty i odle­gło­ści. Kiedy byli­śmy mali, kła­dli­śmy się na pod­ło­dze w moim pokoju i ryso­wa­li­śmy wła­sne mapy. Te Kurta były dokład­nymi, szcze­gó­ło­wymi i miesz­czą­cymi się w odpo­wied­niej skali mapami naszej dziel­nicy, a ja two­rzy­łam wyspy w kształ­cie Anglii z nazwami brzmią­cymi jak sta­ro­an­giel­skie. Były tam gęste lasy i paję­cza­ste rzeki oraz ośnie­żone szczyty gór, które ota­cza­łam trój­ką­tami z reki­nami i łukami z potwo­rami mor­skimi. Dopro­wa­dza­łam Kurta do szału, bo nie chcia­łam ryso­wać nic praw­dzi­wego.

Znam Kurta od zawsze. Nasze mamy są przy­ja­ciół­kami – i obie są Fran­cuz­kami miesz­ka­ją­cymi w Nowym Jorku – więc on… zawsze był przy mnie. Cho­dzi­li­śmy do tych samych szkół na Man­hat­ta­nie, a teraz razem cho­dzimy do liceum w Paryżu. Kurt jest ode mnie młod­szy o trzy­na­ście mie­sięcy, więc tylko jeden rok byli­śmy roz­dzie­leni – kiedy on był w ósmej kla­sie, a ja pierw­szej liceum. Żadne z nas nie lubi wspo­mi­nać tam­tego okresu.

Zdmu­chuję pukiel jego nie­chluj­nych blond wło­sów z mojej twa­rzy.

– Nie myślisz…

– Będziesz musiała dokoń­czyć to zda­nie.

– Cho­dzi o to, że… roz­ma­wia­li­śmy z Joshem. Pamię­tam, że czu­łam się szczę­śliwa. Nie sądzisz, że to moż­liwe, że wczo­raj… nie było tylko żenu­jącą wpadką, ale… począt­kiem?

Znowu marsz­czy brwi.

– Począt­kiem czego?

Kurt nie radzi sobie z dopo­wia­da­niem zdań. I mimo że od samego początku wie­dział, co czuję do Josha, i tak waham się, zanim wypo­wia­dam to na głos. Tę maleńką, migo­czącą nadzieję.

– Związku. Kismet, no wiesz.

– Prze­zna­cze­nie nie ist­nieje – pry­cha lek­ce­wa­żąco. – Zalicz wczo­raj­szy wie­czór do listy żenu­ją­cych wpa­dek. Od ostat­niej minęło już tro­chę czasu – dodaje.

– Pra­wie rok – wzdy­cham. – Zgod­nie z regułą.

Josh i ja zali­czamy dokład­nie jeden zna­czący kon­takt na rok, przy czym pod­czas żad­nego z nich nie wypa­dłam pocią­ga­jąco. W pierw­szej kla­sie Josh zoba­czył, że czy­tam w kawiarni komiks Joanna Sfara. Był pod­eks­cy­to­wany, że spo­tkał kogoś, kto też inte­re­suje się euro­pej­skimi komik­sami, więc zaczął mnie zasy­py­wać pyta­niami, ale byłam zbyt onie­śmie­lona, żeby odpo­wie­dzieć. Gapi­łam się tylko na niego, mil­cząc. Więc spoj­rzał na mnie dziw­nie i poszedł sobie.

W dru­giej kla­sie nauczy­ciel angiel­skiego połą­czył nas w parę, żeby­śmy napi­sali arty­kuł pra­sowy. Tak się dener­wo­wa­łam, że nie mogłam prze­stać stu­kać dłu­go­pi­sem, który potem wyśli­znął mi się z dłoni i pole­ciał pro­sto w czoło Josha.

Kiedy byli­śmy w przed­ostat­niej kla­sie, przy­ła­pa­łam go, jak cało­wał się w win­dzie z dziew­czyną. I to nawet nie w szkole. To było w BHV, tym olbrzy­mim cen­trum han­dlo­wym. Wymam­ro­ta­łam nie­zro­zu­miałe „cześć”, pocze­ka­łam, aż drzwi się zamkną, i poszłam scho­dami.

– Ale – naci­skam – teraz mam roz­sądny powód, żeby z nim poroz­ma­wiać. Nie sądzisz, że ist­nieje moż­li­wość, że to może do cze­goś dopro­wa­dzić?

– Od kiedy ludzie zacho­wują się roz­sąd­nie?

– No weź – robię duże oczy, jak nie­winna sarenka. – Nie mógł­byś ze mną pouda­wać? Nawet przez chwilę?

– Nie widzę sensu w uda­wa­niu.

– To był żart – wyja­śniam, bo cza­sami Kur­towi trzeba coś wyja­śnić.

Spo­gląda gniew­nie, sfru­stro­wany.

– Odno­to­wano.

– Nieee wiem – wtu­lam się w jego bok. – To nie­lo­giczne i nie potra­fię tego wyja­śnić, ale… myślę, że Josh będzie tam dzi­siaj. Myślę, że się z nim zoba­czymy.

***

– Zanim zapy­tasz – Kurt wpada do mojego pokoju w inter­na­cie w Paryżu, trzy mie­siące póź­niej, cudem omi­ja­jąc moją pustą walizkę. – Nie, nie widzia­łem go.

– Wcale nie zamie­rza­łam o to pytać – odpo­wia­dam. Cho­ciaż chcia­łam.

Gaśnie we mnie ostat­nia iskierka nadziei. W ciągu waka­cji gasła i gasła, aż stała się led­wie zauwa­żalna. Była jak duch nadziei. Ponie­waż Kurt miał rację, ludzie nie zacho­wują się racjo­nal­nie. Ani prze­wi­dy­wal­nie. Wtedy o pół­nocy Josha nie było w kawiarni. Ani następ­nego wie­czora. Ani kolej­nego. Zaglą­da­łam tam codzien­nie o róż­nych porach przez dwa tygo­dnie. Moje wspo­mnie­nia tam­tego szczę­ścia roz­pa­dły się w końcu cał­ko­wi­cie, kiedy sta­wi­łam wresz­cie czoła rze­czy­wi­sto­ści. Było tak, jak­bym wcale nie słu­chała wtedy żad­nej muzyki. Nie czuła żad­nego desz­czu na skó­rze. Nie widziała żad­nego Abego.

Było tak, jakby tam­ten wie­czór ni­gdy się nie wyda­rzył.

Spraw­dzi­łam Josha w inter­ne­cie. Zna­la­złam jego adres mailowy w zeszło­rocz­nym infor­ma­to­rze szkol­nym, ale kiedy spró­bo­wa­łam mu wysłać nie­zo­bo­wią­zu­jące/przy­ja­ciel­skie wyja­śnie­nie/prze­pro­siny – czyli mail, który pisa­łam przez cztery godziny – ser­wer poin­for­mo­wał mnie, że konto nie było uży­wane i zostało dez­ak­ty­wo­wane.

Wtedy poszu­ka­łam w róż­nych mediach spo­łecz­no­ścio­wych. Ale daleko nie zaszłam. Nie mam w nich żad­nych kont, bo zawsze wyda­wało mi się, że korzy­sta­nie z takich por­tali to jeden wielki kon­kurs popu­lar­no­ści. Publiczny rejestr wła­snych nie­do­sko­na­ło­ści. Wciąż znaj­do­wa­łam tylko to samo czarno-białe zdję­cie Josha sto­ją­cego nad Sekwaną, wpa­tru­ją­cego się ponuro w jakiś punkt w oddali. Przy­się­gam, że widzia­łam je już wcze­śniej. Josh od wielu mie­sięcy uży­wał go w sieci. Ale zakła­da­nie gdzieś konta tylko po to, żeby stać się jego tak zwaną zna­jomą, byłoby zbyt żało­sne.

Więc zro­bi­łam to, czego obie­ca­łam sobie ni­gdy nie robić. Wygu­glo­wa­łam jego adres domowy. Fale mojego wstydu były odczu­walne nawet w sąsied­nich sta­nach. Ale to wła­śnie na tym eta­pie mojej drogi do stal­kingu napo­tka­łam infor­ma­cję, któ­rej szu­ka­łam. Na stro­nie inter­ne­to­wej jego ojca zna­la­złam zdję­cie ich rodziny wycho­dzą­cej z ter­mi­nala na lot­ni­sku w Waszyng­to­nie. Zdję­cie zro­biono dwa dni po spo­tka­niu w Kismet, a pod­pis pod nim wyja­śniał, że rodzina pozo­stała w sto­licy aż do jesieni. Sena­tor wyglą­dał na dostoj­nego i zado­wo­lo­nego. Rebecca Was­ser­stein machała ręką w kie­runku apa­ratu, świe­cąc zębami w spe­cy­ficz­nym dla poli­ty­ków uśmie­chu.

A ich jedy­nak?

Wlókł się za nimi z opusz­czoną głową i ze szki­cow­ni­kiem w dłoni. Klik­nę­łam na zdję­cie, żeby je powięk­szyć, i zauwa­ży­łam nie­bie­ską naklejkę w kształ­cie Ame­ryki.

Jestem tam. W tam­tym szki­cow­niku.

Ni­gdy nie zoba­czy­łam jego rysunku. Cie­kawe, co o mnie ujaw­nił? Albo co o nim? Zasta­na­wia­łam się, czy mu się przy­glą­dał. Zasta­na­wia­łam się nad tym przez całe dłu­gie waka­cje.

Kurt szar­pie za klamkę w drzwiach, spra­wia­jąc, że wra­cam z powro­tem do Fran­cji.

– Nie zamy­kają się. Muszą ci to napra­wić.

– Im bar­dziej rze­czy się zmie­niają, tym bar­dziej pozo­stają takie same – mówię.

Marsz­czy brwi.

– To nie ma żad­nego sensu. Prze­cież drzwi, które mia­łaś w zeszłym roku, dzia­łały, jak należy.

– Nie­ważne – odpie­ram. Trzy mie­siące to szmat czasu. Wszelka pew­ność sie­bie, którą mia­łam pod­czas spo­tka­nia z Joshem, roz­pa­dła się na kawa­łeczki, a na jej miej­sce powró­ciły stary strach i nie­śmia­łość. Nawet gdyby Kurt jed­nak zoba­czył go na kory­ta­rzu, już nie wyszła­bym z pokoju, żeby z nim poroz­ma­wiać.

Kurt napiera cia­łem na drzwi, nasłu­chuje ich cha­rak­te­ry­stycz­nego klik­nię­cia, a potem wska­kuje na łóżko i kła­dzie się obok mnie.

– Nasze drzwi powinny się zamy­kać auto­ma­tycz­nie. Nie powi­nie­nem móc tutaj wejść ot tak.

– A mimo to…

– Cią­gle tu wcho­dzę – szcze­rzy się.

– Ale to dziwne, prawda? – mówię tym samym, peł­nym wra­że­nia gło­sem, jaki mam od momentu powrotu przed dwoma dniami. – Czyje to były kie­dyś drzwi, nie?

– Sta­ty­stycz­nie nie­praw­do­po­dobne. Ale nie nie­moż­liwe.

Mam wie­lo­let­nie doświad­cze­nie w igno­ro­wa­niu zdol­no­ści Kurta do zabi­ja­nia zachwytu, więc jego odpo­wiedź mnie nie rusza. Przede wszyst­kim dla­tego, że mimo całych waka­cji spę­dzo­nych w poczu­ciu roz­cza­ro­wa­nia i na śle­dze­nia… ja, Isla Mar­tin, zaj­muję teraz ostat­nie miej­sce zamiesz­ka­nia Joshui Was­ser­ste­ina.

To były jego ściany. To był jego sufit. Ta tłu­sta plama na listwie przy­po­dło­go­wej, ta tuż nad gniazd­kiem elek­trycz­nym? Pew­nie jest jego autor­stwa. Przez cały rok będę miała ten sam widok z okna na tę samą ulicę. Będę sie­działa w jego krze­śle, myła się pod jego prysz­ni­cem i spała w jego łóżku.

Jego łóżko.

Prze­cią­gam pal­cem wzdłuż szwu narzuty. To wyha­fto­wana mapa Man­hat­tanu. Kiedy jestem na Man­hat­ta­nie, mam na łóżku narzutę z wyha­fto­wana mapą Paryża. Ale tu, pod tą narzutą i pod tą pościelą, znaj­duje się święte miej­sce, które kie­dyś nale­żało do Josha. Tutaj śnił. Chcę, żeby to coś zna­czyło.

Drzwi otwie­rają się z impe­tem.

– Mój pokój jest więk­szy niż twój – mówi Hat­tie. – Tutaj jest jak w celi wię­zien­nej.

Taaa. Będę musiała napra­wić te drzwi.

– To prawda – odpo­wiada Kurt, ponie­waż pokoje w Résidence Lam­bert są wiel­ko­ści szafy. – Ale ile masz współ­lo­ka­to­rek? Dwie? Trzy?

To pierw­szy rok mojej sio­stry w SOAP, czyli School of Ame­rica w Paryżu. Kiedy ja byłam w pierw­szej kla­sie, nasza star­sza sio­stra Gen była w ostat­niej. Teraz ja jestem w ostat­niej, a Hat­tie w pierw­szej. Mieszka w inter­na­cie dla młod­szych klas – Gri­vois. Ucznio­wie mają tam współ­lo­ka­to­rów, całe mnó­stwo nad­zoru i ciszę nocną. A w Lam­bert mamy wła­sne pokoje, jed­nego kie­row­nika – résidence direc­tor – i zde­cy­do­wa­nie wię­cej wol­no­ści.

Hat­tie spo­gląda groź­nie na Kurta.

– Ale przy­naj­mniej nie będę musiała się ukry­wać przed współ­lo­ka­tor­kami.

– Nie bądź taką żmiją! – odpo­wiada.

W zeszłym roku, kiedy byłam w tym inter­na­cie, a on na­dal miesz­kał w Gri­vois, spał u mnie czę­ściej niż u sie­bie, bo nie doga­dy­wał się ze współ­lo­ka­to­rami. Ale mnie to nie prze­szka­dzało. Dzie­li­li­śmy łóżko, jesz­cze zanim nauczy­li­śmy się mówić. I jeste­śmy z Kur­tem wyłącz­nie przy­ja­ciółmi. Nie ma mowy o non­sen­sach typu „on jest moim przy­ja­cie­lem, ale w tajem­nicy jeste­śmy w sobie zako­chani”. Zwią­zek z nim byłby jak kazi­rodz­two.

Moja sio­stra mruży oczy.

– Wszy­scy cze­kają w holu na obiad – ma na myśli naszych rodzi­ców. – Pospiesz­cie się – trza­ska drzwiami. A one odska­kują i otwie­rają się na oścież, z tym, że jej już za nimi nie ma.

Zwle­kam się z łóżka.

– Szkoda, że rodzice nie wysłali jej do szkoły z inter­na­tem w Bel­gii. Tam też mówią po fran­cu­sku.

Kurt siada.

– To żart, prawda?

Prawda. Dla rodzi­ców ważne jest, żeby­śmy z sio­strami część edu­ka­cji ode­brały we Fran­cji. Mamy podwójne oby­wa­tel­stwo. Wszyst­kie cho­dzi­ły­śmy do szkoły pod­sta­wo­wej w Sta­nach Zjed­no­czo­nych, a do szkoły śred­niej wysłano nas tutaj. O dal­szej nauce możemy już jed­nak zde­cy­do­wać same. Gen wybrała Smith Col­lege w Mas­sa­chu­setts. Ja nie wiem jesz­cze, gdzie chcę zamiesz­kać, ale wkrótce skła­dam doku­menty na Sor­bonę, tu, w Paryżu, i na Colum­bię, w Nowym Jorku.

Kurt naciąga kap­tur swo­jej ulu­bio­nej gra­fi­to­wej bluzy dre­so­wej, cho­ciaż na dwo­rze jest cie­pło. Biorę klucz do pokoju i wycho­dzimy. Musi przy­cią­gnąć drzwi dwiema rękami, żeby się zamknęły.

– Naprawdę musisz o tym poroz­ma­wiać z Nate’em – wska­zuje głową na miesz­ka­nie naszego kie­row­nika, które znaj­duje się zale­d­wie dwa pokoje dalej.

OK. Co ozna­cza, że dawny pokój Josha ma jed­nak jakieś wady. Jest też usy­tu­owany na par­te­rze, gdzie jest gło­śno. Wła­ści­wie to bar­dzo gło­śno, bo mie­ści się rów­nież tuż przy scho­dach.

– Tam jest – mówi Kurt.

Zakła­dam, że cho­dzi mu o Nate’a, podą­żam za jego wzro­kiem i wresz­cie go dostrze­gam.

To on.

Josh czeka w holu na windę. W nie­całą sekundę całe lato snów na jawie i pla­no­wa­nia, i ćwi­czeń obraca się w nicość. Zamy­kam oczy, żeby się uspo­koić. Kręci mi się w gło­wie. Czuję fizyczny ból, kiedy na niego patrzę.

– Nie mogę oddy­chać.

– Oczy­wi­ście, że możesz – odpo­wiada Kurt. – Prze­cież oddy­chasz.

Josh wygląda na samot­nego.

Zna­czy, jest sam, ale też… wygląda samot­nie. Trzyma baweł­nianą torbę na zakupy i wpa­truje się w windę, kom­plet­nie obo­jętny na tłum tuż za nim. Kurt cią­gnie mnie w kie­runku holu. Winda dźwię­czy, drzwi się otwie­rają i Josh odpy­cha jej sta­ro­modne drzwi, przy­po­mi­na­jące meta­lową bramę. Ucznio­wie i ich rodzice wpy­chają się za nim – jest ich tam zde­cy­do­wa­nie za dużo jak na tak małe pomiesz­cze­nie – a my ich mijamy, on wzdryga się, bo został wepchnięty do kąta. Ale to tylko zwy­kłe wzdry­gnię­cie, jedna krótka chwila, a po niej wyraz jego twa­rzy znów powraca do obo­jęt­no­ści.

Tłum prze­py­cha się i ude­rza w przy­ci­ski windy, a czyjś ojciec na siłę zamyka kratę i wtedy dzieje się coś dziw­nego. Josh spo­gląda ponad morzem pasa­że­rów przez meta­lową klatkę. I jego oczy z nie­obec­nych zmie­niają się w świa­dome. Zauwa­żają mnie.

Wtedy drzwi windy się zamy­kają.

Rozdział czwarty

Dyrek­torka koń­czy swoją tra­dy­cyjną mowę powi­talną po śnia­da­niu pierw­szego dnia szkoły. Razem z Kur­tem sto­imy na tyłach dzie­dzińca pomię­dzy dwoma drze­wami przy­cię­tymi tak, że wyglą­dają jak gigan­tyczne lizaki. W powie­trzu wyczu­walny jest deli­katny zapach żelaza. Budy­nek szkoły góruje nad nami, cały z sza­rego kamie­nia, z masyw­nymi drzwiami, obro­śnięty zwie­sza­ją­cymi się zewsząd wino­ro­ślami. Ucznio­wie wypeł­niają cały dzie­dzi­niec.

W każ­dej kla­sie jest tutaj dwu­dzie­stu pię­ciu uczniów – zawsze łącz­nie sto osób – i trudno tu się dostać. Trzeba mieć ide­alne oceny, wysoką punk­ta­cję na egza­mi­nach i kilka listów z reko­men­da­cjami. Przy­dają się także konek­sje. Gen dostała się, bo maman znała kogoś z admi­ni­stra­cji, a ja dosta­łam się dzięki Gen, no i Hat­tie – dzięki mnie. To jak klika.

Poza tym drogo tutaj. Musisz pocho­dzić z boga­tej rodziny, żeby się tutaj uczyć.

Kiedy tata miał zale­d­wie dzie­więt­na­ście lat, skon­stru­ował prze­ster gita­rowy o nazwie Cherry Bomb. Był czer­wony i rewo­lu­cyjny i zmie­nił tatę z syna rol­nika z Nebra­ski w bar­dzo zamoż­nego czło­wieka. To jeden z naj­czę­ściej kopio­wa­nych prze­sterów wszech cza­sów, ale muzycy i tak wolą pła­cić kro­cie, żeby kupić ory­gi­nał. Firma taty nazywa się Mar­tin­tone i cho­ciaż on na­dal dłu­bie przy prze­sterach, jako doro­sły czło­wiek, pra­cuje głów­nie jako inży­nier w stu­dio.

– Jesz­cze jedno ogło­sze­nie na koniec – głos pani dyrek­tor jest dostojny jak jej śnież­no­biały kok. Jest Ame­ry­kanką, ale rów­nie dobrze mogłaby być Fran­cuzką.

Kurt przy­gląda się mapie w tele­fo­nie.

– Zna­la­złem lep­szą drogę do Domku na drze­wie.

– Naprawdę? Dopiero teraz? – przy­glą­dam się tłu­mowi, poszu­ku­jąc Josha. Albo zaspał, albo już zdą­żył się urwać. Dokład­nie zapla­no­wa­łam dzi­siej­szy strój, bo to pierw­szy dzień od kilku mie­sięcy, w któ­rym jestem pewna, że go spo­tkam. Mam raczej dziew­czyń­ski styl i dzi­siaj zało­ży­łam sukienkę w kropki. Ma dość głę­boki dekolt i krótki dół, dzięki czemu wyglą­dam na wyż­szą, ale i tak doda­łam do tego awan­gar­dowe pary­skie buty na obca­sach, żeby nie wyglą­dać zbyt nie­win­nie czy cukier­kowo. Nie wyobra­żam sobie, żeby Josh mógł się zako­chać w kimś cukier­ko­wym.

Nie żeby Josh miał kie­dy­kol­wiek się we mnie zako­chać. Ale nie chcia­ła­bym znisz­czyć poten­cjal­nej szansy. Cho­ciaż na pewno nie mam żad­nych szans. Ale tak na wszelki wypa­dek, gdy­bym jed­nak miała. Cho­ciaż nie mam.

– Ale niech on sam wam o tym opo­wie – mówi dyrek­torka, kon­ty­nu­ując zda­nie, któ­rego początku nie usły­sza­łam. Odsuwa się, a przed nią wycho­dzi niska postać z ogo­loną głową. To Nate, kie­row­nik naszej Résidence. Pełni tę funk­cję już trzeci rok. Też jest Ame­ry­ka­ni­nem, ale jest młody, pisze dok­to­rat i jest znany z luź­nego podej­ścia do zasad. Mimo wszystko jest na tyle sta­now­czy, żeby trzy­mać nas w ryzach. To taki typ czło­wieka, któ­rego wszy­scy lubią.

– Cześć – zmie­nia pozy­cję, jakby było mu nie­wy­god­nie we wła­snej skó­rze. – Dotarło do kadry… – spo­gląda na dyrek­torkę i zmie­nia nar­ra­cję. – Dotarło do mnie, że w ubie­głym roku sytu­acja w Lam­bert nieco wymknęła się spod kon­troli. Odno­szę się, oczy­wi­ście, do zwy­czaju odwie­dzin w poko­jach osób płci prze­ciw­nej. Jak wie­cie, mamy ści­słe zasady…

Ciało stu­denc­kie chi­cho­cze.

– Mamy twarde zasady, że panie i pano­wie mogą odwie­dzać się w poko­jach jedy­nie przy otwar­tych drzwiach.

– Isla – Kurt jest roz­draż­niony. – Nie patrzysz na mój tele­fon.

Potrzą­sam głową i sztur­cham go, żeby słu­chał. To nie może ozna­czać nic dobrego.

– W tym roku będzie ina­czej. Żeby przy­po­mnieć wam o panu­ją­cych zasa­dach… – Nate pociera głowę i czeka na zakoń­cze­nie rumoru. – Po pierw­sze. Jeśli w waszym pokoju prze­bywa osoba płci prze­ciw­nej, wasze drzwi muszą być otwarte. Po dru­gie. Osoby płci prze­ciw­nej muszą opu­ścić wasz pokój do zmroku, zgod­nie z wytycz­nymi umiesz­czo­nymi w waszych infor­ma­to­rach. A to ozna­cza, że, po trze­cie, nie będzie żad­nego noco­wa­nia. Rozu­miemy się? Kon­se­kwen­cje łama­nia tych zasad są poważne: od kozy przez zawie­sze­nie po usu­nię­cie z listy uczniów.

– Więc co, będziesz prze­pro­wa­dzał kon­trole w poko­jach? – krzy­czy Mike z ostat­niej klasy.

– Tak – odpo­wiada Nate.

– To nie­zgodne z kon­sty­tu­cją! – krzy­czy Dick, przy­boczny Mike’a.

– W takim razie dobrze, że jeste­śmy we Fran­cji – Nate cofa się do grupy zebra­nych wykła­dow­ców i wsuwa dło­nie do kie­szeni. Widać, że jest zde­ner­wo­wany tą nową nie­do­god­no­ścią w jego życiu. Tłum roz­cho­dzi się tak nagle, jak nagłe było wystą­pie­nie Nate’a, wszy­scy narze­kają, idąc na pierw­szą lek­cję.

– Może nas nie będzie to doty­czyło – mówię, mając nadzieję, że prze­ko­nam sama sie­bie. – Nate wie, że się tylko przy­jaź­nimy. A czy dla przy­ja­ciół, któ­rzy w żaden spo­sób nie wyka­zują wza­jem­nego zain­te­re­so­wa­nia swo­imi cia­łami, nie powinno być wyjąt­ków?

Kurt zaci­ska usta.

– Nic nie mówił o wyjąt­kach.

Z powodu róż­nicy wieku w szkole spę­dzamy razem tylko lancz. Idę więc sama na lek­cję angiel­skiego i zaj­muję miej­sce przy oknie ze szkła oło­wio­wego. Sala wygląda iden­tycz­nie jak przed rokiem – z wykoń­cze­niami z ciem­nego drewna, czy­stymi bia­łymi tabli­cami i krze­słami przy­mo­co­wa­nymi do ławek; cho­ciaż na­dal czuć w niej waka­cyjną pustkę.

Gdzie jest Josh?

Pro­fes­seur Cole poja­wia się jak zwy­kle w momen­cie, w któ­rym dzwoni dzwo­nek. Co roku mamy tych samych nauczy­cieli do każ­dego przed­miotu. Pro­fes­seur Cole jest gło­śna jak na nauczy­ciela, ale przy­ja­ciel­ska i dostępna.

– Bon­jour à tous – sta­wia na biurku kubek z kawą i roz­gląda się po kla­sie. – Dobrze. Żad­nych nowych twa­rzy, więc nie trzeba nic tłu­ma­czyć od nowa. Ach, par­don – prze­rywa. – Jedna ławka jest pusta. Kogo nie ma?

W odpo­wie­dzi na jej pyta­nie skrzy­pią drzwi.

– Mon­sieur Was­ser­stein. Oczy­wi­ście pusta ławka należy do cie­bie – mówi, ale pusz­cza do niego oko, kiedy ten wśli­zguje się na wolne miej­sce tuż przy drzwiach.

Josh wydaje się zmę­czony, ale… nawet taki wygląda dobrze. Ma na sobie gra­na­tową koszulkę z obra­zem, któ­rego nie roz­po­znaję, to z pew­no­ścią coś ze świata alter­na­tyw­nych komik­sów. Dobrze na nim leży, jest lekko obci­sła; kiedy Josh sięga po swoją kopię pro­gramu zajęć, unosi mu się na ramie­niu rękaw, odsła­nia­jąc tatuaż.

Kocham jego tatu­aże!

Ten to czaszka i skrzy­żo­wane pisz­czele, ale nama­lo­wane w zabawny spo­sób, pro­sty i czy­sty. To z pew­no­ścią jego wła­sny pro­jekt. Zro­bił go sobie w dru­giej kla­sie, mimo że we Fran­cji osoby nie­let­nie potrze­bują na to zgody rodzi­ców. A szcze­rze wąt­pię, żeby ją dostał. Co, choć wstyd się do tego przy­znać, w jakiś spo­sób spra­wia, że wydaje mi się on jesz­cze bar­dziej sek­sowny. Krew pul­suje mi gorącz­kowo w uszach. Roz­glą­dam się po sali, ale inne dziew­czyny wydają się nie­wzru­szone. Dla­czego nie robi na nich takiego wra­że­nia jak na mnie? Czy one go nie widzą?

Pro­fes­seur Cole każe nam zesta­wić ławki w okrąg. Jest tutaj jedy­nym nauczy­cie­lem, który zmu­sza nas, żeby­śmy na sie­bie patrzyli pod­czas lek­cji. Znowu sia­dam w ławce i – nagle – zauwa­żam, że Josh sie­dzi naprze­ciwko mnie.

Gwał­tow­nie pochy­lam głowę. Włosy osła­niają mi twarz jak tar­cza. Ni­gdy nie będę w sta­nie poroz­ma­wiać z nim o tam­tym wie­czo­rze w Nowym Jorku.

W poło­wie lek­cji chło­pak sie­dzący obok niego zadaje pyta­nie. Pokusa jest zbyt silna, więc korzy­stam z oka­zji, żeby znów na niego spoj­rzeć. Josh natych­miast pod­nosi wzrok. Nasze oczy się spo­ty­kają, a przez moje policzki roz­lewa się fala gorąca. Przez resztę lek­cji odwra­cam wzrok, ale czuję jego obec­ność coraz moc­niej i moc­niej. Prak­tycz­nie czuję jej nacisk na moje ciało.

Pomimo faktu, że nasz plan lek­cji jest, jak dotąd, taki sam – angiel­ski, mate­ma­tyka, WOS – jakoś udaje mi się uni­kać go przez cały ranek. Pomocna jest jego umie­jęt­ność zarówno zni­ka­nia pomię­dzy lek­cjami, jak i spóź­nia­nia się na nie. Nawet jeśli następna lek­cja jest dosłow­nie w sali naprze­ciwko. Kiedy dzwo­nek obwiesz­cza prze­rwę na lancz, pocie­szam się myślą o towa­rzy­stwie Kurta. Idziemy razem tyl­nymi scho­dami, tymi naj­mniej uczęsz­cza­nymi. To jest Wła­ściwa Droga.

– Roz­ma­wia­łaś z nim? – pyta.

Wydaję wes­tchnię­cie. Dłu­gie i pozba­wione nadziei.

– Nie.

– No. To cał­kiem do cie­bie podobne.

Kurt zaczyna opo­wia­dać o nowej uczen­nicy na lek­cjach z pro­gra­mo­wa­nia kom­pu­te­ro­wego, która jest wysoka, pogodna i płyn­nie posłu­guje się kil­koma języ­kami – czyli jest total­nie w jego typie – ale nie mogę się na tym sku­pić. Wiem, że to głu­pie. Wiem, że są waż­niej­sze rze­czy, o któ­rych mogła­bym roz­my­ślać pierw­szego dnia w szkole, na przy­kład o tym, co wła­śnie mówi mój przy­ja­ciel. Ale Josh podoba mi się tak bar­dzo, że czuję się nie­szczę­śliwa.

Do tej pory nie poja­wił się jesz­cze w sto­łówce i praw­do­po­dob­nie już się nie pojawi, bo widzia­łam, jak prze­dzie­rał się przez tłum w prze­ciw­nym kie­runku. Jego przy­ja­ciele w ubie­głym roku skoń­czyli szkołę. Wszy­scy. Żałuję, że nie wystar­czyło mi odwagi, żeby zapro­sić go do naszego sto­lika, ale jego przy­ja­ciele byli zde­cy­do­wa­nie faj­niejsi od nas.

A poza tym Josh trzyma się na ubo­czu. Jest nie­do­stępny. A my nie.

W kolejce po lancz Mike Rey­nard, ten, który jako pierw­szy krzyk­nął pod­czas prze­mó­wie­nia Nate’a, udo­wad­nia, że mam rację, ude­rza­jąc swoją tacą w krę­go­słup Kurta. Miska zupy cebu­lo­wej roz­lewa się na całe plecy jego bluzy z kap­tu­rem.

Mike udaje obrzy­dze­nie.

– Uwa­żaj, przy­głu­pie.

Kurt zszo­ko­wany patrzy wprost przed sie­bie. Kawa­łek bagietki pokry­tej sto­pio­nym serem gruyère odkleja się od jego ple­ców i z mla­śnię­ciem ude­rza o pod­łogę. Za nim bez­gło­śnie podąża roz­mo­czona cebula.

Policzki mi się czer­wie­nią.

– Palant.

– Prze­pra­szam, nie dosły­sza­łem – odpo­wiada Mike. Cho­ciaż usły­szał, ale nabija się z mojego deli­kat­nego głosu.

Pod­no­szę więc głos tak, żeby usły­szał.

– Powie­dzia­łam, że jesteś kre­ty­nem.

Uśmie­cha się, odsła­nia­jąc rząd nie­na­tu­ral­nie ostrych zębów.

– Tak? I co zamie­rzasz z tym zro­bić, kocha­nie?

Zaci­skam dłoń na kom­pa­sie zawie­szo­nym na naszyj­niku. Nic. Nic z tym nie zro­bię i on to wie. Kurt wsuwa dło­nie, które zaczęły się trząść, do kie­szeni w blu­zie. Wiem, że jego ręce całe aż trze­po­czą. A do tego wydaje niski dźwięk, więc wsu­wam rękę pod jego ramię i wypro­wa­dzam go stam­tąd, porzu­ca­jąc nasze tace z jedze­niem. Udaję, że nie widzę, jak Mike i Dave nas prze­drzeź­niają, oraz że nie sły­szę ich kre­tyń­skich śmie­chów.

W ciszy kory­ta­rza Kurt bie­gnie do męskiej łazienki. Sia­dam na ławce i słu­cham tyka­nia zło­co­nego zegara. Liczę krysz­tały w kształ­cie gru­szek, które zwi­sają z żyran­dola. Stu­kam obca­sami w mar­mu­rową pod­łogę. Nasza szkoła jest oka­zała i osten­ta­cyjna jak wszystko w Paryżu, ale szkoda, że jest tutaj tak wielu okrop­nych, uprzy­wi­le­jo­wa­nych padal­ców. I wiem, że ja też jestem uprzy­wi­le­jo­wana, ale… to co innego, kiedy znaj­du­jesz się na naj­niż­szym szcze­blu dra­biny spo­łecz­nej.

Kurt wraca. Trzyma w rękach zwi­niętą bluzę, mokrą od szo­ro­wa­nia.

– Wszystko w porządku? – pytam.

Jest spo­kojny, ale na­dal marsz­czy czoło.

– Teraz nie mogę jej wło­żyć, dopóki nie będzie czy­sta.

– Spoko – poma­gam mu wepchnąć ją do ple­caka. – Od razu po szkole.

Kolejka w sto­łówce znik­nęła.

– Mia­łem wra­sze­nie, że wró­ci­sie – odzywa się rado­sny, brzu­chaty szef kuchni, wyj­mu­jąc nasze tace spod lady i prze­su­wa­jąc je w naszym kie­runku. – Tarta s porem dla made­mo­iselle i un cro­que-mon­sieur dla mon­sieur.

Jestem mu wdzięczna za ten gest dobroci.

– Merci, Mon­sieur Boutin.

– Tam­ten cho­pak jes nie­do­bry – mówi o Mike’u. – Nie pszej­muj­sie się nim.

Jego tro­ska jest jed­no­cze­śnie zawsty­dza­jąca i doda­jąca otu­chy. Odbija nasze karty na sto­łówkę, a potem sia­damy z Kur­tem przy naszym sto­liku w naj­dal­szym kącie sali. Roz­glą­dam się wokół. Tak jak myśla­łam, Josha tu nie ma, to chyba dobrze. Ale nie ma też Hat­tie. A to chyba nie­do­brze.

Rano widzia­łam, że jadła un mille-feu­ille i – cho­ciaż nie dzi­wię się, że chciała zacząć dzień od deseru – to i tak usi­ło­wa­łam ją powstrzy­mać. Bałam się, że mógł być posy­pany zmie­lo­nymi mig­da­łami, a ona ma aler­gię na orze­chy. Lecz moja sio­stra zawsze postę­puje na prze­kór wszyst­kim, nawet jeśli to, co robi, jest cał­ko­wi­cie idio­tyczne i zagra­ża­jące życiu.

Nie wolno nam uży­wać w szkole tele­fo­nów, więc po kry­jomu piszę do niej: Żyjesz?!

Nie odpi­suje.

Potem dzień jest jesz­cze gor­szy. Na fizyce pro­fes­seur Wake­field łączy nas w pary w kolej­no­ści alfa­be­tycz­nej na zaję­cia labo­ra­to­ryjne i to już na cały rok. Mnie przy­pada Emily Mid­dle­stone, która jęczy, kiedy sły­szy, kogo ma w parze, bo ona jest popu­larna, a ja nie. Josh dostaje Sophie Ver­net.

Nie­na­wi­dzę Sophie Ver­net.

Wła­ści­wie to ni­gdy nawet o niej nie myśla­łam i wydaje się cał­kiem miła, ale w tym wła­śnie rzecz.

Ostat­nie dwie lek­cje są dowolne. Chcia­ła­bym powie­dzieć, że wybra­łam histo­rię sztuki dla samej sie­bie, a nie dla­tego, żeby mieć hipo­te­tycz­nie wię­cej tema­tów do roz­mów z Joshem, ale to nie­prawda. Do tego wybra­łam infor­ma­tykę, bo będzie wyglą­dała lepiej w doku­men­tach niż La Vie, czyli zaję­cia, na które tak naprawdę chcia­ła­bym cho­dzić. La Vie zna­czy życie i na tych lek­cjach uczy się pod­sta­wo­wych umie­jęt­no­ści przy­dat­nych na co dzień, cho­ciaż wszy­scy wie­dzą, że są to jedyne lek­cje w szkole, na któ­rych można po pro­stu się obi­jać. Nie mam wąt­pli­wo­ści, że tam wła­śnie jest teraz Josh.

Pro­fes­seur Fon­ta­ine, nauczy­cielka infor­ma­tyki, zatrzy­muje się przy mojej ławce w trak­cie roz­da­wa­nia uczniom pierw­szej pracy domo­wej. Ma spi­cza­stą brodę i olbrzy­mie czoło. Wygląda jak trój­kąt.

– Spo­tka­łam dziś rano twoją sio­strę.

Nie wie­dzia­łam, że pro­fes­seur Fon­ta­ine w ogóle mnie zna. Ta szkoła jest zde­cy­do­wa­nie za mała.

– Ach tak?

Kiedy ktoś zaczyna mówić o Hat­tie, dal­sza część prze­sła­nia zawsze jest nie­przy­jemna.

– Była u pie­lę­gniarki. Bar­dzo źle się czuła.

Hat­tie! A nie mówi­łam?!

Pro­fes­seur Fon­ta­ine zapew­nia, że moja sio­stra nie umie­rała, ale nie chce się zgo­dzić, żebym prze­ko­nała się na wła­sne oczy. Kiedy wresz­cie dzwoni ostatni dzwo­nek, wysy­łam Kur­towi ese­mesa na razie i bie­gnę w kie­runku skrzy­dła admi­ni­stra­cyj­nego, popy­cham jego drew­niane drzwi z eks­tra­wa­ganc­kimi rzeź­bie­niami i…

Serce prze­staje mi bić.

Josh sie­dzi na kana­pie w pocze­kalni. Nogi ma tak wycią­gnięte, że znaj­dują się wła­ści­wie pod sto­li­kiem kawo­wym. Ramiona ma skrzy­żo­wane, ale unosi brwi – być może nie­świa­do­mie, jak na kogoś tak osten­ta­cyj­nie nie­za­do­wo­lo­nego – na mój widok.

W odpo­wie­dzi znowu moja twarz pło­nie. Czemu nie mogę mieć nor­mal­nej skóry? Geny są takie nie­spra­wie­dliwe. Idę pospiesz­nie w kie­runku recep­cjo­nistki i pytam ją po fran­cu­sku o Hat­tie. Nie pod­no­sząc nawet na mnie wzroku, ski­nie­niem ręki każe mi siąść na kana­pie. Na nad­garstku brzę­czy jej z gra­cją bran­so­letka z przy­mo­co­waną do niej literką.

Nie mogę się poru­szyć. Mam ści­śnięty żołą­dek.

– Pocze­kaj tam – mówi, jak­bym nie zro­zu­miała jej gestu.

Znowu wska­zuje ręką, która brzę­czy.

Rusz­cie się, stopy. No już. Rusz­cie się!

Spo­gląda na mnie w końcu, raczej roz­draż­niona niż zanie­po­ko­jona.

Stopy odry­wają mi się wresz­cie od pod­łogi i sta­wiam jedną za drugą, jak nakrę­cana lalka, aż wresz­cie sia­dam na dru­gim brzegu kanapy. Małej kanapy. Tak naprawdę to pra­wie fotel.

Josh nie jest już tak roz­ło­żony jak wcze­śniej. Zmie­nił pozy­cję, kiedy byłam do niego odwró­cona ple­cami, i teraz pochyla się do przodu, opie­ra­jąc łok­cie na kola­nach. Patrzy wprost na olejny obraz Joanny d’Arc.

Igno­ro­wa­nie go w tej chwili jest znacz­nie bar­dziej krę­pu­jące niż dostrze­że­nie jego obec­no­ści. Myślę, o czym mogła­bym go zagad­nąć, o czymś pod­sta­wo­wym, ale mam zaci­śnięte gar­dło. Jego mil­cze­nie jest potwier­dze­niem moich obaw. Że w tam­tej kawiarni zacho­wy­wa­łam się tra­gicz­nie oraz że jego pomoc wyni­kała ze współ­czu­cia, a także że sam z sie­bie nie zde­cy­do­wałby się na inte­rak­cję ze mną i że ni­gdy tego nie zrobi…

Josh chrząka.

To chyba dobry znak. Dobry.

– Dobrze ci upły­nął pierw­szy dzień? – pytam.

Przez jego twarz prze­biega zabawna mina. Czy to było durne pyta­nie? Czy zabrzmia­łam jak jego matka? Hat­tie cią­gle oskarża mnie o zacho­wy­wa­nie się jak maman.

– Bywały lep­sze – kiwa głową w kie­runku drzwi pani dyrek­tor.

– Ach – odzy­wam się, a potem to do mnie dociera. – Ach! Prze­pra­szam. Przy­szłam do pie­lę­gniarki, więc… zało­ży­łam…

– W porządku – odpo­wiada i brzmi, jakby naprawdę tak myślał.

Zasta­na­wiam się, dla­czego został wezwany do jej gabi­netu. Dla­tego, że nie poja­wił się na jej powi­tal­nej prze­mo­wie? Czy dla­tego, że spóź­niał się na lek­cje? Wydaje mi się, że kara­nie za takie rze­czy już pierw­szego dnia jest dość surowe. I – świet­nie – teraz mil­czymy już ze dwa­dzie­ścia sekund.

Powiedz. Powiedz mu. No ode­zwij się wresz­cie!

– Słu­chaj – wyrzu­cam z sie­bie. – Naprawdę wstyd mi z powodu tam­tego czerw­co­wego wie­czoru. Przyj­mo­wa­łam wtedy dużo leków i nie­wiele pamię­tam z tam­tego dnia, ale jestem cał­kiem pewna, że zapła­ci­łeś za moje jedze­nie, więc chcia­ła­bym ci się jakoś odwdzię­czyć. I prze­pra­szam cię. Za moje dzi­waczne zacho­wa­nie. I dzię­kuję, że odpro­wa­dzi­łeś mnie do domu. I że zapła­ci­łeś za mnie.

Czeka, aż skoń­czę.

– W porządku – mówi znowu.

A ja czuję się jak głu­pia.

Ale Josh marsz­czy brwi, jakby też czuł się głu­pio. Dra­pie się po czole, przez co w jakiś spo­sób udaje mu się zmierz­wić swoje kró­ciut­kie włosy.

– Zna­czy… nie przej­muj się tym. Nie ma się czego wsty­dzić. I nie musisz mi zwra­cać kasy, to tylko parę dola­rów.

To ten moment. Wła­śnie teraz. W tym momen­cie powin­nam poło­żyć mu rękę na ramie­niu, pochy­lić się i powie­dzieć, że przy­naj­mniej tyle mogę zro­bić, żeby mu się odwdzię­czyć – zapro­sić go na posi­łek. Ale te słowa pozo­stają jedy­nie w mojej gło­wie.

– Wszystko w porządku? – pyta Josh. A potem znów robi dziwną minę.

Kilka sekund zaj­muje mi poła­pa­nie się, że już trzeci raz powie­dział „w porządku”. Jest zawsty­dzony, a to powo­duje u mnie przy­pływ pew­no­ści sie­bie.

– Co masz na myśli? – pytam.

– Że przy­szłaś do pie­lę­gniarki…

– Ach! Nie. Przy­szłam spraw­dzić, co z moją sio­strą. Źle się poczuła.

Wygląda na zdez­o­rien­to­wa­nego.

– Z Geneviève?

Jestem zasko­czona. On pamięta Gen i wie, że jeste­śmy spo­krew­nione. Wie coś o mnie. Potrzą­sam głową.

– Cho­dzi o moją młod­szą sio­strę, Hat­tie. To jej pierw­szy dzień w szkole.

Krzywi się.

– Aha. To ma sens.

Po raz pierw­szy widzę, jak Josh ude­rza się w głowę. Odwró­ce­nie ról jest fascy­nu­jące. W jakiś spo­sób spra­wi­łam, że to on dener­wuje się przeze mnie.

– Więc… jak twoje zęby? – pyta. – Wszystko już zago­jone?

Uśmie­cham się, bar­dziej dla­tego, żeby zmniej­szyć jego dys­kom­fort niż swój wła­sny.

– Bez kom­pli­ka­cji.

– To dobrze. Miło to sły­szeć.

Spo­glą­dam w dół na dywan, nie­zdolna do wytrzy­ma­nia jego spoj­rze­nia. Szki­cow­nik. Jest tutaj. Wygląda z jego ple­caka. Jest czarny i ma tę nie­bie­ską naklejkę; to zde­cy­do­wa­nie ten sam szki­cow­nik. Powin­nam popro­sić, żeby poka­zał mi tam­ten rysu­nek. Powin­nam… po pro­stu otwo­rzyć usta i popro­sić. To tylko jedno pyta­nie. Jedno cho­lerne pyta­nie!

– Możesz już zoba­czyć się z sio­strą – odzywa się recep­cjo­nistka.

Wzdry­gam się zasko­czona.

– Merci – odpo­wia­dam. Pospiesz­nie wstaję i łapię swój ple­cak. – Powo­dze­nia – rzu­cam, a potem znów czuję się pode­ner­wo­wana. Tylko dla­tego, że to on. Idę szybko w stronę gabi­netu, zanim zdąży odpo­wie­dzieć. Drzwi do gabi­netu pie­lę­gniarki są otwarte, a Hat­tie patrzy, jak wcho­dzę, leżąc na pokry­tej papie­ro­wym prze­ście­ra­dłem leżance. Zakłada pół­dłu­gie, potar­gane włosy za ucho, jakby przy­go­to­wy­wała się do bitwy.

Ja też zakła­dam za ucho swoje, dłu­gie i krę­cone.

– Jak się czu­jesz?

– Po co tu przy­szłaś? – pyta oskar­ży­cielko.

– Chcia­łam się upew­nić, że nic ci nie jest. Możesz oddy­chać?

– Nie, umie­ram, pozo­stało mi tylko pięt­na­ście minut życia. I chcę kucyka.

Pie­lę­gniar­ska wycho­dzi z sąsied­niego pomiesz­cze­nia. Jest niska, jak ja, ale sil­niej­sza i bar­dziej okrą­gła.

– Isla! Miło cię widzieć, kocha­nieńka. Twoja sio­stra nie­źle nas nastra­szyła. Ale dostała zastrzyk z epi­ne­fryną i przez cały dzień odpo­czywa. Z gar­dła zeszła jej już opu­chli­zna i oddech powró­cił do normy.

– Mówi­łam, że nic mi nie jest – wtrąca się Hat­tie.

Mam ochotę krzy­czeć. Pytam spo­koj­nie.

– Czy maman i tata wie­dzą?

– Prze­cież są w samo­lo­cie, wra­cają do Nowego Jorku.

Zaci­skam zęby.

– Zamie­rzasz do nich potem zadzwo­nić?

– Po co, skoro wiem, że ty to zro­bisz?

Pie­lę­gniarka wkra­cza do akcji.

– Szkoła powia­domi waszych rodzi­ców wie­czo­rem – przy­gląda się nam obu nie­spo­koj­nie, z pew­no­ścią zasta­na­wia­jąc się, jak to moż­liwe, że trzy sio­stry tak do sie­bie podobne wyglą­dem mogą się aż tak róż­nić.

Wszyst­kie mamy taką samą bladą cerę i rude włosy, ale Gen jest ambitna, Hat­tie wręcz prze­ciw­nie, a ja… jestem tą cichą. Która ni­gdy nie wpada w kło­poty.

– Wolno jej wró­cić do pokoju? – pytam.

Hat­tie par­ska.

– Boże, Isla.

– No co?

– Prze­stań się zacho­wy­wać jak cho­lerna mamu­sia!

Jej ulu­bione oskar­że­nie ude­rza we mnie z nie­spo­dzie­waną siłą. Jej głos roz­brzmiewa w całym gabi­ne­cie. Mru­gam oczami, żeby powstrzy­mać łzy, zwra­ca­jąc się jed­no­cze­śnie do pie­lę­gniarki.

– Prze… prze­pra­szam.

– Nic się nie stało – odpo­wiada, ale jej wzrok pozo­staje ostrożny. – Hat­tie, pra­wie skoń­czy­łam wypeł­niać twoje doku­menty. Za dosłow­nie minutę będziesz mogła sobie pójść.

To ozna­cza, że ja też mogę już iść. Kie­ruję się więc pospiesz­nie do wyj­ścia, z głową wci­śniętą w ramiona, pro­sto przed sie­bie, mija­jąc Josha w pocze­kalni. Nie ma wąt­pli­wo­ści, że wszystko sły­szał. Popy­cham ramie­niem drzwi, a wtedy on odzywa się gło­śno i wyraź­nie:

– Twoja sio­stra to nie­zła suka, co?

Zamie­ram.

Moja miłość do niego wła­śnie wzro­sła czte­ro­krot­nie.

Kiedy się odwra­cam, on się krzywi.

– Nie powi­nie­nem był tego mówić.

– Nie! – odpie­ram pospiesz­nie. – Zna­czy, to prawda, taka wła­śnie jest. Dzię­kuję – dodaję na wszelki wypa­dek.

Josh się uśmie­cha. Sze­roko i z ulgą, a przy oka­zji ujaw­nia rzadko oglą­daną parę doł­ków w policz­kach. Mogła­bym w nich spę­dzić resztę życia.

– Czy… yyy… – zaczyna. Ale chyba nie miał pyta­nia, które chciałby dokoń­czyć.

Prze­chy­lam głowę na bok.

Otwie­rają się drzwi pani dyrek­tor i oboje się wzdry­gamy. Ona wychyla się z gabi­netu.

– Mon­sieur Was­ser­stein. To już trzy mie­siące? A mam wra­że­nie, jak­byś ni­gdy stąd nie wyjeż­dżał – mówi, ale jej głos jest spo­kojny, nie­mal roz­ba­wiony. – Wejdź.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Island (aɪlənd/) (ang.) – wyspa. [wróć]

Maman (fr.) – mama. [wróć]