Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
92 osoby interesują się tą książką
Kiedy rozum śpi, budzą się demony...
Do Kancelarii Adwokackiej Kofta & Kiliański trafia sprawa mężczyzny podejrzanego o pedofilię. Jako że ojciec potencjalnego sprawcy jest istotnym klientem kancelarii, mecenas Kiliański nie może odmówić podjęcia się jego obrony, ale czyni to z niechęcią. Jednak w miarę postępów śledztwa zaczyna mieć coraz większe podejrzenia, że w całej tej sprawie jest drugie dno. Podobnego zdania jest zdecydowana i dociekliwa prokurator Amelia Wilska. Co odkryją prawnicy? Czy unikną pułapek, jakie zastawia na nich sprawca?
Tytuł pod patronatem Sztukater.pl
Magdalena Kornak – adwokat prowadząca własną kancelarię i adiunkt na wydziale prawa jednej z wrocławskich uczelni. Prywatnie żona i mama, wielbicielka czworonogów różnej maści, głównie psów i kotów. Jest nałogową czytelniczką i prowadzi bloga na Instagramie. W wolnych chwilach fotografuje i spędza aktywnie czas.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 415
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Magdalena Kornak
Apofenia
Tom 1Prokurator Amelia
LIND & CO
LIND & CO
@lindcopl
e-mail: [email protected]
Tytuł oryginału:
Apofenia
Tom 1: Prokurator Amelia
Wszystkie prawa zastrzeżone.
Książka ani jej część nie może być przedrukowywana ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Wydawnictwa Lind&Co Polska sp. z o o.
Wydanie I, 2024
Projekt okładki: Magdalena Zawadzka
Grafik na okładce:
Patramansky Oleg/Uladzimir Zuyeu/HybridGraphics/Shutterstock.com
Copyright © dla tej edycji:
Wydawnictwo Lind&Co Polska sp. z o o, Gdańsk, 2024
ISBN 978-83-67718-21-9
Opracowanie ebooka Katarzyna RekWaterbear Graphics
Jak dwie krople wody
Szymon Kiliański był z natury niecierpliwy. Łatwo się wzburzał i szybko tracił nad sobą panowanie. Kolokwialnie można byłoby stwierdzić, że „Lont miał krótki, a do zapłonu wystarczyła tylko iskra”. Dawniej określono by go pewnie mianem raptusa, dziś raczej choleryka. On sam uważał się za niegroźnego złośnika, a winą za zbyt małe pokłady cierpliwości obarczał życie w ciągłym biegu i geny. Jak mawiał: „Niedaleko pada jabłko od jabłoni”, a on był kopią własnego ojca, chociaż głośno nigdy by się do tego nie przyznał.
Widok pozostającej wciąż w powijakach czternastoletniej córki Zuzanny, która od godziny szykowała się do wyjścia i ciągle nie była gotowa, podniósł mu cieśninie. Już był spóźniony, a świadomość tego, że trzeba będzie swoje odstać w korkach na Alei Karkonoskiej, nie nastrajała go optymistycznie. Poza tym był poniedziałek, zaczynała się fala upałów i już o ósmej czuć było lepkie powietrze. Na domiar złego nie wypił nawet kawy, gdyż nie wiedzieć kiedy skończyły się kapsułki do ekspresu.
Jeśli tak zaczyna się ten tydzień, to aż strach pomyśleć, co przyniosą kolejne dni, pomyślał. Z coraz większą irytacją obserwował upływ każdej kolejnej minuty, sapiąc i parskając pod nosem. Nie wytrzymał wreszcie i dał upust swojej frustracji:
– Zuzka! Długo jeszcze?! Ile można się szykować! Pospiesz się z łaski swojej! Nie mamy całego dnia. Chciałem ci tylko przypomnieć, że za dwadzieścia minut zaczynasz lekcje.
– Tato, jeszcze tylko chwilę, taką małą, malusieńką chwileczkę. Przecież nie wyjdę z domu z pomalowanym jednym okiem! To byłaby kompromitacja, na jaką nie mogę sobie pozwolić. Już wolę spóźnić się na matmę. Poza tym, przecież zawsze mi powtarzasz, że jak się coś zaczyna, to trzeba skończyć. To ja właśnie muszę skończyć perfekcyjny makijaż nastolatki. Gdybyś był kobietą, to byś to rozumiał.
– Boże, widzisz i nie grzmisz! No już, raz, raz. Nie gadaj tyle, tylko maluj to oko, bo granice mojej cierpliwości są już na wyczerpaniu – warknął i szybko tego pożałował. Po co mu to było? Co się takiego stanie, jeśli nawet spóźnią się pięć minut? Czy naprawdę musiał pokazać, kto tu rządzi i stawiać Zuzkę do pionu?
Ta konstatacja przyszła jednak po czasie. Całe szczęście, że nie skończyło się awanturą. W gruncie rzeczy nie lubił się kłócić, tym bardziej z córką. W zupełności wystarczyło mu, że na co dzień jako adwokat spraw beznadziejnych, jak zwykł z ironią określać karne przypadki, musiał użerać się z przeciwnikami procesowymi, aparatem opresji i wymiarem sprawiedliwości. Chociaż kochał swoją pracę i w życiu nie zamieniłby jej na inną, kosztowała go ona coraz więcej energii, wyciskała z niego siódme poty i wypalała od środka. To, chcąc nie chcąc, wzmagało stres, który czasem, dokładnie tak jak dzisiaj, znajdował ujście nie tam, gdzie powinien, bądź nie na tym, na kim powinien. Zbeształ się zatem w myślach, że własne dziecko powinien z grona potencjalnych ofiar swego wybuchowego temperamentu wykluczyć, dla swojego i jej zdrowia psychicznego.
Obserwując poranną krzątaninę córki, pierwszy raz od dłuższego czasu zdał sobie sprawę z istotnego faktu, który w codziennej pogoni wyraźnie mu umknął. Jego mała Zuzanka dorastała i z nieopierzonego kurczaka przemieniała się w młodą kobietę, która notabene nie tylko miała własne zdanie, ale również potrafiła zaciekle go bronić. W gruncie rzeczy nawet mu się to podobało. Zdawał sobie doskonale sprawę z tego, że asertywność i przebojowość pomogą jej w życiu, zatem nie miał jej za złe polemik, w jakie coraz częściej się z nim wdawała. Cieszył się, że potrafiła ciętą ripostą sprowadzić go na ziemię i błyskotliwie odgryźć się, kiedy się z nią przekomarzał. Był z niej dumny i wiedział, że nie da sobie w kaszę dmuchać. Choć wcześniej tego nie zauważył, nie dało się ukryć, że Zuzka coraz bardziej stawała się podobna do niego. Oczywiście nie było w niej ani cienia goryczy czy zgorzkniałości, ale stanowczość i upór z pewnością odziedziczyła po nim. Tak, była wykapaną córeczką tatusia, tylko w nastoletnim wydaniu. Poza tym była zdecydowanie od niego ładniejsza, to na szczęście za sprawą matki.
Zerknął przelotnie na swoje odbicie w lustrze. Mimo czterdziestki na karku wciąż był atrakcyjnym mężczyzną. Może odrobinę szpakowatym, może z kilkoma zmarszczkami na twarzy, ale wciąż przykuwającym wzrok płci pięknej. Dobrze skrojony garnitur, w modnym kolorze indygo i biała koszula delikatnie rozpięta pod szyją podkreślały jego męską sylwetkę, wypracowaną wielogodzinnymi treningami crossfitu i regularnym bieganiem. Był wysoki i choć, według niego, nienachalny z urody, to wiedział, że ma powodzenie. Nie raz i nie dwa zauważał, że kobiety go kokietowały, co mile łechtało jego męską próżność, ale nic więcej. Od śmierci Baśki żył niemal jak mnich w celibacie, z pietyzmem celebrując pamięć żony.
To już pięć lat – pomyślał i oczy mu się zaszkliły. Może czas był już najwyższy, by skupić się choć trochę na sobie? Może pora otworzyć serce i wpuścić do niego odrobinę świeżej krwi? Ta myśl coraz częściej pojawiała się w jego głowie, jak przekaz kierowany podprogowo wprost do podświadomości. Nie był to jeszcze przejaw natręctwa, który należało zwalczać, ale rodzaj autosugestii. Do tej pory starał się ją ignorować, ale w ten ranek wybrzmiewała wyjątkowo głośno. Wiedział, że Zuzka zawsze będzie zajmowała centralne miejsce w jego sercu, w końcu mimo tych porannych dąsów, to ona była całym jego światem, czuł jednak, że pora była najwyższa, żeby pomyśleć również o sobie. Musiał dać córce swobodną przestrzeń, aby rozwinęła skrzydła i przecięła łączącą ich pępowinę. Zresztą była to przecież naturalna kolej rzeczy. Doskonale to rozumiał i bez konieczności odwoływania się do poradników psychologicznych wiedział, że młodość rządzi się własnymi prawami.
Zuzka chyba nawet szybciej to pojęła niż on. Potrzebowała własnej przestrzeni, dla swoich tajemnic i dziewczęcych sekretów, do których nawet najbardziej kochany ojciec nie mógł być dopuszczony. Co innego, gdyby była to mama… No właśnie, tego komfortu nie mógł jej jednak zapewnić. Rozumiał zatem, że Zuzka coraz więcej czasu spędzała w gronie swych wiernych przyjaciółek, które niczym kółko wzajemnej adoracji nie odstępowały się na krok, a jeśli nawet imperatyw wyższy, w postaci ingerencji rodzicielskiej, wymuszał rozłąkę, to nie traciły ze sobą kontaktu, nieustannie pozostając w łączności telefoniczno-internetowej. Czasami żartował, że gdyby nie ich niepełnoletność, pewnie wynajęłyby wspólnie mieszkanie i spędzałyby ze sobą dwadzieścia cztery godziny na dobę.
Nie miał zatem wątpliwości – Zuza coraz mniej go potrzebowała, a on, chociaż czasem odrobinę bolało go, że wolała spędzać czas z koleżankami, niż ze starym ojcem, nie miał jej tego za złe. Może jedynie czasami na ułamki sekund o tym zapominał i wtedy obrażał się jak mały chłopiec, szybko jednak wracała mu świadomość i przestawał się boczyć i dąsać.
Brakowało mu wprawdzie tych chwil, kiedy kilkuletnia Zuzka wołała za nim, że kocha go najbardziej na świecie i że gdy dorośnie, zostanie jego żoną. Zarówno on, jak i Baśka mieli z tego zawsze ubaw. Basia nawet docinała mu wtedy, że jest zazdrosna, gdyż co jak co, ale nigdy nie przypuszczała, że o względy własnego męża będzie musiała rywalizować z córką. Przybierając poważne miny, z naukową emfazą żartowali wtedy, że to jedynie kompleks Elektry, że córka z tego wyrośnie, że to typowa reakcja na silną więź emocjonalną łączącą ją z ojcem, która z czasem minie.
Szymon uśmiechnął się na samą myśl o tym wspomnieniu i łezka zakręciła mu się w oku. Tęsknił za żoną i każdego dnia odczuwał dotkliwie jej stratę. Los nie okazał się dla nich łaskawy. Zagrał im na nosie, gdy tkwili w błogim przekonaniu, że mają pełnię szczęścia w zasięgu ręki. Czego trzeba było im więcej? Mieli siebie, zdrową i śliczną córkę, dobrą pracę i własny dach nad głową. Dziś w tej układance brakowało istotnego elementu, który spajał i cementował ich rodzinę – Basi. Na polu boju pozostali tylko on i Zuzka. Cała reszta, choć trzymała ich przy życiu, przestała mieć już większe znaczenie. Bez niej codzienna egzystencja nie cieszyła, tak jak wcześniej. Kiedy jej zabrakło, część jego duszy umarła wraz z nią, a serce bezpowrotnie zamknęło się niczym sejf, do którego ktoś zapomniał szyfru. Tylko Zuzka, niczym kasiarz Kwinto, potrafiła przełamać wszelkie zabezpieczenia, wedrzeć się do środka, skupiając na sobie jego uwagę. Widać tak musiało być…
A przecież on wciąż pamiętał tamten dzień, jakby wydarzył się wczoraj. Rano szybka kawa, śniadanie w biegu. On spieszył się do prokuratury, ona szykowała się na wyjazd służbowy do Warszawy. Zuzka marudziła, że: „Nie założy sukienki z myszką Miki, bo będzie nosić tylko świnkę Peppę, że do przedszkola chce jechać z mamusią, bo tatuś słucha w aucie głośno muzyki, i że nie zje płatków kukurydzianych, tylko czekoladowe, bo tamte są bleee”. Atmosfera była zawiesista, a presja czasu nie działała na nich mobilizująco. Wszyscy na wszystkich krzyczeli, finalnie skończyło się płaczem obu pań i jego wyrzutami sumienia.
Miał żal do żony, że uparła się na wyjazd samochodem. Nie lubił, kiedy sama ruszała w trasę. Wiedział, że pół drogi będzie wisiała na telefonie, żeby dopiąć ostatnie warunki kontraktu. Chciał, żeby pojechała pociągiem. Potem żałował, że nie zmusił jej do skorzystania z tego cholernego Pendolino. Uległ jej, kiedy tłumaczyła:
– Szymon, nie dramatyzuj! Przecież samochodem będzie szybciej. Jestem dobrym kierowcą, a do Warszawy jeździłam już tyle razy, że mogłabym z zamkniętymi oczami pokonać tę trasę! – I pojawił się też koronny argument, który do dzisiaj dźwięczał mu w uszach: – Kochanie, przecież na S8 jest bezpiecznie, a ja nigdy nie miałam nawet drobnej stłuczki.
O ironio! Gdyby to było takie proste, że mamy absolutny wpływ na nasz los. W ten wczesnowiosenny, środowy poranek, w marcu dwa tysiące siedemnastego roku okazało się jednak, że kwestia zaufania do umiejętności drogowych żony to jedno, a bezrefleksyjność kierowcy tira, który bezpardonowo wymusił pierwszeństwo, to drugie. W starciu z kilkudziesięcioma tonami żelastwa mała toyota corolla, prowadzona przez Baśkę, nie miała najmniejszych szans i żadna z nich nie wyszła z opresji cało. O ile skasowany samochód nie był problemem, to już śmierć ukochanej żony wciąż pozostawała otwartą raną, która wprawdzie przykryta była plastrem samokontroli i próbą zapomnienia, ale wciąż jednak daleko jej było do wygojenia i od czasu do czasu dotkliwie dawała o sobie znać, jakby ktoś posypywał ją solą. Do dziś Kiliański nie przestał również żywić urazy do kierowców ciężarówek. Chociaż miał świadomość, że winić może tylko jednego, złorzeczył wszystkim i każdemu z osobna.
Z głębokich rozmyślań wyrwał go głos córki:
– Tato, podobno się spieszyliśmy! Ja już jestem gotowa, a ty wciąż sterczysz przy lustrze! I Bóg wie o czym rozmyślasz. Spóźnię się przez ciebie na matmę, a Karwacka coś mówiła, że chce zrobić kartkówkę. Znaczy się wiesz, ja wcale nie muszę na niej być, ale obiecałam Kindze, że jeśli faktycznie będzie coś na rzeczy, to pomogę jej rozwiązać zadania. Wiesz doskonale, że ona jest noga z ułamków. Zaczynam się powoli zastanawiać, jak ona ma zamiar zdać egzamin ósmoklasisty, w końcu chyba nie ma nic prostszego niż ułamki, co nie?
Kiedy tak słuchał słowotoku córki, całą złość jak ręką odjął, i zaczął się w duchu śmiać, jak bardzo córka przypominała mu zmarłą żonę. Równie wygadana, błyskotliwa, a przy tym z każdym dniem coraz piękniejsza. Sam się sobie dziwił, że wcześniej tego nie dostrzegł. Odruchowo spojrzał na zdjęcie żony stojące na nocnej szafce w pokoju córki. Nawet nie zauważył, jak Zuzka była do niej podobna. Łagodne rysy twarzy, gładka brzoskwiniowa cera, duże, brązowe, niemal sarnie oczy spowite wachlarzem rzęs, delikatnie wykrojone usta i burza złoto-miodowych, długich blond loków. Tak, Zuzanna ewidentnie przypominała mu Basię, była wręcz jej chodzącą kopią. Gdyby Baśka żyła, pewnie wiele osób brałoby je za siostry.
Trzeba będzie mieć oczy wkoło głowy. W końcu prędzej czy później, a jak znam życie, to pewnie wcześniej, zaczną się pojawiać adoratorzy do ręki księżniczki – pomyślał. Może nawet warto zainwestować w psa obronnego? Ten pomysł mu się nawet spodobał i przez chwilę podszedł do niego z nieskrywanym entuzjazmem. Szybko jednak pojawiło się otrzeźwienie. Tylko kto miałby z nim wychodzić? Wzdrygnął się na samą myśl, że co rano to on biegłby z psiakiem do parku. Chociaż może wcale nie był to jednak taki głupi pomysł. Miałby czasem do kogo się odezwać i pogadać jak równy z równym.
– Tato?! Czy ty mnie w ogóle słuchasz? Mówi się do ciebie! Twoja córka do ciebie mówi. Ogarnij się!
– No dobrze, dobrze, chodź już, mądralo.
Chwycił do ręki smartfona, klucze do samochodu, skórzaną aktówkę i słuchając dalszych opowieści córki o trudach nastoletniej egzystencji, ciemiężonej przez system publicznej edukacji, zatrzasnął za sobą drzwi do ich szeregówki, położonej na południowych obrzeżach miasta, na prestiżowym, strzeżonym osiedlu, zamieszkałym przez pracujące elity miasta Wrocławia, a ściślej w Wysokiej, i ruszył na podbój dnia. Może jednak świat nie był taki zły, na jaki wyglądał?
Cierpliwość jest towarzyszem mądrości
Zostawiał właśnie Zuzkę pod szkołą, kiedy na wyświetlaczu jego sportowej bmki X7 pojawił się komunikat „Kancelaria sekretariat”, a w ślad za nim rozległ się przeszywający dźwięk dzwonka wskazującego na konieczność odebrania pierwszej w tym dniu rozmowy służbowej. Nie zastanawiając się długo, odetchnął ciężko i odebrał połączenie:
– Dzień dobry, panie mecenasie, czy pan mecenas jest już w drodze do kancelarii? – Usłyszał głos Kariny, który wydawał mu się aż nadto pobudzony. Znał ją już na tyle długo, żeby wiedzieć, że przeczucie go nie myliło. – Czy słyszał pan mecenas o spotkaniu z prezesem Boreckim o godzinie dziewiątej? Mecenas Kofta pyta, czy pan zdąży, czy też ma pana chwilę zastąpić.
Karina Barska, od kilku lat niezastąpiona i niezawodna sekretarka we współprowadzonej przez niego kancelarii adwokackiej, rzeczowo, z prędkością karabinu maszynowego zadawała kolejne pytania, nie dając mu nawet szansy na odpowiedź. Była dopiero ósma trzydzieści, do dziewiątej miał jeszcze całe pół godziny, więc nie rozumiał zupełnie, czym spowodowane było to zniecierpliwienie jego kancelaryjnego wspólnika. Do tej pory nigdy jeszcze nie zdarzyło mu się spóźnić na spotkanie, a tym bardziej o nim zapomnieć. Trudno było również wyprzeć z pamięci wiadomość o spotkaniu, które naprędce jego partner zorganizował z samego rana na wyraźną prośbę klienta. Co się zatem stało, że Krzysztof, miast czekać na niego spokojnie w biurze, wysłał na przeszpiegi Karinę? Komu tak grunt palił się pod nogami, że jego wspólnik wykazywał tak nerwowe ruchy?
Chociaż już po raz drugi w ciągu tego krótkiego poranka podniosło mu się ciśnienie, starał się zachować stoicki spokój i przejął inicjatywę w tej konwersacji, która mogła zmierzać tylko w kierunku katastrofy.
– Pani Karino, jak długo pani u nas pracuje?
– Ale panie mecenasie…
– Proszę odpowiedzieć, pytanie jest bardzo proste. Ile lat pełni pani obowiązki kancelaryjnej sekretarki?
– W sierpniu będzie cztery, panie mecenasie – odpowiedziała niepewnie Karina, nie bardzo wiedząc, do czego zaprowadzi ją ta rozmowa.
– Tak jest, pani Karino, blisko cztery lata. To szmat czasu, więc zdążyła mnie już pani dość dobrze poznać. Pozwolę sobie zatem zadać kolejne pytanie… – Zawiesił na chwilę głos i sam zaczął się już całkiem dobrze bawić zaistniałą sytuacją, chociaż, jak mniemał, jego rozmówczyni wciąż nie miała pewności, jaki będzie dalszy scenariusz tej rozmowy. Nie miał wątpliwości, że Karina w duchu żałowała, że dała się wciągnąć w rozgrywkę między imiennymi partnerami kancelarii. A on kontynuował, nie zostawiając jeńców na polu boju: – A czy zdarzyło mi się kiedykolwiek, odkąd pani u nas pracuje, zapomnieć o spotkaniu lub się na nie stawić po czasie? – Zanim pozwolił jej odpowiedzieć, od razu dodał: – Proszę nawet nie odpowiadać. To było pytanie retoryczne. O ile mnie i zapewne panią również pamięć nie myli, to nie zaistniała dotąd taka sytuacja. Mniemam zatem, że i dziś nie nastąpi. Poza tym, jeśli miałbym się spóźnić lub nie pojawić w kancelarii, z pewnością byłaby pani pierwszą osobą, która posiadałaby w tym zakresie wiedzę. Proszę zatem z łaski swojej swym czarującym uśmiechem i równie kojącym głosem uspokoić mego szanownego wspólnika i przekazać mu, że: „Cierpliwość jest towarzyszem mądrości”. Gdyby mój szanowny kolega miał wątpliwości co do pochodzenia tych słów, odsyłam do lektury św. Augustyna. Widać ma on za dużo wolnego czasu i zgłębienie mądrości średniowiecznego teologa może mu dobrze zrobić.
Karina odetchnęła z ulgą. Zdążyła się już domyśleć, że Szymon Kiliański rozpoczął z nią intelektualną rozgrywkę, która z każdym kolejnym zdaniem coraz bardziej go bawiła, więc i ona pozwoliła sobie na spuszczenie nieco z tonu i odrobinę uszczypliwości. Wbrew pozorom jej szefowie, między innymi, właśnie to w niej cenili, że była bystra i potrafiła w okamgnieniu odnaleźć się w sytuacji. Umiejętność ciętej riposty i trzymania nerwów na wodzy z pewnością też była jej atutem. Szybko zatem podjęła rzuconą jej rękawicę i odcięła się Kiliańskiemu:
– Panie mecenasie, to może już pan sam przekaże mecenasowi Kofcie te uwagi, a ja tylko go uspokoję, że jest pan w drodze i – jak słyszę – w pełnej gotowości do podjęcia każdego wyzwania.
Przekomarzania z Kariną trwały na tyle długo, że nie zauważył nawet jak przemknął wzdłuż Parku Południowego, przeciął Aleję Wiśniową i wjechał na Powstańców Śląskich, zmierzając wprost w kierunku centrum. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, co w praktyce oznaczać musiało brak korków na Grabiszyńskiej i Sądowej, za piętnaście minut powinien być w kancelarii. Uwzględniając konieczność pozostawienia bmki na parkingu Narodowego Forum Muzyki, będzie miał jeszcze spory zapas czasu. Jedno było pewne, z pewnością się nie spóźni.
Przyjaźń aż po grób
Kancelaria Adwokacka Kofta & Kiliański mieściła się na drugim piętrze nowo wybudowanej kamienicy na Placu Wolności. Stąd nie tylko rozciągał się piękny widok na staromiejską panoramę Wrocławia, w tym biegnącą wzdłuż Podwala fosę wraz z jej promenadą, która o każdej porze roku zachwycała swym pięknem, ale niewątpliwą zaletą tej lokalizacji była bliskość codziennych elementów adwokackiej opresji – sądów, prokuratur, a nawet policji, o areszcie śledczym nie wspominając.
Zresztą obecna siedziba zawodowej aktywności Kiliańskiego nie pozostawała w dużym oddaleniu od poprzedniego miejsca jego pracy. Kiedy Baśka jeszcze żyła, z dumą wykonywał zawód prokuratora, a pobliska Prokuratura Rejonowa dla Wrocławia-Fabrycznej była jego mekką, w której, choć nie składał pokłonów swoim przełożonym, starał się rzetelnie wykonywać swoje obowiązki, wysyłając za kratki co rusz to innych przestępców. Wtedy wydawało mu się, że jego życiowym i zawodowym przeznaczeniem było stanie na straży praworządności jako rzecznik interesu publicznego w walce z wszelkimi przejawami przestępczości. Był młody, ambitny, zadziorny, by nie rzec – buńczuczny, więc w szeregach prokuratury widział dla siebie idealną drogę do realizacji marzeń.
Wszystko się jednak zmieniło w dniu feralnego wypadku. Pozostając sam z małym dzieckiem, przy niewielkim wsparciu własnej matki, z trudem dzielił obowiązki ojca i prokuratorskie dyżury. Oczywiste było, że konieczność przekwalifikowania zawodowego była niezbędna dla zapewnienia córce chociaż namiastki normalności.
Z pomocą przyszedł mu wtedy Krzysiek Kofta. Znali się jeszcze ze studiów. W końcu pięć lat w jednej grupie na wydziale prawa Uniwersytetu Wrocławskiego i hektolitry wypitego wspólnie alkoholu do czegoś zobowiązywały. Wprawdzie Krzysiek zaraz po studiach dostał się na aplikację adwokacką, co też nie było wielkim zaskoczeniem, jeśli weźmie się pod uwagę, że adwokackie skłonności wyssał wraz z mlekiem matki i doprawił szczyptą doświadczenia przekazanego mu przez ojca. Oboje jego rodzice byli znanymi i szanowanymi wrocławskimi adwokatami, a fach przechodził u nich w zasadzie z dziada pradziada, gdyż i dziadkowie Kofty zasilali szeregi palestry. Krzysiek miał zatem dobre geny, a to była już połowa sukcesu. Resztę nadrobił elokwencją i bystrością umysłu, co zaowocowało sukcesem i kontynuowaniem rodzinnej tradycji.
Szymon jednak mimo tego, że był pasjonatem problematyki karnej, nigdy nie widział siebie w roli obrońcy. Chciał ścigać przestępców i punktować ich winy, stąd wybrał ścieżkę oskarżycielskiej kariery. Kiedy jednak los zdecydował inaczej, a Krzysiek szukał wspólnika do kancelarii, który zająłby się klientami karnymi, Szymon skorzystał z okazji i togę z czerwoną lamówką zamienił na zieloną, a pieczątkę i wizytówki z napisem prokurator na adwokat.
I chociaż przeszedł na drugą stronę barykady, dwie rzeczy pozostały niezmienne – zamiłowanie do spraw karnych, w których czuł się jak ryba w wodzie, oraz wdzięczność w stosunku do przyjaciela. I chociaż przyjaźń ta miała czasem szorstkie oblicze, Kiliański nie miał wątpliwości, że jest na śmierć i życie.
Kluczowy klient
Była ósma pięćdziesiąt, kiedy Kiliański pojawił się w biurze. Przywitał się z Kariną i zmierzał w stronę swojego gabinetu, gdy drogę zastąpił mu Kofta.
– No wreszcie, stary, bałem się, że się spóźnisz.
– Dzień dobry, Krzysztofie! Tak, mi również jest miło cię widzieć. Dziękuję, że się tak o mnie martwisz. Tak, u mnie wszystko w jak najlepszym porządku i również witam cię o poranku. – Widząc poirytowanie na twarzy wspólnika, bezlitośnie kontynuował swoją tyradę: – Nie sądzisz, stary, że kultura wymaga przynajmniej poświęcenia chwili na kurtuazyjne powitanie swego wspólnika? Gdzie pana maniery, panie mecenasie? Gotów jestem przysiąc, że kindersztubę to kto, jak kto, ale pan mecenas ma w małym paluszku. W końcu znam pana szanowną matkę, a to kobieta niezwykle dystyngowana, podobnie zresztą jak i szanowny rodziciel – powiedział z niemałą dozą sarkazmu Szymon i z szelmowskim uśmiechem spojrzał na przyjaciela.
– Weź mi tu, kurwa, nie pierdol o manierach! Borecki czeka w sali konferencyjnej. Co więcej, przyszedł z żoną. Oboje są roztrzęsieni i ledwo trzymają nerwy na wodzy, ale mimo tego słowem się nie zająknęli, co ich do nas sprowadza. Dobrze wiesz, że Borecki to ważny klient, więc nie dziw się, że od rana chodzę jak kot z pęcherzem.
– To, że nie wiesz, o co chodzi, już wiem, ale może wiadomo, kto umarł? Skoro ciskają się na prawo i lewo, to ten pośpiech musi być czymś motywowany. Pytanie zatem, skąd ta niecierpliwość.
– Cała sprawa jest dziwna. Borecki nie chciał powiedzieć, co jest na rzeczy. Zdradził jedynie, że musi się spotkać z mecenasem Kiliańskim, a im szybciej, tym lepiej. Dodał jedynie, że sprawa jest niecierpiąca zwłoki i że dotyczy kogoś z jego najbliższej rodziny. Jak mniemam, nie miał na myśli żony, skoro ta pojawiła się u jego boku.
– Dobra, już dobra, nie panikuj. Idę do nich i dowiem się, co w trawie piszczy tudzież, co za dziecko wylali z kąpielą. Poproś tylko Karinę, żeby przyniosła nam kawę. Bez kofeiny we krwi poranne funkcjonowanie i trzymanie fasonu przed klientami z pewnością się nie uda, mimo całego profesjonalizmu, jaki w to włożę – uśmiechnął się i przesłał porozumiewawcze spojrzenie w kierunku sekretarki.
Swoją drogą zaskoczyła go reakcja Krzysztofa. Wprawdzie Borecki był kluczowym klientem ich kancelarii, ale to jeszcze nie oznaczało, aby trząść się przed nim jak osika na wietrze. Pierwszy raz widział Koftę w takim stanie. Czyżby całe to zamieszanie miało drugie dno? Nie, na pewno nie. Sam się zmitygował i skarcił w myślach, że doszukuje się dziury w całym.
Chwilę później był już w najbardziej reprezentacyjnym gabinecie w kancelarii, w którym przy stole konferencyjnym zasiadał dystyngowany mężczyzna po sześćdziesiątce, a obok niego, w zbliżonym do niego wieku, choć wciąż atrakcyjna, jego żona.
Kiliański nie znał ich osobiście. Do tej pory kontakty Ludwika Boreckiego z ich kancelarią ograniczały się wyłącznie do obsługi prowadzonej przez niego spółki, będącej wiodącym deweloperem na dolnośląskim, a zwłaszcza na wrocławskim, rynku nieruchomości. Obsługą bieżącą spółki LB Development S.A., której prezesem był Ludwik Borecki, zajmował się jednak wyłącznie Krzysztof. Szymona jedyny styk ze spółką sprowadzał się do tego, że sam był szczęśliwym posiadaczem domu w zabudowie szeregowej na osiedlu wzniesionym przez Boreckiego.
O samej Boreckiej wiedział jeszcze mniej. Luiza Borecka prowadziła dobrze prosperującą galerię sztuki współczesnej, mieszczącą się przy Placu Solnym, i dziś odcinała już tylko kupony od tej działalności, bawiąc się w mecenat dla młodych adeptów Wrocławskiej Akademii Sztuk Pięknych. Z tego, co słyszał, sama kiedyś malowała, jednak nie odniosła na tym polu wielkich sukcesów.
Na tym jednak wiedza Kiliańskiego o klientach zaczynała się i kończyła. Nie miał więc bladego pojęcia, co tę uroczą, aczkolwiek wyraźnie wzburzoną, parę do niego sprowadzało. Jedno było pewne – nie była to kawa parzona przez Karinę, gdyż tej z góry odmówili, zadowalając się szklankami wody. Pozostała jedynie chwila, żeby wiedza ta została mu ujawniona.
– Dzień dobry. Witam państwa serdecznie. Szymon Kiliański. Co państwa do mnie sprowadza? Innymi słowy, czym szanownym państwu mogę służyć?
Zapadła chwila niezręcznego milczenia. Para wymieniła się porozumiewawczymi spojrzeniami, po czym głos zabrał Ludwik Borecki.
– Drogi panie mecenasie, nie zawracalibyśmy panu głowy, gdyby sprawa nie była poważna, a przede wszystkim pilna. Jest pan naszą jedyną nadzieją, a ściślej nadzieją naszego syna Wiktora, bo to w jego imieniu przyszliśmy – mówił rzeczowo Borecki, cały czas jednak nie wypuszczając z ręki dłoni żony, która z każdym kolejnym jego słowem roniła coraz więcej łez. W konsekwencji cały misternie wykonany makijaż, który miał pewnie ukryć ślady zmęczenia, zatuszować worki pod oczami i bladość jej cery, spływał po mocno zarysowanych kościach policzkowych Luizy Boreckiej, zostawiając na jej twarzy czarne smugi tuszu.
– Panie prezesie, zamieniam się w słuch i uprzedzam, że proszę o szczerość. Abym mógł w czymkolwiek pomóc, muszę wiedzieć, o co dokładnie chodzi – Kiliański zwrócił się do Boreckiego, podając jednocześnie pani Boreckiej karton chusteczek jednorazowych, z których ta z wdzięcznością skorzystała. – Proszę mi powiedzieć wszystko, co państwo wiedzą.
Ludwik Borecki przełknął ślinę, nawilżył usta łykiem wody, spojrzał znacząco na żonę, a kiedy ta skinęła twierdząco głową, zwrócił się do Kiliańskiego:
– Panie mecenasie, dzisiaj z samego rana policjanci, podobno z Komendy Wojewódzkiej we Wrocławiu, zatrzymali naszego syna. O siódmej trzydzieści zadzwoniła do nas roztrzęsiona synowa, że po Wiktora przyjechały dwa radiowozy.
– Co jeszcze synowa państwu przekazała? Widziała jakieś dokumenty? Pytała funkcjonariuszy o co chodzi?
– Niby tak, ale ponoć nic jej nie powiedzieli. Pokazali jej jedynie jakiś papier. Synowa nie jest pewna, co to było, widziała tam tylko pieczęć prokuratora, z Prokuratury Rejonowej dla Wrocławia-Krzyki. Nazwiska jednak nie pamięta. Nie pozwolili jej też do nikogo zadzwonić. Zabrali wszystkie sprzęty elektroniczne: od komputera stacjonarnego przez laptopa po tablet i kilka pendrive’ów, po czym skutego Wiktora wyprowadzili do policyjnego samochodu.
– A synowa ma ten dokument? Zrobiła chociaż jego zdjęcie?
– Też już o to pytałem. Nic nie ma. Podobno nie miała do tego głowy, bo musiała się zająć Maćkiem. To nasz wnuk. On był świadkiem zatrzymania ojca i bardzo źle to zniósł. Ma dopiero sześć lat. Udało mi się jedynie z synowej wyciągnąć, że podobno chodzi o kwestie związane z posiadaniem pornografii dziecięcej. Trudno było się z nią jednak przez telefon porozumieć. Cały czas łkała i ledwo łapała oddech.
W tym momencie do rozmowy wtrąciła się Luiza Borecka, chociaż i dla niej nie było to łatwe. W grę wchodziło jednak dobro jej syna, a w tym względzie żadna matka długo nie powstrzyma się od działania. Zwłaszcza gdy sprawa dotyczy jej pierworodnego.
– Ale drogi panie mecenasie, przecież to niemożliwe. Nasz syn to dobry chłopak. On nigdy nie miał zatargów z prawem. On nawet mandatu nigdy nie dostał. – Zrobiła krótką pauzę na złapanie oddechu, otarła kolejne łzy i mówiła dalej: – To musi być pomyłka, przecież nasz syn sam jest ojcem, jakby on mógłby…? Nawet nie chcą mi te słowa przejść przez usta. Jaka pedofilia? Jakie zdjęcia? To przecież niemożliwe. To wręcz niedorzeczne! Panie mecenasie, niech pan ratuje naszego syna!
Kiliański wpatrywał się uważnie w swych rozmówców, analizując każde wypowiadane przez nich słowo. Jeśli po chłopaka przyjechali z komendy wojewódzkiej, to sprawa musiała być poważna. W innym przypadku puściliby chłopaków ze Ślężnej. W końcu to pod nich miejscowo podpadają Bielany Wrocławskie, z których zgarnęli młodego Boreckiego. Póki co nic jeszcze nie było wiadomo, z wyjątkiem tego, że trzeba było szybko działać.
W tym miejscu pojawiła się jednak drobna niedogodność. Wewnętrzne zasady, jakie sam sobie narzucił Kiliański w związku z wykonywanym zawodem, wprost zakładały, że bronić może nawet największych zwyrodnialców, pod warunkiem że żaden z nich nie okaże się pedofilem. Do dziś Szymon konsekwentnie trzymał się tej reguły. Sam fakt, że miałby stanąć w obronie potencjalnego gwałciciela dzieci, napawał go odrazą i powodował mrowienie na całym ciele. Od razu wyobraził sobie sytuację, w której ofiarą mogłaby być jego Zuzka. Zabiłby gnoja, a nie udzielił mu pomocy.
Tym razem sprawa nie była jednak tak prosta. Z jednej strony siedział przed nim najważniejszy klient ich kancelarii. Osoba powszechnie szanowana i poważana, która ręczyła za niewinność swego syna. Oczywiste było, że takie poręczenie niewiele było dla Kiliańskiego warte. Człowiek przyparty do muru oświadczy absolutnie wszystko, tym bardziej jeśli rzecz się tyczyć miała jego dziecka. Nie zmieniało to jednak faktu, że musiał podjąć decyzję, a z tą łączyły się konkretne skutki. Jeśli odmówi przyjęcia sprawy, z całą pewnością straci na tym kancelaria. Ludwik Borecki w akcie zemsty może rozwiązać zawartą z nimi umowę, a tym samym Kofta przestanie mieć prawo do reprezentowania spółki, co przełoży się z kolei na konkretne i wymierne straty.
Nie ma co ukrywać, jako jeden z wiodących klientów, spółka Boreckiego zapewniała kancelarii spokojne prosperowanie i stabilizację. Oczywiście renoma Kancelarii Kofta & Kiliański z każdym dniem rosła, a sami adwokaci byli na fali wznoszącej, ale utrata tak ważnego klienta, jak Borecki, diametralnie odwróciłaby ten stan rzeczy. Pretensje Krzysztofa byłyby wtedy w pełni zasadne. Kiliański nie mógł zatem wybrzydzać, kręcić nosem i zasłaniać się własnymi zasadami, gdyż strzeliłby nie tylko sobie, ale i Kofcie w kolano. Poza tym miał w stosunku do Krzyśka niepisany dług wdzięczności, który teraz mógł, a raczej powinien spłacić. Kiedyś to on podał Szymonowi pomocną dłoń, a jak wiadomo ręki, która karmi, się nie kąsa.
Na obecnym etapie jeszcze nic nie było wiadomo. Kiliański nie rozmawiał z samym Wiktorem Boreckiego. Nawet nie wiedział, na ile dowody zebrane przeciwko niemu są mocne i czy faktycznie chodziło o pornografię dziecięcą. W optymistycznym scenariuszu chłopak mógł być przecież zupełnie niewinny. A jeśli nawet tak nie było i młody faktycznie miał coś za uszami, to przecież każdy miał prawo do obrony, a o winie przesądzić miał niezawisły i niezależny sąd. Do tego oczywiście była jeszcze daleka droga, ale gdyby nawet skończyło się aktem oskarżenia, a potem procesem, miał nadzieję, że wrocławski rejon trzeźwym okiem spojrzy na sprawę. Oczywiście zawsze mógł trafić się zbuk wśród tuzina dobrych jajek, ale generalnie wierzył w wymiar sprawiedliwości i mądrość sędziów.
Bardziej bał się o wydźwięk społeczny. Kiliański nie miał żadnych wątpliwości, że przy zarzutach pedofilskich rozpęta się medialna nagonka i zanim jakikolwiek sąd wyda wyrok, chłopak zostanie odarty z czci i wiary oraz uznany winnym, nawet jeśli okaże się, że to tylko pomówienia. Poza tym wiedział, że społeczeństwo będzie się domagało przykładnego ukarania zboczeńca, a stąd do stania się kozłem ofiarnym nie była długa droga. Wystarczył tylko sygnał z ministerstwa, że pedofila trzeba przykładnie ukarać, i młody Borecki nie będzie miał szans nawet na to, aby przedstawić swoje racje.
Kiliański pracował przecież kiedyś w prokuraturze, więc doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że niewiele trzeba było, by skończyć z wyrokiem i trafić za kraty. W dzisiejszych czasach w zasadzie wystarczył akt oskarżenia, a jeśli już był on wzmocniony zeznaniami świadków czy plikami potwierdzających dwuznaczne zdjęcia z małoletnimi, to nawet niewinny by się z tego bez dobrego papugi nie wygrzebał.
Szymon myślał jeszcze przez chwilę, ale zdawał sobie sprawę z tego, że czas grał na jego niekorzyść, a zwłaszcza na niekorzyść Wiktora Boreckiego. Jeśli do zatrzymania doszło rano, trzeba było natychmiast ustalić, kto u proroków prowadzi sprawę, odebrać upoważnienie do obrony od rodziców Boreckiego i z kwitem w ręku stawić się na przesłuchaniu. Przedstawienie zarzutów było tylko kwestią godzin, tym bardziej że widmo zastosowania tymczasowego aresztowania wobec chłopaka było nieuchronne.
Nie było zatem co zwlekać. Skoro zawsze we wszystkim musiał być ten pierwszy raz, więc i pierwsza sprawa pedofilska musiała wpaść w ręce Kiliańskiego.
– Szanowni państwo, nie ma na co czekać. Póki co nic jeszcze nie jest wiadome, z wyjątkiem tego, że każda minuta jest cenna. Czy państwo cokolwiek wiecie o treści tego postanowienia, na którego podstawie zatrzymano syna?
– Panie mecenasie, niestety nie wiemy nic więcej, niż to, co do tej pory panu przekazaliśmy.
– No trudno. Postaram się to za chwilę ustalić, ale pytam o to nie bez powodu. Dzięki temu udałoby się nam szybciej dojść do tego, która prokuratura będzie prowadzić czynności z udziałem państwa syna, a ja szybciej mógłbym porozmawiać z nim i zapewnić mu wsparcie w czasie przesłuchania. Proszę się nie martwić, spróbuję to za chwilę ustalić we własnym zakresie.
– A co pan mecenas o tym wszystkim myśli? Jest jakiś cień nadziei dla Wiktora? – zapytała Luiza Borecka.
– Nie ukrywam, że na obecną chwilę sprawa nie wydaje się błaha. Każde tego typu podejrzenia są niezwykle skrupulatnie badane, w końcu w grę wchodzi dobro małoletnich. Najgorszy scenariusz najbliższej przyszłości to możliwość zastosowania wobec państwa syna tymczasowego aresztowania i z taką opcją musicie się państwo liczyć. Trudno cokolwiek więcej przesądzić. Proszę być dobrej myśli, a ja będę państwa na bieżąco informował, jak wygląda sytuacja syna, oczywiście w granicach, na które pozwalała mi będzie tajemnica obrończa. Proszę mieć świadomość, że z chwilą, kiedy stanę się obrońcą państwa syna, to on będzie moim klientem, a zatem wszystko, co procesowo będzie go dotyczyło, pozostanie poza zakresem państwa wiedzy. Jeśli się zatem państwo na to godzicie i oddajecie los syna w moje ręce, to kwestie te nie mogą budzić żadnych wątpliwości.
Oboje skinęli twierdząco głowami, a Kiliański miał już pewność – właśnie pozyskał nowego klienta. Czy był to klient wymarzony, to się miało dopiero okazać.
Niepewne jutro
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Pod patronatem