Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wojna, intryga i demony przeszłości, przed którymi nie ma ucieczki. Aby powrócić do tych, których kochasz, musisz postawić na szali swoje życie.
Rok 1981, Arktyka.
Na stacji naukowo-badawczej śmierć ponosi jeden z uczestników wyprawy.
Z czasem okazuje się, że nie był to wypadek, a morderstwo. Podejmowane przez szefa misji próby ustalenia sprawcy kończą się fiaskiem…
W oddalonej o tysiące kilometrów Polsce rządni władzy oficerowie zawiązują spisek mający na celu obalenie dotychczasowych przywódców. Zostaje wprowadzony stan wojenny, sytuacja wymyka się spod kontroli. Zbrojny konflikt wylewa się poza granice Polski, co grozi destabilizacją całego bloku wschodniego…
Tymczasem nad Arktyką szaleje burza śnieżna. Dochodzi do zniszczenia radiowęzła i stacja zostaje odcięta od świata. Atmosfera gęstnieje z każdą chwilą…
Co łączy zagadkowe morderstwo z odległą przeszłością?
Czy jego rozwikłanie będzie końcem koszmaru, a może tylko… jego początkiem?
Dariusz Pawłowski, urodzony 25.05.1972 roku w Warszawie, gdzie mieszka do tej pory. Z wykształcenia ekonomista, przez wiele lat związany z sektorem IT, w którym pracował jako programista baz danych. Jedną z największych pasji w jego życiu są podróże; zwiedził już Bliski Wschód, Afrykę, Azję Centralną i Kaukaz. Czynnie uprawia kolarstwo górskie i biegi przełajowe.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 280
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
REDAKCJA: Ewelina Ambroziak
KOREKTA: Paulina Klas
OKŁADKA: Artur Kowalski
SKŁAD: Monika Burakiewicz
© Dariusz Pawłowski i Novae Res s.c. 2014
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.
Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-7942-032-2
NOVAE RES – WYDAWNICTWO INNOWACYJNE
al. Zwycięstwa 96/98, 81-451 Gdynia
tel.: 58 698 21 61, e-mail: [email protected], http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.
Wydawnictwo Novae Res jest partnerem Pomorskiego Parku Naukowo-Technologicznego w Gdyni.
Konwersja do formatu EPUB:
Legimi Sp. z o.o. | Legimi.com
Widziałem ciemność nocy, która spowijała Ziemię, pozbawioną jeszcze wszelkiego życia. Grzałem się w blasku wybuchu wulkanów i czerwonej gorejącej lawy, która płynąc, formowała wszelkie lądy powstałe na Ziemi. Moimi dłońmi troskliwie roznosiłem życiodajne pyłki kwiatów, zalążki roślin i drzew na najdalsze krańce Ziemi.
Podzieliłem Ziemię sprawiedliwie. Pomiędzy Słońce zdolne wypalić wszystko i wszystko zamienić w pustynię. Pomiędzy Mróz potrafiący zdławić śpiew wszystkich ptaków. Pomiędzy Wodę będącą kolebką wszelkiego życia na Ziemi i największym jej bogactwem. Pomiędzy Deszcz sprawiający, że drzewa mogą rosnąć i rodzić owoce.
Byłem tu już zanim pierwsze z was niezdarnie wypełzło z ciepłych wód oceanu. Byłem tu już zanim rozpleniliście się na każdym skrawku Ziemi, budując pierwsze miasta i obsiewając pierwsze pola.
Widziałem jak w waszych umysłach rodzili się bogowie, w imię których zaczęliście zabijać swoich bliźnich, wznosząc ręce ku Niebu. Widziałem jak w waszych umysłach rodziły się idee, w imię których zaczęliście zabijać swoich bliźnich, nurzając swoje flagi w ich krwi. Widziałem jak w waszych sercach narodził się strach i narodziła się wasza zemsta, kiedy wasi królowie, krzycząc chrapliwie, wznosili do góry swe zbryzgane krwią miecze. Widziałem wasze oczy opętane chciwością, kiedy zaczęliście ranić Ziemię, wyrywając z jej wnętrza wszelkie bogactwa. Widziałem jak w imię głodu ziemi zaczęliście wycinać lasy.
Przez cały czas widzę, jak z pogardą odrzucacie małych, biednych, głodnych i bezbronnych, spychając ich na margines waszego świata. Przez cały czas widzę, jak bezwzględnie żerujecie jedni na drugich.
Odprowadziłem dziś na spoczynek Słońce, które przegrało walkę o ogrzanie Ziemi ze mną i gęsto padającym śniegiem. Prześlizgnęło się swoimi bladożółtymi promieniami po rozległych połaciach lodowej pustyni. Pożegnało ogromną samicę niedźwiedzia polarnego, która wraz z towarzyszącym jej młodym i rozbrykanym niedźwiadkiem wędrowała gdzieś w sobie tylko znane miejsce, odwiedziło niewielkie stado fok, wypoczywających nad brzegiem wielkiego Oceanu Północnego.
Ostatni raz tego dnia spojrzało na surowe pasma górskie, które trzymały straż już wtedy, kiedy na Ziemi jeszcze nie było ciebie, twoich braci i twoich sióstr. Obejrzałem się do tyłu ‒ cicho jak kot nadchodziła mroźna, polarna, noc. Zatrzymałem się na kilka chwil, witając się z czarną nocą, po czym uderzyłem ponownie pod skrzydłami jej gęstego mroku. Wzbiłem do góry delikatne płatki śniegu, zapraszając je do tańca.
Popędziłem hen, hen, wysoko w górę, dotykając zielonego światła gwiazd na czarnym nieboskłonie. Następnie uderzyłem w ziemię z całą swoją prastarą mocą, wzbudzając przerażenie wśród wszystkiego, co żyje, wspiąłem się na szczyty najwyższych gór, by potem pędząc na złamanie karku w dół, zasypać śniegiem przełęcze, jary i parowy.
Lecz co to? Przelatując nad górami, zobaczyłem coś niezwykłego! Otulone z trzech stron górami, przytulone do ich zboczy, pod padającym puchem kryło się... mgliste światło.
– U hu! ‒ zawyłem przeciągle i cisnąłem śniegiem w dół. – A cóż to za niespodzianka? Czyżby tam byli ludzie?
Pod osłoną gęsto padającego śniegu, wiedziony chęcią przyjrzenia się niezwykłym gościom, zbliżyłem się do światła i w jego blasku dostrzegłem duży budynek, przy którym znajdowało się jeszcze kilka mniejszych. Duży, jasny z płaskim dachem i wieloma oknami wydawał się być pełen ludzi. Obserwując ich, usłyszałem czyjeś kroki na śniegu. Odwróciłem się i zobaczyłem wysokiego człowieka, który szczelnie opatulony, szedł powoli, uważnie rozglądając się na boki.
Doszedł do budynku, znajdującego się na skraju, po czym skrył się w jego bezpiecznym cieniu i na coś cierpliwie czekał.
Po dłuższej chwili drzwi budynku otworzyły się i ukazał się w nich drugi człowiek...
– Czy wiesz już, kim jestem? Jestem najstarszy na Ziemi, nie mam imienia, nie możesz mnie zobaczyć ani dotknąć, ale wiedz o tym, że byłem tu, zanim twoja matka wydała cię kwilącego na świat, i będę tu jeszcze długo po śmierci twojej, twojego potomstwa i wymarciu całego twojego rodzaju. Jestem wiatr...
Zrobił zeza, patrząc na probówkę wypełnioną gęstym zielonym płynem, pstryknął w nią palcami lewej ręki, uśmiechnął się i wstawił ją do drewnianego stojaka, znajdującego się na stoliku laboratoryjnym.
– Nareszcie – westchnął zmęczony, ale jednak zadowolony z siebie.
Odsłonił rękaw koszuli i spojrzał na połyskującą tarczę zegarka. Wskazówki powoli dochodziły już do godziny osiemnastej. Z ulgą uznał, że na dziś już dosyć się napracował. Zresztą, dzisiaj miał prawo być z siebie bardzo dumny i odczuwać satysfakcję z wyników, które udało mu się osiągnąć. Pocieszające było też to, że kilka następnych dni nie zapowiadało się już tak pracowicie.
Nucąc pod nosem jakąś melodię dawno zapomnianego już przeboju, która nie wiedzieć czemu przyszła mu akurat teraz do głowy, podszedł do wieszaka, założył grubą kurtkę i czapkę. Tak się skupił na swojej pracy, że nawet nie zauważył, kiedy minął cały dzień, pomimo tego, że od dłuższego już czasu czuł ostre ukłucie głodu, chciał jeszcze odwiedzić swoje ukochane psy.
„Później już tylko kolacja, prysznic i jakaś dobra książka do poduszki – pomyślał, przeciągając się jak kot i rozcierając odrętwiałe od całodziennego siedzenia na krześle plecy – przydałoby się trochę ruchu”.
Przytulił twarz do zimnej szyby w oknie. Widoczność była tak beznadziejnie znikoma, że poprzez gęsto padający śnieg ledwo udało mu się dojrzeć główny plac stacji, otulony mglistym światłem kilku latarni umieszczonych na szczytach słupów. Chwilami odnosił wrażenie, że szyba w oknie nie wytrzyma siły napierającego na nią wiatru.
„Cholera jasna – pomyślał ze złością – kiedy ten śnieg przestanie padać?”
Zamieć nieprzerwanie szalała już od dobrych trzech tygodni, a co gorsza, nic nie zapowiadało tego, że w najbliższym czasie pogoda ulegnie poprawie. Długa i ciemna zima na dalekiej północy, trwająca zwykle większą część roku, praktycznie izolowała ten rejon od reszty świata. Temperatura miejscami potrafiła spaść do minus sześćdziesięciu stopni w skali Celsjusza, jednak podczas takich zamieci jak ta, odczuwalna była znacznie niższa.
Zamieszkująca od wieków te niegościnne tereny ludność radziła sobie z tym, budując domy ze śniegu – igloo. Kilka miesięcy temu został zaproszony do jednego z takich domów. Podróż saniami zajęła mu wiele godzin, tak że do bazy powrócił dopiero późnym wieczorem, ale nie żałował.
Igloo nie było ani jakoś specjalnie obszerne, ani wysokie, sięgało mu co najwyżej do szyi. Z wyglądu przypominało raczej kopułę aniżeli dom. Kiedy wszedł pod jego dach, stwierdził ze zdziwieniem, że temperatura wewnątrz niego oscylowała wokół zera stopni Celsjusza. We wnętrzu takiego igloo były kamienne lampki, używane do podgrzewania potraw, śnieżna płyta, służąca jako łóżko, była przykryta gałęziami i futrami zwierząt. Doświadczeni myśliwi byli w stanie zbudować taki dom w około trzydzieści minut, posługując się specjalnymi, przeznaczonymi do wycinania śnieżnych bloków, nożami. Krótkie lata wykorzystywali do polowania na foki, czasami też wyprawiali się na polowanie na wieloryby, a nawet na wielodniowe łowieckie wyprawy na karibu.
Oderwał twarz od okna, zamknął drzwi na klucz i wyszedł z budynku. Zimny wiatr uderzył go prosto w twarz gwałtownie pozbawiając oddechu, stał tak przez chwilę oniemiały, zanim udało mu się wciągnąć do płuc większy haust chłodnego powietrza. Pochylony, walcząc z napierającym nań wiatrem i śniegiem, pobiegł prosto do swojej szopy.
Każdego dnia po skończonej pracy, zanim wrócił do kolegów, fundował sobie jeszcze chwilkę relaksu, paląc papierosa, co stało się już nieomal rytuałem, bez którego nie wyobrażał sobie zakończenia dnia. Podczas palenia miał zwyczaj spacerować, rozprostowując nieco kości, ale wiejący od wielu dni wiatr a także gęsto padający śnieg sprawiły, że ani nie sprawiało mu to przyjemności, ani nie zapewniało odpoczynku po ciężkim dniu pracy.
Wynalazł sobie wobec tego małą drewniana szopę, która, tak do końca nie wiedział, po co tam stała, czemu miała służyć ani co tam miało być przechowywane. Znajdowała się trochę na uboczu, samotna, zapomniana i chyba przez nikogo, oprócz niego, nieodwiedzana. W każdym razie była przytulna, a chociaż na pierwszy rzut oka na to nie wyglądała, to całkiem skutecznie potrafiła chronić przed podmuchami lodowatego wiatru. Schronił się pod jej dachem, wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów i zapałki. Przypalił i z lubością wciągnął dym głęboko do płuc, po czym unosząc głowę do góry, wypuścił go z głośnym wydechem i obserwował, jak dostojnie unosi się po to, aby ostatecznie rozwiać się w nicość.
„Ciekawe, co ona teraz robi?” – pomyślał o żonie. „Je kolację? Leży już w łóżku? A może po raz kolejny poparzyła sobie rękę o gorącą rączkę czajnika, ciągle zapominając o tym, żeby uchwycić ją przez szmatkę?” Uśmiechnął się do swoich myśli. Przypomniał sobie dzień, w którym pierwszy raz ją spotkał. Oboje byli wtedy rozbrykanymi, młodymi szczeniakami, beztrosko żyjącymi od soboty do soboty i od wakacji do wakacji.
Aż pewnego dnia, kiedy trzymali się za ręce, spacerując upalną nocą wzdłuż nadmorskich wydm i obserwując światło gwiazd oraz księżyca, odbijające się w spokojnych wodach Morza Bałtyckiego, nagle się jej oświadczył. W jej dużych niebieskich oczach dostrzegł wtedy mieszankę kompletnego zaskoczenia i... chyba przerażenia... do tej pory była jego dziewczyną, a teraz miała stać się jego żoną?
Od strony morza powiał mocniej ciepły, pachnący bryzą wiatr, powodując, że niesforna grzywka jej jasnych włosów opadła w nieładzie na czoło, trochę przykrywając oczy.
– Tak... – odpowiedziała cicho, położywszy głowę na jego piersi i tuląc się do niego.
Objął ją wtedy mocno i tak stali... no właśnie... nie pamiętał teraz jak długo, ale były to jedne z najpiękniejszych chwil jego życia. Sekunda po sekundzie odtwarzał to wydarzenie w myślach, jednocześnie sam sobie się dziwiąc i zastanawiając, czy teraz zdobyłby się na taki akt odwagi.
Czując, że tęsknota i wzruszenie ściska mu gardło i serce, starał się odgonić myśl o rodzinnym domu, chociaż z drugiej strony, jeśli już miał się rozkleić, to lepiej teraz niż później przy kumplach.
Byli tu już bardzo długo – bez mała dziesięć miesięcy, a dwa zostały im jeszcze do powrotu. Nie wiedział, jak odczuwali to jego koledzy, ale jemu tak długi okres rozłąki z rodziną dał się już porządnie we znaki. O ile na samym początku pobytu tutaj zachłystywał się wszystkim: dzikim krajobrazem, stadami fok czy pingwinów nad oceanem, swoimi badaniami, widokiem wspinającego się na szczyty gór wschodzącego słońca, tańczących wesoło płatków śniegu na białej równinie czy w końcu samym faktem swojej tutaj obecności, to teraz wszystko to robiło się już najzwyczajniej w świecie męczące. Brakowało mu zieleni i zapachu drzew, z dnia na dzień czuł się coraz bardziej samotny, coraz częściej uciekał myślami z dala od tego miejsca. Jak wyliczył dzisiejszego poranka, zostało jeszcze siedemdziesiąt jeden dni do końca kontraktu...
„Szybko zleci” – pomyślał starając się, pomimo wszystko, pocieszyć.
Ściągnął lewą rękawiczkę i podświetlił zegarek. Godzina 18:14. Kolacja była dopiero o 19:00, pozostało mu więc jeszcze trochę czasu, a że nie bardzo mu się chciało iść do świetlicy pełnej ludzi...
– A niech tam – powiedział sam do siebie, przypalając następnego papierosa. – Na coś trzeba przecież umrzeć.
Wychylił głowę spod dachu i spojrzał w niebo, mając cichą nadzieję, że uda mu się ujrzeć gwiazdy. Nie ujrzał niczego innego poza szybko sunącymi, ciężkimi, ołowianymi chmurami i gęsto opadającymi, zimnymi płatkami śniegu, które delikatnie osiadały na jego ciepłych policzkach, natychmiast się topiąc.
„Ciekawe, czy gdzieś tam istnieje życie?” – pomyślał, trzymając cały czas zadartą do góry głowę, może z naukowej ciekawości, a może tylko dlatego, że chciał zmienić temat swoich myśli. „Gdzieś tam też ktoś tak stoi i myśli o tym samym, co ja teraz?” – zapytał sam siebie rozbawiony.
Wyciągnął rękę ku górze i pomachał papierosem, wyobrażając sobie jednocześnie, że ten ktoś – być może naukowiec taki jak on, który właśnie w tej chwili stara się zgłębić tajemnice swojej własnej planety – robi to samo. W duchu zaśmiał się sam do siebie. A jednak... był już tu od tylu miesięcy i wciąż nie mógł się nadziwić potędze życia. Ludzie i zwierzęta, zamieszkujący tak skrajnie niegościnne tereny, potrafili się przystosować do panujących tu warunków i przeżyć. Począwszy od pierwszego człowieka, który tu przybył, przeżył i wydał na świat potomstwo, od pierwszego niedźwiedzia polarnego, który tu polował na foki. Cykl życia i śmierci liczył sobie tysiące lat i nieprzerwanie trwał do dziś.
„Pieski!” – przypomniał sobie. Zaciągnął się głęboko, zgasił na śniegu papierosa, dla pewności rozdeptując go jeszcze butem, i wybiegł z szopy. W niezbyt dużym drewnianym budynku, potocznie nazywanym przez wszystkich psiarnią, trzymali dziesięć diabelnie silnych i wytrzymałych syberyjskich husky. Za wszystkimi przepadał, ale Wołczara wręcz kochał.
Otworzył drzwi, wszedł do środka, po czym przekręcił włącznik, znajdujący się tuż obok drzwi. Zamiast spodziewanego światła nadal panowała ciemność.
„Znowu ta gówniana żarówka się przepaliła!” – pomyślał, marszcząc brwi ze złością. Znając na pamięć rozkład i wyposażenie pomieszczenia, bez trudu znalazł leżącą na półce latarkę. Widząc go, psy z głośnym jazgotem i piskiem rzuciły się na pręty klatki. Z każdym się przywitał, każdego podrapał za uchem lub pogłaskał po głowie. Wszedł do drugiej klatki, którą zajmował Wołczar wraz z czterema innymi psami. Było to wspaniale zbudowane zwierzę o silnym, zwartym i potężnie umięśnionym tułowiu z zawsze dumnie uniesioną głową. Każdy jego ruch znamionował płynność i elegancję, lśniące, sobolowe umaszczenie sprawiało, że był po prostu piękny. Wpatrywał się w niego lekko skośnymi niebieskimi oczami, wymachując na boki swoim lisim ogonem.
– No co, Wołczarek?
Pies położył się na plecach, domagając się pieszczot.
– Co dziś robiłeś? – mówił do niego cicho. Pies usiadł na ziemi z wyciągniętymi nogami, położył przednie łapy i głowę na jego kolanach. – Tak mocno tęskniłeś? – Zaśmiał się, drapiąc psiaka za uchem. Odpowiedziało mu spojrzenie inteligentnych oczu i pełny psiej miłości cichy pisk. – Ja cię chyba ze sobą zabiorę – mówił dalej cicho do psa. – Pokażę ci piękne lasy, jeziora i góry. Zabierzemy Anię i będziemy się włóczyć we trojkę, myślisz, że cię polubi? Nie patrz tak na mnie. – Roześmiał się cicho. – Anna, moja żona. Myślisz, że cię polubi? – Wołczar znów przekręcił się na plecy. – A ty, mądralo. – Śmiejąc się cicho, podrapał go po gardle. – Myślę jednak, że cię polubi. I to bardzo. Do jutra. – Oparł głowę na krótką chwilę na kufie psa.
Zamknąwszy klatkę, Staszewski zgasił latarkę i na powrót schował ją do szafki. Wołczar wstał, postawił uszy i cicho warczał w napięciu, wpatrując się w ciemność, w którą przed chwilą zanurzył się Staszewski.
– Nie bój się. – Otworzył szeroko drzwi, wpuszczając do środka lodowaty podmuch wiatru wraz z wirującymi płatkami śniegu. – To tylko wiatr – dodał, pragnąc uspokoić psa.
*
Stał nieruchomo, bezpiecznie ukryty w mroku lodowatej nocy i cierpliwie czekał. Zasłonięty dość szeroką, drewnianą, pionową belką, nie musiał obawiać się, że jego obecność nawet przypadkowo zostanie odkryta. Poza tym ten, kto nie musiał w taką pogodę wychodzić, siedział w ciepłej świetlicy, popijając herbatę i miło spędzając wieczór.
Raczej wyczuł, niż usłyszał przez wycie wiatru, skrzyp otwieranych drzwi. Serce zabiło mu żywiej, ciepła ślina napłynęła do ust, oddech stał się coraz szybszy. Zdjął rękawiczkę, włożył rękę do kieszeni, z której wyjął ciężki, stalowy przedmiot i ruszył w jego stronę.
Pomimo coraz mocniej ogarniającej go ekstazy, która przyćmiewała wszystko inne, nie ruszył do przodu z oszalałą furią w oczach; wręcz przeciwnie – w ułamku sekundy zdławił ten nagły wybuch i zmierzał wolno w stronę drzwi, aż zobaczył w nich tego człowieka. Wydawało mu się, że mówi on coś do któregoś z psów, ale... może to był tylko szum wiatru?
Uderzył, celując w tył głowy. Stojący przed nim człowiek gwałtownie pochylił się do przodu, zatoczył się, ale nie upadł. Uderzył po raz drugi, mocniej i bardziej zdecydowanie, usłyszał chrupnięcie, przypominające trzask łupiny orzecha miażdżonego dziadkiem do orzechów.
Tamten padł bez życia na ziemię.
Odwrócił go na plecy, ściągnął kaptur i spojrzał w jego nieruchomą, zastygłą w grymasie nagłego przerażenia twarz. Pokręcił głową zdziwiony, nałożył kaptur z powrotem na głowę zabitego, wyjrzał ostrożnie z szopy i nie widząc nikogo, zarzucił sobie trupa na plecy i pogrążył się w prastarym mroku nocy.
Jasno oświetlone i przestronne pomieszczenie, w którym mieściła się świetlica, służąca jednocześnie za stołówkę, jak każdego wieczoru o tej porze, było gwarne i pełne ludzi. Był w nim stół do gry w bilard, stół do ping-ponga, dość pokaźna biblioteka, na którą w przeważającej części składała się literatura fachowa, ale można było też znaleźć bardziej relaksującą i lżejszą lekturę, na przykład fantastykę, przygodę czy sensację. Wszystkie oprawione były w szary papier, część z nich należała do akademii, a część stanowiła prywatną własność uczestników ekspedycji.
Praktycznie cała załoga stacji zbierała się tu każdego wieczora, by komentować wydarzenia minionego dnia, żartować z siebie nawzajem, grać w bilard czy w karty lub dyskutować na różne tematy, w których zwykle dominowały tylko trzy: kobiety, sport i samochody. Szczególnie głośnych było kilku brodatych i długowłosych facetów, siedzących w kącie przy złączonych dwóch stołach. Przed każdym z nich stał kubek z herbatą, od czasu do czasu odpowiednio uzdatnianej do picia alkoholem ze stojącej na środku stołu butelki. Leżący obok niej sporych rozmiarów talerz kusił wspaniale pachnącą, pokrojoną w plastry, suszoną kiełbasą myśliwską i doskonałymi ogórkami małosolnymi. Od czasu do czasu podchodził do ich stołu szef i pod pozorem dodania czegoś lub niezgodzenia się z czymś w ich dyskusji, podkradał im ze stołu kawałki kiełbasy i ogórka. Gdyby teraz wszedł ktoś z zewnątrz, ktoś, kto nie miał do tej pory z nimi nic do czynienia, mógłby odnieść wrażenie, że przebywa w towarzystwie wiecznie rozmarzonych niebieskich ptaków, snujących fantastyczne plany rzucenia sobie do stóp całego świata i jego okolic.
Wszyscy byli jednak wybitnymi fachowcami w swoich dziedzinach, a w pracy dawali z siebie wszystko i nigdy nie szli na łatwiznę. I dlatego Henryk Arctowski wiedział, że zawsze może na nich liczyć. Było oczywiste, że pomimo pozornego braku okazywania sobie szacunku, wszechobecnego luzu, robienia sobie kawałów, które poważniejsza część świata zwykła uważać za głupie czy nieprzyzwoite, istniała jakaś niepisana granica, której nikt nie ważył się przekraczać.
Henryk Arctowski, jako szef misji, nigdy nie nadużywał swojej władzy, starał się raczej, aby traktowano go jako człowieka, do którego można się zwrócić z każdym problemem, a nie jako surowego przełożonego.
Pomimo tego, że jako człowiek odpowiedzialny za całą ekspedycję badawczą był wymagający i niezwykle drobiazgowy, nigdy sobie nie pozwolił na żadne uszczypliwe uwagi w stosunku do któregoś ze swoich podwładnych, gdy coś poszło nie tak. Oni z kolei darzyli go pełnym zaufaniem i z czasem bardzo go polubili. Śmiało można powiedzieć, że uchodził wśród nich za równego gościa. Stanowili świetnie dobrany i zgrany zespół ludzi. Był przekonany, że nie chodziło tylko o pieniądze, a praca nie tylko była ich pasją, lecz także wszyscy chcieli zrobić coś dla swojego kraju, dać powód do dumy swoim rodakom, dołożyć swoją małą cegiełkę do wielkich osiągnięć rodzimej nauki i sławy swojego kraju. Wiedział to też z własnego doświadczenia: bardzo przeżył roczną rozłąkę z żoną i dziećmi. Gdy dostał propozycję objęcia kierownictwa wyprawy, rozpierała go radość, że wybrano właśnie jego. Dano mu dwa dni na odpowiedź. Cały dzień w pracy przesiedział jak na szpilkach. Nie mógł się doczekać, kiedy znajdzie się w domu i pochwali się tym żonie. Jej pierwszą reakcją był... płacz. Prawdę mówiąc, był tym niezwykle zaskoczony, gdyż spodziewał się raczej, że będzie dumna z tego, iż wybrano właśnie jego. Owszem, powiedziała mu to, ale dopiero po całym popołudniu lodowatej ciszy. Powiedziała, że jest z niego bardzo dumna.
Następnego dnia z samego rana potwierdził swoje uczestnictwo w wyprawie. Do wyjazdu pozostało jeszcze sporo ponad sześć miesięcy, wtedy wszystko wydawało się proste i łatwe. Ot, pojedzie, pokieruje badaniami i wróci, rok szybko minie.
Po kilku tygodniach poznał ludzi, z którymi miał wyruszyć na wyprawę. Same chłopy jak dęby, twardzi i inteligentni, wszyscy podekscytowani czekającą ich przygodą.
Na kilku statkach przewieziono cały potrzebny sprzęt wraz z grupą inżynierów i robotników, którzy zajęli się budową, a także wyposażeniem stacji. Wyposażenie, sprzęt, zapasy żywności i paliwa... wszystko to ważyło około trzech tysięcy ton. Po miesiącu intensywnej pracy i przygotowań stacja była gotowa do zamieszkania.
Nieuchronnie zbliżał się dzień wyjazdu. Kiedy leżeli w łóżku, trzymając się za ręce, napełnieni swoją miłością, drzwi cichutko zaskrzypiały i do sypialni weszła ich czteroletnia córka Kasia. Twarz miała napuchniętą od płaczu, usta wywinięte w podkówkę, a jej długie blond włosy opadały w nieładzie na plecy.
– Tatusiu, nie wyjeżdżaj – poprosiła cicho, kładąc się obok niego.
– Muszę, córuś – tłumaczył łagodnie, jednocześnie głaszcząc ją po głowie. – Tatuś ma taki zawód, to jego praca.
– Ale, tatusiu... bo ja... ja już cię chyba nigdy nie zobaczę...
– Co ty mówisz, Kasiu, ani się obejrzysz, jak będę z powrotem. – Uśmiechnął się do córki.
Przytulił ją bardzo mocno do piersi, za chwilę drzwi od sypialni znowu cichutko się otworzyły i stanął ich syn, sześcioletni Paweł.
– Pawełku, ty też nie śpisz? – zapytał.
– Nie mogę dziś zasnąć... – Podszedł bliżej, wchodząc w obręb światła bijącego z nocnej lampki, stojącej na stoliku tak, że mógł zobaczyć jego ściągniętą twarz. Widział, jak jego syn walczy z całych sił z samym sobą, aby nie wybuchnąć płaczem.
„Powoli robi się już mężczyzną” – pomyślał z dumą o chłopcu.
– Połóż się obok nas – poprosił. Chłopiec odsunął brzeg kołdry i położył się na brzuchu, wpatrując się w twarz ojca. – Pawełku – powiedział poważnie, patrząc na syna. – Przez jakiś czas będziesz jedynym mężczyzną w naszym domu. Musisz się opiekować swoją mamą i siostrą. – Położył głowę na poduszce i przymknąwszy oczy, westchnął tak ciężko, jakby dopiero właśnie w tej chwili uświadomił sobie, jak bardzo ich wszystkich kochał... „Ten rok będzie bardzo długim rokiem...” – pomyślał.
Po wielodniowej podróży statkiem ujrzeli wreszcie krainę śniegu i lodu, gdzie mieli spędzić następne dwanaście miesięcy swojego życia. Krajobraz był przymglony, a zimne powietrze nieruchome. Blade i żółtawe słońce wisiało nisko nad nimi, szczyty, widocznych w oddali czarnych gór, otaczała mleczna mgła.
Statek sunął wolno do przodu, wpływając w spokojną i wąską zatoczkę, otoczoną z obu stron wysokimi jak pałac białymi ścianami z twardego śniegu przerywanego gdzieniegdzie bruzdami czarnej skały.
Grupę mężczyzn opartych o burtę statku, uderzała pełna dostojeństwa cisza, rozrywana od czasu do czasu gniewnym krzykiem przelatującej nad nimi mewy. Wokół nich zapanował mglisty półmrok, rozświetlany delikatnie bujającymi się, małymi lampkami gazowymi.
Jeden uniósł głowę do góry, wpatrując się w biały mur tak wysoki, że zdawałoby się, dotykający nieba, przytłaczający swym prastarym mistycyzmem mężczyzna był pewien, że tak samo musiało to wyglądać u zarania dziejów świata.
Trochę zaniepokojony tym widokiem i – jak mu się wydawało – zwodniczą ciszą, z ulgą powitał delikatny powiew zimnego wiatru, który badawczo okrążył jego samego i każdego z jego kolegów, kiedy w końcu statek wypłynął z wąskiego korytarza.
– Nie mamy szans! – krzyknął któryś z grupki facetów siedzących w kącie świetlicy, brutalnie wyrywając go z zadumy. – Nawet jeśli się dostaniemy, to i tak nic nie zwojujemy! To już nie ta drużyna co w siedemdziesiątym czwartym! Ledwo wygrali z NRD!
– A wygrana z Argentyną?! A z Maltą 6:0?! – ktoś zaoponował.
– Wielka mi wygrana! – odpowiedział, unosząc do góry głowę i wydymając pogardliwie usta. – Z Maltą! Mówię wam, weźmiemy w dupę i wrócimy do domu!
– A Argentyna?! – krzyknął z rozpaloną z emocji twarzą.
– Ale to był mecz towarzyski, a nie gra o punkty! W takim meczu zawsze inaczej się gra. Nie ma presji i zawodnicy nie grają na sto procent, nie chcą ryzykować kontuzji – tłumaczył przejęty.
– Ja bym ci pokazał, jak się gra! – odgryzł się, wyzywająco zrywając się z krzesła.
– Taaaaak?! To idź po piłkę, cwaniaczku z miodem w uszach! – zaproponował.
– Mecz! Mecz! – Zaczęli uderzać otwartymi dłońmi w blat stołu.
Brodaty gość o miśkowatej twarzy wszedł na krzesło.
– Uwaga, uwaga! – krzyknął, przykładając sobie do ust dłonie zwinięte w trąbkę. – Szanowni państwo, za chwilę tu, na dalekiej i mroźnej północy, na krańcach świata, gdzie wrony zawracają, a białe niedźwiedzie na palcach gwiżdżą, rozegra się epokowe widowisko! Otóż, drużyna narodowa Polski podejmuje gości z dalekiego kraju! Z Argentyny! – przy tym bardzo mocno zaakcentował literę „r”. – Odbędzie się mecz piłki nożnej! Chętnych do gry serdecznie zapraszam na plac główny!
Chwilę później wszyscy z wrzaskiem wybiegli ze świetlicy. Lodowaty wiatr uderzył w ich twarze, grube płatki śniegu, jakby zaintrygowane tym, bądź co bądź, niecodziennym wydarzeniem, opadały coraz to wolniej, chcąc się wszystkiemu dobrze przypatrzeć. A i wiatr wiedziony odwieczną ciekawością zatrzymał się w miejscu, bacznie wszystko obserwując.
No bo czy słyszał ktoś, aby mecze piłki nożnej rozgrywano tam, gdzie kibicować mogły tylko wiatr i śnieg? Jak też te patrzące na nich prastare góry ze swoimi spiczastymi wierzchołkami, otaczające małą stację?
Lecz im to specjalnie nie przeszkadzało, biegali po całym placu, wymachując rękami jak grupa przedszkolaków, a nie dorosłych i poważnych mężczyzn.
– Ustawiajcie bramki! – wrzasnął jeden.
– Szef nie gra! – wrzasnął drugi.
– A dlaczego? – zapytał sam zainteresowany.
– A dlatego, że nie chcemy szefa przypadkowo sfaulować! – odpowiedzieli, śmiejąc się.
– No dobra... ale co w takim razie szef będzie robił? – zapytał trochę rozczarowany Arctowski.
– Szef... będzie sędzią!
– Szefie! – Reprezentant Polski podbiegł do niego. – Dwa do jaja dla nas, a po powrocie do kraju zapraszamy na dobrą wódeczkę w ramach wdzięczności!
– Masz to jak w banku! – odparł wesoło i łypnął jednocześnie porozumiewawczo okiem.
Umówili się na dwie połowy po dwadzieścia minut każda. Rzut monetą, szybki wybór stron, gwizdnięcie Arctowskiego na palcach i piłka w grze.
Przez całą pierwszą połowę mecz był bardzo wyrównany. Żadnej z reprezentacji nie udało się zdobyć wyraźnej przewagi. Argentyńczycy narzekali, że Polacy są bardziej przyzwyczajeni do śniegu, a w związku z tym jest im łatwiej. Polacy z kolei twierdzili, że Argentyńczycy wzięli sobie bramkę pod latarnią, co ułatwiało im zadanie, bo musieli strzelać pod światło, które z kolei nie było znowuż aż tak ostre, bo skutecznie wytłumiał je padający śnieg. Poniekąd było to zgodne z prawdą, ich chytry plan polegał bowiem na tym, że w pierwszej połowie zdobędą jedną lub dwie bramki, a w drugiej zamurują dostęp do swojej. Niestety z tego planu wiele nie wyszło, gdyż nie potrafili wykorzystać dwóch dogodnych sytuacji, w tym jednej stuprocentowej. Pierwsza połowa zakończyła się wobec tego remisem.
Na samym początku drugiej Polacy zdobyli bramkę z rzutu wolnego.
– Goooool!!! Goooool!!! – krzyczał na cale gardło zdobywca bramki, robiąc rundę honorową po boisku. – Proszę Państwa!!! Tak gra zespół polski!
Przejechał na kolanach po śniegu, unosząc ręce do góry w geście triumfu.
Mecz zakończył się zwycięstwem Polaków 1 : 0. Argentyńczycy stanowczo zażądali rewanżu.
– Wojna na śnieżki! – krzyknął któryś z Polaków, rzucając jednocześnie śnieżką w jednego z Argentyńczyków.
– O żeż ty! – odkrzyknął trafiony w czoło Argentyńczyk, po czym szybko ulepił kulkę ze śniegu i odpłacił mu się pięknym za nadobne.
Wojna rozgorzała na dobre. Każdy wybierał sobie jakiegoś przeciwnika i toczył z nim bezpardonową walkę. Najgorzej miał ten, kto uciekając lub goniąc kogoś, potknął się i wylądował na ziemi. Natychmiast rzucało się na niego kilku facetów z drużyny przeciwnej i nacierało śniegiem. Nikt przy tym nie zwracał uwagi na padający bez przerwy śnieg ani na podmuchy zimnego wiatru. Co więcej, niektórzy rozgrzali się walką do tego stopnia, że zdecydowali się na zdjęcie ciężkich, ciepłych kurtek i pozostanie w samych tylko podkoszulkach i flanelowych koszulach.
– No, żołnierze! – usłyszeli w końcu krzyk Arctowskiego. – Dość zabawy na dziś! Ubierać mi się natychmiast i jazda z powrotem do świetlicy! Bo mi do roboty jutro nie wstaniecie! Nie mam zamiaru niańczyć potem dziesięciu paralityków z zapaleniem płuc! Doktor Garlicki by mnie chyba za to zabił!
– Dobra, dobra! – Machnął jeden lekceważąco ręką. – Nic nam nie będzie!
– Za pięć minut nie chcę tu nikogo widzieć! – odkrzyknął stanowczo i wszedł do środka. Skręcił w wąski korytarz po lewej, minął kuchnię i wszedł do świetlicy. – Co jest?! – krzyknął zdumiony. – Kto, do jasnej cholery, pootwierał tu okna?!
– Ja je otworzyłem – wystękał trochę przestraszony kucharz, którego wszyscy nazywali kuchcik truchcik z racji tego, że zawsze biegał po kuchni. Podczas gotowania biegał od gara do gara, sprzątając, biegał ze szczotką od jednej ściany do drugiej, nawet przy zmywaniu przebierał nogami. – Tak tu napalą, że nie ma czym oddychać. – Rozłożył bezradnie ręce i zrobił do tego odpowiednio bezsilną i wzbudzającą litość minę.
– Pozamykaj je, proszę, nie chcę, żeby mi się cała załoga rozłożyła na jakieś choróbska – poprosił łagodnie. – Jak chcesz, to wywieś im jakąś tabliczkę o zakazie palenia czy coś w tym guście – dodał wyrozumiale, ale w końcu kucharz był osobą niezbędną i wręcz kluczową, dobry kucharz to szczęśliwy kucharz i dobre jedzenie, a terroryzowany dymem papierosowym i obrażony to... lepiej nie mówić.
Drzwi otworzyły się z głośnym trzaskiem, jakby ktoś je kopnął, i do wnętrza wtoczyła się grupa dziesięciu rozkrzyczanych mężczyzn. Zmęczeni, ale zadowoleni opadli bardziej niż usiedli, na krzesłach. Rozcierając zgrabiałe od mrozu i zimnego śniegu dłonie, przykładali je do ust i dmuchali, próbując je rozgrzać.
– Skocz no i wstaw wodę na herbatę – rozkazująco powiedział Andrzej Gradowski, równocześnie wodzowsko wysuwając podbródek.
– Sam sobie skocz! Decydent się znalazł! Patrzcie go! – stanowczo odmówił Dąbrowski.
– Co tu tak rześko...? – zauważył w końcu któryś z nich, sięgając jednocześnie po leżącą na stole paczkę papierosów. – Puknę rurkę w płucko, walnę kielicha na wzmocnienie, napiję się gorącej herbaty i zmiatam pod prysznic. A potem siusiu, paciorek i spać. Jak mama kazała.
– Won mi na dwór z tym papierosem! – krzyknął na całą świetlicę czerwony do granic możliwości kucharz, który dotąd spokojnie przysłuchiwał się wymianie zdań. – Już ja was nauczę! Od dziś nie ma tu palenia! Przekręcić się można od tego dymu! Kto chce zapalić, będzie musiał wyjść na zewnątrz!
– Spokojna twojej babci rozczochrana główka – odparł lekko zdziwiony brodacz, po czym włożył sobie papierosa do ust. – Wyjdę, jeśli ci to przeszkadza.
Wstał z krzesła, zdjął przewieszoną przez oparcie kurtkę i wyszedł.
– Kurde, wiecie, co mi przyszło do głowy? – zapytał ktoś z siedzących przy stole, a pozostali na niego spojrzeli. – Każdy z nas nosi zarost, jedni większy, drudzy mniejszy, ale jego broda i wąsy przekraczają wszelkie granice. Zawsze dziwiło mnie, jak on trafia papierosem do ust? Nie zastanawia to was?
Spojrzenia słuchaczy dość jasno wyrażały to, co myśleli o jego stanie psychicznym. Niektórzy zdobyli się nawet na wyrażające politowanie uniesienie do góry kącików swoich ust i ledwo widoczne kiwanie głowami.
– Zdradź nam tę tajemnicę... w jaki sposób przeszedłeś testy, żeby dostać tę robotę?
– Zamilcz, ty nieokrzesany prostaku! – odgryzł się Przemysław Sądecki, pogardliwie wydymając usta i udając obrażonego.
– Sam jesteś nieokrzesany! Ciesz się, że wzięliśmy cię ze sobą, bo inaczej kiblowałbyś teraz w akademii, a nie spędzał czas pomiędzy kulturalnymi i inteligentnymi ludźmi! Czyli z nami! – Zadowolony Rafał Kowalski wstał i uniesionymi rękoma wykonał coś w rodzaju okręgu, mającego na celu dodatkowe podkreślenie wagi słów „czyli z nami”, oczywiście, wykluczając Sądeckiego.
– Widzieliście go?! A to łobuz i nieuk jeden! A do zżynania ode mnie na zajęciach to był pierwszy! Opędzić się od tego gamonia nie mogłem!
Przemek był poruszony do tego stopnia, że do zimnej już herbaty dolał sobie słuszną ilość prądu i wypił jednym haustem.
– Aaaaaa!!! – Roześmiał się na cały głos Kowalski. – A to chytrus! Takie rzeczy wypominać! A już nie pamiętasz, jak ci aranżowałem spotkanie z Mariolką?
– Jak to nie pamiętam! – odparł, śmiejąc się Przemek.
– No i co z nią? – wtrącił się Maciej Praski.
– Nie wyszło nam – wyjaśnił Sądecki.
– Głupia ta Mariolka była jak but! – dodał od siebie Rafał. – Zostawić takiego jurnego kogucika jak nasz Przemuś! – Przy czym klepnął Przemka w plecy, wprawiając jednocześnie wszystkich w ogromne zdumienie, unosząc kilka razy w zawrotnym tempie brwi do góry.
– Żałujesz? – dopytywał się Maciej.
– Przyznam się szczerze, że nie – odpowiedział Sądecki.
– No i prawidłowo! Od takich kobiet trzymamy się z daleka! Teraz masz super żonę, pięknego syna i fajne życie. No i najważniejsze: jesteś z nami – skwitował ze śmiechem Praski.
– Panowie! – powiedział głośno Przemysław Sądecki, unosząc do góry kubek z herbatą. – Za życie! I... za nasze żony... bez pozwolenia których nie byłoby nas tutaj! – dokończył szczerząc zęby.
Wypili.
Sądecki postawił pusty kubek na stole i nadział się na spojrzenie Rafała Kowalskiego.
– Co znowu? – zapytał zdziwiony.
– Musisz tak głośno pić? Skupić się, normalnie, nie można! Gulgoczesz tą swoją wielką grdyką jak jakiś indor... gul... gul... gul... – naśladował głośno Kowalski, specjalnie mocno się czerwieniąc i trzymając kciukiem oraz palcem wskazującym za gardło.
Wszyscy wybuchnęli śmiechem.
– Spadaj! – odpowiedział na to Przemek, niebezpiecznie mocno odchylając się do tyłu na krześle i śmiejąc się głośno.
– Ale kiedy to prawda, co mówi Rafał – zabrał głos milczący do tej pory Marek Trzciński. – Gulgoczesz jak indor.
– Nie no, albo zaraz mnie wyniosą, albo puknę w ramy! – krzyknął Kowalski, płacząc ze śmiechu.
– Puknij sobie lepiej rurkę w płucko! – powiedział Trzciński, wstając z krzesła i pokazując Kowalskiemu paczkę papierosów. – Idziesz zapalić?
– A możemy za pięć minut? – odpowiedział Rafał.
– Boże, co ja się mam z tym człowiekiem! – rzekł Sądecki, łapiąc się za głowę. – Idź, jak cię kumpel zaprasza!
– Sam sobie idź! – odparł Rafał. – Jak będę tyle palił, to gwiazdki nie dożyję.
– Panie Jezu, ty widzisz i nie grzmisz! – rzekł uśmiechnięty Trzciński, unosząc w nabożnym geście ręce do góry. – Gdzie się rodzą tacy gamonie?
– Co?! – powiedział, wstając z krzesła i opierając się o blat stołu Przemysław Sądecki. – Jak nazwałeś mojego kumpla?!
– I mojego?! – dodał Rafał Kowalski, starając się nadać swej twarzy groźny wygląd.
– A tak w ogóle to was obu! – Śmiał się dalej Trzciński. – Nie słyszeliście?
– Ooooo! – krzyknął Sądecki. – Ta zniewaga krwi wymaga! Panowie! – zwrócił się do obecnych. – Ma ktoś przy sobie rękawiczki? Muszę go trzasnąć przez pysk jak Zbyszko z Bogdańca tego wstrętnego Krzyżaka na... Krzyżakach.
– Wybieraj! – Kowalski pochylił się nad Trzcińskim i poważnie zapytał: – Miecze czy topory?
– Siłujcie się na rękę! – odkrywczo krzyknął idący z herbatą w ręku Andrzej Gradowski.
– No dobra... – Trzciński wstał i zaczął podwijać rękaw koszuli, ukazując silne i żylaste przedramię prawej ręki. – Który pierwszy? Czy mam was wziąć obydwu na raz?
– Ja! Ja! – krzyknął Kowalski, siadając i podwijając rękaw. – Czuję się bardziej urażony, a więc ja pierwszy!
Usiedli naprzeciw siebie, robiąc miny jak dwa wściekłe koguty, ale z wesołymi iskrami w oczach, otoczeni przez tłum dopingujących ich głośno kibiców.
– Szefie! – krzyknął ktoś. – Prosimy o sędziowanie!
– Znowu? – zapytał Arctowski, podnosząc wzrok znad książki. – Jak tak dalej pójdzie, to będę musiał zmienić zawód. Następny mecz?
– Żaden mecz. Tym razem sprawa jest o wiele poważniejsza! – zaczął tłumaczyć Gradowski. – Otóż, powstał pewien... spór, który należy jak najszybciej rozstrzygnąć.