Artemisia - Alexandra Lapierre - ebook + książka

Artemisia ebook

Lapierre Alexandra

5,0

Opis

Niezwykła kobieta, genialna malarka.

Fascynująca biografia jednej z pierwszych wielkich malarek w historii.

Artemisia to barwna, zbeletryzowana biografia jednej z pierwszych wielkich malarek w historii. Kobiety, która pokonała wszelkie społeczne bariery, zdobyła niezależność i sławę.

Artemisia Gentileschi była pierwszą artystką przyjętą w poczet prestiżowej florenckiej Accademia del Disegno, córką znanego malarza z kręgu caravaggionistów, Orazia Gentileschiego. Przyjaciółka i protegowana ówczesnych osobistości, otrzymywała zamówienia od najznamienitszych rodów Rzymu, Florencji, Neapolu, a nawet od koronowanych głów. Jej wybitny talent można podziwiać, oglądając m.in. Zuzannę i starców, Judytę obcinającą głowę Holofernesowi, Autoportret czy Alegorię malarstwa, zdobiące najważniejsze muzea świata.

Artemisia – osadzona w sugestywnie odmalowanych realiach siedemnastowiecznej Italii, Paryża, Londynu – to również z wielkim znawstwem i pasją opisana historia skomplikowanych uczuć łączących ojca i córkę, oscylujących od miłości do nienawiści, od żalu i rozgoryczenia po pełne tkliwości zrozumienie i przebaczenie. Historia kobiety, która za pomocą swej sztuki na miarę Caravaggia dokonała zemsty na swoim gwałcicielu i która podróżowała po całej Europie jako niezależna i profesjonalna artystka.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 748

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Dedykacja

Mojemu ojcu

z czu­łym przy­mru­że­niem oka

A.L.

Przez pięć lat prze­mie­rza­łam świat w poszu­ki­wa­niu śla­dów Arte­mi­sii i Ora­zia Gen­ti­le­schich. Na końcu książki czy­tel­nik znaj­dzie histo­rię moich poszu­ki­wań, listę źró­deł, a także słow­ni­czek głów­nych postaci.

PROLOG

Czas żałoby

Londyn,

11 lutego 1639 roku

Dziób galery roz­cina gęstą mgłę nad Tamizą. Sta­tek z głu­chym łomo­tem przy­bija do nabrzeża. Ponury chór mni­chów w kapu­cyń­skich habi­tach mono­ton­nie recy­tuje pieśń za duszę umar­łych. Wśród doga­sa­ją­cych w gęstej mżawce pło­mieni setek świec czerni się ogromny kata­falk. Za balu­stradą nabrzeża zgro­ma­dził się tłum. Gapie tło­czą się rów­nież wzdłuż dywanu, po któ­rym aż do Somer­set House, sie­dziby Stu­ar­tów, stą­pać będzie kon­dukt pogrze­bowy. Sze­ściu gwar­dzi­stów wcho­dzi na trap z trumną na ramio­nach.

Z mgły wyła­nia się syl­wetka kobiety. W obszer­nym kap­tu­rze zasła­nia­ją­cym ją przed cie­kaw­skimi spoj­rze­niami kobieta podąża samot­nie za kon­duk­tem. Kim był dla niej zmarły? Mężem? Kochan­kiem? Ta kobieta opła­kuje wła­sne życie i czło­wieka, który dał mu począ­tek: swo­jego ojca.

„Cztery dni temu zmarł słynny malarz Gen­ti­le­schi, Jego Kró­lew­ska Mość wielce nad tym ubo­lewa, ubo­lewają też wszy­scy miło­śnicy sztuki, wiel­bi­ciele jego talentu”. Tak napi­sał do swego moco­dawcy agent wiel­kiego księ­cia Toska­nii w rapor­cie o wyda­rze­niach na dwo­rze króla Karola I.

W samej rze­czy – arty­sta, któ­rego cho­wają w Lon­dy­nie tego mgli­stego poranka, znany jest w całej Euro­pie. Filip IV, król Hisz­pa­nii; Ludwik XIII, król Fran­cji; papież Urban VIII… Ci wszy­scy potężni władcy oddają się modli­twom w kapli­cach ozdo­bio­nych jego malo­wi­dłami. Pra­co­wał w bazy­lice Świę­tego Pio­tra i pałacu Kwi­ry­nal­skim w Rzy­mie, w pałacu Luk­sem­bur­skim w Paryżu i w Hamp­ton Court. Od Pizy po Flo­ren­cję, od Genui do Turynu, od Paryża do Lon­dynu pozo­sta­wił po sobie dzieła na naj­wyż­szym pozio­mie. Porów­ny­wano go z Ruben­sem i van Dyc­kiem; słynni rywale prze­żyją go zale­d­wie o parę lat. Jako kato­lik i „papi­sta” wło­ski malarz nie mógł liczyć na godny swej sławy pomnik nagrobny na here­tyc­kiej ziemi. Wojna domowa – mię­dzy innymi na tle reli­gij­nym – która wkrótce dopro­wa­dzi do upadku monar­chii Stu­ar­tów i ścię­cia Karola I, już się roz­po­częła. W Lon­dy­nie sły­chać głosy potę­pie­nia monar­chy oka­zu­ją­cego zbyt wiele sym­pa­tii kato­lic­kiemu oto­cze­niu swej mał­żonki, która ponoć poprzy­się­gła, że dopro­wa­dzi do jego nawró­ce­nia.

Tego ponu­rego zimo­wego poranka męż­czyźni nio­sący trumnę ze zwło­kami Ora­zia Gen­ti­le­schiego z tru­dem prze­dzie­rają się przez wrogi tłum pury­tan. Kon­dukt przy­po­mina pro­ce­sje odby­wa­jące się w Rzy­mie: srebrne świecz­niki, kru­cy­fiksy, mon­stran­cje, reli­kwia­rze. Cały ten prze­pych na cześć „bał­wo­chwalcy”, twórcy obra­zów, który ośmie­lił się malo­wać rze­czy święte, a prze­cież ich podo­bieństw czy­nić nie wolno… cała ta uro­czy­stość wywo­łuje gniew pro­te­stan­tów i obra­zo­bur­ców.

Czarna kolumna mni­chów sunie przez park wśród fon­tann, pomię­dzy sta­tu­ami nagich kobiet, bogiń czy nimf, które król spro­wa­dził z Ita­lii.

Kro­cząc z wolna za nimi, córka mala­rza prze­cho­dzi pod usy­tu­owa­nym na zachód od pałacu gip­sowo-kar­to­no­wym łukiem trium­fal­nym. Od niego zaczyna się uro­czy­sty prze­marsz żałobny przez dzie­dzi­niec Somer­set House.

Gawiedź podą­ża­jąca za pro­ce­sją dep­cze gazony i gro­ma­dzi się pod arka­dami: chcą zoba­czyć cere­mo­nię, choć ją potę­piają. Wieść głosi, że Gen­ti­le­schi ma dostą­pić nie­zwy­kłego zaszczytu – zosta­nie pocho­wany pod ołta­rzem w kaplicy kró­lo­wej. Hen­rietta Maria Fran­cu­ska przez dzie­sięć lat nie usta­wała w wysił­kach, aż zdo­łała wymóc na swym mał­żonku zgodę na posta­wie­nie tej świą­tyni. Było to jej zwy­cię­stwo jako kobiety, jako kró­lo­wej i kato­liczki. Teraz miał tam spo­cząć nadworny malarz, kato­lik. Jego śmierć zapo­wia­dała koniec pew­nej epoki; wzbu­rze­nie ludu, które wkrótce miało dopro­wa­dzić do kró­lo­bój­stwa, do odej­ścia w nie­pa­mięć Europy pierw­szej połowy XVII wieku, Europy monar­chów opróż­nia­ją­cych pań­stwowy skar­biec dla zaspo­ko­je­nia swych wybu­ja­łych upodo­bań este­tycz­nych.

Kró­lo­wie, mini­stro­wie i papieże z mania­kal­nym nie­mal zapa­łem kolek­cjo­no­wali dzieła sztuki. Sztuka zawsze była zewnętrzną oznaką potęgi i bogac­twa, jed­nak w rękach sie­dem­na­sto­wiecz­nych mece­na­sów mala­rze i rzeź­bia­rze stali się monetą prze­tar­gową i narzę­dziami pro­pa­gandy. Ber­nini we Wło­szech, Velázquez w Hisz­pa­nii, Rubens we Flan­drii. Ceną za odstą­pie­nie tego czy innego geniu­sza mogły być tytuły i pro­win­cje, nawet wojna lub pokój. Krótko mówiąc, w roku 1639 sztuka stała się kamie­niem węgiel­nym wła­dzy, arty­sta zaś jej narzę­dziem. Któż bowiem inny mógł prze­by­wać tak bli­sko monar­chy jak malarz two­rzący jego por­tret? Jaki amba­sa­dor, jaki dyplo­mata, jaki szpieg dostą­pić mógł poufa­łej bli­skości towa­rzy­szą­cej arty­ście i jego mode­lowi? Któż tak jak arty­sta mógł pod­czas dłu­gich godzin pozo­wa­nia swo­bod­nie gawę­dzić z kró­lem i mieć w ten spo­sób moż­ność wpły­nię­cia na jego opi­nie, a kto wie, może nawet decy­zje? Któż wresz­cie łatwiej mógł się wmie­szać we wsze­la­kie intrygi zagra­nicz­nego dworu? Zarówno Rubens, jak i Velázquez peł­nili misje dyplo­ma­tyczne. Podob­nie Ora­zio Gen­ti­le­schi. W służ­bie swego kraju lub na żoł­dzie potęż­nego zle­ce­nio­dawcy – wszy­scy oni mie­wali w swych rękach losy całej Europy. Lecz tak naprawdę posłuszni byli i wierni tylko swemu powo­ła­niu: sztuce. To było wiel­kie i jedyne przed­się­wzię­cie ich życia. Rubens w jed­nym z listów nazwał malar­stwo „naj­więk­szą z przy­gód”.

Malarz Ora­zio Gen­ti­le­schi umie­rał w roku 1639 pogrą­żony w roz­pa­czy, gdyż nie zdo­łał zakoń­czyć swej misji. Muzy, które naszki­co­wał na pla­fo­nie wiel­kiego westy­bulu sie­dziby kró­lo­wej w Gre­en­wich, nie ożyją ina­czej, jak tylko w jego wyobraźni. Jego naj­więk­sze dzieło, uko­ro­no­wa­nie i dowód geniu­szu, pozo­sta­nie nie­ukoń­czone. Nie­do­sko­na­łość przed­się­wzię­cia, które miało być uwień­cze­niem i apo­te­ozą jego sztuki, zni­we­czy pracę całego życia i skaże go na zapo­mnie­nie. Tak się sta­nie, jeśli wyzwa­nia nie podej­mie istota, którą począł i ukształ­to­wał, nękał zazdro­ścią i zła­mał – jego córka Arte­mi­sia.

Kiedy umie­rał, Arte­mi­sia Gen­ti­le­schi była jesz­cze sław­niej­sza niż on sam. Pra­co­wała dla Filipa IV, króla Hisz­pa­nii, i wielu innych koro­no­wa­nych głów Europy. Była piękna, ota­czała ją atmos­fera skan­dalu. W wieku sie­dem­na­stu lat, w roku 1611, została zgwał­cona przez naj­bliż­szego współ­pra­cow­nika ojca i miała śmia­łość oskar­żyć win­nego przed try­bu­na­łem. Wyni­kiem tego był gło­śny pro­ces, po któ­rym pozo­stały setki stron zeznań świad­ków; pierw­szy wielki pro­ces o gwałt w tam­tym stu­le­ciu.

Dwa­dzie­ścia pięć lat póź­niej poeci umiesz­czą ją pośród cudów świata i będą opie­wać dosko­na­łość jej malar­stwa. W oczach współ­cze­snych ucho­dzi za jedną z naj­więk­szych mala­rek w histo­rii, być może naj­wy­bit­niej­szą. „Odna­leźć we mnie można duszę Cezara zamkniętą w sercu kobiety”, pisze sama o sobie w liście do jed­nego z mece­na­sów.

Kró­lew­scy gwar­dzi­ści pospiesz­nie zamy­kają bramę Somer­set Cha­pel. Trumna spo­czywa pod ozdo­bio­nym srebr­nymi frędz­lami bal­da­chi­mem z czar­nego weluru.

Od czasu pogrzebu Rafa­ela w Rzy­mie i Michała Anioła we Flo­ren­cji żad­nego arty­sty nie żegnano tak uro­czy­ście jak Wło­cha Gen­ti­le­schiego w Anglii. Ale nawa jest pusta, a nastrój daleki od wznio­sło­ści. W kaplicy kró­lo­wej nie widać ani kawałka kamie­nia, metalu czy drewna. Geo­me­tryczny rysu­nek kamien­nej posadzki i pla­fon – cała har­mo­nia i dosko­na­łość pro­por­cji, wszystko ukryte zostało pod zasłoną czar­nej krepy. Widać tylko dra­pe­rie i plisy, fałdy, węzły i gir­landy, a spo­śród nich w cie­niu czar­nej mate­rii biel tru­pich cza­szek. Nie­wi­dzialni muzycy into­nują skargę Dies irae. Ich oddech wywo­łuje falo­wa­nie tka­niny: to śpie­wają umarli.

U stóp kata­falku, zwró­cone ku wnę­trzu kościoła, sie­dzą dwie upiorne stiu­kowe postaci; jedna z nich dzierży kosę, a druga klep­sy­drę, jakby pozdra­wia­jąc nimi żałob­ni­ków. Na try­bu­nie widoczny jest ogromny skrzy­dlaty szkie­let roz­chy­la­jący zasłonę, za którą kryje się podobna do cie­nia syl­wetka córki Ora­zia.

Arte­mi­sia sły­szy odle­głe okrzyki tłumu wzno­szone w nie­zna­nym jej języku i przy­gląda się docze­snym szcząt­kom czło­wieka, który był naj­waż­niej­szym męż­czy­zną w jej życiu.

Przy­była z Ita­lii, odpo­wia­da­jąc na wezwa­nie starca, aby dokoń­czyć jego dzieło. Dzieło, które sygno­wane będzie: „Gen­ti­le­schi ojciec i córka”. Ojciec czy córka? Które z nich było mistrzem, a które uczniem? Oboje oddali sobie wszystko i wszystko sobie ode­brali. A teraz zapa­no­wał pomię­dzy nimi pokój, który przy­nio­sła śmierć. Arte­mi­sia wyra­ziła zgodę. Ora­zio nauczył ją wszyst­kiego, a ona przy­była, by wszyst­kie swe umie­jęt­no­ści oddać w służbę jego zamie­rze­nia.

W tam­tych cza­sach córki sta­no­wiły wła­sność swych ojców; sztuka była sprawą życia lub śmierci; pędzel i szty­let na prze­mian znaj­do­wały się w tych samych dło­niach… Oboje gotowi byli na wszystko, by dowieść wyż­szo­ści swego talentu. Oboje z całej duszy pra­gnęli wza­jem­nie swego końca. Ojco­bój­stwo? Kazi­rodz­two?

Odpro­wa­dza­jąc ojca na miej­sce wiecz­nego spo­czynku, koń­cząc jego dzieło, Arte­mi­sia zamyka pętlę prze­zna­cze­nia. Będzie dalej malo­wać, ale sztuka i życie są już za nią. Jej „naj­więk­sza z przy­gód” koń­czy się tutaj, w Lon­dy­nie, w lutym 1639 roku.

CZĘŚĆ PIERWSZA

Największa z przygód

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Zuzanna i starcy

Rzym w czasach Caravaggia

lata 1599–1611

1.

Plac przy moście Świętego Anioła

11 września 1599 roku

Jaskrawe świa­tło sło­neczne ośle­piało zgro­ma­dzone tysiące gapiów, w tuma­nach kurzu roz­cho­dził się kwa­śny zapach potu. Wszy­scy jed­nak chcieli zoba­czyć jak naj­wię­cej! Naprze­ciwko sza­fotu słońce roz­pa­lało do bia­ło­ści kopułę waty­kań­skiej bazy­liki; w jego świe­tle mar­mur wiel­kich posą­gów apo­sto­łów Pio­tra i Pawła wyda­wał się jesz­cze biel­szy. Jeden święty dzier­żył w dłoni miecz męczeń­stwa, drugi zaś klu­cze do raju.

Roz­go­rącz­ko­wana, pod­nie­cona gawiedź stło­czyła się na nabrze­żach Tybru, zapeł­niła też barki chy­bo­czące się nie­bez­piecz­nie u błot­ni­stych brze­gów rzeki. Dachy domów czarne od tłumu gapiów gro­ziły w każ­dej chwili zawa­le­niem. Nie zwa­ża­jąc na nie­zno­śny upał, dzieci i kobiety prze­py­chały się przy oknach, na tara­sach i log­giach. Nawet kory­ta­rze wię­zienne, strzel­nice Tor di Nona i blanki zamku Świę­tego Anioła aż roiły się od więź­niów, któ­rym pozwo­lono uczest­ni­czyć w tym spet­ta­colo edi­fi­cante. Pojazdy ary­sto­kra­cji zablo­ko­wały ulice i place całej dziel­nicy; aż do bazy­liki Świę­tego Jana na Late­ra­nie. Było to prze­cież przed­sta­wie­nie odgry­wane spe­cjal­nie z myślą o niej…

Wła­śnie bowiem miało nastą­pić uni­ce­stwie­nie jed­nej z naj­więk­szych rzym­skich rodzin, fami­lii Cen­cich, któ­rej wszy­scy żyjący przed­sta­wi­ciele zostali ska­zani za zabój­stwo: troje dzieci i druga żona patry­cju­sza Fran­ce­sca Cen­ciego dopu­ścili się mor­der­stwa, ude­rza­jąc go wie­lo­krot­nie młot­kiem w głowę. Zbrodni doko­nali z ini­cja­tywy rodzo­nej córki ofiary – Beatrice Cenci. Ojco­bój­stwo popeł­nione przez osiem­na­sto­let­nią dziew­czynę.

Co prawda szla­chetne pocho­dze­nie dawało im prawo do nie­jako „pry­wat­nego” wyko­na­nia wyroku, czyli deka­pi­ta­cji w zaci­szu wię­zien­nego dzie­dzińca, ale zarzą­dza­jąc egze­ku­cję publiczną wszyst­kich człon­ków rodziny i pod­da­jąc wszyst­kich – także kobiety – naj­okrut­niej­szym tor­tu­rom, papież prze­ka­zy­wał moż­nym pewne prze­sła­nie…

W związku ze zbli­ża­ją­cym się jubi­le­uszem roku 1600, który – jak się spo­dzie­wano – miał przy­cią­gnąć do Wiecz­nego Mia­sta pół miliona piel­grzy­mów, papież Kle­mens VIII pra­gnął, by Rzym stał się przy­kła­dem nowego porządku, by w oczach całego świata obja­wił się jako ucie­le­śnie­nie wzorca rzą­dów spra­wo­wa­nych zgod­nie z pewną myślą poli­tyczną. Papież nie był bowiem wyłącz­nie ducho­wym przy­wódcą chrze­ści­jań­stwa: był także cał­ko­wi­cie docze­snym suwe­re­nem i monar­chą abso­lut­nym, zarzą­dza­ją­cym roz­le­głymi dome­nami kościel­nymi poło­żo­nymi w środ­ko­wych Wło­szech, od Adria­tyku po Morze Śród­ziemne. Musiał więc na podo­bień­stwo innych wład­ców – a może nawet z jesz­cze więk­szym zde­cy­do­wa­niem – prze­ła­mać tra­dy­cję samo­woli, gwałtu i okru­cień­stwa potęż­nych feu­da­łów pano­szą­cych się w pod­le­głych mu pań­stwach. Zbrod­nia popeł­niona przez Beatrice Cenci dostar­czyła po temu odpo­wied­niej oka­zji. Po sobo­rze try­denc­kim poja­wił się nowy rodzaj wymiaru spra­wie­dli­wo­ści, mający nie tylko wymie­rzać karę za popeł­nione zło, ale rów­nież mu zapo­bie­gać; nie miało to jed­nak zbyt wiele wspól­nego z samą spra­wie­dli­wo­ścią.

Nikt z widzów tłum­nie zgro­ma­dzo­nych w ten upalny dzień na moście Świę­tego Anioła nie miał wąt­pli­wo­ści co do tego, że mar­kiz Cenci – ofiara zbrodni, którą papież dziś wła­śnie miał napięt­no­wać, przy­kład­nie karząc zabój­ców – otóż że mar­kiz nale­żał wła­śnie do tej kasty ary­sto­kra­tów, zwy­rod­nia­łych i krwio­żer­czych tyra­nów, któ­rych swo­body Kle­mens VIII chciał ukró­cić. W wieku szes­na­stu lat Beatrice została uwię­ziona w for­tecy, była bita i gwał­cona przez wła­snego ojca. Zabi­ja­jąc go, dziew­czyna po pro­stu pomściła utratę swo­jego honoru. Taka przy­naj­mniej pano­wała powszechna opi­nia. Ojciec Kościoła jed­nak spo­glą­dał wyżej i dalej. Potrze­bo­wał głowy tej dziew­czyny dla dobra Wiecz­nego Mia­sta. Odmó­wił więc wysłu­cha­nia jej adwo­ka­tów, a nawet zelżył ich gru­biań­sko dla­tego tylko, że zechcieli pod­jąć się jej obrony. Cóż, zakro­jone na wielką skalę przed­się­wzię­cie, jakim było ukoń­cze­nie deko­ra­cji bazy­liki Świę­tego Pio­tra, pocią­gało za sobą ogromne koszty. Był rok 1599, zbli­żał się Jubi­le­usz, a skar­biec świe­cił pust­kami… Kon­fi­sku­jąc dobra Cen­cich, Kle­mens VIII zamie­rzał ukoń­czyć kaplicę Kle­men­tyń­ską, w któ­rej spo­czy­wały docze­sne szczątki jego świę­tego patrona. W pen­den­ty­wach jed­nej z małych kopuł bazy­liki, o kilka metrów od bez­cen­nych reli­kwii naj­bliż­szego towa­rzy­sza Chry­stusa, pierw­szego Ojca Kościoła, naj­póź­niej pod koniec roku 1600 zalśnią mozaiki, nad któ­rymi tru­dziło się już ponad pięć­dzie­się­ciu arty­stów.

Cały ten zespół, podob­nie jak wszy­scy mala­rze z dziel­nicy arty­stów, tło­czył się na moście. Co wię­cej, prze­py­chali się, by dotrzeć jak naj­bli­żej sza­fotu, z taką nie­cier­pli­wo­ścią i gor­li­wo­ścią, że pomy­śleć by można, iż całą tę kon­fra­ter­nię cechuje szcze­gólne okru­cień­stwo. W rze­czy­wi­sto­ści powo­do­wał nimi po pro­stu dobrze pojęty obo­wią­zek zawo­dowy:

„Aby przed­sta­wiać męczen­ni­ków, bądź­cie obecni przy wyko­na­niu kary śmierci. Aby oddać cier­pie­nia pierw­szych chrze­ści­jan, przy­glą­daj­cie się gestom ska­za­nych na śmierć. Notuj­cie w pamięci wyraz ich twa­rzy, kiedy wstę­pują na sza­fot, ich bla­dość, prze­wra­ca­nie oczyma, a nawet marsz­cze­nie brwi…” – tego wła­śnie nauczały ówcze­sne trak­taty o malar­stwie.

Arty­ści, któ­rzy opła­cili roczną składkę w Acca­de­mia di San Luca, Aka­de­mii Świę­tego Łuka­sza, sie­dzi­bie sto­wa­rzy­sze­nia mala­rzy, otrzy­mali spe­cjalne zezwo­le­nie, które oka­zy­wali teraz – poje­dyn­czo lub całymi gru­pami – straż­ni­kom pil­nu­ją­cym porządku, a ci pro­wa­dzili ich na naj­lep­sze miej­sca. I tak w pierw­szym rzę­dzie ujrzeć można było fawo­ryta kar­dy­nała del Monte, krę­pego i nie­wy­so­kiego mło­dzieńca o ciem­nych wło­sach, Miche­lan­gela Meri­siego da Cara­vag­gio. Jego mece­nas wła­śnie uzy­skał dlań wspa­niałe zamó­wie­nie: Powo­ła­nie Świę­tego Mate­usza oraz Męczeń­stwo Świę­tego Mate­usza dla jed­nej z kaplic kościoła San Luigi dei Fran­cesi. Rywale Cara­vag­gia zży­mali się i szep­tali mię­dzy sobą, że malarz odwie­dzał lochy Corte Savella w minio­nym tygo­dniu… i to przez pro­tek­cję! Aby móc spo­koj­nie naszki­co­wać rysy Beatrice, otrzy­mał pozwo­le­nie, by malo­wać ją w jej celi jako Judytę czy też Świętą Kata­rzynę. Pozo­stali zaś mają zado­wo­lić się tym, co wkrótce uda im się doj­rzeć. Będą musieli uchwy­cić w pospiesz­nie nary­so­wa­nym szkicu jej twarz, jej cier­pie­nie – i to w tym upale, w tym smro­dzie! Na to wła­śnie uskar­żał się gło­śno dawny nauczy­ciel Cara­vag­gia, znany z ele­gan­cji Cava­liere d’Arpino, który wciąż nie mógł prze­bo­leć, że genialny uczeń tak dalece go prze­ści­gnął… Bądź co bądź prze­wo­dził zespo­łowi arty­stów ozda­bia­ją­cych tran­sept Świę­tego Jana na Late­ra­nie, pierw­szej bazy­liki rzym­skiej i oso­bi­stej die­ce­zji papieża. To jemu nale­żało się prawo wyko­na­nia por­tretu Beatrice Cenci!

Obok tej słyn­nej postaci, u samych stóp sza­fotu, stał męż­czy­zna w śred­nim wieku, rów­nież znany w Rzy­mie: malarz Ora­zio Gen­ti­le­schi. Był on jed­nym z pro­te­go­wa­nych mon­si­gnore Pie­tra Aldo­bran­di­niego, naj­po­tęż­niej­szego z pra­ła­tów kurii rzym­skiej. Odróż­niał się od kon­fra­trów pro­stym ubio­rem; poza tym widać go było z daleka, ponie­waż na jego szczu­płych ramio­nach sie­działo dziecko. Była to sze­ścio­let­nia dziew­czynka, któ­rej malarz wła­śnie obja­śniał pro­gram owego „budu­ją­cego wido­wi­ska”. Pod­czas gdy opo­wia­dał jej o szcze­gó­łach pro­cesu i prze­wi­dy­wa­nych tor­tu­rach, które cze­kają ska­zań­ców, przez tłum prze­ci­skał się pewien młody, nikomu nie­znany męż­czy­zna; prze­my­kał się na tyle zręcz­nie, że wkrótce zdo­łał się wmie­szać w grupkę naj­słyn­niej­szych arty­stów, zwra­ca­jąc się do nich jak do sta­rych zna­jo­mych. Przed­sta­wił się jako Ago­stino Tassi, malarz. Mówił, że on także mógłby nama­lo­wać Beatrice Cenci w wię­zie­niu, spę­dził tam bowiem krótki czas w marcu. Miał wów­czas dwa­dzie­ścia jeden lat i powró­cił wła­śnie z Flo­ren­cji. Został aresz­to­wany w dziel­nicy arty­stów tuż po powro­cie do Rzymu, który był jego mia­stem rodzin­nym. Oskar­żono go o obrazę, pobi­cie i zra­nie­nie pew­nej kur­ty­zany, która odmó­wiła mu swych wdzię­ków. Śmie­jąc się, opo­wia­dał, jak to jej „dogo­dził”. Sprawy posu­nęły się dość daleko, jako że pró­bo­wał kil­ka­krot­nie ugo­dzić kobietę nożem, ubli­ża­jąc jej przy tym okrop­nie. Sąsie­dzi w zezna­niach z lubo­ścią powta­rzali jego słowa: „Dziwko, zdziro, wywłoko, wyleję ron­del pełen łajna na twój pysk! Niech­że cię bat katow­ski wydup­czy! Już ja cię nadzieję na mój pędzel!”.

W dziel­nicy arty­stów nie było to niczym nad­zwy­czaj­nym. Pon­ty­fi­kalny wymiar spra­wie­dli­wo­ści trak­to­wał podobne beze­ceń­stwa dość pobłaż­li­wie; akta pro­ce­sów, pro­to­koły prze­słu­chań i raporty poli­cyjne dostar­czają nam roz­licz­nych przy­kła­dów podob­nych scen. W XVII wieku wyra­żano się w spo­sób dosadny i soczy­sty.

Dużo poważ­niej­szą sprawą w wypadku mło­dego Ago­stina Tas­siego, aresz­to­wa­nego w marcu roku 1599, był nóż, naszki­co­wany zresztą na mar­gi­ne­sie raportu przez któ­re­goś z urzęd­ni­ków pro­wa­dzą­cych śledz­two. W Rzy­mie nosze­nie broni było zaka­zane. Nie­mniej uliczki dziel­nicy arty­stów nale­żały do naj­nie­bez­piecz­niej­szych miejsc ówcze­snej Europy. Noce zaś w Wiecz­nym Mie­ście były naj­gwał­tow­niej­sze i naj­bar­dziej gorącz­kowe w świe­cie chrze­ści­jań­skim. Natłok męż­czyzn róż­nych naro­do­wo­ści gru­pu­ją­cych się w bandy pro­wa­dził do wsze­la­kiego rodzaju zamie­szek. Burz­liwe prze­miany zacho­dzące w poli­tyce euro­pej­skiej znaj­do­wały tu swoje odbi­cie w bój­kach pomię­dzy kla­nami, a emo­cje wzma­gała ponadto zawo­dowa zawiść. Każ­dego wie­czoru mala­rze z rywa­li­zu­ją­cych ugru­po­wań Fran­cu­zów i Hisz­pa­nów krzy­żo­wali ze sobą szpady ku ucie­sze miej­sco­wych – Wło­chów, któ­rzy z kolei mor­do­wali się nawza­jem bez lito­ści: Toskań­czycy prze­ciwko Boloń­czy­kom, Neapo­li­tań­czycy prze­ciwko miesz­kań­com Rzymu. Ofi­cjal­nie jed­nak nikomu, kto nie był szlach­ci­cem, nie wolno było prze­cha­dzać się ze szpadą u boku, z wyjąt­kiem osób mają­cych spe­cjalne zezwo­le­nie opie­czę­to­wane stem­plem pre­fek­tury. Biada temu, kogo pachoł­ko­wie pochwy­ci­liby ze szty­le­tem w kie­szeni…

Ponadto Ago­stino Tassi miał pecha, gdyż został schwy­tany na gorą­cym uczynku w nocy i w towa­rzy­stwie pro­sty­tutki. Było ich w ówcze­snym Rzy­mie tak wiele, że papieże pró­bo­wali ogra­ni­czyć ich dzia­łal­ność do zamknię­tej, poło­żo­nej nad Tybrem dziel­nicy Ortac­cio di Ripetta. Miej­sce to znaj­do­wało się o kil­ka­set metrów od dziel­nicy arty­stów i rzecz jasna swa­wolne nie­wia­sty wymy­kały się ze swego getta, by krą­żyć po oko­licz­nych ulicz­kach. O ile jed­nak ich obec­ność w dzień była tole­ro­wana, o tyle po zacho­dzie słońca obo­wią­zy­wał je surowy zakaz poja­wia­nia się poza wyzna­czo­nym kwar­ta­łem. Dzwony na Ave Maria wybi­jały godzinę, po któ­rej na mia­sto wycho­dziły groźne oddziały pachoł­ków kry­ją­cych twa­rze pod kap­tu­rami brą­zo­wych płasz­czy. Mimo to mala­rze, pro­sty­tutki i zabi­jaki snuli się zbroj­nymi ban­dami po mie­ście, od obe­rży do bur­delu, od pra­cowni do tawerny. Mia­sto liczyło nie­spełna sto tysięcy miesz­kań­ców, ale znaczną ich część sta­no­wili mło­dzi, nie­żo­naci męż­czyźni obcego pocho­dze­nia, wojow­ni­czy i pełni ambi­cji… Jak w takich warun­kach utrzy­mać spo­kój i porzą­dek? Wzro­stowi prze­stęp­czo­ści przy­słu­żyła się też wielka liczba „stref bez­kar­no­ści”, czyli miejsc, do któ­rych straż miej­ska nie miała prawa wstępu. Tak więc zbrod­nia­rze przede wszyst­kim szu­kali schro­nie­nia w kościo­łach – a było ich ponad czte­ry­sta – i zło­dzieje czy zabójcy czę­sto w razie koniecz­no­ści korzy­stali z nie­ty­kal­no­ści któ­re­goś ze świę­tych przy­byt­ków. Do tego docho­dziły szpi­tale, hospi­cja, klasz­tory i tery­to­ria wszyst­kich pała­ców kar­dy­nal­skich. Ponadto ucieczki można było szu­kać u niektó­rych rodzin szla­chec­kich, a także w obrę­bie murów amba­sad, gdzie przed­sta­wi­ciele każ­dego z kra­jów rzą­dzili się swymi pra­wami, zgod­nie z wła­sną jurys­dyk­cją i pod strażą sobie tylko pod­le­głych zbroj­nych. Papie­scy pachoł­ko­wie musieli więc chwy­tać win­nych na gorą­cym uczynku, co uspra­wie­dli­wia nie­jako ich stra­te­gię pręd­kiego prze­miesz­cza­nia się, pochop­nego doko­ny­wa­nia aresz­to­wań, a także nosze­nie spe­cy­ficz­nych uni­for­mów i obszer­nych płasz­czy w kolo­rze mroku…

W marcu poprzed­niego roku zda­rzył się cud i papie­ski wymiar spra­wie­dli­wo­ści puścił wolno Ago­stina Tas­siego, nie ska­zu­jąc go nawet na bani­cję z Rzymu! Wymie­rzono tylko karę tor­tury sznura: został zawie­szony za ręce zwią­zane na ple­cach kilka metrów nad zie­mią. Wisiał tak przez pół godziny na rogu via del Corso i via dei Greci, w samym sercu dziel­nicy arty­stów. Była to zwy­kła kara dla mąci­cieli porządku publicz­nego; powo­do­wała zwich­nię­cie sta­wów bar­ko­wych, nie wywo­łu­jąc jed­nak trwa­łego oka­le­cze­nia. Kle­mens VIII bar­dzo trosz­czył się o porzą­dek w mie­ście, pod­le­gły mu wymiar spra­wie­dli­wo­ści nie­zwy­kle surowo trak­to­wał podej­rza­nych i okrut­nie roz­pra­wiał się z win­nymi. Wła­śnie pro­ces rodziny Cen­cich, któ­rym zaab­sor­bo­wani byli wszy­scy przed­sta­wi­ciele wymiaru spra­wie­dli­wo­ści, spo­wo­do­wał, że w wypadku Ago­stina zapadł sto­sun­kowo łagodny wyrok. Nie mówiono o niczym innym, jak tylko o kaźni patry­cju­szow­skiej fami­lii: obu synów, córki, maco­chy – podej­rza­nych o zamor­do­wa­nie ojca i męża. Naj­wię­cej zaś mówiono o Beatrice, kazi­rod­czej ojco­bój­czyni…

Roz­py­cha­jąc się łok­ciami, Ago­stino Tassi przedarł się aż do stopni, po któ­rych wstą­pić miała ska­zana. Zna­lazł się u stóp sza­fotu tuż obok mala­rza Ora­zia Gen­ti­le­schiego, który wła­śnie pró­bo­wał posta­wić córeczkę na ziemi, ponie­waż – jak mówił – była za ciężka. Dziew­czynka jed­nak opie­rała się zawzię­cie. Trzy­mała się z całych sił, bła­ga­jąc ojca, by pozwo­lił jej zostać jesz­cze przez chwilę na jego ramio­nach.

– Mała ma rację – zauwa­żył Ago­stino. – Z dołu nic nie zoba­czy… Chcesz, to ja cię pod­niosę?

Dziecko odwró­ciło się od niego bez słowa.

Ora­zio pochy­lił się, chwy­cił ją obiema rękami wpół i posta­wił sta­now­czo na ziemi.

Z nagła tłum zgro­ma­dzony nad Tybrem poru­szył się, zafa­lo­wał, barki na rzece zako­ły­sały się, ciżba naparła na balu­strady bal­ko­nów, nabrzeży i mostu; ci, któ­rzy stali z przodu – pierw­sze dzie­sięć rzę­dów – zostali pchnięci na kor­don żoł­nie­rzy.

O kilka metrów od sza­fotu ujrzano czte­rech mni­chów z brac­twa zaj­mu­ją­cego kościół San Gio­vanni Decol­lato, odzia­nych w czarne habity pokut­ni­cze z gru­bej wełny i kap­tury zasła­nia­jące twa­rze. Wle­kli ze sobą z kaplicy Ska­zań­ców mał­żonkę ojca Beatrice, wspól­niczkę ojco­bój­stwa i świadka kazi­rodz­twa. Miała umrzeć pierw­sza. Nie­wia­sta szła, zata­cza­jąc się mię­dzy dwoma sze­re­gami pachoł­ków; pew­nie by upa­dła, gdyby dwaj mnisi nie chwy­cili jej pod ramiona. Trzeci szep­tał jej na ucho, napo­mi­na­jąc, by god­nie podą­żała na spo­tka­nie swego losu. Czwarty trzy­mał przed jej twa­rzą, tak jakby poka­zy­wał jej lustro, drew­nianą tabliczkę zasła­nia­jącą sza­fot. Na tabliczce nama­lo­wany był wize­ru­nek obcię­tej głowy Świę­tego Jana Chrzci­ciela na srebr­nej tacy. Wszystko to na próżno jed­nak: na widok topora i kata ocze­ku­ją­cego na pod­wyż­sze­niu ska­zana zemdlała. Na sza­fot wcią­gnięto ją nie­przy­tomną, a gdy mnisi odstą­pili, kobieta padła bez czu­cia. Nici z wido­wi­ska, zwy­czajna rzeź. Praw­dziwy dra­mat miał się dopiero ode­grać: z wrót kaplicy wyło­niła się teraz syl­wetka Beatrice; dziew­czyna szła szyb­kim kro­kiem, nie­pod­trzy­my­wana przez nikogo. Całe mia­sto zawrzało. Litość, podziw, gniew – zda­wało się, że cały Rzym, począw­szy od pała­ców, skoń­czyw­szy na wię­zie­niach, podziela te same uczu­cia.

Te same – może tylko z wyjąt­kiem grupy zgro­ma­dzo­nych pod sza­fo­tem mala­rzy, któ­rzy zacho­wali mil­cze­nie. Szki­co­wali pośpiesz­nie i lękali się jedy­nie, że nie zdo­łają uchwy­cić rysów ska­za­nej. Choć bowiem egze­ku­cje zda­rzały się czę­sto – trzy, cztery, a nawet pięć tygo­dniowo w roku poprze­dza­ją­cym Jubi­le­usz – nieczę­sto zda­rzało się oglą­dać wyko­na­nie wyroku śmierci na kobie­cie tak szla­chet­nego uro­dze­nia, tak pięk­nej i mło­dej… Była wła­ści­wie jesz­cze dziec­kiem, a mówiono, że nie­zwy­kle dziel­nie znio­sła dzie­wię­cio­go­dzinne tor­tury. Wszy­scy obecni uwa­żali ją za nie­winną. W tej dziew­czy­nie, która tak śmiało szła na spo­tka­nie śmierci, wypro­sto­wana i pewna sie­bie, modląc się do Boga i prze­kli­na­jąc papieża, lud rzym­ski dopa­try­wał się odwagi, z jaką umarły Święta Kata­rzyna, Święta Urszula, Święta Cecy­lia – wszyst­kie te męczen­nice, które kontr­re­for­ma­cja pole­cała pamięci kato­li­ków poprzez pędzle chrze­ści­jań­skich mala­rzy…

Zapa­dła cisza. Dziew­czyna poło­żyła głowę na pieńku. Ujrzano, jak kat wznosi ramiona, i ostrze topora zalśniło w słońcu. Wszyst­kie spoj­rze­nia zwró­cone były w tym samym kie­runku: słońce, topór i kopuła Świę­tego Pio­tra. Topór opadł. Dał się sły­szeć głu­chy dźwięk ostrza ude­rza­ją­cego o pie­niek.

Coś poto­czyło się aż do skraju pod­wyż­sze­nia. Dłu­gie czarne włosy, spięte chu­stą, roz­sy­pały się zalane krwią… Tłum poru­szył się, z ust widzów dobył się krzyk prze­ra­że­nia, krzyk lito­ści i nie­na­wi­ści na widok ucię­tej głowy dziew­czyny, ofiary ojcow­skiej tyra­nii, męczen­nicy papie­skiej nie­pra­wo­ści.

Pośród mala­rzy z bli­ska napa­wa­ją­cych się wido­wi­skiem znaj­do­wały się dwie osoby, które nie zamarły w osłu­pie­niu: ojciec i córka. Ora­zio Gen­ti­le­schi i mała Arte­mi­sia.

Nie cze­ka­jąc końca kaźni – a miano jesz­cze uśmier­cić star­szego brata Beatrice, poćwiar­to­wać jego zwłoki i wysta­wić szczątki na cztery wia­try – Ora­zio prze­py­chał się przez tłum, cią­gnąc dziecko za sobą.

Miał wów­czas trzy­dzie­ści pięć lat, żonę i czworo małych dzieci; naj­młod­sze wła­śnie przy­szło na świat. Sześć gąb do wyży­wie­nia. Gen­ti­le­schi opu­ścił Pizę jako naj­młod­sze dziecko rodziny złot­ni­ków i udał się do Rzymu. Już od nie­mal ćwierć wieku pra­co­wał tu jako minia­tu­rzy­sta i meda­lier. Brał co prawda udział we wszyst­kich wiel­kich arty­stycz­nych przed­się­wzię­ciach, teraz także nale­żał do zespołu kie­ro­wa­nego przez d’Arpina w bazy­lice Świę­tego Jana na Late­ra­nie, nie powo­dziło mu się jed­nak naj­le­piej – aż do wrze­śnia roku 1599. Dzięki pośred­nic­twu nie­ja­kiego Cosima Quor­lego – jed­nego z papie­skich inten­den­tów i dale­kiego krew­nego, Toskań­czyka, podob­nie jak Kle­mens VIII i Ora­zio Gen­ti­le­schi – malarz otrzy­mał zamó­wie­nie na ozdo­bie­nie gale­rii kościoła San Nicola in car­cere; świą­ty­nią opie­ko­wał się kar­dy­nał Pie­tro Aldo­bran­dini, bra­ta­nek i naj­bliż­szy współ­pra­cow­nik papieża.

Pie­tro Aldo­bran­dini był także krew­nym ska­za­nej Beatrice Cenci, jej opie­ku­nem; to on miał się zwró­cić do papieża z ostat­nią prośbą o jej uła­ska­wie­nie. Nie spo­sób stwier­dzić, czy kar­dy­nał wsta­wił się w jej spra­wie z takim zapa­łem, jak utrzy­my­wał. Był papie­skim fawo­ry­tem, a Kle­mens VIII zamie­rzał uczy­nić go jed­nym z głów­nych bene­fi­cjan­tów egze­ku­cji rodziny Cen­cich. Kilka nale­żą­cych do Cen­cich zam­ków i nie­które ich zie­mie były prze­wi­dziane dla niego…

Był to być może akt skru­chy, gest żalu – a może kar­dy­nał uczy­nił to z jakie­goś innego powodu, w każ­dym razie kościelny dostoj­nik zle­cił mala­rzowi, który miał pra­co­wać w San Nicola, stwo­rze­nie fre­sku na nowej gale­rii, przed­sta­wia­ją­cego świętą o rysach tej, któ­rej głowa spa­dła tego ranka. Otóż pod głów­nym ołta­rzem sta­rego kościoła, któ­rym opie­ko­wał się Pie­tro Aldo­bran­dini, spo­czy­wał praw­dziwy skarb: reli­kwie trojga męczen­ni­ków, dwóch braci i sio­stry, umę­czo­nych w Rzy­mie za cza­sów Dio­kle­cjana. Bra­cia zostali ścięci, sio­stra udu­szona. Tą świętą – palec boży, iro­nia losu, zbieg oko­licz­no­ści? – była Święta Beatry­cze! Mala­rzem zaś – Ora­zio Gen­ti­le­schi.

2.

Więzienie Corte Savella, sala kancelarii

cztery lata później, 12 września 1603 roku

Orazio, synu Gio­vana Bat­ti­sty, rodem z Pizy… Zechciej­cie powie­dzieć nam, w jaki spo­sób i z jakiej przy­czyny zna­leź­li­ście się w wię­zie­niu.

Ora­zio Gen­ti­le­schi, niski, wysu­szony męż­czy­zna o moc­nych nogach, postą­pił krok ku dłu­giemu sto­łowi, za któ­rym sie­dzieli zastępca sędziego kurii rzym­skiej oraz zastępca pro­ku­ra­tora Pań­stwa Kościel­nego.

– Aresz­to­wano mnie dziś rano w moim domu z nie­zna­nej mi przy­czyny.

Miał na sobie pro­sty brą­zowy kaftan i baweł­niane poń­czo­chy w tym samym kolo­rze. Mroczna, ano­ni­mowa syl­wetka tych wszyst­kich noc­nych wędrow­ców Rzymu, któ­rzy chcieli się skryć w ciem­no­ściach przed papie­skimi pachoł­kami.

– Czy umie­cie pisać?

– Umiem, lecz nie za dobrze.

Mówił naj­czyst­szym dia­lek­tem toskań­skim, który stał się ofi­cjal­nym języ­kiem w Rzy­mie. Pospól­stwo mie­szało ów język z rodzimą gwarą, tym­cza­sem jego akcent, spo­sób bycia i maniery mogły stwa­rzać wra­że­nie, że czło­wiek ten otarł się o wyż­sze sfery. Nic jed­nak podob­nego: żył z pracy wła­snych rąk. Końce pal­ców miał zażół­cone od ole­jów, resztki pig­men­tów za paznok­ciami nie pozo­sta­wiały żad­nych wąt­pli­wo­ści co do jego pro­fe­sji. Miał jed­nak w sobie coś wład­czego, mści­wego, w jego twa­rzy malo­wał się jakby nie­po­kój czy wzbu­rze­nie, co nada­wało jego spoj­rze­niu pewną cięż­kość i wywo­ły­wało mimo­wolny sza­cu­nek.

Gdy tego ranka przy­pro­wa­dzono go do Corte Savella, sol­dano od razu przy­dzie­lił go do kwa­tery więź­niów zamoż­niej­szych. W rzym­skich wię­zie­niach zatrzy­ma­nych nie roz­miesz­czano według wagi doko­na­nych prze­stępstw ani cię­żaru rzu­ca­nych na nich oskar­żeń, lecz wedle sta­tusu spo­łecz­nego. Dzie­lili się więc na poveri, non poveri i vec­chi – bied­nych, zamoż­nych oraz sta­rych.

W prak­tyce ozna­czało to, że przez cały okres uwię­zie­nia Ora­zio Gen­ti­le­schi musiał sam pokry­wać koszty swego utrzy­ma­nia. Pła­cił więc za wyży­wie­nie, bie­li­znę, usługi bal­wie­rza oraz pral­nię. Sam też musiał zapew­nić sobie mate­rac i pościel. Gdyby nie miał rodziny – żony, która mogła dostar­czać posiłki do kan­ce­la­rii, i dzieci, które mogły przy­nieść mu łóżko – wów­czas koszty jego zatrzy­ma­nia obcią­ży­łyby oskar­ży­cieli. Jed­nak w jego wypadku naj­wy­raź­niej kwe­stia taka nie powstała. Pachoł­ko­wie zapro­wa­dzili go pro­sto z domo­stwa na via del Babu­ino do jed­nej z cel poło­żo­nych na niż­szym pię­trze wię­zie­nia, gdzie znaj­do­wały się odcięte od świata ciem­nice prze­zna­czone dla osób ocze­ku­ją­cych pro­cesu.

Jedy­nym uroz­ma­ice­niem jego samot­no­ści były prze­słu­cha­nia odby­wa­jące się w małej, bie­lo­nej wap­nem sali z kru­cy­fik­sem na ścia­nie i dłu­gim sto­łem. Stąd sły­chać było głosy roz­le­ga­jące się na dzie­dzińcu, dzwon wię­zien­nej kaplicy, hałasy dobie­ga­jące z jadalni – odgłosy kwa­tery pośred­niej, zamiesz­ka­nej przez więź­niów przy­go­to­wu­ją­cych swą obronę. Ora­zio spo­dzie­wał się, że prze­słu­cha­nie pozwoli mu wresz­cie się dowie­dzieć, z jakiego powodu spa­dło nań to nie­szczę­ście.

– Gdy­by­ście zoba­czyli swoje pismo, roz­po­zna­li­by­ście je?

– Sądzę, że tak.

Trzy­mał się pro­sto, ramiona skrzy­żo­wał na wątłej piersi i śmiało spo­glą­dał na swych sędziów. Jed­nak drże­nie dłu­giego pióra zdo­bią­cego trzy­many prze­zeń w ręce beret zdra­dzało naj­wyż­sze wzbu­rze­nie.

– Czy widzie­li­ście już kiedy ten list?

Rzu­cił nie­spo­koj­nie okiem na kawa­łek papieru. Jego zbyt wąskie i zbyt wykrzy­wione usta pozo­stały ści­śnięte. Mógł mieć czter­dzie­ści lat… Ora­zio Gen­ti­le­schi nale­żał do tego rodzaju męż­czyzn, któ­rzy wydają się przed­wcze­śnie posta­rzali, ich rysy zmie­niają się nie­po­strze­że­nie. Przy­cięta ciemna bródka led­wie skry­wała blade policzki i mocno zbu­do­waną szczękę zna­mio­nu­jącą silną wolę. W sucho­ści tej twa­rzy był jakiś ogień, w całej syl­wetce gorącz­kowe napię­cie. Męż­czy­zna jed­nak pil­no­wał się bacz­nie, a miał ku temu waż­kie powody! Nie skła­mał, mówiąc przed chwilą, że nie­znane mu są pod­stawy jego uwię­zie­nia. Była to wów­czas jedna z naj­waż­niej­szych zasad pro­wa­dze­nia śledz­twa: oskar­żony miał nie wie­dzieć, o co go oskar­żano. Gen­ti­le­schi był zaś tym bar­dziej nie­ufny, że jak dotąd nie miał jesz­cze do czy­nie­nia z rzym­skimi wię­zie­niami.

Prawdę mówiąc, jest to dość nie­zwy­kłe. Jak to się stało, że aż do czter­dzie­stego roku życia Ora­zio Gen­ti­le­schi nie miał nic wspól­nego z wymia­rem spra­wie­dli­wo­ści? Ani jed­nego aresz­to­wa­nia? Nie wnie­siono prze­ciw niemu żad­nej skargi? Nie było żad­nego pro­cesu?

Oczy­wi­ście pobyty w Tor di Nona, Corte Savella lub w zamku Świę­tego Anioła nie były czymś nie­odwo­łal­nym, ale mało któ­remu mala­rzowi uda­wało się unik­nąć wię­zie­nia lub choćby drob­nych zatar­gów z wymia­rem spra­wie­dli­wo­ści. Wygląda na to, że miesz­kańcy dziel­nicy arty­stów byli śro­do­wi­skiem wyjąt­kowo skłon­nym do pie­niac­twa i zara­zem kry­mi­no­gen­nym. Długi i uzna­nie dłu­gów, najmy i pod­najmy, zakupy, wymiany, dona­cje, opro­te­sto­wa­nia, odwo­ła­nia – naj­błah­sze z podej­mo­wa­nych przez nich dzia­łań obwa­ro­wy­wane były kon­trak­tem pod­pi­sy­wa­nym w obec­no­ści przed­sta­wi­cieli prawa. Spę­dzali więc mnó­stwo czasu u nota­riu­szy, a przy pierw­szym lep­szym spo­rze natych­miast wno­sili skargę, po któ­rej nie­uchron­nie nastę­po­wał pro­ces.

Nie­mniej w aktach nie znaj­du­jemy nawet wzmianki o Ora­ziu Gen­ti­le­schim. Ani u nota­riu­szy, ani w rapor­tach poli­cyj­nych, ani nawet w spi­sy­wa­nych przez medy­ków pro­to­ko­łach doty­czą­cych ran­nych, któ­rzy zgło­sili się do szpi­tala w nocy. A więc ani jed­nej bójki? Żad­nej pija­tyki? Czyżby Ora­zio Gen­ti­le­schi był osob­ni­kiem tak łagod­nym i poboż­nym? Przed­sta­wi­ciele wymiaru spra­wie­dli­wo­ści wąt­pili w to.

Przyj­rzaw­szy się uważ­nie arku­szowi papieru, który mu podano, Ora­zio wypro­sto­wał się i odparł:

– Ten list został zajęty przez nota­riu­sza dziś rano w moim domu.

– A więc potwier­dza­cie, że to wasz list?

Twarz oskar­żo­nego na uła­mek sekundy się roz­ja­śniła. Ora­zio Gen­ti­le­schi wła­śnie zro­zu­miał, czego od niego chcą. Zawa­hał się.

– Widzia­łem ten list, ale już go nie pamię­tam.

– Czy widzie­li­ście sonet napi­sany po dru­giej stro­nie?

– Widzia­łem, ale już go nie pamię­tam.

– Czy ten sonet i ten list napi­sane są waszym pismem?

– Może tak, może nie. Piszę na różne spo­soby. Cza­sami atra­men­tem, a cza­sami ołów­kiem. To, co tu widzę, to może być atra­ment. A może co innego…

Urzęd­nik mach­nął ręką ze znie­cier­pli­wie­niem, popra­wił się na krze­śle i nie­spo­dzia­nie zmie­nił temat:

– Czy zna­cie mala­rza nazwi­skiem Gio­vanni Baglione?

Nie było sensu zaprze­czać. Gio­vanni Baglione i Ora­zio Gen­ti­le­schi razem uczest­ni­czyli we wszyst­kich wiel­kich przed­się­wzię­ciach w Rzy­mie. Obaj trzy­na­ście lat wcze­śniej pra­co­wali przy reali­za­cji fre­sków Biblio­teki Waty­kań­skiej. Póź­niej zaś – przy obra­mo­wa­niach okien nawy bazy­liki Santa Maria Mag­giore, w bazy­lice Świę­tego Jana na Late­ra­nie pod prze­wod­nic­twem d’Arpina, a przede wszyst­kim w roku 1599 w San Nicola in car­cere dla kar­dy­nała nepota. Gen­ti­le­schi i jego pomoc­nicy mieli ude­ko­ro­wać gale­rię, a Baglione wraz z uczniami przy­ozdo­bili resztę kaplicy.

– Wasza Wiel­moż­ność, znam dobrze wszyst­kich mala­rzy w Rzy­mie, i to od dawna. Zna­czy to, że znam naj­wy­bit­niej­szych…

– A jacy, według was, mala­rze są naj­wy­bit­niejsi w Rzy­mie?

– D’Arpino, Cara­vag­gio, bra­cia Car­racci, Gio­vanni Baglione oraz inni, któ­rych imiona nie przy­cho­dzą mi teraz na myśl, ale któ­rzy rów­nież są znaczni.

– A któ­rzy z tych mala­rzy są waszymi przy­ja­ciółmi? Wymień­cie też swych nie­przy­ja­ciół.

– Jestem przy­ja­cie­lem ich wszyst­kich… cho­ciaż, rzecz jasna, ponie­kąd współ­za­wod­ni­czymy ze sobą…

Zna­mienny eufe­mizm! Sto­sunki wiel­ko­dusz­nie okre­ślone przez Ora­zia jako „współ­za­wod­nic­two” w wypadku jego i Baglio­nego były zaiste pecho­wym zbie­giem oko­licz­no­ści, prze­śla­du­ją­cym go przez dłu­gie lata. Jesz­cze przez następne trzy­dzie­ści lat, od Rzymu po Man­tuę, od Paryża po Lon­dyn, obaj mala­rze mieli zbie­rać zamó­wie­nia od tych samych mece­na­sów, pokry­wać fre­skami te same ściany, spie­rać się o te same hono­ra­ria.

– Jako żywo, wiel­możny panie, weźmy na przy­kład Gio­van­niego Baglio­nego… nama­lo­wa­łem dla kościoła San Gio­vanni dei Fio­ren­tini obraz przed­sta­wia­jący Świę­tego Michała Archa­nioła, a on wkrę­cił się tuż obok mnie ze swą Miło­ścią nie­biań­ską. Nama­lo­wał ten obraz po to jedy­nie, by się zmie­rzyć z Cara­vag­giem, który to wów­czas ukoń­czył dla kar­dy­nała Giu­sti­nia­niego Miłość ziem­ską. Obraz Baglio­nego mniej się spodo­bał kar­dy­na­łowi niż Miłość ziem­ska Cara­vag­gia, jed­na­ko­woż za swe dzieło Baglione otrzy­mał złoty łań­cuch. Ja z kolei powie­dzia­łem mu, że obraz jego wydaje mi się bar­dzo nie­do­sko­nały. Ta Miłość nie­biań­ska, która odgrywa anioła, mogłaby być wdzięcz­nym chłop­cem bez odzie­nia: on zaś uczy­nił z niej tłu­ścio­cha prze­bra­nego za wojaka…

– Od jak dawna nie roz­ma­wia­cie ze sobą, to jest z Baglio­nem i z Cara­vag­giem?

– Od cza­sów tej sprawy z anio­łem prze­sta­łem roz­ma­wiać z Baglio­nem. Nawet wcze­śniej. A to dla­tego, że gdy się spo­ty­kamy w Rzy­mie, Baglione sądzi, że to ja powi­nie­nem kła­niać mu się pierw­szy i zdej­mo­wać kape­lusz. Ja zaś uwa­żam, że to on winien pozdro­wić mnie naj­pierw. Jeśli cho­dzi o Cara­vag­gia, to rzecz ma się podob­nie. Jeste­śmy co prawda w przy­jaźni, ale Cara­vag­gio spo­dziewa się, że to ja będę mu się pierw­szy kła­niał, a o tym nie może być mowy… To już będzie sześć albo osiem mie­sięcy, jak z nim nie roz­ma­wia­łem. Przy­słał jed­nak do mnie po kap­tur kapu­cyń­ski i skrzy­dła aniel­skie, które poży­czy­łem mu jako wzór do obrazu. Kap­tur ten ode­słał mi jakieś dzie­sięć dni temu…

– Roz­po­zna­je­cie wasze pismo w tym poema­cie?

Obmier­zły nam łajna twojeGio­vanni, papierku do sra­cza!Zawieśże sobie łań­cuch dyn­da­jącyNa jaj­cach śle­dziem cuch­ną­cychZ dala obnoś par­chy swojePlu­gawa odmiano roga­czaOd nas, któ­rzy mniej niż bździnyCenimy twe wypo­ciny…

Trudno było orzec, czy gry­mas, malu­jący się na i tak z natury wykrzy­wio­nej twa­rzy Gen­ti­le­schiego, wywo­łany był formą, czy też tre­ścią wier­szyka. W jego twa­rzy widać było napię­cie, wie­dział już, co mu grozi i że prze­stęp­stwo, o które go podej­rze­wają, nie­omal równa się mor­der­stwu, a pon­ty­fi­kalna spra­wie­dli­wość szcze­gól­nie dbała o uka­ra­nie spraw­ców tego rodzaju zbrodni. Brało się to stąd, że obo­wią­zy­wał szcze­gól­nie surowy edykt prze­ciwko „oszczer­com”, a pośred­nio było to kon­se­kwen­cją egze­ku­cji Beatrice Cenci.

Wkrótce po wyko­na­niu wyroku na mie­ście poja­wiła się cała masa zło­śli­wych pasz­kwili, w któ­rych oskar­żano papieża o ska­za­nie na śmierć świę­tej – i to z chci­wo­ści. Przy­pusz­czalni auto­rzy tych pam­fle­tów zostali natych­miast uśmier­ceni, a 12 stycz­nia 1601 roku Kle­mens VIII wydał edykt prze­ciwko tym, któ­rzy nie lęka­jąc się Boga ani spra­wie­dli­wo­ści, „roz­pusz­czają swe nie­czy­ste języki”, pisząc listy, poematy, fabry­ku­jąc fał­szywe wie­ści, oczer­nia­jąc bliź­niego i nisz­cząc jego honor i repu­ta­cję. Odtąd „oszczercy” byli ści­gani przez inkwi­zy­cję; wystar­czył ano­ni­mowy list lub publiczne donie­sie­nie zło­żone w sądzie kry­mi­nal­nym.

28 sierp­nia tegoż roku skargę prze­ciw oszczer­com wniósł jeden z naj­sław­niej­szych mala­rzy, oso­bi­stość wpły­wowa, która wkrótce miała uzy­skać zaszczytny tytuł „księ­cia Aka­de­mii Świę­tego Łuka­sza”, czyli ofi­cjal­nego prze­wod­ni­czą­cego cechu mala­rzy: Gio­vanni Baglione.

Od wielu mie­sięcy Cara­vag­gio wraz z przy­ja­ciółmi, któ­rymi są archi­tekt Ono­rio Lon­ghi, mala­rze Filippo Tri­se­gni i Ora­zio Gen­ti­le­schi, zawistni o moje dzieła, roz­po­wia­dają oszczer­stwa o mojej oso­bie i mych pra­cach. Napi­sali też oszczer­cze poemata obra­ża­jące mój honor. Prze­pi­sali następ­nie te utwory w dzie­siąt­kach egzem­pla­rzy i roz­dali pośród przed­sta­wi­cieli naszego zawodu. W załą­cze­niu jeden z tych wier­szy: „Obmier­zły nam łajna twoje…”.

Dla Cara­vag­gia, któ­rego rów­nież uwię­ziono, sprawa przed­sta­wiała się nie­do­brze. Sprawa Gen­ti­le­schiego wyglą­dała jed­nak o wiele gorzej. Nikt spo­śród arty­stów nie mógł wąt­pić, że jego sto­sunki z Baglio­nem miały znacz­nie bar­dziej wrogi cha­rak­ter, niż Gen­ti­le­schi twier­dził, zezna­jąc przed urzęd­ni­kami. Naj­drob­niej­szy pre­tekst mógł spo­wo­do­wać, że rywa­li­za­cja prze­kształci się w otwarty kon­flikt – co też nastą­piło w listo­pa­dzie roku 1602.

Baglione, osob­nik dość kon­wen­cjo­nalny, przy­wiózł z piel­grzymki do Loreto meda­liki z wize­run­kiem Matki Boskiej. Arty­ści przy­pi­nali je sobie do kape­lu­szy. Naj­cen­niej­sze – złote, srebrne – Baglione ofia­ro­wał wiel­kim mala­rzom Rzymu, przede wszyst­kim d’Arpi­nowi oraz tym, na któ­rych liczył pod­czas wybo­rów do Aka­de­mii Świę­tego Łuka­sza. Inni zaś, mię­dzy innymi Ora­zio Gen­ti­le­schi, otrzy­mali meda­liki oło­wiane.

Ura­żony w przy­jaźni i dotknięty w miło­ści wła­snej Gen­ti­le­schi wysto­so­wał do ofia­ro­dawcy list pełen obelg. List nie był pod­pi­sany, ale nie mogło być wąt­pli­wo­ści co do jego autor­stwa. Była w nim mowa o skąp­stwie, próż­no­ści, nie­udacz­no­ści: innymi słowy, Baglione dostał za swoje.

Gio­vanni Baglione zacho­wał ten list i teraz wła­śnie prze­ka­zał go jako dowód w śledz­twie. Dowód winy, list bowiem zawie­rał zda­nie brzmiące nie­mal tak samo jak frag­ment poematu: „Zawie­szę sobie ten złoty łań­cuch na swych cuch­ną­cych jaj­cach”. Sub­telna alu­zja do klej­notu poda­ro­wa­nego mala­rzowi przez kar­dy­nała Giu­sti­nia­niego w cha­rak­te­rze nagrody za Miłość nie­biań­ską, któ­rej powo­dze­nia Gen­ti­le­schi zazdro­ścił i którą szcze­rze gar­dził jako dzie­łem sztuki.

A teraz niech tylko przyj­dzie do głowy zastępcy pro­ku­ra­tora przyj­rzeć się uważ­niej papie­rom zgro­ma­dzo­nym na stole, niech tylko zabawi się w porów­na­nie cha­rak­teru pisma po jed­nej i dru­giej stro­nie listu – listu skąd­inąd zupeł­nie nie­win­nego – z pismem autora ano­nimu i kali­gra­fią oszczer­czego poematu, a sprawa będzie prze­są­dzona. Mala­rza czeka pięć lat wio­sło­wa­nia na papie­skich gale­rach.

Z akt pro­cesu nie wynika, w jaki spo­sób Gen­ti­le­schi zdo­łał unik­nąć kary. Wia­domo nato­miast, że Cara­vag­gia ze szpo­nów Kle­mensa VIII ura­to­wała oso­bi­sta inter­wen­cja amba­sa­dora Fran­cji. 25 wrze­śnia 1603 roku Cara­vag­gio wyszedł na wol­ność. Czy należy przy­pusz­czać, że razem z nim uwol­niono wspól­ni­ków? Czy też Gen­ti­le­schi zawdzię­czał swe cudowne uwol­nie­nie pro­tek­cji osoby z krę­gów zbli­żo­nych do Izby Apo­stol­skiej, a więc popar­ciu Cosima Quor­lego – tego samego urzęd­nika, który ongiś zała­twił mu pierw­sze ważne zle­ce­nie w jego karie­rze, fre­ski na gale­rii San Nicola in car­cere? Z całą pew­no­ścią jed­nak żadne wpływy papie­skiego inten­denta nie mogły zmie­nić kon­se­kwen­cji, jakie dla dal­szych losów Ora­zia miała „sprawa Baglio­nego”. Choć oskar­że­nie o oszczer­stwo wydaje się błahe w zesta­wie­niu ze zbrod­niami zarzu­ca­nymi Cara­vag­giowi, Gen­ti­le­schi przy­pła­cić je miał swą pośmiertną repu­ta­cją.

Otóż czter­dzie­ści lat póź­niej ten sam Gio­vanni Baglione ujął w dłoń pióro. Jako bio­graf i kro­ni­karz epoki spi­sał wła­sną wer­sję oby­cza­jów i doko­nań swych współ­cze­snych. Roz­dział poświę­cony Ora­ziowi Gen­ti­le­schiemu był jego zemstą: Vite dei pit­tori, scul­tori ed archi­tetti są po dziś dzień jed­nym z naj­cen­niej­szych źró­deł infor­ma­cji o życiu i pracy sie­dem­na­sto­wiecz­nych wło­skich arty­stów. Naj­ob­szer­niej­sza ana­liza dzieł Gen­ti­le­schiego i zara­zem naj­peł­niej­sza z kry­tyk mu poświę­co­nych jest stron­ni­cza i mor­der­czo zja­dliwa, a wyszła spod pióra jego naj­gor­szego wroga, mala­rza, któ­rego pew­nej nocy roku 1603 Ora­zio Gen­ti­le­schi zapra­gnął ośmie­szyć.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: Arte­mi­sia. Un duel pour l’immortalité

Copy­ri­ght © Edi­tions Robert Laf­font, Paris, 1998 thro­ugh arran­ge­ment with Renata de La Cha­pelle Agency

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2023

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Mał­go­rzata Chwa­łek

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki: Krzysz­tof Rych­ter

Opra­co­wa­nie gra­ficzne serii i pro­jekt okładki: Jacek Pie­trzyń­ski

Ilu­stra­cja na okładce

© Photo Index Firenze / Brid­ge­man Ima­ges / Pho­to­Po­wer

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Arte­mi­sia, wyd. II popra­wione, Poznań 2024)

ISBN 978-83-8338-866-3

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer