Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Niezwykła kobieta, genialna malarka.
Fascynująca biografia jednej z pierwszych wielkich malarek w historii.
Artemisia to barwna, zbeletryzowana biografia jednej z pierwszych wielkich malarek w historii. Kobiety, która pokonała wszelkie społeczne bariery, zdobyła niezależność i sławę.
Artemisia Gentileschi była pierwszą artystką przyjętą w poczet prestiżowej florenckiej Accademia del Disegno, córką znanego malarza z kręgu caravaggionistów, Orazia Gentileschiego. Przyjaciółka i protegowana ówczesnych osobistości, otrzymywała zamówienia od najznamienitszych rodów Rzymu, Florencji, Neapolu, a nawet od koronowanych głów. Jej wybitny talent można podziwiać, oglądając m.in. Zuzannę i starców, Judytę obcinającą głowę Holofernesowi, Autoportret czy Alegorię malarstwa, zdobiące najważniejsze muzea świata.
Artemisia – osadzona w sugestywnie odmalowanych realiach siedemnastowiecznej Italii, Paryża, Londynu – to również z wielkim znawstwem i pasją opisana historia skomplikowanych uczuć łączących ojca i córkę, oscylujących od miłości do nienawiści, od żalu i rozgoryczenia po pełne tkliwości zrozumienie i przebaczenie. Historia kobiety, która za pomocą swej sztuki na miarę Caravaggia dokonała zemsty na swoim gwałcicielu i która podróżowała po całej Europie jako niezależna i profesjonalna artystka.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 748
Mojemu ojcu
z czułym przymrużeniem oka
A.L.
Przez pięć lat przemierzałam świat w poszukiwaniu śladów Artemisii i Orazia Gentileschich. Na końcu książki czytelnik znajdzie historię moich poszukiwań, listę źródeł, a także słowniczek głównych postaci.
Dziób galery rozcina gęstą mgłę nad Tamizą. Statek z głuchym łomotem przybija do nabrzeża. Ponury chór mnichów w kapucyńskich habitach monotonnie recytuje pieśń za duszę umarłych. Wśród dogasających w gęstej mżawce płomieni setek świec czerni się ogromny katafalk. Za balustradą nabrzeża zgromadził się tłum. Gapie tłoczą się również wzdłuż dywanu, po którym aż do Somerset House, siedziby Stuartów, stąpać będzie kondukt pogrzebowy. Sześciu gwardzistów wchodzi na trap z trumną na ramionach.
Z mgły wyłania się sylwetka kobiety. W obszernym kapturze zasłaniającym ją przed ciekawskimi spojrzeniami kobieta podąża samotnie za konduktem. Kim był dla niej zmarły? Mężem? Kochankiem? Ta kobieta opłakuje własne życie i człowieka, który dał mu początek: swojego ojca.
„Cztery dni temu zmarł słynny malarz Gentileschi, Jego Królewska Mość wielce nad tym ubolewa, ubolewają też wszyscy miłośnicy sztuki, wielbiciele jego talentu”. Tak napisał do swego mocodawcy agent wielkiego księcia Toskanii w raporcie o wydarzeniach na dworze króla Karola I.
W samej rzeczy – artysta, którego chowają w Londynie tego mglistego poranka, znany jest w całej Europie. Filip IV, król Hiszpanii; Ludwik XIII, król Francji; papież Urban VIII… Ci wszyscy potężni władcy oddają się modlitwom w kaplicach ozdobionych jego malowidłami. Pracował w bazylice Świętego Piotra i pałacu Kwirynalskim w Rzymie, w pałacu Luksemburskim w Paryżu i w Hampton Court. Od Pizy po Florencję, od Genui do Turynu, od Paryża do Londynu pozostawił po sobie dzieła na najwyższym poziomie. Porównywano go z Rubensem i van Dyckiem; słynni rywale przeżyją go zaledwie o parę lat. Jako katolik i „papista” włoski malarz nie mógł liczyć na godny swej sławy pomnik nagrobny na heretyckiej ziemi. Wojna domowa – między innymi na tle religijnym – która wkrótce doprowadzi do upadku monarchii Stuartów i ścięcia Karola I, już się rozpoczęła. W Londynie słychać głosy potępienia monarchy okazującego zbyt wiele sympatii katolickiemu otoczeniu swej małżonki, która ponoć poprzysięgła, że doprowadzi do jego nawrócenia.
Tego ponurego zimowego poranka mężczyźni niosący trumnę ze zwłokami Orazia Gentileschiego z trudem przedzierają się przez wrogi tłum purytan. Kondukt przypomina procesje odbywające się w Rzymie: srebrne świeczniki, krucyfiksy, monstrancje, relikwiarze. Cały ten przepych na cześć „bałwochwalcy”, twórcy obrazów, który ośmielił się malować rzeczy święte, a przecież ich podobieństw czynić nie wolno… cała ta uroczystość wywołuje gniew protestantów i obrazoburców.
Czarna kolumna mnichów sunie przez park wśród fontann, pomiędzy statuami nagich kobiet, bogiń czy nimf, które król sprowadził z Italii.
Krocząc z wolna za nimi, córka malarza przechodzi pod usytuowanym na zachód od pałacu gipsowo-kartonowym łukiem triumfalnym. Od niego zaczyna się uroczysty przemarsz żałobny przez dziedziniec Somerset House.
Gawiedź podążająca za procesją depcze gazony i gromadzi się pod arkadami: chcą zobaczyć ceremonię, choć ją potępiają. Wieść głosi, że Gentileschi ma dostąpić niezwykłego zaszczytu – zostanie pochowany pod ołtarzem w kaplicy królowej. Henrietta Maria Francuska przez dziesięć lat nie ustawała w wysiłkach, aż zdołała wymóc na swym małżonku zgodę na postawienie tej świątyni. Było to jej zwycięstwo jako kobiety, jako królowej i katoliczki. Teraz miał tam spocząć nadworny malarz, katolik. Jego śmierć zapowiadała koniec pewnej epoki; wzburzenie ludu, które wkrótce miało doprowadzić do królobójstwa, do odejścia w niepamięć Europy pierwszej połowy XVII wieku, Europy monarchów opróżniających państwowy skarbiec dla zaspokojenia swych wybujałych upodobań estetycznych.
Królowie, ministrowie i papieże z maniakalnym niemal zapałem kolekcjonowali dzieła sztuki. Sztuka zawsze była zewnętrzną oznaką potęgi i bogactwa, jednak w rękach siedemnastowiecznych mecenasów malarze i rzeźbiarze stali się monetą przetargową i narzędziami propagandy. Bernini we Włoszech, Velázquez w Hiszpanii, Rubens we Flandrii. Ceną za odstąpienie tego czy innego geniusza mogły być tytuły i prowincje, nawet wojna lub pokój. Krótko mówiąc, w roku 1639 sztuka stała się kamieniem węgielnym władzy, artysta zaś jej narzędziem. Któż bowiem inny mógł przebywać tak blisko monarchy jak malarz tworzący jego portret? Jaki ambasador, jaki dyplomata, jaki szpieg dostąpić mógł poufałej bliskości towarzyszącej artyście i jego modelowi? Któż tak jak artysta mógł podczas długich godzin pozowania swobodnie gawędzić z królem i mieć w ten sposób możność wpłynięcia na jego opinie, a kto wie, może nawet decyzje? Któż wreszcie łatwiej mógł się wmieszać we wszelakie intrygi zagranicznego dworu? Zarówno Rubens, jak i Velázquez pełnili misje dyplomatyczne. Podobnie Orazio Gentileschi. W służbie swego kraju lub na żołdzie potężnego zleceniodawcy – wszyscy oni miewali w swych rękach losy całej Europy. Lecz tak naprawdę posłuszni byli i wierni tylko swemu powołaniu: sztuce. To było wielkie i jedyne przedsięwzięcie ich życia. Rubens w jednym z listów nazwał malarstwo „największą z przygód”.
Malarz Orazio Gentileschi umierał w roku 1639 pogrążony w rozpaczy, gdyż nie zdołał zakończyć swej misji. Muzy, które naszkicował na plafonie wielkiego westybulu siedziby królowej w Greenwich, nie ożyją inaczej, jak tylko w jego wyobraźni. Jego największe dzieło, ukoronowanie i dowód geniuszu, pozostanie nieukończone. Niedoskonałość przedsięwzięcia, które miało być uwieńczeniem i apoteozą jego sztuki, zniweczy pracę całego życia i skaże go na zapomnienie. Tak się stanie, jeśli wyzwania nie podejmie istota, którą począł i ukształtował, nękał zazdrością i złamał – jego córka Artemisia.
Kiedy umierał, Artemisia Gentileschi była jeszcze sławniejsza niż on sam. Pracowała dla Filipa IV, króla Hiszpanii, i wielu innych koronowanych głów Europy. Była piękna, otaczała ją atmosfera skandalu. W wieku siedemnastu lat, w roku 1611, została zgwałcona przez najbliższego współpracownika ojca i miała śmiałość oskarżyć winnego przed trybunałem. Wynikiem tego był głośny proces, po którym pozostały setki stron zeznań świadków; pierwszy wielki proces o gwałt w tamtym stuleciu.
Dwadzieścia pięć lat później poeci umieszczą ją pośród cudów świata i będą opiewać doskonałość jej malarstwa. W oczach współczesnych uchodzi za jedną z największych malarek w historii, być może najwybitniejszą. „Odnaleźć we mnie można duszę Cezara zamkniętą w sercu kobiety”, pisze sama o sobie w liście do jednego z mecenasów.
Królewscy gwardziści pospiesznie zamykają bramę Somerset Chapel. Trumna spoczywa pod ozdobionym srebrnymi frędzlami baldachimem z czarnego weluru.
Od czasu pogrzebu Rafaela w Rzymie i Michała Anioła we Florencji żadnego artysty nie żegnano tak uroczyście jak Włocha Gentileschiego w Anglii. Ale nawa jest pusta, a nastrój daleki od wzniosłości. W kaplicy królowej nie widać ani kawałka kamienia, metalu czy drewna. Geometryczny rysunek kamiennej posadzki i plafon – cała harmonia i doskonałość proporcji, wszystko ukryte zostało pod zasłoną czarnej krepy. Widać tylko draperie i plisy, fałdy, węzły i girlandy, a spośród nich w cieniu czarnej materii biel trupich czaszek. Niewidzialni muzycy intonują skargę Dies irae. Ich oddech wywołuje falowanie tkaniny: to śpiewają umarli.
U stóp katafalku, zwrócone ku wnętrzu kościoła, siedzą dwie upiorne stiukowe postaci; jedna z nich dzierży kosę, a druga klepsydrę, jakby pozdrawiając nimi żałobników. Na trybunie widoczny jest ogromny skrzydlaty szkielet rozchylający zasłonę, za którą kryje się podobna do cienia sylwetka córki Orazia.
Artemisia słyszy odległe okrzyki tłumu wznoszone w nieznanym jej języku i przygląda się doczesnym szczątkom człowieka, który był najważniejszym mężczyzną w jej życiu.
Przybyła z Italii, odpowiadając na wezwanie starca, aby dokończyć jego dzieło. Dzieło, które sygnowane będzie: „Gentileschi ojciec i córka”. Ojciec czy córka? Które z nich było mistrzem, a które uczniem? Oboje oddali sobie wszystko i wszystko sobie odebrali. A teraz zapanował pomiędzy nimi pokój, który przyniosła śmierć. Artemisia wyraziła zgodę. Orazio nauczył ją wszystkiego, a ona przybyła, by wszystkie swe umiejętności oddać w służbę jego zamierzenia.
W tamtych czasach córki stanowiły własność swych ojców; sztuka była sprawą życia lub śmierci; pędzel i sztylet na przemian znajdowały się w tych samych dłoniach… Oboje gotowi byli na wszystko, by dowieść wyższości swego talentu. Oboje z całej duszy pragnęli wzajemnie swego końca. Ojcobójstwo? Kazirodztwo?
Odprowadzając ojca na miejsce wiecznego spoczynku, kończąc jego dzieło, Artemisia zamyka pętlę przeznaczenia. Będzie dalej malować, ale sztuka i życie są już za nią. Jej „największa z przygód” kończy się tutaj, w Londynie, w lutym 1639 roku.
Jaskrawe światło słoneczne oślepiało zgromadzone tysiące gapiów, w tumanach kurzu rozchodził się kwaśny zapach potu. Wszyscy jednak chcieli zobaczyć jak najwięcej! Naprzeciwko szafotu słońce rozpalało do białości kopułę watykańskiej bazyliki; w jego świetle marmur wielkich posągów apostołów Piotra i Pawła wydawał się jeszcze bielszy. Jeden święty dzierżył w dłoni miecz męczeństwa, drugi zaś klucze do raju.
Rozgorączkowana, podniecona gawiedź stłoczyła się na nabrzeżach Tybru, zapełniła też barki chyboczące się niebezpiecznie u błotnistych brzegów rzeki. Dachy domów czarne od tłumu gapiów groziły w każdej chwili zawaleniem. Nie zważając na nieznośny upał, dzieci i kobiety przepychały się przy oknach, na tarasach i loggiach. Nawet korytarze więzienne, strzelnice Tor di Nona i blanki zamku Świętego Anioła aż roiły się od więźniów, którym pozwolono uczestniczyć w tym spettacolo edificante. Pojazdy arystokracji zablokowały ulice i place całej dzielnicy; aż do bazyliki Świętego Jana na Lateranie. Było to przecież przedstawienie odgrywane specjalnie z myślą o niej…
Właśnie bowiem miało nastąpić unicestwienie jednej z największych rzymskich rodzin, familii Cencich, której wszyscy żyjący przedstawiciele zostali skazani za zabójstwo: troje dzieci i druga żona patrycjusza Francesca Cenciego dopuścili się morderstwa, uderzając go wielokrotnie młotkiem w głowę. Zbrodni dokonali z inicjatywy rodzonej córki ofiary – Beatrice Cenci. Ojcobójstwo popełnione przez osiemnastoletnią dziewczynę.
Co prawda szlachetne pochodzenie dawało im prawo do niejako „prywatnego” wykonania wyroku, czyli dekapitacji w zaciszu więziennego dziedzińca, ale zarządzając egzekucję publiczną wszystkich członków rodziny i poddając wszystkich – także kobiety – najokrutniejszym torturom, papież przekazywał możnym pewne przesłanie…
W związku ze zbliżającym się jubileuszem roku 1600, który – jak się spodziewano – miał przyciągnąć do Wiecznego Miasta pół miliona pielgrzymów, papież Klemens VIII pragnął, by Rzym stał się przykładem nowego porządku, by w oczach całego świata objawił się jako ucieleśnienie wzorca rządów sprawowanych zgodnie z pewną myślą polityczną. Papież nie był bowiem wyłącznie duchowym przywódcą chrześcijaństwa: był także całkowicie doczesnym suwerenem i monarchą absolutnym, zarządzającym rozległymi domenami kościelnymi położonymi w środkowych Włoszech, od Adriatyku po Morze Śródziemne. Musiał więc na podobieństwo innych władców – a może nawet z jeszcze większym zdecydowaniem – przełamać tradycję samowoli, gwałtu i okrucieństwa potężnych feudałów panoszących się w podległych mu państwach. Zbrodnia popełniona przez Beatrice Cenci dostarczyła po temu odpowiedniej okazji. Po soborze trydenckim pojawił się nowy rodzaj wymiaru sprawiedliwości, mający nie tylko wymierzać karę za popełnione zło, ale również mu zapobiegać; nie miało to jednak zbyt wiele wspólnego z samą sprawiedliwością.
Nikt z widzów tłumnie zgromadzonych w ten upalny dzień na moście Świętego Anioła nie miał wątpliwości co do tego, że markiz Cenci – ofiara zbrodni, którą papież dziś właśnie miał napiętnować, przykładnie karząc zabójców – otóż że markiz należał właśnie do tej kasty arystokratów, zwyrodniałych i krwiożerczych tyranów, których swobody Klemens VIII chciał ukrócić. W wieku szesnastu lat Beatrice została uwięziona w fortecy, była bita i gwałcona przez własnego ojca. Zabijając go, dziewczyna po prostu pomściła utratę swojego honoru. Taka przynajmniej panowała powszechna opinia. Ojciec Kościoła jednak spoglądał wyżej i dalej. Potrzebował głowy tej dziewczyny dla dobra Wiecznego Miasta. Odmówił więc wysłuchania jej adwokatów, a nawet zelżył ich grubiańsko dlatego tylko, że zechcieli podjąć się jej obrony. Cóż, zakrojone na wielką skalę przedsięwzięcie, jakim było ukończenie dekoracji bazyliki Świętego Piotra, pociągało za sobą ogromne koszty. Był rok 1599, zbliżał się Jubileusz, a skarbiec świecił pustkami… Konfiskując dobra Cencich, Klemens VIII zamierzał ukończyć kaplicę Klementyńską, w której spoczywały doczesne szczątki jego świętego patrona. W pendentywach jednej z małych kopuł bazyliki, o kilka metrów od bezcennych relikwii najbliższego towarzysza Chrystusa, pierwszego Ojca Kościoła, najpóźniej pod koniec roku 1600 zalśnią mozaiki, nad którymi trudziło się już ponad pięćdziesięciu artystów.
Cały ten zespół, podobnie jak wszyscy malarze z dzielnicy artystów, tłoczył się na moście. Co więcej, przepychali się, by dotrzeć jak najbliżej szafotu, z taką niecierpliwością i gorliwością, że pomyśleć by można, iż całą tę konfraternię cechuje szczególne okrucieństwo. W rzeczywistości powodował nimi po prostu dobrze pojęty obowiązek zawodowy:
„Aby przedstawiać męczenników, bądźcie obecni przy wykonaniu kary śmierci. Aby oddać cierpienia pierwszych chrześcijan, przyglądajcie się gestom skazanych na śmierć. Notujcie w pamięci wyraz ich twarzy, kiedy wstępują na szafot, ich bladość, przewracanie oczyma, a nawet marszczenie brwi…” – tego właśnie nauczały ówczesne traktaty o malarstwie.
Artyści, którzy opłacili roczną składkę w Accademia di San Luca, Akademii Świętego Łukasza, siedzibie stowarzyszenia malarzy, otrzymali specjalne zezwolenie, które okazywali teraz – pojedynczo lub całymi grupami – strażnikom pilnującym porządku, a ci prowadzili ich na najlepsze miejsca. I tak w pierwszym rzędzie ujrzeć można było faworyta kardynała del Monte, krępego i niewysokiego młodzieńca o ciemnych włosach, Michelangela Merisiego da Caravaggio. Jego mecenas właśnie uzyskał dlań wspaniałe zamówienie: Powołanie Świętego Mateusza oraz Męczeństwo Świętego Mateusza dla jednej z kaplic kościoła San Luigi dei Francesi. Rywale Caravaggia zżymali się i szeptali między sobą, że malarz odwiedzał lochy Corte Savella w minionym tygodniu… i to przez protekcję! Aby móc spokojnie naszkicować rysy Beatrice, otrzymał pozwolenie, by malować ją w jej celi jako Judytę czy też Świętą Katarzynę. Pozostali zaś mają zadowolić się tym, co wkrótce uda im się dojrzeć. Będą musieli uchwycić w pospiesznie narysowanym szkicu jej twarz, jej cierpienie – i to w tym upale, w tym smrodzie! Na to właśnie uskarżał się głośno dawny nauczyciel Caravaggia, znany z elegancji Cavaliere d’Arpino, który wciąż nie mógł przeboleć, że genialny uczeń tak dalece go prześcignął… Bądź co bądź przewodził zespołowi artystów ozdabiających transept Świętego Jana na Lateranie, pierwszej bazyliki rzymskiej i osobistej diecezji papieża. To jemu należało się prawo wykonania portretu Beatrice Cenci!
Obok tej słynnej postaci, u samych stóp szafotu, stał mężczyzna w średnim wieku, również znany w Rzymie: malarz Orazio Gentileschi. Był on jednym z protegowanych monsignore Pietra Aldobrandiniego, najpotężniejszego z prałatów kurii rzymskiej. Odróżniał się od konfratrów prostym ubiorem; poza tym widać go było z daleka, ponieważ na jego szczupłych ramionach siedziało dziecko. Była to sześcioletnia dziewczynka, której malarz właśnie objaśniał program owego „budującego widowiska”. Podczas gdy opowiadał jej o szczegółach procesu i przewidywanych torturach, które czekają skazańców, przez tłum przeciskał się pewien młody, nikomu nieznany mężczyzna; przemykał się na tyle zręcznie, że wkrótce zdołał się wmieszać w grupkę najsłynniejszych artystów, zwracając się do nich jak do starych znajomych. Przedstawił się jako Agostino Tassi, malarz. Mówił, że on także mógłby namalować Beatrice Cenci w więzieniu, spędził tam bowiem krótki czas w marcu. Miał wówczas dwadzieścia jeden lat i powrócił właśnie z Florencji. Został aresztowany w dzielnicy artystów tuż po powrocie do Rzymu, który był jego miastem rodzinnym. Oskarżono go o obrazę, pobicie i zranienie pewnej kurtyzany, która odmówiła mu swych wdzięków. Śmiejąc się, opowiadał, jak to jej „dogodził”. Sprawy posunęły się dość daleko, jako że próbował kilkakrotnie ugodzić kobietę nożem, ubliżając jej przy tym okropnie. Sąsiedzi w zeznaniach z lubością powtarzali jego słowa: „Dziwko, zdziro, wywłoko, wyleję rondel pełen łajna na twój pysk! Niechże cię bat katowski wydupczy! Już ja cię nadzieję na mój pędzel!”.
W dzielnicy artystów nie było to niczym nadzwyczajnym. Pontyfikalny wymiar sprawiedliwości traktował podobne bezeceństwa dość pobłażliwie; akta procesów, protokoły przesłuchań i raporty policyjne dostarczają nam rozlicznych przykładów podobnych scen. W XVII wieku wyrażano się w sposób dosadny i soczysty.
Dużo poważniejszą sprawą w wypadku młodego Agostina Tassiego, aresztowanego w marcu roku 1599, był nóż, naszkicowany zresztą na marginesie raportu przez któregoś z urzędników prowadzących śledztwo. W Rzymie noszenie broni było zakazane. Niemniej uliczki dzielnicy artystów należały do najniebezpieczniejszych miejsc ówczesnej Europy. Noce zaś w Wiecznym Mieście były najgwałtowniejsze i najbardziej gorączkowe w świecie chrześcijańskim. Natłok mężczyzn różnych narodowości grupujących się w bandy prowadził do wszelakiego rodzaju zamieszek. Burzliwe przemiany zachodzące w polityce europejskiej znajdowały tu swoje odbicie w bójkach pomiędzy klanami, a emocje wzmagała ponadto zawodowa zawiść. Każdego wieczoru malarze z rywalizujących ugrupowań Francuzów i Hiszpanów krzyżowali ze sobą szpady ku uciesze miejscowych – Włochów, którzy z kolei mordowali się nawzajem bez litości: Toskańczycy przeciwko Bolończykom, Neapolitańczycy przeciwko mieszkańcom Rzymu. Oficjalnie jednak nikomu, kto nie był szlachcicem, nie wolno było przechadzać się ze szpadą u boku, z wyjątkiem osób mających specjalne zezwolenie opieczętowane stemplem prefektury. Biada temu, kogo pachołkowie pochwyciliby ze sztyletem w kieszeni…
Ponadto Agostino Tassi miał pecha, gdyż został schwytany na gorącym uczynku w nocy i w towarzystwie prostytutki. Było ich w ówczesnym Rzymie tak wiele, że papieże próbowali ograniczyć ich działalność do zamkniętej, położonej nad Tybrem dzielnicy Ortaccio di Ripetta. Miejsce to znajdowało się o kilkaset metrów od dzielnicy artystów i rzecz jasna swawolne niewiasty wymykały się ze swego getta, by krążyć po okolicznych uliczkach. O ile jednak ich obecność w dzień była tolerowana, o tyle po zachodzie słońca obowiązywał je surowy zakaz pojawiania się poza wyznaczonym kwartałem. Dzwony na Ave Maria wybijały godzinę, po której na miasto wychodziły groźne oddziały pachołków kryjących twarze pod kapturami brązowych płaszczy. Mimo to malarze, prostytutki i zabijaki snuli się zbrojnymi bandami po mieście, od oberży do burdelu, od pracowni do tawerny. Miasto liczyło niespełna sto tysięcy mieszkańców, ale znaczną ich część stanowili młodzi, nieżonaci mężczyźni obcego pochodzenia, wojowniczy i pełni ambicji… Jak w takich warunkach utrzymać spokój i porządek? Wzrostowi przestępczości przysłużyła się też wielka liczba „stref bezkarności”, czyli miejsc, do których straż miejska nie miała prawa wstępu. Tak więc zbrodniarze przede wszystkim szukali schronienia w kościołach – a było ich ponad czterysta – i złodzieje czy zabójcy często w razie konieczności korzystali z nietykalności któregoś ze świętych przybytków. Do tego dochodziły szpitale, hospicja, klasztory i terytoria wszystkich pałaców kardynalskich. Ponadto ucieczki można było szukać u niektórych rodzin szlacheckich, a także w obrębie murów ambasad, gdzie przedstawiciele każdego z krajów rządzili się swymi prawami, zgodnie z własną jurysdykcją i pod strażą sobie tylko podległych zbrojnych. Papiescy pachołkowie musieli więc chwytać winnych na gorącym uczynku, co usprawiedliwia niejako ich strategię prędkiego przemieszczania się, pochopnego dokonywania aresztowań, a także noszenie specyficznych uniformów i obszernych płaszczy w kolorze mroku…
W marcu poprzedniego roku zdarzył się cud i papieski wymiar sprawiedliwości puścił wolno Agostina Tassiego, nie skazując go nawet na banicję z Rzymu! Wymierzono tylko karę tortury sznura: został zawieszony za ręce związane na plecach kilka metrów nad ziemią. Wisiał tak przez pół godziny na rogu via del Corso i via dei Greci, w samym sercu dzielnicy artystów. Była to zwykła kara dla mącicieli porządku publicznego; powodowała zwichnięcie stawów barkowych, nie wywołując jednak trwałego okaleczenia. Klemens VIII bardzo troszczył się o porządek w mieście, podległy mu wymiar sprawiedliwości niezwykle surowo traktował podejrzanych i okrutnie rozprawiał się z winnymi. Właśnie proces rodziny Cencich, którym zaabsorbowani byli wszyscy przedstawiciele wymiaru sprawiedliwości, spowodował, że w wypadku Agostina zapadł stosunkowo łagodny wyrok. Nie mówiono o niczym innym, jak tylko o kaźni patrycjuszowskiej familii: obu synów, córki, macochy – podejrzanych o zamordowanie ojca i męża. Najwięcej zaś mówiono o Beatrice, kazirodczej ojcobójczyni…
Rozpychając się łokciami, Agostino Tassi przedarł się aż do stopni, po których wstąpić miała skazana. Znalazł się u stóp szafotu tuż obok malarza Orazia Gentileschiego, który właśnie próbował postawić córeczkę na ziemi, ponieważ – jak mówił – była za ciężka. Dziewczynka jednak opierała się zawzięcie. Trzymała się z całych sił, błagając ojca, by pozwolił jej zostać jeszcze przez chwilę na jego ramionach.
– Mała ma rację – zauważył Agostino. – Z dołu nic nie zobaczy… Chcesz, to ja cię podniosę?
Dziecko odwróciło się od niego bez słowa.
Orazio pochylił się, chwycił ją obiema rękami wpół i postawił stanowczo na ziemi.
Z nagła tłum zgromadzony nad Tybrem poruszył się, zafalował, barki na rzece zakołysały się, ciżba naparła na balustrady balkonów, nabrzeży i mostu; ci, którzy stali z przodu – pierwsze dziesięć rzędów – zostali pchnięci na kordon żołnierzy.
O kilka metrów od szafotu ujrzano czterech mnichów z bractwa zajmującego kościół San Giovanni Decollato, odzianych w czarne habity pokutnicze z grubej wełny i kaptury zasłaniające twarze. Wlekli ze sobą z kaplicy Skazańców małżonkę ojca Beatrice, wspólniczkę ojcobójstwa i świadka kazirodztwa. Miała umrzeć pierwsza. Niewiasta szła, zataczając się między dwoma szeregami pachołków; pewnie by upadła, gdyby dwaj mnisi nie chwycili jej pod ramiona. Trzeci szeptał jej na ucho, napominając, by godnie podążała na spotkanie swego losu. Czwarty trzymał przed jej twarzą, tak jakby pokazywał jej lustro, drewnianą tabliczkę zasłaniającą szafot. Na tabliczce namalowany był wizerunek obciętej głowy Świętego Jana Chrzciciela na srebrnej tacy. Wszystko to na próżno jednak: na widok topora i kata oczekującego na podwyższeniu skazana zemdlała. Na szafot wciągnięto ją nieprzytomną, a gdy mnisi odstąpili, kobieta padła bez czucia. Nici z widowiska, zwyczajna rzeź. Prawdziwy dramat miał się dopiero odegrać: z wrót kaplicy wyłoniła się teraz sylwetka Beatrice; dziewczyna szła szybkim krokiem, niepodtrzymywana przez nikogo. Całe miasto zawrzało. Litość, podziw, gniew – zdawało się, że cały Rzym, począwszy od pałaców, skończywszy na więzieniach, podziela te same uczucia.
Te same – może tylko z wyjątkiem grupy zgromadzonych pod szafotem malarzy, którzy zachowali milczenie. Szkicowali pośpiesznie i lękali się jedynie, że nie zdołają uchwycić rysów skazanej. Choć bowiem egzekucje zdarzały się często – trzy, cztery, a nawet pięć tygodniowo w roku poprzedzającym Jubileusz – nieczęsto zdarzało się oglądać wykonanie wyroku śmierci na kobiecie tak szlachetnego urodzenia, tak pięknej i młodej… Była właściwie jeszcze dzieckiem, a mówiono, że niezwykle dzielnie zniosła dziewięciogodzinne tortury. Wszyscy obecni uważali ją za niewinną. W tej dziewczynie, która tak śmiało szła na spotkanie śmierci, wyprostowana i pewna siebie, modląc się do Boga i przeklinając papieża, lud rzymski dopatrywał się odwagi, z jaką umarły Święta Katarzyna, Święta Urszula, Święta Cecylia – wszystkie te męczennice, które kontrreformacja polecała pamięci katolików poprzez pędzle chrześcijańskich malarzy…
Zapadła cisza. Dziewczyna położyła głowę na pieńku. Ujrzano, jak kat wznosi ramiona, i ostrze topora zalśniło w słońcu. Wszystkie spojrzenia zwrócone były w tym samym kierunku: słońce, topór i kopuła Świętego Piotra. Topór opadł. Dał się słyszeć głuchy dźwięk ostrza uderzającego o pieniek.
Coś potoczyło się aż do skraju podwyższenia. Długie czarne włosy, spięte chustą, rozsypały się zalane krwią… Tłum poruszył się, z ust widzów dobył się krzyk przerażenia, krzyk litości i nienawiści na widok uciętej głowy dziewczyny, ofiary ojcowskiej tyranii, męczennicy papieskiej nieprawości.
Pośród malarzy z bliska napawających się widowiskiem znajdowały się dwie osoby, które nie zamarły w osłupieniu: ojciec i córka. Orazio Gentileschi i mała Artemisia.
Nie czekając końca kaźni – a miano jeszcze uśmiercić starszego brata Beatrice, poćwiartować jego zwłoki i wystawić szczątki na cztery wiatry – Orazio przepychał się przez tłum, ciągnąc dziecko za sobą.
Miał wówczas trzydzieści pięć lat, żonę i czworo małych dzieci; najmłodsze właśnie przyszło na świat. Sześć gąb do wyżywienia. Gentileschi opuścił Pizę jako najmłodsze dziecko rodziny złotników i udał się do Rzymu. Już od niemal ćwierć wieku pracował tu jako miniaturzysta i medalier. Brał co prawda udział we wszystkich wielkich artystycznych przedsięwzięciach, teraz także należał do zespołu kierowanego przez d’Arpina w bazylice Świętego Jana na Lateranie, nie powodziło mu się jednak najlepiej – aż do września roku 1599. Dzięki pośrednictwu niejakiego Cosima Quorlego – jednego z papieskich intendentów i dalekiego krewnego, Toskańczyka, podobnie jak Klemens VIII i Orazio Gentileschi – malarz otrzymał zamówienie na ozdobienie galerii kościoła San Nicola in carcere; świątynią opiekował się kardynał Pietro Aldobrandini, bratanek i najbliższy współpracownik papieża.
Pietro Aldobrandini był także krewnym skazanej Beatrice Cenci, jej opiekunem; to on miał się zwrócić do papieża z ostatnią prośbą o jej ułaskawienie. Nie sposób stwierdzić, czy kardynał wstawił się w jej sprawie z takim zapałem, jak utrzymywał. Był papieskim faworytem, a Klemens VIII zamierzał uczynić go jednym z głównych beneficjantów egzekucji rodziny Cencich. Kilka należących do Cencich zamków i niektóre ich ziemie były przewidziane dla niego…
Był to być może akt skruchy, gest żalu – a może kardynał uczynił to z jakiegoś innego powodu, w każdym razie kościelny dostojnik zlecił malarzowi, który miał pracować w San Nicola, stworzenie fresku na nowej galerii, przedstawiającego świętą o rysach tej, której głowa spadła tego ranka. Otóż pod głównym ołtarzem starego kościoła, którym opiekował się Pietro Aldobrandini, spoczywał prawdziwy skarb: relikwie trojga męczenników, dwóch braci i siostry, umęczonych w Rzymie za czasów Dioklecjana. Bracia zostali ścięci, siostra uduszona. Tą świętą – palec boży, ironia losu, zbieg okoliczności? – była Święta Beatrycze! Malarzem zaś – Orazio Gentileschi.
Orazio, synu Giovana Battisty, rodem z Pizy… Zechciejcie powiedzieć nam, w jaki sposób i z jakiej przyczyny znaleźliście się w więzieniu.
Orazio Gentileschi, niski, wysuszony mężczyzna o mocnych nogach, postąpił krok ku długiemu stołowi, za którym siedzieli zastępca sędziego kurii rzymskiej oraz zastępca prokuratora Państwa Kościelnego.
– Aresztowano mnie dziś rano w moim domu z nieznanej mi przyczyny.
Miał na sobie prosty brązowy kaftan i bawełniane pończochy w tym samym kolorze. Mroczna, anonimowa sylwetka tych wszystkich nocnych wędrowców Rzymu, którzy chcieli się skryć w ciemnościach przed papieskimi pachołkami.
– Czy umiecie pisać?
– Umiem, lecz nie za dobrze.
Mówił najczystszym dialektem toskańskim, który stał się oficjalnym językiem w Rzymie. Pospólstwo mieszało ów język z rodzimą gwarą, tymczasem jego akcent, sposób bycia i maniery mogły stwarzać wrażenie, że człowiek ten otarł się o wyższe sfery. Nic jednak podobnego: żył z pracy własnych rąk. Końce palców miał zażółcone od olejów, resztki pigmentów za paznokciami nie pozostawiały żadnych wątpliwości co do jego profesji. Miał jednak w sobie coś władczego, mściwego, w jego twarzy malował się jakby niepokój czy wzburzenie, co nadawało jego spojrzeniu pewną ciężkość i wywoływało mimowolny szacunek.
Gdy tego ranka przyprowadzono go do Corte Savella, soldano od razu przydzielił go do kwatery więźniów zamożniejszych. W rzymskich więzieniach zatrzymanych nie rozmieszczano według wagi dokonanych przestępstw ani ciężaru rzucanych na nich oskarżeń, lecz wedle statusu społecznego. Dzielili się więc na poveri, non poveri i vecchi – biednych, zamożnych oraz starych.
W praktyce oznaczało to, że przez cały okres uwięzienia Orazio Gentileschi musiał sam pokrywać koszty swego utrzymania. Płacił więc za wyżywienie, bieliznę, usługi balwierza oraz pralnię. Sam też musiał zapewnić sobie materac i pościel. Gdyby nie miał rodziny – żony, która mogła dostarczać posiłki do kancelarii, i dzieci, które mogły przynieść mu łóżko – wówczas koszty jego zatrzymania obciążyłyby oskarżycieli. Jednak w jego wypadku najwyraźniej kwestia taka nie powstała. Pachołkowie zaprowadzili go prosto z domostwa na via del Babuino do jednej z cel położonych na niższym piętrze więzienia, gdzie znajdowały się odcięte od świata ciemnice przeznaczone dla osób oczekujących procesu.
Jedynym urozmaiceniem jego samotności były przesłuchania odbywające się w małej, bielonej wapnem sali z krucyfiksem na ścianie i długim stołem. Stąd słychać było głosy rozlegające się na dziedzińcu, dzwon więziennej kaplicy, hałasy dobiegające z jadalni – odgłosy kwatery pośredniej, zamieszkanej przez więźniów przygotowujących swą obronę. Orazio spodziewał się, że przesłuchanie pozwoli mu wreszcie się dowiedzieć, z jakiego powodu spadło nań to nieszczęście.
– Gdybyście zobaczyli swoje pismo, rozpoznalibyście je?
– Sądzę, że tak.
Trzymał się prosto, ramiona skrzyżował na wątłej piersi i śmiało spoglądał na swych sędziów. Jednak drżenie długiego pióra zdobiącego trzymany przezeń w ręce beret zdradzało najwyższe wzburzenie.
– Czy widzieliście już kiedy ten list?
Rzucił niespokojnie okiem na kawałek papieru. Jego zbyt wąskie i zbyt wykrzywione usta pozostały ściśnięte. Mógł mieć czterdzieści lat… Orazio Gentileschi należał do tego rodzaju mężczyzn, którzy wydają się przedwcześnie postarzali, ich rysy zmieniają się niepostrzeżenie. Przycięta ciemna bródka ledwie skrywała blade policzki i mocno zbudowaną szczękę znamionującą silną wolę. W suchości tej twarzy był jakiś ogień, w całej sylwetce gorączkowe napięcie. Mężczyzna jednak pilnował się bacznie, a miał ku temu ważkie powody! Nie skłamał, mówiąc przed chwilą, że nieznane mu są podstawy jego uwięzienia. Była to wówczas jedna z najważniejszych zasad prowadzenia śledztwa: oskarżony miał nie wiedzieć, o co go oskarżano. Gentileschi był zaś tym bardziej nieufny, że jak dotąd nie miał jeszcze do czynienia z rzymskimi więzieniami.
Prawdę mówiąc, jest to dość niezwykłe. Jak to się stało, że aż do czterdziestego roku życia Orazio Gentileschi nie miał nic wspólnego z wymiarem sprawiedliwości? Ani jednego aresztowania? Nie wniesiono przeciw niemu żadnej skargi? Nie było żadnego procesu?
Oczywiście pobyty w Tor di Nona, Corte Savella lub w zamku Świętego Anioła nie były czymś nieodwołalnym, ale mało któremu malarzowi udawało się uniknąć więzienia lub choćby drobnych zatargów z wymiarem sprawiedliwości. Wygląda na to, że mieszkańcy dzielnicy artystów byli środowiskiem wyjątkowo skłonnym do pieniactwa i zarazem kryminogennym. Długi i uznanie długów, najmy i podnajmy, zakupy, wymiany, donacje, oprotestowania, odwołania – najbłahsze z podejmowanych przez nich działań obwarowywane były kontraktem podpisywanym w obecności przedstawicieli prawa. Spędzali więc mnóstwo czasu u notariuszy, a przy pierwszym lepszym sporze natychmiast wnosili skargę, po której nieuchronnie następował proces.
Niemniej w aktach nie znajdujemy nawet wzmianki o Oraziu Gentileschim. Ani u notariuszy, ani w raportach policyjnych, ani nawet w spisywanych przez medyków protokołach dotyczących rannych, którzy zgłosili się do szpitala w nocy. A więc ani jednej bójki? Żadnej pijatyki? Czyżby Orazio Gentileschi był osobnikiem tak łagodnym i pobożnym? Przedstawiciele wymiaru sprawiedliwości wątpili w to.
Przyjrzawszy się uważnie arkuszowi papieru, który mu podano, Orazio wyprostował się i odparł:
– Ten list został zajęty przez notariusza dziś rano w moim domu.
– A więc potwierdzacie, że to wasz list?
Twarz oskarżonego na ułamek sekundy się rozjaśniła. Orazio Gentileschi właśnie zrozumiał, czego od niego chcą. Zawahał się.
– Widziałem ten list, ale już go nie pamiętam.
– Czy widzieliście sonet napisany po drugiej stronie?
– Widziałem, ale już go nie pamiętam.
– Czy ten sonet i ten list napisane są waszym pismem?
– Może tak, może nie. Piszę na różne sposoby. Czasami atramentem, a czasami ołówkiem. To, co tu widzę, to może być atrament. A może co innego…
Urzędnik machnął ręką ze zniecierpliwieniem, poprawił się na krześle i niespodzianie zmienił temat:
– Czy znacie malarza nazwiskiem Giovanni Baglione?
Nie było sensu zaprzeczać. Giovanni Baglione i Orazio Gentileschi razem uczestniczyli we wszystkich wielkich przedsięwzięciach w Rzymie. Obaj trzynaście lat wcześniej pracowali przy realizacji fresków Biblioteki Watykańskiej. Później zaś – przy obramowaniach okien nawy bazyliki Santa Maria Maggiore, w bazylice Świętego Jana na Lateranie pod przewodnictwem d’Arpina, a przede wszystkim w roku 1599 w San Nicola in carcere dla kardynała nepota. Gentileschi i jego pomocnicy mieli udekorować galerię, a Baglione wraz z uczniami przyozdobili resztę kaplicy.
– Wasza Wielmożność, znam dobrze wszystkich malarzy w Rzymie, i to od dawna. Znaczy to, że znam najwybitniejszych…
– A jacy, według was, malarze są najwybitniejsi w Rzymie?
– D’Arpino, Caravaggio, bracia Carracci, Giovanni Baglione oraz inni, których imiona nie przychodzą mi teraz na myśl, ale którzy również są znaczni.
– A którzy z tych malarzy są waszymi przyjaciółmi? Wymieńcie też swych nieprzyjaciół.
– Jestem przyjacielem ich wszystkich… chociaż, rzecz jasna, poniekąd współzawodniczymy ze sobą…
Znamienny eufemizm! Stosunki wielkodusznie określone przez Orazia jako „współzawodnictwo” w wypadku jego i Baglionego były zaiste pechowym zbiegiem okoliczności, prześladującym go przez długie lata. Jeszcze przez następne trzydzieści lat, od Rzymu po Mantuę, od Paryża po Londyn, obaj malarze mieli zbierać zamówienia od tych samych mecenasów, pokrywać freskami te same ściany, spierać się o te same honoraria.
– Jako żywo, wielmożny panie, weźmy na przykład Giovanniego Baglionego… namalowałem dla kościoła San Giovanni dei Fiorentini obraz przedstawiający Świętego Michała Archanioła, a on wkręcił się tuż obok mnie ze swą Miłością niebiańską. Namalował ten obraz po to jedynie, by się zmierzyć z Caravaggiem, który to wówczas ukończył dla kardynała Giustinianiego Miłość ziemską. Obraz Baglionego mniej się spodobał kardynałowi niż Miłość ziemska Caravaggia, jednakowoż za swe dzieło Baglione otrzymał złoty łańcuch. Ja z kolei powiedziałem mu, że obraz jego wydaje mi się bardzo niedoskonały. Ta Miłość niebiańska, która odgrywa anioła, mogłaby być wdzięcznym chłopcem bez odzienia: on zaś uczynił z niej tłuściocha przebranego za wojaka…
– Od jak dawna nie rozmawiacie ze sobą, to jest z Baglionem i z Caravaggiem?
– Od czasów tej sprawy z aniołem przestałem rozmawiać z Baglionem. Nawet wcześniej. A to dlatego, że gdy się spotykamy w Rzymie, Baglione sądzi, że to ja powinienem kłaniać mu się pierwszy i zdejmować kapelusz. Ja zaś uważam, że to on winien pozdrowić mnie najpierw. Jeśli chodzi o Caravaggia, to rzecz ma się podobnie. Jesteśmy co prawda w przyjaźni, ale Caravaggio spodziewa się, że to ja będę mu się pierwszy kłaniał, a o tym nie może być mowy… To już będzie sześć albo osiem miesięcy, jak z nim nie rozmawiałem. Przysłał jednak do mnie po kaptur kapucyński i skrzydła anielskie, które pożyczyłem mu jako wzór do obrazu. Kaptur ten odesłał mi jakieś dziesięć dni temu…
– Rozpoznajecie wasze pismo w tym poemacie?
Obmierzły nam łajna twojeGiovanni, papierku do sracza!Zawieśże sobie łańcuch dyndającyNa jajcach śledziem cuchnącychZ dala obnoś parchy swojePlugawa odmiano rogaczaOd nas, którzy mniej niż bździnyCenimy twe wypociny…
Trudno było orzec, czy grymas, malujący się na i tak z natury wykrzywionej twarzy Gentileschiego, wywołany był formą, czy też treścią wierszyka. W jego twarzy widać było napięcie, wiedział już, co mu grozi i że przestępstwo, o które go podejrzewają, nieomal równa się morderstwu, a pontyfikalna sprawiedliwość szczególnie dbała o ukaranie sprawców tego rodzaju zbrodni. Brało się to stąd, że obowiązywał szczególnie surowy edykt przeciwko „oszczercom”, a pośrednio było to konsekwencją egzekucji Beatrice Cenci.
Wkrótce po wykonaniu wyroku na mieście pojawiła się cała masa złośliwych paszkwili, w których oskarżano papieża o skazanie na śmierć świętej – i to z chciwości. Przypuszczalni autorzy tych pamfletów zostali natychmiast uśmierceni, a 12 stycznia 1601 roku Klemens VIII wydał edykt przeciwko tym, którzy nie lękając się Boga ani sprawiedliwości, „rozpuszczają swe nieczyste języki”, pisząc listy, poematy, fabrykując fałszywe wieści, oczerniając bliźniego i niszcząc jego honor i reputację. Odtąd „oszczercy” byli ścigani przez inkwizycję; wystarczył anonimowy list lub publiczne doniesienie złożone w sądzie kryminalnym.
28 sierpnia tegoż roku skargę przeciw oszczercom wniósł jeden z najsławniejszych malarzy, osobistość wpływowa, która wkrótce miała uzyskać zaszczytny tytuł „księcia Akademii Świętego Łukasza”, czyli oficjalnego przewodniczącego cechu malarzy: Giovanni Baglione.
Od wielu miesięcy Caravaggio wraz z przyjaciółmi, którymi są architekt Onorio Longhi, malarze Filippo Trisegni i Orazio Gentileschi, zawistni o moje dzieła, rozpowiadają oszczerstwa o mojej osobie i mych pracach. Napisali też oszczercze poemata obrażające mój honor. Przepisali następnie te utwory w dziesiątkach egzemplarzy i rozdali pośród przedstawicieli naszego zawodu. W załączeniu jeden z tych wierszy: „Obmierzły nam łajna twoje…”.
Dla Caravaggia, którego również uwięziono, sprawa przedstawiała się niedobrze. Sprawa Gentileschiego wyglądała jednak o wiele gorzej. Nikt spośród artystów nie mógł wątpić, że jego stosunki z Baglionem miały znacznie bardziej wrogi charakter, niż Gentileschi twierdził, zeznając przed urzędnikami. Najdrobniejszy pretekst mógł spowodować, że rywalizacja przekształci się w otwarty konflikt – co też nastąpiło w listopadzie roku 1602.
Baglione, osobnik dość konwencjonalny, przywiózł z pielgrzymki do Loreto medaliki z wizerunkiem Matki Boskiej. Artyści przypinali je sobie do kapeluszy. Najcenniejsze – złote, srebrne – Baglione ofiarował wielkim malarzom Rzymu, przede wszystkim d’Arpinowi oraz tym, na których liczył podczas wyborów do Akademii Świętego Łukasza. Inni zaś, między innymi Orazio Gentileschi, otrzymali medaliki ołowiane.
Urażony w przyjaźni i dotknięty w miłości własnej Gentileschi wystosował do ofiarodawcy list pełen obelg. List nie był podpisany, ale nie mogło być wątpliwości co do jego autorstwa. Była w nim mowa o skąpstwie, próżności, nieudaczności: innymi słowy, Baglione dostał za swoje.
Giovanni Baglione zachował ten list i teraz właśnie przekazał go jako dowód w śledztwie. Dowód winy, list bowiem zawierał zdanie brzmiące niemal tak samo jak fragment poematu: „Zawieszę sobie ten złoty łańcuch na swych cuchnących jajcach”. Subtelna aluzja do klejnotu podarowanego malarzowi przez kardynała Giustinianiego w charakterze nagrody za Miłość niebiańską, której powodzenia Gentileschi zazdrościł i którą szczerze gardził jako dziełem sztuki.
A teraz niech tylko przyjdzie do głowy zastępcy prokuratora przyjrzeć się uważniej papierom zgromadzonym na stole, niech tylko zabawi się w porównanie charakteru pisma po jednej i drugiej stronie listu – listu skądinąd zupełnie niewinnego – z pismem autora anonimu i kaligrafią oszczerczego poematu, a sprawa będzie przesądzona. Malarza czeka pięć lat wiosłowania na papieskich galerach.
Z akt procesu nie wynika, w jaki sposób Gentileschi zdołał uniknąć kary. Wiadomo natomiast, że Caravaggia ze szponów Klemensa VIII uratowała osobista interwencja ambasadora Francji. 25 września 1603 roku Caravaggio wyszedł na wolność. Czy należy przypuszczać, że razem z nim uwolniono wspólników? Czy też Gentileschi zawdzięczał swe cudowne uwolnienie protekcji osoby z kręgów zbliżonych do Izby Apostolskiej, a więc poparciu Cosima Quorlego – tego samego urzędnika, który ongiś załatwił mu pierwsze ważne zlecenie w jego karierze, freski na galerii San Nicola in carcere? Z całą pewnością jednak żadne wpływy papieskiego intendenta nie mogły zmienić konsekwencji, jakie dla dalszych losów Orazia miała „sprawa Baglionego”. Choć oskarżenie o oszczerstwo wydaje się błahe w zestawieniu ze zbrodniami zarzucanymi Caravaggiowi, Gentileschi przypłacić je miał swą pośmiertną reputacją.
Otóż czterdzieści lat później ten sam Giovanni Baglione ujął w dłoń pióro. Jako biograf i kronikarz epoki spisał własną wersję obyczajów i dokonań swych współczesnych. Rozdział poświęcony Oraziowi Gentileschiemu był jego zemstą: Vite dei pittori, scultori ed architetti są po dziś dzień jednym z najcenniejszych źródeł informacji o życiu i pracy siedemnastowiecznych włoskich artystów. Najobszerniejsza analiza dzieł Gentileschiego i zarazem najpełniejsza z krytyk mu poświęconych jest stronnicza i morderczo zjadliwa, a wyszła spod pióra jego najgorszego wroga, malarza, którego pewnej nocy roku 1603 Orazio Gentileschi zapragnął ośmieszyć.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Tytuł oryginału: Artemisia. Un duel pour l’immortalité
Copyright © Editions Robert Laffont, Paris, 1998 through arrangement with Renata de La Chapelle Agency
All rights reserved
Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2023
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Redaktor: Małgorzata Chwałek
Projekt i opracowanie graficzne okładki: Krzysztof Rychter
Opracowanie graficzne serii i projekt okładki: Jacek Pietrzyński
Ilustracja na okładce
© Photo Index Firenze / Bridgeman Images / PhotoPower
Wydanie I e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Artemisia, wyd. II poprawione, Poznań 2024)
ISBN 978-83-8338-866-3
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer