As pik - Faridah Àbíké-Íyímídé - ebook + książka

As pik ebook

Abike-Iyimide Faridah

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Ekscytująca rozgrywka, zaskakujące zwroty akcji i społecznie ważkie tematy tworzą wybuchową mieszankę w głośnym debiucie Faridah Àbíké-Íyímídé, w którym dwoje bohaterów, Devon i Chiamaka walczy z anonimowym hejterem.

Kiedy dwoje uczniów Prywatnej Akademii Niveus, Devon Richards i Chiamaka Adebayo, zostaje wybranych do elitarnego grona prefektów, wydaje się, że to wspaniały początek jeszcze lepszego roku. Taka funkcja nie tylko świetnie wygląda w podaniu o przyjęcie na studia, ale też daje szansę na wystąpienie przed rekruterami i zapewnia wysoką pozycję w szkolnej hierarchii.

Krótko po nominacji ktoś zaczyna rozsyłać anonimowe wiadomości i ujawnia sekrety głównych bohaterów, podpisując się „As”. Życie Devona i Chiamaki wywraca się do góry nogami, a sytuacja w szkole staje się groźna dla nich samych i dla ich starannie zaplanowanej przyszłości.

To, co z początku wydawało się chorym dowcipem, szybko zmienia się w niebezpieczną grę, w której Devon i Chiamaka nie mają dobrych kart. Czy uda im się powstrzymać hejtera, zanim stawką stanie się ich życie? As Pik to połączenie Uciekaj! iserialu Plotkara.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 499

Oceny
4,0 (63 oceny)
26
19
13
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Katty252

Dobrze spędzony czas

Wciągająca, trzymająca w napięciu, przerażająca, to tylko niektóre słowa, którymi możnaby opisać Asa Pik. Sądziłam, że na papierze nie da się przedstawić uczucia bycia w potrzasku i ogromnej bezsilności, ale autorka udowodniła, że się myliłam. Czytając kolejne rozdziały, miałam w głowie "to chore" i mam nadzieję, że to jednak jest fikcja, że takie rzeczy się nie dzieją. Polecam! Myślę, że mogłaby zasiąść do mojego kanonu lektur szkolnych, zaraz obok "Zadania domowego".
10
Kirke13

Z braku laku…

Gdzie są trigger warningi do tej książki się pytam, no gdzie? As Pik błyskawicznie się czyta, ale to, co się w tej książce wyprawia podpada pod trauma p*rn. Nie twierdzę, że problem rasizmu nie istnieje, ale… wygląda to jakby zostało napisane przez fana teorii spiskowych (tylko w drugą stronę). Nie wiem, czemu miał służyć zabieg nieumiejscowienia akcji w żadnym konkretnym miejscu i czasie. Widzę jednak dwie opcje: leniwe pisarstwo lub wykreowanie przestrzeni pozwalającej przedstawić natężenie zachowań rasistowskich, które w realnym świecie w XXI wieku nie mogłyby mieć miejsca (a najpewniej po trochu jedno i drugie). Nieciężko mi uwierzyć, że psychika autorki podczas tworzenia tej książki nie miała się najlepiej. Współczuję, jednak to nie powód, żeby próbować zaszczepić dzieciakom własną manię prześladowczą. Myślę, że autorka dała poprzez tę książkę wyraz własnym uprzedzeniom rasowym. Nie widzę żadnego pozytywnego skutku podobnego podsycania niesnasek na tle rasowym.
00
sussybaka

Całkiem niezła

fajne
00
Ragnamagna

Nie oderwiesz się od lektury

Jedna z lepszych młodzieżówek, jaką miałam okazję czytać ostatnio. Jeśli lubicie klimaty związane z elitarną szkołą, ostracyzmem społecznym, pierwszymi nastoletnimi dramami i miłościami, w które wplecione są poważne tematy jak rasizm czy przemoc, to "As pik" może być idealną powieścią dla Was. Dziwi mnie to, że ta powieść nie wychodzi z lodówki, bo jest naprawdę wartościowa i moim zdaniem bardzo potrzebna. Nigdy nie zrozumiem tego zjawiska, że słabe, zbudowane na oklepanych schematach książki, są rozreklamowane dosłownie wszędzie, a o pozycjach, które niosą jakiś przekaz, ledwo ktoś słyszał.
00
singvlarity

Całkiem niezła

⭐ 3.0 jakoś mnie nie zachwyciła, ciężko mi się ją czytało, fabuła mi się mocno dłużyła, a bohaterowie irytowali.. ale poruszała ważny temat, więc nie mam serca dać mniej niż 3 gwiazdki
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­na­łu Ace of Spa­des
Co­py­ri­ght © 2021 by Fa­ri­dah Àbíké-Íy­ímídé. All ri­ghts re­se­rved. Co­py­ri­ght © 2022 for the Po­lish trans­la­tion by Me­dia Ro­dzi­na Sp. z o.o.
Co­ver il­lu­stra­tion © 2021 by Ade­le­ke Ade­kun­le
Back­gro­und pla­id © Ar­tef­fi­cient/Shut­ter­stock
Pro­jekt okład­kiEli­sa­beth H. Clark
Ad­ap­ta­cja okład­ki, skład i ła­ma­nieRa­do­sław Stęp­niak
Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Prze­druk lub ko­pio­wa­nie ca­ło­ści albo frag­men­tów ksi­ążki – z wy­jąt­kiem cy­ta­tów w ar­ty­ku­łach i prze­glądach kry­tycz­nych – mo­żli­we jest tyl­ko na pod­sta­wie pi­sem­nej zgo­dy wy­daw­cy.
Me­dia Ro­dzi­na po­pie­ra ści­słą ochro­nę praw au­tor­skich. Pra­wo au­tor­skie po­bu­dza ró­żno­rod­no­ść, na­pędza kre­atyw­no­ść, pro­mu­je wol­no­ść sło­wa, przy­czy­nia się do two­rze­nia ży­wej kul­tu­ry. Dzi­ęku­je­my, że prze­strze­gasz praw au­tor­skich, a więc nie ko­piu­jesz, nie ska­nu­jesz i nie udo­stęp­niasz ksi­ążek pu­blicz­nie. Dzi­ęku­je­my za to, że wspie­rasz au­to­rów i po­zwa­lasz wy­daw­com na­dal pu­bli­ko­wać ksi­ążki.
ISBN 978-83-8265-256-7
Wy­daw­ca: Me­dia Ro­dzi­na Sp. z o.o. ul. Pa­sie­ka 24, 61-657 Po­znań tel. 61 827 08 50wy­daw­nic­two@me­dia­ro­dzi­na.pl
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.

Dla wszyst­kich Czar­nych dzie­cia­ków do­ra­sta­jących w pod­upa­dłych dziel­ni­cach, z któ­rych de­spe­rac­ko pra­gną się wy­rwać – ta ksi­ążka jest dla Was.

I dla mo­jej mamy, któ­ra pierw­sza we mnie uwie­rzy­ła i za­ra­zi­ła mnie mi­ło­ścią do ró­żnych hi­sto­rii.

Mó­wią, że ży­cie jest pe­łne nie­spo­dzia­nek.

I że na­sze ma­rze­nia na­praw­dę mogą się spe­łnić.

To zna­czy, że na­sze kosz­ma­ry też...

Plot­ka­ra

Wiem je­dy­nie, że cza­sem, kie­dy do­oko­ła

jest zbyt wie­lu bia­łych... Ro­bię się ner­wo­wy.

Ucie­kaj!

CZĘŚĆ PIERW­SZA

WIE­ŻA Z KO­ŚCI SŁO­NIO­WEJ

1

DE­VON

Po­nie­dzia­łek

Nie da się wy­my­ślić ni­cze­go bar­dziej bez­sen­sow­ne­go niż apel w pierw­szy dzień szko­ły.

A to coś zna­czy, je­śli wzi­ąć pod uwa­gę, że Pry­wat­na Aka­de­mia Ni­veus to szko­ła zbu­do­wa­na na bez­sen­sow­nych po­my­słach.

Sie­dzi­my w Lion Hall, auli na­zwa­nej tak na cze­ść ofia­ro­daw­cy, któ­ry prze­ka­zał pie­ni­ądze pry­wat­nej szko­le, cho­ciaż ich nie po­trze­bo­wa­ła, i cze­ka­my na przy­by­cie dy­rek­to­ra, by ten wy­gło­sił prze­mó­wie­nie zgod­nie z do­sko­na­le zna­nym sche­ma­tem:

1. Wi­taj­cie w no­wym roku na­uki, cie­szę się, że wszy­scy prze­ży­li wa­ka­cje.

2. Oto wy­bra­ni star­si pre­fek­ci oraz głów­ny pre­fekt.

3. War­to­ści na­szej szko­ły.

4. Ko­niec.

I żeby nie było, też lu­bię, kie­dy wszyst­ko jest usta­lo­ne. Spy­taj­cie mo­ich przy­ja­ciół. Sor­ry – przy­ja­cie­la. Je­stem prze­ko­na­ny, że mimo spędzo­nych tu pra­wie czte­rech lat nikt poza nim nie za­uwa­żył mo­je­go ist­nie­nia. Tyl­ko Jack... choć na­wet on co pe­wien czas daje mi do zro­zu­mie­nia, że coś jest ze mną nie tak. I to bar­dzo nie tak. A jed­nak upar­cie twier­dzę, że to mój przy­ja­ciel, bo zna­my się w za­sa­dzie od za­wsze, a myśl, że bez nie­go by­łbym zu­pe­łnie sam, jest jesz­cze gor­sza.

Wra­ca­jąc do trzy­ma­nia się utar­tych za­sad. Je­stem bar­dzo za. Wy­star­czy za­py­tać Jac­ka, ile mam przy­zwy­cza­jeń, bez któ­rych nie za­si­ądę do pia­ni­na. Je­śli nie po­wtó­rzę swo­ich ry­tu­ałów, nie za­cznę grać. Na tym po­le­ga ró­żni­ca mi­ędzy mo­imi zwy­cza­ja­mi a tymi ze­bra­nia­mi – mo­gły­by się nie od­by­wać, a ży­cie w Ni­veu­sie da­lej by­ło­by nie­zmien­nie mie­sza­ni­ną plo­tek, pie­ni­ędzy i kłamstw.

Z gło­śni­ków sły­chać zgrzyt mi­kro­fo­nu, więc uno­szę wzrok. Oto za­czy­na się dwa­dzie­ścia mi­nut ży­cia bez­pow­rot­nie zmar­no­wa­ne­go na ze­bra­nie, któ­re mo­żna by za­stąpić jed­nym mej­lem.

Osu­wam się na opar­cie krze­sła, kie­dy na po­dium po­ja­wia się wy­so­ki bla­dy fa­cet o pu­stych, ciem­nych oczach i błysz­czących czar­nych wło­sach, na któ­rych za­cze­sa­nie do tyłu zu­żył, na moje oko, przy­naj­mniej jed­no opa­ko­wa­nie żelu. Ma na so­bie dłu­gą czar­ną sza­tę, któ­rą nie­mal za­mia­ta podło­gę, i spo­gląda na nas jak kot na my­szy.

– Na­zy­wam się Ward, ale pro­szę zwra­cać się do mnie pa­nie dy­rek­to­rze – oznaj­mia ko­cur płyn­nym, ośli­zgłym gło­sem. Przy­glądam mu się uwa­żnie. Co się sta­ło z dy­rek­to­rem Col­lin­sem?

W auli sły­chać pe­łne za­sko­cze­nia szep­ty, a do­oko­ła wi­dzę nie­chęt­ne miny.

– Je­stem prze­ko­na­ny, że przy­naj­mniej część z was wie, że tuż przed wa­ka­cja­mi dy­rek­tor Col­lins zło­żył re­zy­gna­cję. Dla­te­go ostat­ni rok w Pry­wat­nej Aka­de­mii Ni­veus spędzi­cie pod moją pie­czą – ko­ńczy ko­cur, wy­dy­ma­jąc usta.

– Czy­li to nie były tyl­ko plot­ki – szep­cze ktoś nie­da­le­ko.

– Na to wy­gląda... na szczęście kli­ni­ki od­wy­ko­we są te­raz bar­dzo luk­su­so­we...

Nie mia­łem po­jęcia, że co­kol­wiek jest nie tak z na­szym po­przed­nim dy­rek­to­rem, bo przed wa­ka­cja­mi wy­glądał zu­pe­łnie w po­rząd­ku. Cza­sem się boję, że je­stem tak po­grążo­ny w swo­im wła­snym świe­cie, że nie za­uwa­żam spraw, któ­re dla in­nych są oczy­wi­ste.

– Przej­dźmy da­lej – ci­ągnie dy­rek­tor Ward. – Trzy­ma­jąc się tra­dy­cji na­szej Aka­de­mii, dzi­siej­sze ze­bra­nie za­cznie­my od punk­tu do­ty­czące­go wy­bo­ru star­szych pre­fek­tów i głów­ne­go pre­fek­ta.

Roz­gląda się wy­cze­ku­jąco, na co je­den z ofi­cjal­nie ubra­nych na­uczy­cie­li ru­sza w jego stro­nę i po­da­je kre­mo­wą ko­per­tę. Dy­rek­tor Ward otwie­ra ją w mil­cze­niu, a sze­lest pa­pie­ru po­tęgo­wa­ny przez czu­ły mi­kro­fon wy­le­wa się z gło­śni­ków ogłu­sza­jącym trza­skiem. Mężczy­zna od­kła­da ko­per­tę na pul­pit. Za­czy­nam od­pły­wać my­śla­mi.

– Star­szy­mi pre­fek­ta­mi zo­sta­ją – za­czy­na i prze­ry­wa, ły­pi­ąc na wszyst­kie stro­ny, a jego czar­ne oczy po­ru­sza­ją się cha­otycz­nie jak mu­chy uwi­ęzio­ne w sło­iku – Ce­ci­lia Wri­ght, Ma­xwell Ja­cob­son, Ruby Ain­sworth i De­von Ri­chards.

Z po­cząt­ku je­stem prze­ko­na­ny, że się po­my­lił. Moje na­zwi­sko jesz­cze ni­g­dy nie pa­dło w cza­sie ogól­nych ze­brań. Głów­nie dla­te­go, że są one po­świ­ęco­ne oso­bom ko­ja­rzo­nym i lu­bia­nym przez uczniów, a ja, gdy­by Ni­veus był sce­ne­rią fil­mu, zo­sta­łbym wy­mie­nio­ny jako je­den z bez­i­mien­nych sta­ty­stów. Jack trąca mnie łok­ciem. Otrząsam się z za­sko­cze­nia i pod­no­szę z miej­sca. W ca­łej auli sły­chać skrzyp­ni­ęcie drew­nia­ne­go krze­sła i co­raz wi­ęcej twa­rzy zwra­ca się w moją stro­nę, kie­dy pró­bu­ję wy­do­stać się do prze­jścia. Mam­ro­czę prze­pro­si­ny, bo sta­nąłem ko­muś na de­si­gner­skich bu­tach – war­tych pew­nie wi­ęcej niż moja mama wy­da­je na czynsz – aż uda­je mi się do­stać do pierw­sze­go rzędu, gdzie sie­dzą na­uczy­cie­le ostat­niej kla­sy. Przy ka­żdym kro­ku po­de­szwy mo­ich bu­tów skrzy­pią gło­śno na nie­mal czar­nej drew­nia­nej podło­dze. Ser­ce mi wali, a krót­kie okla­ski gwa­łtow­nie milk­ną, za­mie­nia­jąc się w nie­zręcz­ną ci­szę.

Po­zo­sta­łą trój­kę znam tyl­ko z wi­dze­nia, bo ni­g­dy z nimi nie roz­ma­wia­łem. Max, Ruby i Ce­ci­lia to wy­so­kie, bla­de i ja­sno­wło­se klo­ny, a obok nich ja, ni­ski i z ciem­ną skó­rą, wy­ró­żniam się jak pryszcz na czo­le. To oni są głów­ny­mi bo­ha­te­ra­mi, nie ja.

Sto­ję obok dy­rek­to­ra War­da, któ­ry z bli­ska wy­da­je się jesz­cze bar­dziej prze­ra­ża­jący. Cho­ćby z tego po­wo­du, że jest nie­na­tu­ral­nie wy­so­ki, a jego nogi ko­ńczą się na wy­so­ko­ści mo­jej klat­ki pier­sio­wej. Mimo iż nie od­wra­ca gło­wy, kątem oka cały czas mnie ob­ser­wu­je.

Sta­ram się nie pa­trzeć na nie­go, tłu­ma­cząc so­bie w my­ślach, że prze­cież BFG nie miał prze­ra­ża­jące­go bra­ta bli­źnia­ka o na­zwi­sku Ward.

– Sły­sza­łem wie­le do­brych rze­czy o oso­bie, któ­ra w tym roku będzie pia­sto­wać funk­cję głów­ne­go pre­fek­ta. – Głos dy­rek­to­ra War­da opa­da, przez co zda­nie, któ­re mia­ło za­brzmieć ser­decz­nie i cie­pło, tra­ci cha­rak­ter, zmie­nia­jąc się w bez­dusz­ną lau­da­cję. – Nikt nie jest pew­nie za­sko­czo­ny, że głów­ną star­szą pre­fekt­ką zo­sta­ła Chia­ma­ka Ade­bayo.

Gło­śne wi­wa­ty od­bi­ja­ją się od wy­ło­żo­nych ciem­ną dębo­wą bo­aze­rią ścian auli, kie­dy Chia­ma­ka wsta­je i ru­sza w stro­nę dy­rek­to­ra. Pa­trzę na ar­mię jej klo­nów w przed­nich rzędach, któ­re klasz­czą prze­ra­ża­jąco rów­no i wszyst­kie są rów­nie pi­ęk­ne i nie­ska­zi­tel­ne jak ich li­der­ka. Z wy­so­ko unie­sio­ną gło­wą od­bie­ra od­zna­kę. Kie­dy do nas do­łącza, na jej twa­rzy ma­lu­ją się duma i za­do­wo­le­nie. Nie­wie­le bra­ku­je, a prze­wró­ci­łbym oczy­ma. Po­wstrzy­mu­ję się, bo Chia­ma­ka jest naj­po­pu­lar­niej­szą dziew­czy­ną w na­szej szko­le, a ja nie mam my­śli sa­mo­bój­czych.

Prze­stępu­ję nie­swo­jo z nogi na nogę. Te­raz czu­ję się tu­taj jesz­cze bar­dziej nie na miej­scu. Je­śli Max, Ruby i Ce­ci­lia są wa­żny­mi po­sta­cia­mi, to Chia­ma­ka wcie­la się w głów­ną bo­ha­ter­kę. Ich obec­no­ść tu­taj, ra­zem, ma sens. Ale ja? Czu­ję się, jak­by za­raz mie­li się po­ja­wić fa­ce­ci z ka­me­ra­mi i po­in­for­mo­wać mnie, że da­łem się na­brać. To by mia­ło wi­ęcej sen­su niż co­kol­wiek, co się wła­śnie dzie­je.

Wiem prze­cież, że wy­bór star­szych pre­fek­tów to w rze­czy­wi­sto­ści ple­bi­scyt po­pu­lar­no­ści. Na­uczy­cie­le co roku od­da­ją gło­sy na swo­ich pu­pi­li i pu­pil­ki i co roku wy­bór pada na oso­by o kon­kret­nych ce­chach. Po­pu­lar­ne. A ja nie je­stem po­pu­lar­ny. Może mój na­uczy­ciel mu­zy­ki mnie zgło­sił? To je­dy­na oso­ba z gro­na pe­da­go­gicz­ne­go, z któ­rą rze­czy­wi­ście roz­ma­wiam. Sam nie wiem.

– Pro­szę po­now­nie o okla­ski dla na­szej rady pre­fek­tów! – mówi pan Ward, bu­dząc jesz­cze gło­śniej­szy aplauz uno­szący się nad mo­rzem bie­li przed nami. Czu­ję na so­bie spoj­rze­nia, ale sta­ram się ich uni­kać i szu­kam cze­go­kol­wiek in­te­re­su­jące­go w drew­nia­nej podło­dze pod mo­imi sto­pa­mi, żeby nie my­śleć o ca­łych rzędach ob­ser­wu­jących mnie twa­rzy.

Nie­na­wi­dzę uczu­cia by­cia ob­ser­wo­wa­nym.

– Przej­dźmy te­raz do war­to­ści, ja­ki­mi kie­ru­je się na­sza szko­ła.

Wszy­scy od­wra­ca­my się i jak za­zwy­czaj spo­gląda­my na ogrom­ny ekran z przo­du auli, go­to­wi oglądać prze­su­wa­jące się war­to­ści szko­ły wy­świe­tla­ne jak na­pi­sy na za­ko­ńcze­nie fil­mu. Za ka­żdym ra­zem to­wa­rzy­szy im pły­nący z gło­śni­ków hymn na­ro­do­wy. W cza­sie zwy­kłych ape­li ślu­bu­je­my wier­no­ść fla­dze, jed­nak dzi­siej­sze ze­bra­nie jest pierw­sze w ca­łym roku szkol­nym, więc Ni­veus robi to, w czym jest do­bry: pod­kręca dra­ma­tyzm.

Po­tężny, czar­ny ekran za­kry­wa wi­ęk­szo­ść ogrom­ne­go, po­dwój­ne­go okna za sce­ną. Ni­veus to szko­ła zbu­do­wa­na z ciem­ne­go szla­chet­ne­go drew­na i szkła, jak­by zo­sta­ła za­pro­jek­to­wa­na po to, żeby ku­sić świat ze­wnętrz­ny do za­gląda­nia do środ­ka. Bu­dyn­ki są sta­re i wy­gląda­ją jak na­wie­dzo­ne za­mczy­sko, za to w środ­ku pa­nu­je no­wo­cze­sno­ść i uno­si się smród prze­sad­ne­go bo­gac­twa.

Sły­szę gło­śne trza­śni­ęcie i na ekra­nie po­ja­wia się ob­raz. Pro­sto­kąt­na kar­ta z li­te­rą A w ka­żdym z na­ro­żni­ków i sym­bo­lem pik po­środ­ku.

To coś no­we­go.

Od­wra­cam się, żeby od­szu­kać wzro­kiem Jac­ka i prze­słać mu spoj­rze­nie „co to ma być, do cho­le­ry?”, ale on gapi się w ekran, jak­by na nim nie zro­bi­ło to naj­mniej­sze­go wra­że­nia. Wszy­scy po­zo­sta­li też za­cho­wu­ją się ca­łko­wi­cie na­tu­ral­nie, jak Jack. To bar­dzo dziw­ne.

– Ekhm, chy­ba mamy ja­kieś prze­jścio­we pro­ble­my tech­nicz­ne... – mówi gdzieś z tyłu pani Black­burn, star­sza na­uczy­ciel­ka fran­cu­skie­go.

Roz­le­ga się jesz­cze kil­ka trza­sków i wszyst­ko wra­ca do nor­my. Gło­śni­ki dud­nią hym­nem na­ro­do­wym, a my wtó­ru­je­my, przy­ci­ska­jąc dło­nie do serc, wo­dząc wzro­kiem za ka­żdą z prze­su­wa­jących się po ekra­nie war­to­ści.

Ge­ne­ro­si­ty, Gra­ce, De­ter­mi­na­tion, In­te­gri­ty, Ide­alism, Excel­len­ce, Re­spect­ful­ness, Elo­qu­en­ce.

Szczo­dro­ść, ła­ska­wo­ść, de­ter­mi­na­cja, uczci­wo­ść, ide­alizm, per­fek­cjo­nizm, sza­cu­nek, elo­kwen­cja.

Li­sta cnót, któ­rych wi­ęk­szo­ść osób w na­szej szko­le nie pie­lęgnu­je. Łącz­nie ze mną.

– Te­raz mamy oka­zję wy­słu­chać mowy głów­nej star­szej pre­fekt­ki Chia­ma­ki.

Na sam dźwi­ęk jej imie­nia ucznio­wie sza­le­ją. Ze­wsząd sły­chać okla­ski i wi­wa­ty, gło­śniej­sze niż wcze­śniej, jak­by była bo­gi­nią – i jest nią, przy­naj­mniej we­dług stan­dar­dów Ni­veu­su.

– Dzi­ęku­ję, pa­nie dy­rek­to­rze. – Chia­ma­ka uśmie­cha się i wcho­dzi na po­dium. – Na po­cząt­ku chcia­ła­bym po­dzi­ęko­wać na­uczy­cie­lom za wy­bra­nie mnie na głów­ną star­szą pre­fekt­kę. Na­wet nie śni­łam, że spo­tka mnie taki za­szczyt. – Chia­ma­ka była pre­fekt­ką przez wszyst­kie lata, ja­kie spędzi­ła w szko­le, więc w jej te­go­rocz­nym wy­bo­rze nie ma ab­so­lut­nie ni­cze­go za­ska­ku­jące­go. Za to ja... Chia­ma­ka spo­gląda na na­uczy­cie­li, z dło­nią wci­ąż przy­ci­śni­ętą do ser­ca i, jak co roku, uda­je za­sko­cze­nie.

Moje oczy... na­praw­dę mam ocho­tę prze­wró­cić oczy­ma.

– Jako wa­sza głów­na star­sza pre­fekt­ka do­ło­żę wszel­kich sta­rań, by nasz ostat­ni rok w szko­le był naj­lep­szy z do­tych­cza­so­wych, za­czy­na­jąc od Cha­ry­ta­tyw­ne­go Balu Śnie­ży­nek pod ko­niec mie­si­ąca. Ra­zem z radą pre­fek­tów zro­bi­my wszyst­ko, by o tym wie­czo­rze mó­wio­no jesz­cze przez wie­le lat. – Ucznio­wie za­czy­na­ją kla­skać, ale ona nie ru­sza się z miej­sca. Si­ęga za to po mi­kro­fon, bo nie sko­ńczy­ła jesz­cze mo­no­lo­gu. – A przede wszyst­kim obie­cu­ję, że za­dbam, by wi­ęk­szo­ść ze­bra­nych fun­du­szy tra­fi­ła do wła­ści­wych wy­dzia­łów. Nie znio­sła­bym mar­no­wa­nia szczo­dro­ści na­szych dar­czy­ńców, gdy­by ofia­ro­wa­ne przez nich środ­ki zo­sta­ły prze­zna­czo­ne na nie­przy­dat­ne cele, na przy­kład wy­dział mu­zycz­ny. Jako głów­na star­sza pre­fekt­ka do­pil­nu­ję, by pierw­sze­ństwo mie­li ci ucznio­wie, któ­rzy re­pre­zen­tu­ją szko­łę w olim­pia­dach ma­te­ma­tycz­nych i na tar­gach edu­ka­cyj­nych, i któ­rzy dla na­szej szko­ły są praw­dzi­wą war­to­ścią. Dzi­ęku­ję wam bar­dzo!

Chia­ma­ka ko­ńczy prze­mo­wę, uśmie­cha się, a cała aula wy­bu­cha sal­wą wi­wa­tów.

Tym ra­zem mam wszyst­ko gdzieś i prze­wra­cam oczy­ma. Je­stem pe­wien, że dziew­czy­na z rzędu przede mną, z czer­wo­ny­mi wstążka­mi we wło­sach, wła­śnie dla­te­go pa­trzy na mnie z nie­ukry­wa­ną dez­apro­ba­tą.

Pre­fek­ci zo­sta­ją po ze­bra­niu, żeby ode­brać swo­je od­zna­ki, a po­zo­sta­li ucznio­wie i uczen­ni­ce opusz­cza­ją aulę i uda­ją się na lek­cje. Przy­glądam się, jak ma­sze­ru­ją w no­wiut­kich do­pa­so­wa­nych mun­dur­kach z to­reb­ka­mi z kro­ko­dy­lej skó­ry i z twa­rza­mi jak pla­sti­ko­we ma­ski. Spusz­czam wzrok na swo­je zno­szo­ne buty i swe­ter z pru­jący­mi się nit­ka­mi, czu­jąc ukłu­cie w ser­cu.

W Ni­veu­sie nie­na­wi­dzę wie­lu rze­czy: na przy­kład tego, że nie ma tu ni­ko­go (poza Jac­kiem) z mo­jej dziel­ni­cy. Że wszy­scy miesz­ka­ją w po­tężnych re­zy­den­cjach ukry­tych za bia­ły­mi pło­ta­mi i ka­żde z nich ma ku­cha­rza, któ­ry przy­rządza im śnia­da­nia. Że wszy­scy mają szo­fe­rów od­wo­żących ich do szko­ły, a w tor­bach no­szą kar­ty kre­dy­to­we bez li­mi­tu środ­ków. Cza­sem czu­ję przez to, jak­bym za­pa­dał się w so­bie, pękał i roz­sy­py­wał. Wiem, że nic do­bre­go nie wy­ni­ka z po­rów­ny­wa­nia tego, co mam, do ich sta­nu po­sia­da­nia, ale mimo to wi­dok ich bo­gac­twa i przy­wi­le­jów przy sa­mych bra­kach z mo­jej stro­ny boli. Po­wta­rzam so­bie wte­dy, że by­cie dzie­cia­kiem ko­rzy­sta­jącym ze sty­pen­dium nie jest ni­czym złym i nie mam się cze­go wsty­dzić.

Cza­sem to dzia­ła.

Na­sze od­zna­ki mają ró­żne ko­lo­ry. Moja jest czer­wo­na i błysz­cząca, z wy­gra­we­ro­wa­nym imie­niem „De­von” umiesz­czo­nym po­ni­żej wi­ęk­sze­go na­pi­su „star­szy pre­fekt”. Pre­fek­ci i pre­fekt­ki wy­bie­ra­ni w ostat­niej kla­sie au­to­ma­tycz­nie sta­ją się głów­ny­mi kan­dy­da­ta­mi do wy­gło­sze­nia prze­mo­wy po­że­gnal­nej na za­ko­ńcze­nie szko­ły. I mimo że pra­wie na pew­no tego za­szczy­tu do­stąpi Chia­ma­ka, to i tak się cie­szę, że zna­la­złem się w ta­kim gro­nie. Kto wie, sko­ro uda­ło mi się zo­stać star­szym pre­fek­tem, może wszech­świat zde­cy­du­je się spe­łnić jesz­cze jed­no z mo­ich ma­rzeń i to ja wy­gło­szę prze­mo­wę... Za­zwy­czaj nie po­zwa­lam so­bie na tak śmia­łe my­śli, bo roz­cza­ro­wa­nia ozna­cza­ją ból, a ja wolę kon­tro­lo­wać te rze­czy, któ­re są w moim za­si­ęgu, re­zy­gnu­jąc z nie­mo­żli­wych. Z dru­giej stro­ny wcze­śniej na­uczy­cie­le nie zwra­ca­li na mnie uwa­gi. W za­sa­dzie nikt nie zwra­cał na mnie uwa­gi. Osi­ągnąłem do­sko­na­ło­ść w zni­ka­niu w tłu­mie, nie­po­zor­no­ści, nie­roz­po­zna­wal­no­ści i nie­otrzy­my­wa­niu za­pro­szeń na im­pre­zy. A dziś, pro­szę, sto­ję z przo­du, spo­ty­ka mnie coś nie­wy­tłu­ma­czal­ne­go i chcę wie­rzyć, że to znak, że ten rok będzie dla mnie do­bry (a przy­naj­mniej lep­szy niż trzy wcze­śniej­sze). Znak, że do­sta­nę się do col­le­ge’u i mama będzie ze mnie dum­na.

W ko­ńcu Ward po­zwa­la nam ode­jść. Wy­bie­gam z auli i prze­ci­skam się przez grup­kę, któ­ra zo­sta­ła po ze­bra­niu. Pędzę w kie­run­ku wy­lud­nio­ne­go, wy­ło­żo­ne­go mar­mu­rem ko­ry­ta­rza, wzdłuż któ­re­go sto­ją sza­re szaf­ki. Zwal­niam, kie­dy zza za­krętu wy­cho­dzi jed­na z na­uczy­cie­lek. Spo­gląda na mnie uwa­żnie, a jej pro­sty bob spra­wia, że wy­gląda jak nie­za­do­wo­lo­na Edna Mode z In­ie­ma­moc­nych. Po chwi­li mnie mija i znów mogę nor­mal­nie ode­tchnąć.

Moją uwa­gę zwra­ca gło­śne trza­śni­ęcie drzwicz­ka­mi szaf­ki, więc roz­glądam się, żeby zna­le­źć źró­dło ha­ła­su. Na­po­ty­kam in­ten­syw­ny wzrok ciem­no­wło­se­go go­ścia z ostrym, ci­ężkim ma­ki­ja­żem wo­kół oczu i wy­ra­zem twa­rzy, jak­by chciał wy­krzy­czeć do mnie „pier­dol się!”. Josh? Ja­red? Nie mogę so­bie przy­po­mnieć, ale wiem, że znam go z wi­dze­nia.

To chło­pak, któ­ry w cza­sie ze­szło­rocz­ne­go balu zro­bił co­ming out, trzy­ma­jąc part­ne­ra za rękę. Przy­sze­dł na bal z in­nym fa­ce­tem i trzy­ma­li się za ręce. I nikt nie ro­bił z tego wiel­kie­go halo. Wszy­scy się cie­szy­li. Ja pa­mi­ętam je­dy­nie, że pa­trzy­łem wte­dy na nich i czu­łem przy­tła­cza­jącą za­zdro­ść.

Ten bal to je­den z obo­wi­ąz­ko­wych i ca­łko­wi­cie bez­sen­sow­nych zwy­cza­jów pie­lęgno­wa­nych w Ni­veu­sie. Dla­te­go ni­czym ma­so­chi­sta mu­sia­łem oglądać ich przez cały wie­czór ze swo­je­go miej­sca na ław­ce, z boku sali. Pa­trzy­łem, jak ta­ńczą przy­tu­le­ni, jak­by byli tu ca­łko­wi­cie bez­piecz­ni. Jak­by nic złe­go nie mo­gło ich spo­tkać. Jak­by mie­li pew­no­ść, że ro­dzi­ce nie prze­sta­ną ich ko­chać ani nie wy­rzu­cą z do­mów. Jak­by wszyst­ko mia­ło być do­brze.

My­śląc o tym, czu­łem ucisk w pier­si, ob­raz roz­my­wał mi się przed oczy­ma, a świa­tła auli zmie­ni­ły w ja­sne mi­go­czące okręgi. Za­mru­ga­łem, żeby prze­gnać łzy, a te, któ­re zdąży­ły stur­lać się po po­licz­kach, sta­rłem ręka­wem wy­po­ży­czo­ne­go smo­kin­gu, ga­pi­ąc się na nich, tan­ce­rzy kla­sy A, jak ja­kiś zbo­cze­niec i od­wra­ca­jąc wzrok tyl­ko wte­dy, gdy pa­trze­nie sta­wa­ło się zbyt bo­le­sne.

– Cze­go? – Ze wspo­mnień wy­ry­wa mnie głębo­ki, ostry jak nóż głos. Mru­gam za­sko­czo­ny. Chło­pak przy szaf­ce da­lej na mnie pa­trzy i te­raz chy­ba jest jesz­cze bar­dziej wście­kły.

Od­wra­cam się i ru­szam w prze­ciw­ną stro­nę. Boję się obej­rzeć. Po pierw­sze dla­te­go, że – Ja­red? Jim? – ten gość – se­rio mnie prze­ra­ża, a po dru­gie, w mo­jej gło­wie znów po­ja­wia­ją się uryw­ki wspo­mnień z tam­te­go balu, ich sple­cio­ne pal­ce, uśmie­chy... Za­ci­skam po­wie­ki i pró­bu­ję sku­pić się na czy­mś in­nym. Na przy­kład na za­jęciach z mu­zy­ki.

Wcho­dzę na pierw­sze pi­ętro, gdzie znaj­du­je się sala mu­zycz­na, pa­ląc po dro­dze de­pry­mu­jące wspo­mnie­nia i oczysz­cza­jąc gło­wę z ich po­pio­łów.

Czu­ję mro­wie­nie na wi­dok drzwi z ciem­ne­go dębu z ta­blicz­ką „Pra­cow­nia mu­zycz­na”. Smu­tek mo­men­tal­nie mnie opusz­cza. To moje ulu­bio­ne miej­sce tu­taj: je­dy­ne w ca­łej szko­le, gdzie czu­ję się jak w domu. Są tu jesz­cze inne pra­cow­nie mu­zycz­ne, w wi­ęk­szo­ści stu­dia na­grań albo miej­sca do ćwi­czeń in­dy­wi­du­al­nych, ale tę salę lu­bię naj­bar­dziej. Jest bar­dziej otwar­ta i mniej sa­mot­na.

– De­von! Wi­taj po prze­rwie i, przy oka­zji, gra­tu­lu­ję zo­sta­nia pre­fek­tem! – mówi pan Tay­lor, kie­dy wcho­dzę do środ­ka. Pan Tay­lor to mój ulu­bio­ny na­uczy­ciel. Od pierw­szej kla­sy uczy mnie mu­zy­ki i chy­ba tyl­ko on roz­ma­wia ze mną poza za­jęcia­mi. Jest za­wsze uśmiech­ni­ęty i za­do­wo­lo­ny. – Mo­żesz roz­po­cząć pra­ce nad pro­jek­tem za­ko­ńcze­nio­wym ra­zem z resz­tą kla­sy.

Po­zo­sta­li ucznio­wie i uczen­ni­ce w pra­cow­ni są sku­pie­ni na wła­snej mu­zy­ce. Część pra­cu­je przy kla­wia­tu­rach key­bo­ar­dów, inni z ołów­ka­mi w dło­niach za­pi­su­ją me­lo­die na pi­ęcio­li­niach. Na­sze pro­jek­ty za­ko­ńcze­nio­we mie­li­śmy za­cząć pla­no­wać pod­czas wa­ka­cji, by przed­sta­wić ich zręby za­raz po po­wro­cie do szko­ły. Ja jed­nak wi­ęk­szo­ść lata spędzi­łem, pra­cu­jąc nad swo­im utwo­rem na eg­za­min wstęp­ny do col­le­ge’u i ro­bi­ąc inne, nie tak roz­wi­ja­jące rze­czy.

Już od drzwi wi­dzę swo­je miej­sce do pra­cy z tyłu, pod oknem: stół z key­bo­ar­dem ozna­czo­ny zło­ty­mi ini­cja­ła­mi DR. Nie­wie­le osób de­cy­du­je się na mu­zy­kę, więc ka­żde z nas ma osob­ne biur­ko. Uwiel­biam tę salę rów­nież dla­te­go, że przy­po­mi­na mi aule, w któ­rych gra­ne są kon­cer­ty mu­zy­ki kla­sycz­nej on­li­ne: jest owal­na, z brązo­wy­mi pa­ne­la­mi na ścia­nach. Wcho­dząc tu, czu­ję się jak ktoś wi­ęcej niż tyl­ko dzie­ciak ze sty­pen­dium. Jak­by tu było moje miej­sce i moje ży­cie, wśród tych wła­śnie lu­dzi.

Choć wiem, oczy­wi­ście, że to nie­praw­da.

– Dzi­ęku­ję – mó­wię i ru­szam w stro­nę swo­je­go key­bo­ar­du, o któ­rym ma­rzy­łem przez całe wa­ka­cje. W domu nie mam ta­kie­go in­stru­men­tu, bo i tak nie by­ło­by na nie­go miej­sca, a poza tym one są znacz­nie dro­ższe, niż może się wy­da­wać. Mama na pew­no ku­pi­ła­by mi go, gdy­bym po­pro­sił, ale i bez tego ogrom­nie się dla mnie po­świ­ęca, więc nie chcę ob­ci­ążać jej bar­dziej, niż to ko­niecz­ne. Dla­te­go kie­dy je­stem poza szko­łą, im­pro­wi­zu­ję, nucę, za­pi­su­ję nuty, słu­cham mu­zy­ki i oglądam wszyst­ko, co mogę. Wpraw­dzie bar­dziej in­te­re­su­je mnie kom­po­zy­cja i pi­sa­nie pio­se­nek, ale nic nie za­stąpi praw­dzi­we­go in­stru­men­tu pod pal­ca­mi.

Podłączam key­bo­ard do prądu i in­stru­ment oży­wa. Włącza się pro­sto­kąt­ny wy­świe­tlacz w na­ro­żni­ku. Za­kła­dam słu­chaw­ki, prze­su­wam pal­ca­mi po czar­nych i bia­łych kla­wi­szach, gram kil­ka akor­dów, uwal­niam cha­otycz­ną me­lo­dię, po czym sia­dam, za­my­kam oczy i wy­obra­żam so­bie oce­an. Błękit­no­zie­lon­ka­we fale, ryby i ja­sne wo­do­ro­sty. Wska­ku­ję do wody i za­nu­rzam się.

Wzbie­ra we mnie zna­jo­my spo­kój, a dło­nie same si­ęga­ją do kla­wi­szy.

Do­pie­ro wte­dy za­czy­nam grać.

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki