Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Pomimo tego, co się wydarzyło, Ash zasługuje na to, bym o nim pamiętała. Myślenie o nim sprawia ból, ale wolę to, niż nie czuć zupełnie nic”.
„W komedii romantycznej padlibyśmy sobie w ramiona. Ale życie to nie film i żadne z nas nie zapomniało, jak to się między nami skończyło”.
Walka z demonami zdaje się nie mieć końca. Przeszłość wciąż daje o sobie znać, a gdy losy Sky i Asha splatają się ponownie, otwierają się stare rany.
Emocjonująca kontynuacja Ashes falling for the sky, której finał złamie niejedno serce.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 323
– ASH –
First players
„You came and made me who I am I remember where it all began, so clearly”.
Be Somebody, Thousand Foot Krutch
Widzę niebo. Znika.
Widzę niebo. Znowu znika.
Widzę niebo. Po czym pojawia się ziemia.
Łańcuchy huśtawki skrzypią przy każdym ruchu. Zastanawiam się, czy jeśli odepchnąłbym się mocniej, zdołałbym musnąć czubkiem buta chmury. Rozkoszuję się tą chwilą nieważkości, kiedy na kilka sekund przed opadnięciem mam wrażenie, że moje ciało unosi się w powietrzu, jest lekkie, tak lekkie. Chciałbym odlecieć, szybować w przestworzach i zobaczyć mamę. Babcia powtarza, że mama patrzy na mnie „z nieba”, ale po pięciu latach prób zwrócenia na siebie jej uwagi zaczynam wątpić, że kiedykolwiek mi się ukaże. Być może ludzie, którzy odeszli, już nigdy nie wrócą. W końcu tata nigdy nie wrócił.
O tej porze park jest pusty i dlatego tu przesiaduję. Odwlekam najdłużej, jak mogę, pójście do szkoły. Najchętniej spędziłbym tu cały dzień. Dwa tygodnie temu wymusiłem na babci, że będę chodził sam, ale nie zdradziłem jej, dlaczego tak bardzo nie chciałem, żeby mnie już odprowadzała. Lubiłem pokonywać razem z nią codziennie drogę do szkoły, ale nie podobało się to kolegom z klasy. Od początku roku szkolnego jestem obiektem ich kpin. Moja tusza, nieobecność rodziców. Wszystko jest dla nich świetnym pretekstem, by mi dopiec. A chodzenie do szkoły z babcią stanowiło kolejny powód, by mnie wyśmiewać przy każdej nadarzającej się okazji.
Dziś, gdy babcia została w domu, mogę włóczyć się po parku i w nieskończoność odwlekać moment pójścia na lekcje. Mógłbym nawet w ogóle nie iść do szkoły. Mógłbym zniknąć bez śladu, tak jak chmury znikają z nieba, jednocześnie wymazując pamięć o mamie, która niby tam mieszka.
Czuję ucisk w żołądku. Im więcej myślę o chłopakach z klasy, tym słabiej się odpycham. Huśtawka zwalnia. Moje stopy ocierają się o ziemię, wzbijając tumany kurzu. Rzeczywistość wraca do mnie, gdy wstaję z siodełka. Znów dopada mnie strach przed pójściem do szkoły. Jeśli zdecyduję się na wagary, babcia się dowie i będzie na mnie zła, że nadużyłem jej zaufania. A jeśli jednak… Zerkam na zegarek. Jeśli pobiegnę, zdążę na czas. Przy odrobinie szczęścia wszyscy będą już siedzieć w ławkach. Sięgam po plecak, który oparłem o słupek, i ruszam do szkoły.
Larry chwyta mój T-shirt i zawzięcie ciągnie za materiał. Słyszę, jak pękają szwy, ale udaje mi się wywinąć.
– Ściągaj to! Widzieliśmy, jak rano przybiegłeś do szkoły. Pewnie spociłeś się jak świnia. Nie każesz nam chyba tego wąchać!
Larry także ma kilka kilogramów za dużo, ale składają się na nie mięśnie, i jest dobre dziesięć centymetrów wyższy ode mnie.
– Nie wstydź się, grubasie, pokaż swoje cycki dziewczynom. Będą zazdrosne!
Próbuję się wycofać, ale jego kumple mnie przytrzymują. Jestem przekonany, że spojrzenie moje i pana Collinsa, naszego wychowawcy, się spotkały, ale nauczyciel odwraca wzrok i przechodzi na drugą stronę dziedzińca. Nawet on mnie porzucił.
Larry zaskakuje mnie, łaskocząc po żebrach, a ja odruchowo odpycham jego ręce. Moje zachowanie mu się nie spodobało, więc wymierza mi prawy sierpowy, który powala mnie na ziemię. Masuję szczękę. Zęby nadal znajdują się na swoim miejscu, choć na języku wyczuwam smak krwi. Do oczu napływają mi łzy. Wstydzę się. Siebie, swojej tuszy, obwisłego brzucha, z którego wszyscy się nabijają.
– Kurwa, wygląda jak wielki, tłusty ślimak. Brzydzę się nim. Jest tak paskudny, że jego matka musiała się zastrzelić.
Wybucha śmiechem. Głośnym, bardzo głośnym śmiechem.
– Twoja babcia wkrótce kopnie w kalendarz i zostaniesz całkiem sam.
Podnoszę się i walę go głową prosto w brzuch. Niech się zamknie. Uderzenie wyciska z niego oddech i gdy obejmuję go ramionami w talii, obaj lądujemy na ziemi. Chcę spuścić mu łomot, ale jest za szybki. Turla się w bok i zawisa nade mną. Przygniata mnie ciężarem swojego ciała, a ja wiem, że słono zapłacę za to, co zrobiłem.
– Jesteś trupem!
Gdy znów się zamierza, by mnie uderzyć, na głowę spada mu futerał na gitarę, krzyżując jego plany. Uderzenie jest tak silne, że słyszę dochodzący z wnętrza trzask pękającego instrumentu. Larry upada obok mnie, a ja dostrzegam chłopaka w moim wieku, którego nigdy wcześniej nie widziałem. Jego niesforne, czarne kędziory wydają się staczać batalię o życie na wolności, powiewając na wietrze. Zmrużone od uśmiechu oczy kryją rozbawione i niewinne spojrzenie, jakby nieprzyznające się do potwornego ciosu, który chłopak właśnie zadał.
Larry wstaje, kipiąc ze złości, gotowy do zemsty, ale nieznajomy znów robi zamach swoim instrumentem, grożąc napastnikowi. Zuchwałość chłopaka sprawia, że mój prześladowca się waha i po kilku sekundach postanawia się wycofać. Odchodzi z kumplami, a nieznajomy podchodzi do mnie i podaje mi rękę. Kiedy chwytam ją, żeby wstać, jestem pewien, że on mnie nigdy nie zawiedzie. W tej chwili zostaje wypowiedziana cicha obietnica. Nie musimy przysięgać na wszystkie świętości. Wystarcza jego szczera twarz zwrócona w moją stronę.
– Jak masz na imię? – pyta.
– Ash. A ty?
– Zach.
Nadal trzyma moją dłoń w swojej, a ja czuję bijącą z niego energię. Dowiedziałem się później, że gitara, którą dla mnie poświęcił, była dla niego warta więcej, niż wszystko, co posiadał. Zażenowany, puszczam jego rękę i otrzepuję się z kurzu.
– Jestem twoim dłużnikiem – rzucam banał, unikając jego wzroku.
Szczerze tak myślę, ale tekst jest zbyt patetyczny, bym potrafił spojrzeć nieznajomemu prosto w oczy.
– To dlaczego mnie zabiłeś?
– Co?
Unoszę głowę, zaskoczony. Z jego czaszki wypływa krew, zalewając dorosłą już twarz. Podchodzi do mnie, chwyta mnie za kołnierz i szarpie, gorączkowo mną potrząsając.
– Dlaczego mnie zabiłeś? DLACZEGO?
– ASH –
Unforgettable
„But I just can’t forget Those crazy nights And all the things that we did”.
Out of My Head, Theory of a Deadman
Zrywam się gwałtownie z łóżka i choć moje oczy są szeroko otwarte, wciąż mam pod powiekami widok zakrwawionego Zacha. Brak mi tchu, a serce bije tak gwałtownie, że czuję ból w klatce piersiowej. Potrzebuję chwili, żeby przypomnieć sobie, gdzie jestem. W mieszkaniu, w samym sercu Bronksu, daleko od Bloomington, daleko od…
Obserwuje mnie gitara stojąca w rogu pokoju. Byłem mu ją winien. Oszczędzałem kilka lat, by kupić ten instrument i podarować mu go na urodziny, ale on tego nie doczekał. Zmarł.
Ogłuszająca syrena wozu strażackiego wyrywa mnie z ponurych myśli. Miasto, które nigdy nie śpi, zasługuje na to miano. Odkąd tu przybyłem, znowu zaczęły się koszmary: Zach, jego śmierć, moja odpowiedzialność za wypadek… Bezsenność daje mi wytchnienie. Bycie sam na sam z moimi myśli jest bardziej znośne niż stanięcie twarzą w twarz z podświadomością i demonami, które w niej drzemią.
Minęło kilka tygodni odkąd Sybille, Elias i ja przeprowadziliśmy się tutaj. Mimo że nasza ostatnia próba wspólnego mieszkania skończyła się niepowodzeniem, a Sybille wyrzuciła mnie za drzwi, tym razem nie zawahała się zjawić w ostatniej chwili i zabrać mnie Nowego Jorku. Opuszczenie imprezy pożegnalnej, zerwanie kontaktu z Sky, zniknięcie z Deli… To wszystko sprawiło, że Sybille wyczuła, w jakim jestem stanie. Zna mnie dobrze, domyśliła się więc, że znalazłem się na dnie. Potrafiła mnie przekonać, bym wyjechał z nimi, ponieważ wiedziała, że lepiej nie zostawiać mnie samego z czarnymi myślami, bo gdy wróci, mnie już może nie być. Zgodziłem się, skoro i tak nic mnie nie trzymało w Bloomington. Nic ani nikt.
„Nie zakochujemy się w nieznajomych. Nic już dla mnie nie znaczysz, Ash”.
Siadam na sofie, która jest ostatnio moim domem, i sięgam po telefon leżący na prowizorycznym stoliku kawowym. Na czarnej tapecie, która zastąpiła zdjęcie Sky, wyświetla się trzecia nad ranem.
Staram się o niej dużo nie myśleć, ale usunięcie tego cholernego zdjęcia niczego nie zmieniło. Jego rysy twarzy na zawsze zapadły w moją pamięć, tak jak Zach i jego zakrwawiona twarz.
Moje palce zawisają nad ikonką e-maila. Minęło sporo czasu, odkąd mu cokolwiek wysłałem. Trzy miesiące temu wyjechałem z Bloomington. Rozmowy z nim pomagały mi przez te wszystkie lata – pomimo pewnych wpadek – utrzymać właściwy kurs. Potrzebuję Zacha. Nawet po to, by napisać cholerną wiadomość, która i tak pozostanie bez odpowiedzi. Jednak dzisiaj nie mam już do tego prawa. To takie trudne… trudno do niego nie pisać. Wpatruję się przez chwilę w tę cholerną ikonkę, wmawiając sobie, że to ostatni raz.
Nie. Nie mogę. Po wysiłku, który wydaje mi się nadludzki, rzucam telefon na kanapę i wstaję. Przechodzę obok uchylonych drzwi pokoju, w którym Elias spokojnie śpi z mamą. Uspokaja go moja obecność. Stałem się punktem odniesienia w tym wielkim mieście, które go przeraża, zwłaszcza podczas nieobecności Sybille, która rozpoczęła studia magisterskie. Czy on zdaje sobie sprawę z tego, że nie mam żadnych punktów odniesienia?
Nalewam sobie szklankę zimnej wody i wychylam ją jednym haustem. Lato w Nowym Jorku jest parne. Beton oddaje ogromne ilości ciepła, zwłaszcza kiedy klimatyzacja jest zepsuta. Odkręcam kran i spryskuję twarz, usiłując odgonić mroczne myśli. Podchodzę do okna i otwieram je szeroko, aby zanurzyć się w odgłosach nocnego życia. Na szczęście natłok wszelkiego rodzaju dźwięków atakuje mnie i zajmuje mój umysł.
Mimo że śpię w bokserkach, moje ciało pokrywają kropelki potu, które wycieram dłonią. Gdy przejeżdżam dłonią po ostatnim tatuażu, nie mogę się powstrzymać przed spojrzeniem na niego. „Ashes falling for the Sky”.
Sky… Kto jeszcze rok temu uwierzyłby, że nawiążę taką relację z dziewczyną? I to z nie byle jaką. Kiedy byłem w drodze do Nowego Jorku, dzwoniła do mnie. Wielokrotnie. Nie odebrałem, sparaliżowany przez strach i zaskoczenie. Później stchórzyłem i nie oddzwoniłem. Tak czy inaczej, zasługuje na dużo lepszego niż ja faceta, a ten telefon tylko skomplikowałby sprawę.
Zdecydowałem się wyjechać i zamieszkać z rodziną Zacha. Nie. Z rodziną, której nigdy nie miałem.
Zaciskam pięść i czuję, jak paznokcie wbijają mi się w wnętrze dłoni. Angażuję całą swoją samokontrolę, by nie uderzyć głową w ścianę i ulżyć sobie w bólu. Nie chcę obudzić Eliasa. Nie zdaje sobie sprawy, jakie to szczęście móc spać i śnić. Zrobiłbym wszystko, by i mnie ukołysały złudzenia. Każdy dzień tutaj jest piekłem, które sprowadza się do jego nieobecności. Do ich nieobecności. Do tego, co im odebrałem. Do tego, czego im nie dałem. Zach. Sky…
– SKY –
No goodbye
„Now that you’re gone away All I can think about is You and me”.
By the Way, Theory of a Deadman
Moje życie opanowała rutyna. Żadnych nieoczekiwanych wydarzeń, zero szaleństwa, te same powtarzające się bez ustanku dni. Godzę zajęcia z pracą w Magic Theater i wyjściami na miasto z Veronicą i paczką, z którą trzymam się od początku roku akademickiego. Staram się żyć jak wszyscy wokół, z tym że wewnątrz mnie rośnie mała istota.
Do połowy lipca ciężko pracowałam pomiędzy napadami nudności, aby zaoszczędzić pieniądze, podczas gdy moja współlokatorka spędzała czas z Parkerem przed wakacyjną rozłąką. Następnie pojechałam z przyjaciółką do jej rodziny. Veronica każdego dnia była przy mnie, pocieszała mnie i trzymała mi głowę nad muszlą klozetową, gdy sytuacja tego wymagała. Próbowała zająć czymś moje myśli, wspierać mnie i udowodnić, że przyszłość bez Asha jest możliwa. Moje dziecko będzie się wychowywało bez ojca. Jak on…
Rozmowa z Ashem tamtego dnia na cmentarzu położyła kres naszej historii. A raczej grze, na którą nalegał. Na początku chciałam o nim zapomnieć, by złagodzić ból spowodowany jego wyjazdem i nieobecnością, ale szybko zrozumiałam, że nigdy mi się to nie uda. Czy to nie on radził mi, żebym nauczyła się żyć z bólem? Nie wymażę jednak części swojego życia jak napisu kredą na tablicy. Ash to tatuaż na mojej skórze, dosłownie i w przenośni, mówię do siebie, myśląc o tych kilku widniejących pod moją piersią słowach, które wydają się pochodzić z innej epoki. Pomimo tego, co się wydarzyło, Ash zasługuje na to, bym go pamiętała. Myślenie o nim sprawia ból, ale wolę to, niż nie czuć zupełnie nic.
Wszyscy myślą, że lada moment się poddam, ale są w błędzie. Mam się dobrze. W każdym razie dobrze na tyle, na ile to możliwe. Przeżyłam swoje i nawiedzają mnie stare demony, a jednak pojawienie się tej małej istoty w moim życiu brzmi jak druga szansa. Dokonałam wyboru, postanowiłam, że zatrzymam dziecko i w konsekwencji zostanę przede wszystkim matką, a nie dziewczyną tęskniącą za duchem. Zakasałam rękawy i na studiach przerabiam materiał do przodu, a dzięki pracy w Magic odkładam wszystko, co mogę. Nawet z dzieckiem w drodze i trudnościami, jakie to ze sobą niesie, nie przyjmę więcej pieniędzy od moich rodziców.
Veronica pomaga mi się zrelaksować, zabierając mnie na miasto. Oszczędza mi większości imprez pijackich na kampusie na rzecz wieczorów w kameralnym gronie przyjaciół. To życie bez Asha, ale pomimo tego to wciąż życie. I jest ono moje. Nasze, myślę, głaszcząc widoczny już brzuszek.
Ash nigdy nie oddzwonił.
Żadnej wiadomości, żadnego listu, żadnego pożegnania. Czy byłoby inaczej, gdybym nie porzuciła go na cmentarzu?
Długo czekałam, mając nadzieję, że otrzymam jakąś wiadomość, ale przez całe lato próbowali się ze mną skontaktować tylko moi rodzice z żądaniem, żebym przyjechała do domu na wakacje. Nie wiedzą o dziecku i niech tak pozostanie.
Rozmawiałem też kilka razy przez media społecznościowe z Sybille, ale nigdy nie poruszałyśmy tematu Asha. Sybille publikuje zdjęcia swoje i Eliasa w Nowym Jorku, ale nigdy nie ma na nich Asha. Wiem, że chce mnie w ten sposób przed nim chronić. Nie opowiada mi też, jak bardzo się cieszy z rozpoczęcia nowego życia z dala od Bloomington i złych wspomnień związanych z tym miejscem. Nie powiedziałam Sybille o ciąży, tym samym pozbawiając się wszelkich rad, jakich mogła mi udzielić. Kazałam przysiąc Veronice i Parkerowi, że będą trzymali język za zębami. Tylko oni wiedzą.
Niebawem wszyscy zauważą.
Jestem na początku czwartego miesiąca ciąży. O ile do tej pory ukrywałam brzuch pod luźnymi ubraniami, o tyle wkrótce nie będzie to już możliwe. Ludzie zaczną gadać, to tylko kwestia czasu.
Ash miał swoją reputację w Bloomington. Za niedługo i ja się jej dorobię.
Nie obnosiliśmy się publicznie z naszymi uczuciami, nasze gierki odbywały się na osobności – w większości – ale spędzaliśmy wspólnie czas, pracowaliśmy razem, a on zniknął na krótko przed tym, jak zaczął rosnąć mi brzuch. Może nie wszyscy studenci to orły, ale najbardziej bystrzy szybko zrozumieją, że dwa plus dwa to cztery.
Docieram do Deli i wchodzę do środka. Dzwonek przenosi mnie z powrotem do czasów, gdy Ash krzątał się w kuchni. Teraz nad blatem, na którym poczęliśmy nasze dziecko, unosi się tylko jego cień. Oddałam fartuch po incydencie na cmentarzu, ale kilka dni temu pani Parks prosiła mnie o pomoc, i chociaż nie byłam pewna, czy zdołam ponownie postawić stopę w tym miejscu, nie mogłam odmówić Mirandzie, po tym wszystkim, co dla mnie zrobiła. Poza tym musiałam wziąć odpowiedzialność za mój wybór. Jeśli Deli przetrwało bez Asha, to ja także.
Wchodząc, widzę panią Parks, która w wieku siedemdziesięciu ośmiu lat zamiata podłogę z taką energią, o jaką jej nie podejrzewałam.
– Proszę zaczekać! Proszę mi to dać, ja się tym zajmę. Nie ma pani pracowników?
– Ach, dzisiejsza młodzież… Przychodzą na zmianę dziesięć minut przed otwarciem, jakby restauracja miała się sama przygotować. Poza tym w ciągu jednego roku straciłem dwóch najlepszych pracowników. Na szczęście wróciłaś, nawet jeśli będziesz przychodziła tylko od czasu do czasu.
Podaje mi miotłę i siada na ławce. Jej zgarbione plecy nagle zdają się uginać pod ciężarem lat. Kaszle, po czym sięga po szklankę leżącą na stole i upija łyk wody.
– Masz rację, to już nie na moje lata.
Stoję na środku lokalu i rozmyślam o drugim „najlepszym” pracowniku – pani Parks ma na myśli Asha. Najwyraźniej wyglądam, jakbym była nieobecna duchem, bo jej głos wyrywa mnie z zamyślenia.
– Mam nadzieję, młoda damo, że to nie odejście tego niewdzięcznika tak cię niepokoi. W wieku prawie siedemdziesięciu dziewięciu latu nauczyłam się spoglądać na lata, które pozostały do przeżycia, a nie na te, które przeminęły. Związane z nimi wspomnienia podążają za nami krok w krok i nie trzeba się cofać, by ciągle na nie patrzeć.
W milczeniu zaczynam zamiatać podłogę.
– „Niewdzięcznik”… Wcale pani tak o nim nie myśli. Kocha pani Asha jak syna – mówię.
– Oczywiście, że tak, ale to nie znaczy, że nie zasługuje na porządnego klapsa.
Jej nieustanna szczerość i silny charakter sprawiają, że się uśmiecham. Patrzę w oczy pani Parks, na twarzy której pojawia się uśmiech zadowolenia z mojej reakcji. W jej źrenicach dostrzegam tę samą czułość, którą okazywała Ashowi, a zarazem smutek. Pierwszy raz od dłuższego czasu ktoś mówi o nim szczerze, nie próbując mnie chronić ani nie usiłując go oczerniać. Po incydencie na cmentarzu Ash zniknął z mojego życia. Myślałam, że nie żyje, a on po prostu wyjechał. Od tego czasu jego osoba zniknęła za zasłoną milczenia, przyjaciele pragnęli mnie chronić, co tylko wzmacniało poczucie jego nieobecności. Jakby rzeczywiście umarł tego dnia, kiedy zaskoczyłam go nad grobem Zacha. A może już był martwy, kiedy go poznałam?
– Przez wiele lat myślałam, że Deli będzie moim jedynym dzieckiem. Z mężem nie doczekaliśmy się potomstwa, a próbowaliśmy.
– Pani Parks!
– Moja droga, nie udawaj zszokowanej. Mój mąż i ja nie byliśmy z tych, którzy wznoszą modły do Boga. Robiliśmy to, co trzeba było zrobić. Wierz mi lub nie, ale ten blat wie, o czym mówię.
Wybałuszam oczy ze zdumienia, a moje policzki oblewają się rumieńcem.
– Znam to głupie spojrzenie, jakim chłopak patrzył na blat, i sposób, w jaki go wycierał – ciągnie pani Parks, posyłając mi rozbawione spojrzenie. – Nie ze mną te sztuczki, Sky. Chciałam tylko powiedzieć, że moją rodzinę dało mi Deli. To ty, Ash i maleństwo.
Prawie się zakrztusiłam.
– Ja…
– Twoje zachowanie potwierdza moje wątpliwości. Nie będziesz w stanie tego już dłużej ukrywać. Ani przed światem, ani przed ojcem dziecka.
– Skąd pani wie, że on nie wie?
– Ponieważ nie ma go przy tobie, kochanie. Wciąż łączy was miłość, może nawet większa niż przed jego odejściem. Posłuchaj rad starszej pani. Lepiej nawiązać z kimś kontakt w celu przekazania dobrych wiadomości niż złych.
Wracam myślami do wyznania Asha na cmentarzu, do jego kłamstw, do gry, do mojej reakcji, do nadziei Sybille oraz moich. Wszystko zaprzepaściła jedna rozmowa, rozmowa głuchych. Czy mogła się inaczej zakończyć?
– ASH –
Play dad
„Do you feel like a man when you push her around? Do you feel better now as she falls to the ground?”.
Face Down, The Red Jumpsuit Apparatus
Czekam wraz z innymi rodzicami przed bramą przedszkola. Parterowy budynek sprawia wrażenie wtopionego w osiedle wieżowców. Jego obecność tutaj wydaje się surrealistyczna, tak jak moja. Wszyscy mierzą mnie wzrokiem, moje tatuaże i czarny skórzany strój. Od trzech tygodni przychodzę tu regularnie, a jednak nadal się gapią. Nikt nie patrzy na mnie jak na ojca, a w każdym razie nie jak na „odpowiedzialnego” ojca. Z uwagi na moją młodzieńczą twarz i niekonwencjonalny wygląd pewnie zastanawiają się, jak zarabiam na życie, skoro stać mnie na opłacenie czesnego mojemu synowi. Może nawet myślą, że wciągam kokę na oczach dzieciaka.
Przedszkole nie jest obowiązkowe, ale Sybille nalegała, aby Elias do niego uczęszczał już od trzeciego roku życia. W Bloomington chętni nie stali w kolejce, a opłaty były rozsądne. Tutaj jest zupełnie odwrotnie: sześćset dolarów miesięcznie i lista oczekujących długa jak moja przyszłość. Sybille dostała stypendium, ale pokrywa ono zaledwie czynsz za nasze obskurne mieszkanie. Jej studia wsparła w dużej mierze organizacja pomagająca samotnym matkom. Ja finansuję edukację Eliasa i napełniam lodówkę, jednocześnie płacąc rachunki za media.
Nie wróciłem na studia. To zbyt skomplikowane finansowo, a ponieważ zrujnowałem swoje życie, wolę postawić na przyszłość Eliasa niż swoją.
Mama Sybille pomaga nam, jak tylko może, przesyłając od czasu do czasu pieniądze, ale życie tutaj jest tak drogie, że poważnie rozważam podjęcie drugiej pracy. W tej, którą dostałem w pobliskiej restauracji, zarabiam grosze, ale na razie nic lepszego nie znalazłem. Nie przydzielono mnie na kuchnię. Stoję na zmywaku, a czasami, gdy jest dużo klientów, pomagam przy obsłudze. Mój szef jest kretynem, codziennie tęsknię za panią Parks. Brakuje mi starszej pani, atmosfery Deli, a zwłaszcza gotowania. Nie zdawałem sobie sprawy, że tak bardzo to kocham. Myślałem, że moje życie w Bloomington było bez smaku, ale myliłem się.
Już czas. Nauczycielka otwiera bramę, a rodzice wchodzą odebrać dzieci. Elias dostrzega mnie i biegnie w moją stronę. Na plecach ma mały plecak ze Spider-Manem, a na nogach tenisówki ze światełkami, które błyskają przy każdym kroku. Biorę go w ramiona, chłopiec dotyka mojej twarzy, a na jego ustach pojawia się uśmiech. W jego oczach dostrzegam dumę. Nie ma znaczenia, że przyjeżdża po niego wytatuowany facet w skórzanej kurtce. On wreszcie ma „tatę”, który odbiera go każdego dnia ze szkoły. Zaczyna opowiadać o gorączkowym dniu i nowych przyjaciołach. Najbardziej lubi Elia. To zabawne, że ich imiona są tak podobne, to niczym znak. Elias jest towarzyski, znacznie bardziej niż ja kiedykolwiek. Przypomina mi Zacha. Małe rączki odwracają moją twarz w stronę jego buzi, bo przestałem go na chwilę słuchać.
– Ash! – gniewa się.
– Wybacz, brachu, zamyśliłem się.
Odstawiam go na ziemię dwie przecznice dalej i idziemy do metra. Elias podejmuje swój monolog – posiada niewyczerpane pokłady energii – i opowiada, że drzewa wyrastają z małych nasionek. W szkole sadzili sadzonki i z ziemi wyrosły już małe zielone listki. Opisuje mi to tak, jakby streszczał najnowsze Gwiezdne Wojny, z ciekawością i fascynacją. Tylko że ja nie zwracam uwagi na jego opowieść. Mamroczę tylko pod nosem, aby zachęcić go do jej kontynuowania.
– Pewnego dnia znów się uśmiechniesz? – pyta, gdy schodzimy do metra.
Jakimś cudem jego pytanie trafia do mojego mózgu. Zatrzymuję się, a on idzie w moje ślady. W jego oczach widzę smutek. Z każdym dniem mój ból udziela się mu coraz bardziej, a ja byłem zbyt samolubny, żeby zdać sobie z tego sprawę.
W dniu, w którym Sybille przyszła do mnie i poprosiła, żebym jechał z nimi do Nowego Jorku, Elias siedział w samochodzie i płakał. Nie chciał wyjeżdżać beze mnie, a ponieważ nic mnie już nie trzymało w Bloomington, argumenty Sybille mnie przekonały. Spakowałem więc walizki, by uszczęśliwić to dziecko. Tyle że ilekroć myślę o Zachu, miejsce, które zająłem u boku chłopca, napawa mnie smutkiem i nie potrafię tego przed nim ukryć.
– Uśmiecham się, brachu – mówię, usiłując rozciągnąć usta w coś na kształt szczęśliwego uśmiechu.
– Jasne, uśmiechałeś się częściej w Bloomington.
Rusza przed siebie, zmuszając mnie do pójścia za nim. Jego brązowe loczki już podrosły, ale mama nie chce ich podciąć. Opadają mu na oczy, a on co chwila je odgarnia. Ma rację: jest piękny, z ciemną karnacją i złocistobrązowymi oczami. Jak dorośnie, będzie łamał kobiece serca. Mam nadzieję, że będzie dokonywał lepszych wyborów niż ja.
Podczas jazdy metrem, które zawozi nas do centrum, Elias milknie. Dla zabicia czasu bawi się z psem innego pasażera, a ja stoję obok, patrzę na niego i myślę o Zachu i tym wszystkim, co mu ukradłem – o jego życiu, jego rodzinie. Czuję się jak oszust.
Wysiadamy na przystanku przy 116 ulicy i ruszamy na Uniwersytet Columbia. Biorę Eliasa na ramiona i niosę go przez ostatni kilometr. Każda wizyta tutaj wywołuje przelotne wspomnienie Bloomington, które wydaje się tak odległe.
Czekamy kilka minut na trawniku znajdującym się przed zabytkowymi budynkami uczelni. Jesień jest w tym roku ciepła, a ja nie przyzwyczaiłem się jeszcze do dusznego powietrza metropolii. Rześka bryza sprawia, że powietrze staje się łagodne, zdejmuję więc kurtkę i w bezrękawniku rozkoszuję się powiewami wiatru. Opieram dłonie na kolanach i spoglądam na tatuaż związany z Zachem, który przywołuje na myśl tatuaż dla Sky. Stały się nierozłączne. Choć bardzo staram się o nich nie myśleć, nieustannie przyciągają moją uwagę jak magnesy, od których nie mogę się oderwać.
– Spójrz, Ash. Udało mi się!
Elias po raz kolejny próbuje zrobić gwiazdę na trawniku, ale wykonuje tylko pokraczny skok i spada na pupę. Upadek sprawia, że śmieje się radośnie, zagłuszając rozmowy studentów korzystających z delikatnych promieni słońca, które o tej porze dnia pieści szczyty drapaczy chmur. Niewinny dzieciak przyciąga czułe spojrzenia niektórych studentek, których wzrok niestrudzenie wędruje w stronę wytatuowanej niani: mnie. Nasz słodko-gorzki duet posiada wszystkie potrzebne cechy, by uwodzić młode nowojorczanki – inny Ash prawdopodobnie wykorzystałby tę sytuację, ale jestem teraz jest inny, przytłumiony. Myślałam, że byłem martwy w Bloomington, krainie popiołów, ale wiedziałem, jak korzystać z tego, co działo się w moim życiu: czasu spędzonego z Eliasem, zażyłością z panią Parks, dziewczynami, które lądowały w moim łóżku, Sky. Tutaj nie mogę się ani cieszyć z odzyskanej w towarzystwie Sybille i Eliasa równowagi, ani nawet jej docenić. Dawniej, o ile to wywoływałoby śmiech chłopca, pierwszy tarzałbym się z nim po trawie. Jego radość osuszała łzy w moim sercu, ale tutaj wstydzę się tego, kim jestem, podobnie jak tego, kim mogłem się stać… Jestem nieszczęśliwy, bo jej tu nie ma. Jestem nieszczęśliwy, bo tu jestem i to nie ja powinienem stać z Eliasem na tym trawniku. Pod słońce widzę sylwetkę studenta mijającego Eliasa i odnoszę wrażenie, że to Zach podchodzi do małego. Przez ułamek sekundy wyobrażam sobie ich razem. Elias w ramionach spokojnego Zacha, miłość do syna w oczach ojca, paląca moją skórę bardziej niż promienie słońca. Po chwili obraz się ulatnia, pozostawiając posmak popiołu na moim języku. Ashes. Tym właśnie jestem.
– Cześć, kochanie.
Podskakuję, gdy słyszę głos Sybille. Potrzebuję trochę czasu, żeby zrozumieć, że zwraca się do syna. Patrzę, jak mały pada w jej ramiona. W Bloomington Sybille wydawała się przytłoczona pracą, studiami i szkołą Eliasa. Po przyjeździe tutaj odpięła uszkodzone wagoniki lokomotywy jej życia. Obrała nowy tor z pasażerem na pokładzie, Eliasem. Ja jestem po prostu oszustem. Sybilla promienieje, nie jest już tak tajemnicza w stosunku do syna jak w Bloomington. Cieszy się każdym dniem z promiennym uśmiechem na twarzy. W przeciwieństwie do mnie nie udaje radości, kiedy jest z Eliasem. Te dwie osoby to wszystko, co mi pozostało, a ich widok działa jak balsam na moje serce. Zdaję sobie sprawę, że jeśli będę upierał się przy moich czarnych myślach, oboje oddalą się ode mnie, tak jak poprzednio. Więc dlaczego? Dlaczego nie mogę być z nimi szczęśliwy?
Odpowiedzią jest rozległe błękitne niebo. Jak Sky, jest w zasięgu ręki, a jednak nigdy nie udało mi się go uchwycić.
– Chcecie wstąpić po drodze na lody? – pyta Sybille.
– Idźcie beze mnie, mam coś do załatwienia przed pracą.
Sybille przygląda mi się przez chwilę z zaciekawieniem.
– Zainteresował mnie jeden kierunek na uczelni – dodaję.
– Poważnie? – pyta podekscytowana. – Mogę znaleźć dorywczą pracę, żeby pomóc ci opłacić studia, albo dopytać o specjalne stypendium, o którym mówił mi Jackson, i…
– Nie nakręcaj się – przerywam jej, zanim zaplanuje mi całą przyszłość. – Nie mówiłem o powrocie na studia, chcę tylko coś sprawdzić.
Sybille spogląda na mnie badawczo, po czym się uśmiecha. Podchodzi i składa pocałunek na moim policzku.
– Ale myślisz o tym, to dobry początek. Co cię interesuje?
– Politologia.
Wybucha śmiechem. Dotarło do niej, że żartuję, by zgasić jej ciekawość. Po chwili oddala się z Eliasem. Nawet nie podejrzewa, że jestem o krok od stoczenia się w mrok. Od kiedy po raz pierwszy przyszliśmy po Sybille na uczelnię, noszę w sercu tajemny projekt. Co prawda dowiadywałem się, jakie są godziny wykładów i sale na tym kierunku, ale nie po to, by się na niego zapisać.
Docieram do budynku wydziału i czekam na zewnątrz, obserwując wychodzących studentów. Są dobrze ubrani, z klasą, szykowni, gotowi podbić świat. Choć obrzucają mnie pogardliwym spojrzeniem, ignoruję ich. Nie obchodzą mnie. Przyszedłem do tego dupka Adriena Clarksa.
Gdy wreszcie wychodzi, udaję, że czytam plakat wiszący przy drzwiach wejściowych. Jest ze swoją dziewczyną, obejmuje ją ramieniem za szyję, do bólu terytorialny. Gdy przechodzą za moimi plecami, odwracam się gwałtownie i go potrącam.
– Patrz, jak leziesz! – wykrzykuję rozgniewany.
– Kolego, chyba ty masz kłopot z chodzeniem. Nie dostałeś swojej działki? – drwi arogancko.
Połknął haczyk.
– Co sugerujesz?
– Widziałeś, jak wyglądasz? Jako dealer nie powinieneś być bardziej dyskretny? Myślałeś, że przemkniesz wśród nas niezauważony?
Lubi to. Okazywanie wyższości go podnieca. W jego głosie pobrzmiewa potrzeba władzy, jest z dziewczyną i nie chce stracić twarzy. Idealnie, właśnie na to liczyłem.
– Może powinienem sprawdzić, czy jeszcze mam swój portfel.
Jego żałosne oskarżenie daje mi doskonałą okazję. Jest głęboko przekonany, że bierze udział jedynie w potyczce słownej i że nic mu się nie może stać. Ale ja nie przyszedłem tu rozmawiać. Uderzam go lewym sierpem prosto w szczękę. Czuję, jak kość przesuwa się pod wpływem ciosu, a on upada do tyłu. Klękam, chwytam go za kołnierz i podnoszę do góry.
– Skorzystaj z okazji i policz zęby, dupku.
Walę go jeszcze raz, drugi, trzeci. Jego nos się łamie, a moją pięść pokrywa lepka, gorąca krew. Wydaje mi się, że jego dziewczyna krzyczy, ale nie jestem pewien. Za bardzo rozkoszuję się chwilą, żeby przejmować się tym, co się dzieje wokół mnie. Ważne, by nie połączył mojej napaści ze Sky. Pilnuję się, żeby nie wyjawiać temu dupkowi powodów tej zemsty. Kuszące jest sprawić, by żałował, że ją tknął, ale wiem też, że jego rodzina ma środki, aby zamienić życie dziewczyny w piekło, trzymam więc gębę na kłódkę i zgrywam podłego przestępcę.
Moja agresja nie była spowodowana potrzebą chronienia Sky, ona nigdy mnie do tego nie potrzebowała. Jest silna i broni się sama. Robię to dla siebie. Robię to, żeby sobie wybaczyć, że mnie przy niej nie ma.
Myślę o chłopcach, którzy napastowali mnie w młodości, w zakrwawionej twarzy Adriena widzę ich twarze. Myślę o Zachu, który mnie uratował, a którego zdradziłem. Czy zawsze byłem przyjacielem, na którego nigdy tak naprawdę nie można liczyć?
Przestaję okładać byłego Sky, gdy uświadamiam sobie, że jedyną osobą, którą powinienem ukarać, jestem ja. Puszczam dupka, a ten osuwa się na ziemię. Próbuje wstać, plując krwią. Ręce mi się trzęsą i próbuję powstrzymać spazmy, zaciskając obie pięści. Wyobrażam sobie, że dziewczyna Adriena, spryskana krwią swojego chłopaka, widzi we mnie dyszące zwierzę. Przywołuję na myśl posiniaczoną Sky, wciąż widzę przed oczami jej plecy pokryte bliznami i chciałbym ostrzec tę dziewczynę, by uniknęła tego samego losu.
Ale jeśli Adrien mnie usłyszy, zrozumie, dlaczego tutaj jestem. Zostało mi niewiele czasu, zaraz zjawi się ochrona, więc nie pozostaje mi nic innego, jak podejść do niej i przyprzeć ją do zimnej, ceglanej ściany. Wytrzymuje mój wzrok, ale jej pozorny spokój nie stwarza złudzeń. Boi się mnie. Czy jest szansa, że uwierzy w słowa szemranego faceta, który właśnie pobił jej chłopaka? Nie jestem pewien, ale w tej chwili nie mam innego wyboru.
– Wiem, że nie masz powodu mi ufać, ale potwory nie zawsze są takie, jak sobie wyobrażamy. Moja rada: trzymaj się od niego z daleka, zanim zobaczysz jego prawdziwe oblicze – szepczę jej do ucha.
I uciekam, zanim przybędą ochroniarze.
– FLASHBACK –
Catching the stars
„If I weren’t so cold We could unfreeze this moment And as the world grow old”.
17 Crimes, AFI
Wsiadam na rower w chwili, gdy niebo zmienia kolor, przechodząc z dnia w noc. Trening z panem Harringtonem przeciągał się. Chce, żebym był perfekcyjnie przygotowany do naboru w szkole średniej. Powiedziałem mu, że pierwszoroczniaki nigdy nie dostają się do pierwszego składu drużyny. Odpowiedział, że swoim ramieniem zaskoczę niejednego w klubie baseballowym.
Pierwszy raz w życiu miałem piłkę w ręce, gdy Zach zaproponował, byśmy zagrali w catchball. Bez ojca i przyjaciół trudno było uprawiać sport, a dodatkowe kilogramy też nie pomagały. Na początku bałem się, że nie dam rady złapać piłki, że jestem beznadziejny, że okażę się nudny, że znów będę sam. Ale nic nie powiedziałem, uśmiechnąłem się i zgodziłem.
Nie udało mi się złapać jego pierwszego rzutu, choć nie był silny. Przeraziłem się. Czułem się źle. Ale zamiast się ze mnie śmiać, wyjaśnił mi podstawy. Po kilku nieudanych próbach dzięki jego radom w końcu udało mi się złapać piłkę. Ten mały sukces stanowił dla mnie wielkie zwycięstwo, a co bardziej zaskakujące, dla niego także. Padł w moje ramiona, jakbym właśnie dokonał niesamowitego wyczynu lub wynalazł lekarstwo na raka. Jego uśmiech był szczery, a oczy błyszczące. Jego dobry humor był zaraźliwy i miałem poczucie, że przy nim mogę osiągnąć wszystko. Mniej się bałem.
Moje rzuty były beznadziejne. Ojciec Zacha, trener drużyny liceum w New Albany, udzielał mi rad. Graliśmy długo, aż do zachodu słońca, gdy pomarańczowy blask zabarwił horyzont. Było mi gorąco, pociłem się, nigdy w życiu tyle się nie ruszałem. Jednak czułem się dobrze, naprawdę dobrze.
Nie wykonałem jeszcze ani jednego prawidłowego rzutu, ale pan Harrington, podobnie jak jego syn, nie zniechęcał się, choć mógłby i nie winiłbym go z tego powodu. To było dla mnie nowe uczucie. Zach rzucił mi piłkę bez słowa, ale z wyrazem absolutnej pewności. Jego ojciec zawołał mnie i złapał piłkę przede mną. Podstawił mi ją pod nos, trzymając opuszkami palców, jakby chciał ją wyeksponować.
– Widzisz, to jest nie tylko piłka, ale też gąbka, która pochłonie emocje, które włożysz w swój rzut, aby był lepszy. Rzucaj śmiało, skup się na celu, nie odrywaj od niego wzroku.
O czym miałem myśleć? O tym, że wstydzę się tego, że jestem beznadziejny? Gruby? Zły na to, że mnie biją? Wyśmiewany? Smutny z powodu samotności? Gdyby tylko…
Zach złapał mój kolejny rzut, piłka leciała prosto w stronę rękawicy. Uderzyła o skórzane wnętrze, a Zach ją wypuścił i zdjął rękawicę i potrząsnął ręką. Odczuwał ból. Bałem się, że będzie na mnie zły. Spojrzałem na niego pełen obaw, ale uśmiech na jego ustach dodał mi otuchy. Jego ojciec mi pogratulował i poklepał mnie po ramieniu. Prosty gest, ale tak ojcowski, że ścisnęło mi się serce. Pozytywnie.
Od tego dnia pan Harrington wziął mnie pod swoje skrzydła. Trenował mnie razem ze swoim synem, a ja robiłem szybkie postępy. Następnie Zach porzucił sport i poświęcił się muzyce, zostaliśmy więc tylko jego ojciec i ja. Zająłem się sportem, miałem ogromną motywację, a wsparcie i porady Zacha i jego ojca ukształtowały moje życie oraz ciało. U progu liceum schudłem kilka kilogramów, urosłem i nabrałem pewności siebie. Nikt nie mógł uwierzyć, że byłem małym grubasem, z którego się naśmiewano i któremu dokuczano. Jednak pozostałem sobą. Zach poskładał tylko wszystko w całość, nawet jeśli pewnych rzeczy nie dało się naprawić.
Kładę stopy na pedały i ruszam w drogę. Od domu dzieli mnie kilka dzielnic. Lepiej będzie, jeśli dotrę za dnia, jeżeli nie chcę, żeby babcia mi nagadała. Włączają się światła uliczne, a mój cień pada na asfalt. Słońce niemal schowało się za horyzontem, na którym odcinają się ciemne, gigantyczne sylwetki drzew. Samochody mają już włączone światła. Wtedy w świetle ciężarówki widzę ją, siedzącą samotnie na ławce na przystanku autobusowym. Jej sandały, cienka spódnica i biały T-shirt stanowią z pewnością elegancki i odpowiedni strój w słoneczny dzień, ale nie w chłodzie zapadającego wieczoru. Nie sądzę, że planowała znaleźć się na zewnątrz o tak późnej porze.
W ostatniej chwili hamuję, rower wpada w poślizg, raczej po to, żeby mnie nie wyśmiała, niż żeby jej zaimponować, ale nie zwraca na mnie uwagi. Podjeżdżam na przystanek, opieram rower o słupek i siadam na drugim krańcu ławki. Dziewczyna przesuwa się nieznacznie w stronę przeciwnego końca, wznosząc między nami ścianę lodu i zapewne żałując, że ławka nie jest dłuższa. Nie mogę jej o to winić – idiota na rowerze lądujący na przystanku prawdopodobnie nie ma zamiaru wsiadać do autobusu.
– Nie chciałem cię przestraszyć.
Psychopata nie mógłby ująć tego lepiej, nie ma to jak zaczepiać dziewczyny w nocy. Słyszę śpiew cykad i to jedyna reakcja na moje słowa. Dziewczyna dyskretnie spogląda na zegarek, zapewne modląc się w duchu, żeby przyjechał autobus.
– Chyba jesteś nowa w mieście.
– Prowadzisz dokładną listę lokalnych dziewcząt?
Dziewczyna chce, by jej głos brzmiał agresywnie, żebym nie nalegał.
– Nie, ale linia kursuje tylko w dzień, poza rokiem szkolnym. Autobus przyjedzie najwcześniej jutro rano.
– Mówisz poważnie?
– Rozkład nie jest czytelny, ale tak tu jest napisane, jeśli mi nie wierzysz.
– Odwal się.
Najwyraźniej jest przerażona tym, że tu utknęła, albo tym, że utknęła tutaj ze mną, nie jestem pewien.
– W jakiej dzielnicy mieszkasz?
Z wahaniem przygryza policzek. Możliwe, że nie uzna za rozsądne, by ujawnić mi swoje miejsce zamieszania i gdy już myślę, że nie odpowie, odzywa się.
– Mieszkam w Cross Creek.
– To po drugiej stronie miasta. Masz telefon, żeby zadzwonić do rodziców?
– Padła mi bateria.
– Cholera.
Przez kilka sekund patrzy mi w oczy, po czym zbiera się na odwagę.
– Mogę pożyczyć twój? – pyta.
– Moja babcia nawet nie wie, że coś takiego istnieje, więc mi go nie kupi. Oszczędzam.
– Twoja babcia?
Pomimo obaw dostrzegła w moim zdaniu wstydliwy szczegół. Zawsze zapominam, że dla mnie wzmianka o babci jest czymś naturalnym, dla innych podkreśla zaś nieobecność moich rodziców. Dziewczyna jest na tyle przyzwoita, że nie wypytuje mnie o to, co częściowo już zgadła.
– Nie ma autobusu, nie ma telefonu, ale jest rower. Mogę cię odwieźć, jeśli chcesz.
– Naprawdę nadrobiłbyś tyle drogi do Cross Creek?
– Jasne.
Tym razem się do mnie uśmiecha, a w kącikach jej ust pojawiają się dołeczki.
– Dziękuję.
– Cała przyjemność po mojej stronie. Tak przy okazji, jestem Ash. A ty?
– Sybille.
– Ładnie – komentuję spontanicznie.
– Ash też brzmi nieźle. To zdrobnienie?
– Tak, od Ashley – mówię, po czym wstaję i wskazuję bagażnik. – Karoca czeka.
Śmieje się i podchodzi do mnie, aby zająć miejsce za mną.
– Zaczekaj.
Zdejmuję kurtkę i okrywam jej ramiona.
– Będzie wiało, a ty trzęsłaś się już na ławce.
– To ty przyprawiłeś mnie o gęsią skórkę, pojawiając się nie wiadomo skąd!
Śmieję się, gdy zaciąga poły mojej kurki, po czym mi dziękuje. Wpatruje się we mnie jeszcze przez kilka sekund, potem siada na bagażniku. Ruszamy w kilkukilometrową podróż. Muszę dać z siebie wszystko – nawet jeśli bolą mnie nogi, ponieważ całe popołudnie trenowałem z tatą Zacha.
Droga przebiega w ciszy. Fakt, że wypluwam płuca zapewne odwodzi Sybille od nawiązania rozmowy. Jedną ręką obejmuje mnie w talii, a drugą rękę i głowę kładzie na moich plecach. Pyta, czy mi to nie przeszkadza, ale ponieważ nie jestem w stanie odpowiedzieć, utrzymuje pozycję. Nie mam nic przeciwko niewielkiemu kontaktowi, a nawet zwalniam, aby ta chwila trwała dłużej.
Kiedy dziewczyna rozpoznaje okolicę, prosi mnie, abym zatrzymał się przed znakiem stopu. Schodzi z bagażnika i rozprostowuje nogi zdrętwiałe po niewygodnej jeździe.
– Na pewno tutaj cię zostawić?
Słońce już dawno zaszło, a latarnia uliczna znajdująca się kilka metrów dalej rzuca słabe światło na chodnik.
– Tak, przepraszam, lepiej, żeby mój ojciec nie widział, jak wracam do domu tak późno z chłopcem – wyjaśnia.
– Jasne.
– Dziękuję za podwózkę.
– Nie ma sprawy.
Przez kilka sekund ani ona, ani ja się nie odzywamy, po czym ona przerywa milczenie.
– Idę do liceum New Albany High.
– To się spotkamy.
Na jej ustach pojawia się uśmiech, po czym podnosi głowę, by spojrzeć w niebo.
– To niesamowite, jak gwiazdy świecą dziś wieczorem.
– To prawda – odpowiadam, nie odrywając od niej wzroku.
Ona nadal podziwia niebo, a ja nadal podziwiam ją. To tak, jakby cały wszechświat odbijał się w jej czarnych tęczówkach, a jej uśmiech jest jak kometa, której ślad mnie przyciąga. Chciałbym ją pocałować. Próbuję zebrać się na odwagę i zrobić pierwszy krok, ale ona pochyla głowę, żeby się ze mną pożegnać.
– Naprawdę muszę wracać do domu. Dobranoc, Ash.
– Dobranoc, Sybille.
Spadająca gwiazda znika.
Kiedy wracam do domu po dłuższej przejażdżce, jest już dawno po uzgodnionej godzinie powrotu. Babcia wciąż czeka na mnie na huśtawce na werandzie. W jej oczach błyskają iskierki gniewu. Przecież wie, że zawsze wracam do domu, po co więc czuwała?
– Wiesz, która godzina?
Żałuję, że musiała tak długo na mnie czekać. Jest okryta kocem, który wydziergała na drutach. Wygląda na to, że pod moją nieobecność przybyło jej kilka zmarszczek.
– Przepraszam, jechałem okrężną drogą, żeby podziwiać wszechświat.
– Co takiego? Mam nadzieję, że w słowniku młodych nie oznacza to „brałem narkotyki”.
– Nie, babciu. Tak na marginesie, umieram z głodu.
– Każesz mi gotować o tej porze, mały diable?
– Przecież rosnę! Wolałabyś, żebym żywił się narkotykami?
– Ashleyu Walkerze! Nie każ mi przeklinać w domu – karci mnie żartobliwie.
Nigdy nie odmówiła mi ugotowania dobrego posiłku i jestem pewien, że na kuchence czeka na mnie gorąca kolacja. Ale między nami zawsze jest tak, że dokuczamy sobie nawzajem, i nie zamieniłbym tego za nic w świecie.
Łapie mnie za szyję i daje mi soczystego całusa w policzek.
– Martwiłam się, nicponiu.
– Przepraszam, babciu.
Wracam myślami do Sybille. „Podziwianie wszechświata” nie oznacza „brania narkotyków”, ale po zastanowieniu stwierdzam, że mógłbym łatwo uzależnić się od tej dziewczyny. Gdy wchodzę do domu, babcia łapie mnie za ramię i lekko ściska, nie kryjąc uśmiechu.
– Powiedz no, jak ma na imię ten twój wszechświat?
– SKY –
Hesitation
„I’m not scared to be seen I make no apologies, this is me”.
This Is Me, Keala Settle & The Greatest Showman Ensemble
Korytarze uczelni są przepełnione. Studenci przechadzają się w grupach, cieszą się chwilą, nie martwią się o jutro. Śmieją się, emocjonują ostatnim meczem Hoosiersów i imprezami.
Dla nich to dzień jak każdy inny.
Ale nie dla mnie.
Dziś po południu idę z Veronicą na pierwsze USG. Temat ciąży stanie się bardziej rzeczywisty.
Chciałabym być pełna spokoju na myśl o badaniu, ale jestem od tego daleka.
Kiedy dowiedziałam się, że jestem w ciąży, i gdy minął pierwszy szok, dostrzegłam w tej małej istocie drugą szansę. Są jednak dni, kiedy przeraża mnie kruchość życia, które we mnie rośnie. Przeraża mnie myśl, że znów mogę je stracić. Nie w drodze aborcji, ale dlatego, że mogę nie być gotowa na bycie matką, jak twierdziła moja rodzina.
Obawiam się, że za kilka godzin lekarz mnie poinformuje, że nie dbałam o siebie wystarczająco, że dziecko nie rozwija się prawidłowo. Boję się, że znowu wszystko zrujnowałam.
Wracam myślami do alkoholu, który wypiłam na ostatniej imprezie w roku akademickim, pomijanych posiłków, depresji po odejściu Asha: nadużycia i błędy mogły negatywnie wpłynąć na zdrowie dziecka, które już we mnie rosło. Wiem, że moje obawy są irracjonalne, ale niezależnie od tego, jak często to sobie powtarzam, nie potrafię ich uciszyć. Czasem nawet nie pozwalają mi zasnąć przez całą noc, kiedy Veronica jest u Parkera, a ja zostaję sama.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki