Ateńczyk. Protektor - Conn Iggulden - ebook

Ateńczyk. Protektor ebook

Conn Iggulden

4,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Drugi tom „Ateńczyka” – nowego cyklu autora bestsellerowych powieści o Juliuszu Cezarze z serii „Imperator” oraz Sokoła spartańskiego!

Wojna szaleje. Wróg się zbliża. Kto ocali Ateny?

Temistokles jako archont sprawuje władzę w Atenach. Z różnych powodów nie cieszy się powszechnym poparciem. Przeciwnicy nie mogą jednak zakwestionować jego zwycięstw na polu bitwy i… przemyślności w wodzeniu Persów za nos. Król Kserkses już raz spalił Ateny. Teraz znowu zagraża miastu i całej Grecji. Temistokles się nie poddaje: prowadzi polityczną grę, by umocnić swoją pozycję, a jednocześnie potwierdza swą wartość jako wojownik. Jego wrogowie są liczni, sojusznicy mu nie ufają, a Persowie próbują przekupić, ale historię piszą śmiałkowie…

A Grecja musi znaleźć obrońcę – lub upaść.

Książka absolutnie doskonała. Podczas lektury nie sposób się powstrzymać od obgryzania paznokci”. - „The Times”
Iggulden stanowi klasę sam dla siebie, jeśli chodzi o epicką powieść historyczną. „Daily Mirror”
Przemyślne intrygi i wartka akcja. - Robert Fabbri
Błyskotliwa i przejmująca dreszczem. - „Daily Express”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 477

Oceny
4,7 (21 ocen)
16
4
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Fafliki

Nie oderwiesz się od lektury

pls dajcie 3 tom!!!🥺
10
tomekczyta23

Nie oderwiesz się od lektury

💪oby więcej takich tłumaczyli 👍
00
Isenor_Tarpanito

Dobrze spędzony czas

Drugi tom cyklu Ateńczyka kończy 11-letnią historię wojen Grecji z Persją w V wieku p.n.e. Sam cykl autora robi niesamowite wrażenie oraz odpowiednio buduje napięciu od samego początku do końca.
00
kar_pul

Nie oderwiesz się od lektury

super
00
Paralyze

Całkiem niezła

SŁABSZA OD 1 CZĘŚCI.
00

Popularność




Sio­strom Andrei MacE­achen

i Mau­raid Moran –

prze­wod­nicz­kom na pust­ko­wiu

TERMINY WOJSKOWE

archont

ἄρχων

jeden z dzie­wię­ciu naj­wyż­szych urzęd­ni­ków ateń­skich wybie­ra­nych na rok

epi­sta­tes

ἐπιστάτης

prze­wod­ni­czący zgro­ma­dze­nia ludo­wego (ekle­zji)

falanga

Φάλαγξ

szyk pie­choty cięż­ko­zbroj­nej

keleu­stes

κελευστής

poda­jący tempo wio­śla­rzom

locha­gos

λοχαγός

odpo­wied­nik kapi­tana

stra­teg

στρατηγός

dowódca

trie­rar­cha

τριήραρχος

nawi­ga­tor triery

MIEJSCA

agora

Ἀγορά

główny plac, rynek, kon­cen­tro­wało się tam życie poli­tyczne

Are­opag

Ἄρειος πάγος

Skała Aresa, wzgó­rze w Ate­nach, na któ­rym obra­do­wały sądy

Pla­teje

Πλάταια

mia­sto w Beocji

Pnyks

Πνύξ

„mów­nica”, miej­sce obrad ateń­skiego zgro­ma­dze­nia (ekle­zji)

Sala­mina

Σαλαμίς

wyspa w pobliżu Aten

Ter­mo­pile

Θερμοπύλαι

nad­mor­ski prze­smyk, miej­sce ostat­niego boju króla Leoni­dasa

POSTACI

Aga­ry­sta

Ἀγαρίστη

żona Ksan­typ­posa

Ary­fron

Ἀρίφρων

naj­star­szy syn Ksan­typ­posa i Aga­ry­sty

Ary­sty­des

Ἀριστείδης

stra­teg, archont epo­nim, któ­rego imie­niem nazwano rok 489 p.n.e.

Eleni

Ἑλένη

córka Ksan­typ­posa i Aga­ry­sty (żadne źró­dła histo­ryczne o niej nie wspo­mi­nają)

Epi­kleos

Ἔπικλέος

przy­ja­ciel Ksan­typ­posa

Kimon

Κίμων

syn Mil­tia­desa

Klej­ste­nes

Κλεισθένης

Ateń­czyk, twórca zasad demo­kra­cji

Ksan­typ­pos

Ξάνθιππος

stra­teg, mąż Aga­ry­sty

Kserk­ses

Ξέρξης

król Per­sji

Leoty­chi­das

Λεωτυχίδας

król Sparty

Pery­kles

Περικλῆς

syn Ksan­typ­posa i Aga­ry­sty

Temi­sto­kles

Θεμιστοκλῆς

archont, któ­rego imie­niem nazwano rok 493 p.n.e.

Tisa­me­nos

Τισαμενός

wróż­bita

DZIESIĘĆ FYL ATEŃSKICH

Ajan­tis

Αἰαντίς

Ajgeis

Αἰγηΐς

Aka­man­tis

Ἀκαμαντίς

Antio­chis

Ἀντιοχίς

Erech­teis

Ἐρεχθηΐς

Hip­po­tho­on­tis

Ἱπποθοντίς

Kekro­pis

Κεκροπίς

Leon­tis

Λεοντίς

Ojneis

Οἰνηΐς

Pan­dio­nis

Πανδιονίς

CZĘŚĆ PIERWSZA

Nie ma przy­siąg i umów pomię­dzy ludźmi i lwami, ani jagnięta i wilki do zgody serc nie skła­niają.

HOMER, ILIADA1

Wszyst­kie cytaty z Iliady w prze­kła­dzie Kazi­miery Jeżew­skiej [wróć]

1

Perski król patrzył na serce Aten.

Słońce grzało mu kark, ale czuł też powiew bryzy, cie­pły i łagodny, nio­sący słodki zapach zgni­li­zny i morza. Kserk­ses zamknął oczy i ode­tchnął, czu­jąc spo­kój. Wielki rynek, świą­ty­nie, ulice z domami, warsz­ta­tami i tawer­nami – wszystko było opusz­czone. W jakiś spo­sób kame­ralne. Czuł się tak, jakby sie­dział przy dam­skiej toa­letce i otwie­rał kolejno szu­fladki, pozna­jąc ich sekrety.

Wszy­scy żoł­nie­rze w tym miej­scu nale­żeli do niego. Prze­szu­kali Ateny od krańca do krańca, każdy maga­zyn, sklep i puste domo­stwo. Jedy­nymi Gre­kami wewnątrz murów było kilku znie­do­łęż­nia­łych star­ców pozo­sta­wio­nych przez rodziny. Bez­zębni i ślepi wybu­chali sykli­wym, ner­wo­wym śmie­chem, sły­sząc obce głosy per­skich wojow­ni­ków. Kserk­ses ich nie potrze­bo­wał. Jak bez­pań­skie psy zostali prędko zabici. Był to nie­mal akt lito­ści.

Wódz Mar­do­niusz szedł trzy kroki za wiel­kim kró­lem, pogrą­żony w marze­niach. Zarówno on, jak i Kserk­ses, wkro­czyw­szy do Aten, doświad­czyli dziw­nego uczu­cia powrotu. Miej­sca i natu­ralne ukształ­to­wa­nie terenu znane z setek rapor­tów nagle wynu­rzyły się z rze­czy­wi­sto­ści. Jed­nym z tych miejsc był Akro­pol, wapienne urwi­sko po lewej stro­nie, znak roz­po­znaw­czy całego mia­sta; a może bar­dziej zna­cząca była blada skała Are­opagu, gdzie od stu­leci zbie­rała się rada zna­mie­ni­tych Ateń­czy­ków.

Kserk­ses miał też przed sobą wzgó­rze Pnyksu, naje­żone drze­wami jak ostrzami mie­czy, z bia­łymi scho­dami po bokach. W zwy­kłych cza­sach słynne ateń­skie zgro­ma­dze­nie zbie­rało się i deba­to­wało w tym miej­scu, nie godząc się na żad­nego króla ani tyrana. Poczuł nagle ochotę, by zoba­czyć tych ludzi zaję­tych usta­na­wia­niem swo­ich maleń­kich praw. Tego dnia jed­nak nie było tam nikogo, obecny był jedy­nie powiew wia­tru. Lud­ność mia­sta nale­żą­cego do bogini Ateny zeszła do portu, żeby stat­kami prze­pły­nąć na drugą stronę głę­bo­kiej cie­śniny. Zamiast zno­sić prze­śla­do­wa­nia ze strony jego wojsk, zamiast poznać kon­se­kwen­cje swo­jej aro­gan­cji, po pro­stu przed nim ucie­kli.

Kserk­ses kro­czył uli­cami wzdłuż sze­re­gów otwar­tych drzwi, gdzie każdy odgłos odbi­jał się echem. Poza kil­koma kotami wygrze­wa­ją­cymi się na dachach jedy­nymi żywymi isto­tami w zasięgu wzroku byli Nie­śmier­telni. Wielki król kochał ich tak samo jak jego ojciec, jak ulu­bione dzieci lub psy; byli tar­czą i ozdobą jego pano­wa­nia. Połowa z nich została zabita przez odzia­nych w czer­wone płasz­cze rzeź­ni­ków z Ter­mo­pil. Nie­śmier­telni wciąż nie pozbie­rali się po tym cio­sie, choć prze­cież udało im się na koniec otwo­rzyć przej­ście! Kserk­ses posta­no­wił pamię­tać tylko o tym koń­co­wym zwy­cię­stwie, zacho­wu­jąc ich jako swoją straż i hono­ru­jąc bło­go­sła­wień­stwem. Pięć tysięcy spo­śród nich oca­lało: pora­nio­nych i posi­nia­czo­nych, ale pokrze­pio­nych po tym, jak widzieli egze­ku­cję ostat­nich Spar­tan. Nie­śmier­telni nie ustą­pili w ter­mo­pil­skim prze­smyku. Wie­rzyli dotąd, że są nie­po­ko­nani i nie mają sobie rów­nych na całym świe­cie. A jed­nak Kserk­ses dostrzegł ich szok, nie­do­wie­rza­nie. Spar­tanie spra­wili, że poczuli się bez­radni.

Władca roz­wa­żał ode­sła­nie całej for­ma­cji na odpo­czy­nek, wyco­fa­nie jej ze straży. Ich dowódcą był Hydar­nes, męż­czy­zna wielki niczym byk. Z twa­rzą wci­śniętą w pia­sek bła­gał o zmi­ło­wa­nie dla Nie­śmier­tel­nych, mówił, że muszą pra­co­wać, że jeśli da się im zbyt wiele czasu na myśle­nie, zgniją jak źle gojąca się rana. Kserk­ses się zgo­dził. Honoru nie można zagwa­ran­to­wać. Trzeba go zdo­by­wać przez ofiar­ność i ciężką służbę.

Na końcu ulicy, gdzie stały znie­ru­cho­miałe koła garn­car­skie, świa­tło się zmie­niało. Prze­strzeń była tam szer­sza, jaśniej­sza niż docho­dzące ulice. Kserk­ses wkro­czył na rynek, na słynną Agorę. Stały na niej posągi dzie­się­ciu fyl, ple­mion ateń­skich, a obok wisiały kamienne tablice z obwiesz­cze­niami do gło­śnego odczy­ty­wa­nia. Nie pod­szedł tam, ale wyobra­ził sobie, że przy­naj­mniej kilka ostrze­gało o jego nadej­ściu. Na tę myśl ogar­nęła go duma.

Spoj­rzał w górę i ujrzał nad głową jastrzę­bia. Żałobny krzyk ptaka zabrzmiał dono­śnie w czy­stym, cichym powie­trzu. Jastrząb zato­czył kilka wiel­kich krę­gów nad mia­stem, a Kserk­ses dostrzegł, jak poru­sza głową, wypa­tru­jąc zdo­by­czy. W zwy­kły dzień głos jastrzę­bia pozo­stałby nie­zau­wa­żony, zagu­biłby się w szu­mie i zgiełku. Kserk­ses poczuł się tak, jakby sie­dział na szczy­cie góry i wszystko wokół zamarło. Taki jest cud wojny, uświa­do­mił sobie, coś, czego zwy­kli ludzie ni­gdy nie zaznają.

– Przy­się­gam, że nie zosta­wię tu kamie­nia na kamie­niu, Mar­do­niu­szu – mruk­nął Kserk­ses. Wódz tylko ski­nął głową, czu­jąc, że król nie ocze­kuje od niego odpo­wie­dzi. – Powie­dzia­łem ojcu, że dokoń­czę jego dzieło, dopro­wa­dzę armię do tego mia­sta. Przy­sią­głem, że uka­rzę ich za wzgar­dze­nie naszymi wysłan­ni­kami, za odmowę ofia­ro­wa­nia mi ziemi i wody. Ojciec dzie­się­cio­krot­nie dawał im szansę, aby zgięli kolana, a oni za każ­dym razem odma­wiali. To oni doko­nali wyboru, nie my. Tak czy ina­czej, zna­leźć się w tym miej­scu… – Pokrę­cił głową z widoczną przy­jem­no­ścią.

Mar­do­niusz uśmiech­nął się w mar­szu. Istot­nie, w taki dzień jak ten nie było rze­czy nie­moż­li­wych.

Wysoko nad uli­cami, gdzie­kol­wiek spoj­rzeć, widok wypeł­niał masyw Akro­polu. Kserk­ses widział tam świą­ty­nie, nie­które z drew­nia­nymi rusz­to­wa­niami przy murach, z nie­ukoń­czo­nymi kolum­nami, a wszystko to miało słu­żyć uczcze­niu grec­kich bogów. Jego szpie­dzy opi­sy­wali to, łącz­nie z pomni­kami mają­cymi upa­mięt­nić bitwę pod Mara­to­nem sprzed dzie­się­ciu lat. To grec­kie zwy­cię­stwo nad Per­sami bar­dzo ubo­dło jego ojca i Kserk­ses dobrze o tym wie­dział. Wyrzą­dziło szkodę jego duszy, może nawet dopro­wa­dziło do cho­roby, która póź­niej zabrała go ze świata, osła­bio­nego i o połowę chud­szego. Kserk­ses na tę myśl poczuł wście­kłość i tętno zapul­so­wało mu w skro­niach. Miał ochotę obró­cić w perzynę te głazy!

Zatrzy­mał się nagle, ujrzaw­szy jakiś ruch na wiel­kiej skale.

– Czy tam… wciąż są ludzie?

Mar­do­niusz przy­sło­nił oczy i spoj­rzał w górę.

– Kilka tuzi­nów, Wasza Kró­lew­ska Mość. Jacyś kapłani, o ile wiem. Wyko­piemy ich stam­tąd.

Nie powie­dział kró­lowi, że chu­dzi starcy na Akro­polu zablo­ko­wali główną drogę na szczyt. I że uzbro­ili się w sta­ro­żytną broń i zbroje naj­wy­raź­niej zdjęte ze ścian świą­tyni. Ich obec­ność tam nie była groź­niej­sza od ugry­zie­nia muchy, ale nie udało się ich stam­tąd usu­nąć, gdy młody król zapra­gnął wejść do mia­sta. Mar­do­niusz marzył, by jakoś odwró­cić uwagę patrzą­cego ze zmarsz­czo­nymi brwiami Kserk­sesa.

Pod wpły­wem nagłego impulsu władca spoj­rzał na skałę Are­opagu wid­nie­jącą nie­całe sto kro­ków dalej. Nie odzy­wa­jąc się ani sło­wem do swego wodza, Kserk­ses pod­biegł do jej pod­nóża przy ulicy i z mło­dzień­czą ener­gią wspiął się prędko po pro­wa­dzą­cych w górę scho­dach. Wciąż oddy­chał lekko, gdy sta­nął na roz­le­głym, pła­skim wierz­chołku.

Ateń­scy nobile sta­wali w tym miej­scu od setek lat. Król wsparł stopę o naj­wyż­szy punkt skały i skie­ro­wał wzrok na wzno­szący się opo­dal Akro­pol. W porów­na­niu z nim nawet Are­opag wyglą­dał skrom­nie.

Mar­do­niusz także był sprawny, wzmoc­niony mie­sią­cami mar­szu. On też oddy­chał bez trudu, towa­rzy­sząc kró­lowi. Kserk­ses ski­nął na niego. Władca był w dobrym nastroju, gotów odwie­dzić wszyst­kie święte miej­sca swo­ich wro­gów.

Mar­do­niusz zmarsz­czył brwi, ujrzaw­szy jakiś ruch na Akro­polu. Uważ­nie ana­li­zo­wał scenę. Nie działo się tam nic, co mogłoby go zmar­twić.

– Posła­łem tam cały haza­ra­bam, aby wspięli się na tę wielką skałę od tyłu, Wasza Kró­lew­ska Mość. U dołu scho­dów jest mnó­stwo naszych ludzi, któ­rzy mają odwra­cać uwagę Gre­ków, strze­la­jąc z łuków. Widzisz ich? Kiedy reszta wej­dzie na szczyt, poko­nają obroń­ców.

– A potem uczyń z nich przy­kład – powie­dział Kserk­ses. – Podoba mi się to, wodzu. Zrób to. Wystaw ciała na widok publiczny, aby ich bogo­wie je widzieli.

– Jak sobie życzysz, Wasza Kró­lew­ska Mość.

Mar­do­niusz zauwa­żył, że król obraca się powoli, roz­ko­szu­jąc się wido­kiem z tego wyso­kiego miej­sca. Morze na połu­dnio­wym zacho­dzie było ciemne. Kserk­ses zmru­żył oczy, gdy patrzył w dal, mając Akro­pol za ple­cami.

– Nie będę cze­kał, Mar­do­niu­szu – stwier­dził. – Chcę zejść na brzeg, żeby popa­trzeć, jak moja flota niwe­czy ich ostat­nie nadzieje. Spal to mia­sto. Wydaje się dość suche. Wyobra­żam sobie, że pło­mie­nie łatwo je ogarną.

Kserk­ses przyj­rzał się płó­cienno-drew­nia­nym kon­struk­cjom na rynku, kilka ulic dalej. Mia­sto było dużo mniej­sze, niż sądził. To wyima­gi­no­wane zbrod­nie miesz­kań­ców powięk­szyły je w jego wyobraźni.

Rynek z pew­no­ścią spło­nie, podob­nie jak ulice, domy z cegieł i tynku, pokryte dachami z drewna i dachó­wek. Kserk­ses uśmiech­nął się na myśl o iskrach uno­szą­cych się nad gło­wami i ula­tu­ją­cych wokół. Chciał wiel­kiego ognia, mia­sta pło­mieni za sobą. Pra­gnął, żeby Grecy widzieli pió­ro­pusz dymu, żeby zdali sobie sprawę, że nic nie obroni ich dro­giej bogini Ateny, że zosta­nie splą­dro­wana, oba­lona i zgwał­cona. To była dobra myśl.

– Podaj mi żagiew, Mar­do­niu­szu – powie­dział.

Patrzył nie­cier­pli­wie, gdy wódz gwizd­nął na wycze­ku­ją­cych nie­da­leko słu­żą­cych, zawsze goto­wych słu­żyć kapry­som swego pana. Kiedy zro­zu­mieli, w czym rzecz, jeden z nich wszedł na skałę i ner­wowo zaczął ude­rzać krze­mie­niem o stal. Był zręczny w krze­sa­niu iskry, po czym dmu­chał na hubkę trzy­maną w zło­żo­nych dło­niach, a gdy się zajęła, prze­niósł ją na nasma­ro­wany smołą kij owi­nięty naoli­wioną szmatą. Po chwili pochod­nia buch­nęła trza­ska­ją­cym pło­mie­niem, przy­cią­ga­jąc wzrok. Oddaw­szy ją, słu­żący padł pokor­nie na twarz, aż pył przy­le­pił mu się do skóry.

Mar­do­niusz podą­żył za kró­lem. Wyglą­dało to tak, jakby Kserk­ses pro­wa­dził pro­ce­sję. Pło­mień i dym nie­sio­nej przez mło­dego króla pochodni uno­sił się za nim czarną od sadzy wstęgą, zna­cząc ślad w powie­trzu, a on zeska­ki­wał ze stop­nia na sto­pień, aż zatrzy­mał się na ulicy w dole.

Po dłu­gim lecie mia­sto było wysu­szone. Kserk­ses pod­niósł żagiew do kra­wę­dzi dachu i drew­niana więźba pod dachów­kami zajęła się ogniem. Po każ­dym dotknię­ciu ogień prze­no­sił się dalej, wypusz­cza­jąc cien­kie smugi bia­łego dymu. Nie­które dachówki pękały z trza­skiem od gorąca, wyda­jąc nie­mal muzyczne dźwięki. Kserk­ses śmiał się rado­śnie i kro­czył przed sie­bie, przy­kła­da­jąc pochod­nię do każ­dego mija­nego domu. Na końcu ulicy odwró­cił się i sta­nął na środku, patrząc, jak słupy ognia i dymu łączą się ze sobą i wzno­szą coraz wyżej, dzi­kie i nie­po­skro­mione.

Mar­do­niusz towa­rzy­szył kró­lowi. Twarz mło­dego władcy jaśniała uśmie­chem, wyraź­nie cie­szyło go to, co zro­bił. Rzu­cił wodzowi pło­nącą pochod­nię, a ten zła­pał ją w locie.

– Skończ to, co zaczą­łem – pole­cił Kserk­ses. – Oznaj­mi­łem, że to mia­sto się nie osta­nie. To ich nagroda za rzu­ce­nie wyzwa­nia memu ojcu. Spal je całe! Mam okręty! Zadbam o to, by flota ateń­ska została znisz­czona. Dzię­kujmy Bogu! Zro­bi­li­śmy to razem. Zapa­mię­tasz ten dzień na zawsze.

Mar­do­niusz patrzył, skło­niw­szy głowę, jak król idzie w kie­runku morza. Kiedy zro­zu­miał, że Kserk­ses nie zawróci, zaci­snął usta w wąską linię. Szyb­kim gestem przy­wo­łał tuzin kró­lew­skich straż­ni­ków i sześć­dzie­się­ciu łucz­ni­ków i posłał ich ulicą za kró­lem. Gwizd­nął po licz­niej­sze wspar­cie i usły­szał, że wezwa­nie dotarło do głów­nych sił. Jego ludzie zamel­do­wali, że mia­sto jest wolne od zagro­żeń, ale jak było za murami? Droga na brzeg mogła nie być bez­pieczna. Kto wie, czy nie pozo­stali tam jacyś fana­tycy i nie urzą­dzili zasadzki na per­skiego króla? Nie byłoby dobrze, gdyby Kserk­ses został zaszty­le­to­wany przez jakie­goś starca w momen­cie swego triumfu.

Mar­do­niusz zmie­nił chwyt na pochodni, gdy w podmu­chu bryzy owio­nęły go pło­mie­nie. Jeśli nawet kie­dyś wąt­pił w bło­go­sła­wień­stwo Ahura Mazdy dla rodziny kró­lew­skiej, to tego dnia wąt­pić nie mógł. On i Kserk­ses masze­ro­wali i żeglo­wali mie­sią­cami, aby dotrzeć do tego miej­sca i dopro­wa­dzić tu armię i flotę tak wielką, że nie było takiej rze­czy, któ­rej nie zdo­ła­liby doko­nać.

Zmarsz­czył brwi na wspo­mnie­nie dłu­giego, mozol­nego mar­szu przez most z połą­czo­nych okrę­tów, a potem wokół grec­kiego morza. On i jego ludzie zno­sili wiele, aby sta­nąć w Ate­nach. Wielu z nich nie wróci do domu. Mar­do­niusz był świad­kiem nad­zwy­czaj­nych umie­jęt­no­ści i odwagi nie­przy­ja­ciół pod Ter­mo­pi­lami. Przy­zna­wał to w naj­skryt­szych myślach. Ale nawet Spar­ta­nie w końcu ule­gli. Kserk­ses kazał odciąć ich kró­lowi głowę, porą­bać jego ciało na kawałki i rzu­cić do morza, jakby lękał się, że ten wielki wojow­nik powsta­nie z mar­twych. Mar­do­niusz zadrżał na to wspo­mnie­nie. Nie pobili Spar­tan mie­czem i tar­czą. Nie zdo­łali. Kserk­ses roz­ka­zał cof­nąć się i rzu­cać włócz­nie bez prze­rwy, aż ostatni Spar­ta­nie padli.

Na morzu ateń­ska flota cofała się, spy­chana coraz bar­dziej, uświa­do­mił sobie Mar­do­niusz, prze­sąd­nie poha­mo­wu­jąc poczu­cie triumfu. Pomimo całego kunsztu i odwagi Grecy nie zdo­łali oca­lić Aten, serca i źró­dła swo­jej potęgi. Bóg naj­wy­raź­niej sprzy­jał Per­som; Mar­do­niusz pochy­lił głowę na tę myśl. Posłał cichą modli­twę kró­lowi Dariu­szowi, ojcu ludów i towa­rzy­szowi jego mło­do­ści, kiedy cały świat zda­wał się słodki i czy­sty jak świeża brzo­skwi­nia. Rzecz jasna, sta­rzec będzie się im przy­glą­dał.

Zmienny wiatr przy­niósł ze sobą kolejny powiew gorąca, a pło­mień sma­gnął go po ramie­niu. Mar­do­niusz ock­nął się z marzeń i sku­pił na sto­ją­cym przed nim zada­niu. Czuł się zmę­czony, potrze­bo­wał dłu­giego odpo­czynku. Nie był już młody! Wes­tchnął. Król był wła­ści­cie­lem jego odde­chu, jego obo­la­łych kolan. Kserk­ses nie dostrze­gał sła­bo­ści i żad­nej nie tole­ro­wał. Mar­do­niusz musiał wytrwać.

Kilka kotów wyglą­dało tu i ówdzie zza drzwi, ocie­ra­jąc się z miau­cze­niem o nogi jego wojow­ni­ków. Wszyst­kie miały spło­nąć. Może jego ludzie przy­tkną pochod­nie do kocich ogo­nów i poślą zwie­rzaki, by z wrza­skiem roz­no­siły pło­mie­nie. Tego rodzaju rze­czy zda­rzały się w innych mia­stach, choć Mar­do­niusz uwa­żał je za eks­tra­wa­gan­cję. Doświad­cze­nie mówiło mu, że to, co pro­ste, zawsze jest lep­sze od skom­pli­ko­wa­nego.

Pomy­ślał o murach opa­su­ją­cych Ateny. Wiel­kie bramy i wieże były raczej sym­bo­lem niż rze­czy­wi­stą osłoną. Czym­kol­wiek były, mogły zostać roz­bite i oba­lone mło­tami i bosa­kami. Dys­po­no­wał armią liczącą ponad ćwierć miliona ludzi, sprawną jak posłuszny wierz­cho­wiec albo sfora psów. Obrócą te mury w perzynę.

Mar­do­niusz usły­szał dale­kie krzyki i szczęk broni dobie­ga­jące z Akro­polu, lecz wzno­szący się pió­ro­pusz dymu zasła­niał mu widok. Zagryzł wargi. Źle by było, gdyby jego ludzie wpa­dli w pułapkę ogar­nię­tych poża­rem ulic. Nie, musiał myśleć jak inży­nier i wyko­ny­wać swoje zada­nie ze spo­kojną głową. Niech król cie­szy się zwy­cię­stwami! Kserk­ses na to zasłu­żył.

Kolejny haza­ra­bam w sile tysiąca wojow­ni­ków szybko nad­biegł ulicą, wyła­nia­jąc się z gęst­nie­ją­cego i roz­prze­strze­nia­ją­cego się dymu. Mar­do­niusz posłał kilku niż­szych rangą żoł­nie­rzy z roz­ka­zami, a resztę za Kserk­se­sem. Król zupeł­nie nie myślał o swoim bez­pie­czeń­stwie. Po pro­stu ufał, że jego wódz mu je zapewni.

Mar­do­niusz wie­dział, że dobrze służy kró­lowi. Serce zapło­nęło mu dumą na tę myśl, rów­nie gorąco jak dachy wokół.

2

Rozbryzg wody się­gnął Temi­sto­klesa, gdy triera sko­czyła do przodu, nabie­ra­jąc pręd­ko­ści. Morze zazwy­czaj było spo­kojne w cie­śni­nie mię­dzy Sala­miną a Pireu­sem, głów­nym por­tem Aten. Teraz jed­nak ich taran prze­bi­jał się przez fale wzbu­dzane set­kami pły­ną­cych okrę­tów i ude­rze­niami tysięcy wio­seł.

Temi­sto­kles doznał chwili dez­orien­ta­cji spo­wo­do­wa­nej uczu­ciem cięż­kiego jak ołów zmę­cze­nia. Prze­sło­nił oczy wolną dło­nią, zda­jąc się na swoje silne nogi zapew­nia­jące mu rów­no­wagę na chwiej­nym pokła­dzie. Przez moment utra­cił poczu­cie porządku, jakby okręty wokół nagle ogar­nął chaos. A jed­nak porzą­dek wciąż tam pano­wał, przy­naj­mniej na tyle, na ile mógł to zoba­czyć! Otarł mor­ską wodę z oczu, poczuw­szy chro­pa­wość soli na skó­rze. Nie miał na sobie zbroi. Tylko hoplici i ster­nicy je nosili, jako że to oni sta­no­wili cel strzał nie­przy­ja­ciela.

Temi­sto­kles zapiął hoplon na lewym ramie­niu, obser­wu­jąc wro­gie okręty. Pod jego sto­pami trzy rzędy wio­śla­rzy, po trzy­dzie­stu z każ­dej strony, trzy­mało wio­sła. Razem stu osiem­dzie­się­ciu wol­nych Ateń­czy­ków. Wszy­scy bowiem byli ludźmi wol­nymi. Jak sły­szał, nawet domo­wym nie­wol­ni­kom zaofe­ro­wano wol­ność, jeśli zgo­dzą się wio­sło­wać. Pokrę­cił głową. Z pew­no­ścią koszty okażą się wyso­kie, jeśli prze­żyją wojnę.

Wio­śla­rze pra­co­wali z przy­mru­żo­nymi oczyma, a każdy ich oddech był jak płynne żelazo – ale jakoś wytrzy­my­wali. Przez szpary w dul­kach dosta­tecz­nie dobrze widzieli okręty pły­nące po obu stro­nach. Taran i dziób okrętu były skryte przed ich wzro­kiem, w zacho­wa­niu kie­runku i wybo­rze celów zda­wali się więc na ster­nika i dowód­ców. Ich wola była dla nich dodat­ko­wym źró­dłem pew­no­ści, że wysi­łek nie pój­dzie na marne. Nie trzeba wspo­mi­nać, jak bar­dzo byli już wyczer­pani.

Przed godziną Temi­sto­kles musiał posłać dwóch hopli­tów, aby zastą­pili wio­śla­rzy, któ­rzy zmarli na swo­ich miej­scach, bo ich serca nie wytrzy­mały. Ciała wyrzu­cono za burtę. Pozo­stali odpro­wa­dzili je ponu­rym wzro­kiem. A prze­cież wszy­scy byli cał­kiem mło­dymi ludźmi, co do jed­nego. To nie oni będą następni. Ni­gdy się to im nie przy­da­rzy.

Temi­sto­kles pozo­stał z dwu­nastką hopli­tów na pokła­dzie, gotów do nich dołą­czyć, gdyby przy­szło do abor­dażu. Ci ludzie, przy­brani w zło­ci­sty spiż, obser­wo­wali go uważ­nie, cze­ka­jąc na roz­kazy, tak samo jak nie­gdyś on w cza­sach swej mło­do­ści. Uniósł prędko głowę w odpo­wie­dzi na ich spoj­rze­nia, sta­ra­jąc się wyglą­dem budzić zaufa­nie. Kilku z nich uśmiech­nęło się, zanim znów spoj­rzeli na morze. Temi­sto­kles nie­zwy­cię­żony. Temi­sto­kles mocny jak byk, zadziorny, nie­zna­jący stra­chu! Temi­sto­kles szczę­ściarz.

Obo­jętne mu było, jak go nazy­wali. Nie­ważne, jak bar­dzo, ich zda­niem, bło­go­sła­wili mu bogo­wie. Nic z tego, co dla sie­bie zdo­był, nie było zasługą przy­padku i szczę­śli­wego zrzą­dze­nia losu. Skrzy­wił się na tę sza­loną myśl i dotknął języ­kiem przy­cze­pio­nego do hełmu meda­lionu, który dała mu matka. Wid­niała na nim sowa Ateny, on zaś, choć zerwał się rze­mień, wciąż nosił go przy sobie. Wolał nie kusić bogów, by uka­rali jego pychę, przy­naj­mniej nie w chwili, gdy pro­wa­dził tę kru­chą łupinę pośrodku nie­przy­ja­ciel­skiej floty.

Jakby w odpo­wie­dzi na jego myśli tuzin galer z pod­nie­sio­nymi fla­gami Ksan­typ­posa wypły­nął z boku, by prze­ciąć drogę ści­ga­ją­cym. Temi­sto­kles spoj­rzał ponow­nie na wid­nie­jący na nich wzór i pobło­go­sła­wił stra­tega za ten pomysł. Roz­ka­zał wio­śla­rzom zwol­nić o połowę, a serce aż pod­sko­czyło mu na myśl o przy­łą­cze­niu się do tam­tych. Kto spro­wa­dził Ksan­typ­posa z wygna­nia? On. Szla­chetny Temi­sto­kles, który odło­żył na bok wła­sne ambi­cje i oso­bi­ste ani­mo­zje, ścią­ga­jąc z powro­tem do Aten naj­więk­sze talenty! Ksan­typ­pos może był zim­nym sukin­sy­nem, widzą­cym tylko czu­bek wła­snego nosa i przyj­mu­ją­cym srogą postawę Spar­ta­nina. A jed­nak naostrzył tę flotę jak miecz na osełce. Trzy­sta okrę­tów z wyćwi­czo­nymi zało­gami pra­cu­ją­cymi zgod­nie w obli­czu naj­więk­szego wyzwa­nia. Temi­sto­kles nie miał pro­ble­mów z uzna­niem talen­tów tego czło­wieka. W końcu głów­nie z ich powodu przy­czy­nił się do jego wygna­nia. Ale w cza­sie wojny stra­te­dzy tacy jak Ksan­typ­pos byli na wagę złota.

Zaci­snął pięść na rze­mien­nym uchwy­cie tar­czy, w odru­cho­wym spa­zmie dzi­ko­ści, jak na widok pierw­szej krwi w zawo­dach bok­ser­skich. Ksan­typ­pos wbi­jał się wła­śnie mię­dzy nie­przy­ja­ciel­skie okręty. Żaden z per­skich dowód­ców nie zdo­łałby tak skrę­cić, aby jed­no­cze­śnie sta­wić czoło dwóm lub trzem trie­rom nad­pły­wa­ją­cym z róż­nych kie­run­ków. Temi­sto­kles zauwa­żył, jak jeden z wro­gów zbliża się z pełną szyb­ko­ścią, wzbi­ja­jąc białe bry­zgi spod wio­seł. Trzy okręty z prze­pły­wa­ją­cej for­ma­cji wyko­nały w tym momen­cie zwrot, jak wilki odry­wa­jące się od pędzą­cej watahy.

Pers zro­zu­miał swój błąd i skrę­cił ster, ale zwrot był zbyt wolny bez współ­pracy pra­cu­ją­cych równo wio­seł. Jedy­nie wysta­wił kadłub na ude­rze­nie i myśliwy nagle stał się zwie­rzyną. Dwa grec­kie okręty wojenne wbiły się w niego z potęż­nym trza­skiem łama­nych desek.

Gdy Temi­sto­kles tam dopły­nął, już się wyco­fały, wio­słu­jąc wstecz, po czym ruszyły na poszu­ki­wa­nie nowego celu. Per­ski okręt, tra­fiony tara­nami w samo serce kadłuba, zaczął się gwał­tow­nie prze­chy­lać, a mor­ska woda chlu­snęła do środka. Temi­sto­kles był dosta­tecz­nie bli­sko, by usły­szeć dobie­ga­jące z wnę­trza krzyki prze­ra­żo­nych wio­śla­rzy. Ina­czej niż na okrę­tach grec­kich nie­któ­rzy z tych bie­da­ków przy­kuci byli do ławek łań­cu­chami. Tonący okręt zabie­rze ich ze sobą na dno. Zadrżał na tę myśl, choć zaraz powie­dział sobie, że to tylko dreszcz od bry­zgów mor­skiej wody, i wyszcze­rzył zęby w dzi­kim uśmie­chu.

– Przej­dziemy do abor­dażu, kyrio­sie? – zapy­tał jego kapi­tan, pod­szedł­szy do niego, aby spoj­rzeć przed sie­bie.

Temi­sto­kles pokrę­cił głową, po czym prze­mó­wił, gdy dostrzegł na twa­rzy męż­czy­zny zgrozę na widok wro­giej galery, która odwró­ciła się do góry dnem. Powie­trze bul­go­tało, ucho­dząc z jej wnę­trza, a woda tłu­miła docho­dzące ze środka wrza­ski, po czym zapa­dła cisza.

– Tro­chę na to za późno – odpo­wie­dział.

Galery były bar­dzo groźne, ale też nie­sta­bilne. Przez niskie, otwarte burty łatwo wle­wały się mor­skie fale. Rzadko kiedy uda­wało im się prze­trwać zde­rze­nie. Temi­sto­kles wypa­try­wał zagro­żeń i dobrych oka­zji, pozwa­la­jąc chwi­lami odpo­cząć wio­śla­rzom. Cie­śnina jak okiem się­gnąć wypeł­niona była okrę­tami. Za nimi wciąż manew­ro­wały główne siły per­skiej floty, napie­ra­jąc i szu­ka­jąc naj­mniej­szych szcze­lin, stło­czone coraz bli­żej brzegu w miarę wpły­wa­nia w zwę­ża­jącą się cie­śninę.

Temi­sto­kles zdą­żył już stra­cić rachubę, w ilu akcjach wal­czył ze swoją załogą. Jedy­nie chlu­pot zabar­wio­nej krwią wody prze­le­wa­ją­cej się przez pokład świad­czył o tym, czego doko­nali. Obok ster­nika ster­czało kilka uła­ma­nych strzał, a nie­któ­rzy ludzie odnie­śli rany, któ­rych nie mogli wła­ści­wie opa­trzyć w wil­goci i roz­bry­zgach wody. Dys­po­no­wali jedy­nie prze­wią­za­nymi chu­s­tami. Kolej­nego czło­wieka stra­cił krótko przed tym, gdy zauwa­żył Ksan­typ­posa. Był to hoplita z jego domu w Ate­nach. Męż­czy­zna omdlał od spo­rej rany, któ­rej nikt nawet nie zauwa­żył, po czym ześli­znął się za rufę pocią­gnięty cię­ża­rem zbroi.

Załoga skła­dała się wów­czas z samych wete­ra­nów, zmę­czo­nych i obo­la­łych. Wal­czyli dotąd i mieli wal­czyć dalej, bo oznaki wyczer­pa­nia spłu­ki­wały woda i mor­ska sól. Temi­sto­kles zatę­sk­nił za sta­łym lądem pod sto­pami, gdzie mar­twi nie zni­kają, jakby ich ni­gdy nie było.

Coś kazało mu spoj­rzeć na dziwną widow­nię zgro­ma­dzoną na brzegu Sala­miny. Cała ateń­ska lud­ność została prze­wie­ziona. Setki galer wio­sło­wały tam i z powro­tem przez całą noc, aby ewa­ku­ować mia­sto. Rano, gdy słońce już wstało, sły­chać było męż­czyzn pochra­pu­ją­cych na wio­ślar­skich ław­kach albo wyli­zu­ją­cych pospiesz­nie miski z potrawką jak zgłod­niałe wilki, pod­czas gdy flota per­ska opły­wała cypel wybrzeża.

Temi­sto­kles widział z dala roda­ków, dosta­tecz­nie jed­nak bli­sko, by im poma­chać i zostać zauwa­żo­nym. Kobiety, dzieci i starcy z dzie­się­ciu tysięcy domostw co naj­mniej. Stali na kli­fach jak mewy i obser­wo­wali, jak decy­duje się ich los. W tym momen­cie Temi­sto­kles im nie zazdro­ścił. Wie­dział, że sam staje oko w oko ze śmier­cią za każ­dym razem, gdy per­ski łucz­nik napina łuk albo wroga galera pró­buje poła­mać im wio­sła i doko­nać abor­dażu, a wojow­nicy na niej ryczą, tłu­kąc mie­czami o tar­cze. Ale on wybrał swoją drogę. Przynaj­mniej umrze, macha­jąc mie­czem. Ludzie na brzegu nie mieli takiego kom­fortu. Per­so­wie ścią­gnęli tu osiem­set okrę­tów. Jeśli zatrium­fują, nie będzie już ucieczki dla kobiet i dzieci ateń­skich. Stały w pułapce wybrzeża, gotowe dać się poj­mać i upro­wa­dzić w nie­wolę.

Spoj­rzał za sie­bie, gdzie nad mia­stem wzno­sił się wielki kłąb dymu. Knyk­cie mu zbie­lały, gdy ści­skał w bez­rad­nej furii uchwyt tar­czy. W dali widać było Akro­pol. Temi­sto­kles mru­czał modli­twy do Aresa. Choć nie było tam świą­tyni tego krwa­wego boga, to czas na modli­twę był wła­ściwy. W poczu­ciu winy posłał rów­nież modli­twę do Ateny. W końcu też nosiła zbroję. Oni zaś byli jej ludem. Nale­żał do niej i ni­gdy nie czuł się bez­silny, gdy darzyła go uśmie­chem.

Patrząc w stronę mia­sta, zauwa­żył masze­ru­jącą por­to­wym nabrze­żem kolumnę woj­ska. Jego żoł­nier­skie wyćwi­czone oko dostrze­gło natych­miast, że nie byli to hoplici, nie Grecy. Naszy­wane płasz­cze były inne, tar­cze miały inny kształt… Jesz­cze raz przy­sło­nił oczy dło­nią, a widział lepiej z dala niż z bli­ska, za co tego dnia był wdzięczny. Przy­naj­mniej mógł widzieć wro­gów wyraź­nie jak owady. Przy­gryzł wargę na myśl o per­skich żoł­nier­zach prze­cha­dza­ją­cych się ze śmie­chem po uli­cach Aten, sta­ją­cych bez­kar­nie pod dachami świę­tych przy­byt­ków. Było to wstrętne, ale jeśli męż­czy­zna nie zdoła obro­nić tego, co zdo­był, zosta­nie mu to ode­brane. Bogo­wie wyma­gali siły albo ska­zy­wali na jarzmo i nie­wolę. Ta pro­sta prawda obecna była w ogro­dach i gim­na­zjo­nach Aten. Broń­cie się albo bądź­cie nie­wol­ni­kami.

– Ten tutaj! – zawo­łał kapi­tan. – Albo te dwa. Wyglą­dają na uszko­dzone.

Nie było teraz waż­niej­szej sprawy i Temi­sto­kles ponow­nie skie­ro­wał uwagę na ota­cza­jące okręty. Ksan­typ­pos już prze­pły­nął, a dru­gie skrzy­dło pod wodzą Kimona pozo­stało nieco w tyle. Temi­sto­kles zlu­stro­wał wzro­kiem moż­liwe cele i zauwa­żył poła­mane wio­sła oraz zbyt­nie zanu­rze­nie naj­bliż­szej pary per­skich galer. Ktoś już zdą­żył im doło­żyć. Ski­nął głową.

– Sta­ra­nujmy naj­pierw jed­nego. Nie ma wielu ludzi na pokła­dzie. Ten drugi nie prze­ści­gnie nawet dziecka, tak przy­naj­mniej wygląda. Zaj­miemy się nim potem. A póź­niej, z bło­go­sła­wień­stwem Ateny, weź­miemy się do trze­ciego.

Trie­rar­cha klep­nął go po ramie­niu, co Temi­sto­kles zigno­ro­wał. Usły­szał roz­kaz prze­ka­zany keleu­ste­sowi, któ­remu tylko głowa wysta­wała ponad pokład. Męż­czy­zna pochy­lił się, by ryk­nąć do wio­śla­rzy, aby zwięk­szyli szyb­kość. Ster­nik ujął moc­niej stery, a trie­rar­cha pomknął na dziób, skąd gestami zaczął napro­wa­dzać okręt. Wystar­czyła połowa szyb­ko­ści, by triera pięk­nie sko­czyła na wroga.

Hoplici na pokła­dzie znowu przy­go­to­wali się do prze­pro­wa­dze­nia albo przy­ję­cia abor­dażu. Temi­sto­kles pokle­pał tkwiący w pochwie u boku krótki miecz, jakby chciał się upew­nić, że wciąż tam jest. Gdy wycią­gnął rękę, natych­miast wsu­nięto mu w nią długą dorycką włócz­nię. Miała dobry cię­żar. Mógł zostać pierw­szym Ateń­czy­kiem, ale teraz Ateny stały w ogniu. Aby rato­wać swój lud, ogło­sił się nauar­chą floty po for­mal­nym spo­tka­niu ze Spar­ta­ni­nem Eury­bia­de­sem. To też miało swoją wagę. Gdy sta­nęli w szyku, Temi­sto­kles wydał wraz z innymi bojowy okrzyk, a w oczach per­skiej załogi poja­wiła się panika, gdy pró­bo­wali unik­nąć swego losu.

Chwilę przed zde­rze­niem okrę­tów nie mógł odmó­wić sobie zer­k­nię­cia na port, gdzie doj­rzał gro­ma­dzące się nie­przy­ja­ciel­skie siły. Wznie­siono tam na brzegu wielki namiot, na któ­rym skwa­pliwi wojow­nicy przy­pięli wiel­kiego bia­łego orła. Wyglą­dał tak, jakby był bli­sko i w każ­dej chwili można było go dosię­gnąć i dotknąć. Temi­sto­kles poczuł skurcz w żołądku. Tylko jeden czło­wiek mógł zażą­dać cze­goś takiego w środku bitwy.

Wcią­gnął głę­boko powie­trze i zatrzy­mał je w płu­cach. Świat chwiał się w górę i w dół wraz z ruchem okrętu. Nagle na brzegu poja­wił się Kserk­ses, daleki, jedyny, który nie pra­co­wał wraz z innymi. Per­ski król stał w dłu­gim płasz­czu, osła­nia­jąc dło­nią oczy.

Zapa­trzony Temi­sto­kles omal nie wypadł za burtę, gdy taran ude­rzył, wywo­łu­jąc głę­boki jęk w całej kon­struk­cji okrętu. Dla­tego wła­śnie mon­to­wali tego spi­żo­wego zabójcę na końcu belki będą­cej prze­dłu­że­niem kilu i bie­gną­cej wzdłuż kadłuba. Była to jedyna część okrętu mogąca wytrzy­mać takie ude­rze­nie.

Per­ski kapi­tan prze­sko­czył na drugą stronę, a za nim kilku ludzi. Temi­sto­kles dostrzegł w jego oczach błysk despe­ra­cji, gdy został zablo­ko­wany tar­czami, a potem prze­szyty mie­czami, które wie­lo­krot­nie zagłę­biały się w jego piersi. Ciała zepchnięto kop­nia­kami do morza. Pozo­sta­wiły na deskach wielką, czarno-czer­woną, śli­ską plamę, z którą słona woda miała się prędko upo­rać, zosta­wia­jąc tylko różo­wawe ślady na drew­nie.

Krzyk prze­biegł aż do tyl­nych wio­seł i okręty się roz­dzie­liły. Gdyby mieli wię­cej czasu, załoga chęt­nie prze­szu­ka­łaby wrogą galerę. Per­so­wie zwy­kli mieć na sobie mnó­stwo złota, lecz Temi­sto­kles posta­no­wił igno­ro­wać wiszące już na zbro­jach hopli­tów bły­skotki. Jeśli o niego cho­dziło, dałby im cały świat, gdyby go zapra­gnęli.

Druga per­ska załoga pró­bo­wała umknąć i zgu­bić się w cha­osie okrę­tów. Udało im się wyko­nać zwrot, choć Temi­sto­kles dobrze widział, że jedna strona ich galery stra­ciła już wio­sła, co tłu­ma­czyło powol­ność jej ruchów. Jakiś grecki taran ześli­zgnął się i prze­cią­gnął wzdłuż całej burty, miaż­dżąc wszyst­kie wio­sła po jed­nej stro­nie i zabi­ja­jąc wio­śla­rzy, któ­rzy je trzy­mali. Z połową wio­seł okręt, nawet po prze­sa­dze­niu czę­ści wio­śla­rzy, był zbyt powolny, aby uciec. Temi­sto­kles się uśmiech­nął, gdy trie­rar­cha doko­nał zwrotu, rusza­jąc w pościg. Trwałby on długo, gdyby nie to, że wróg miał kadłub wypeł­niony zwło­kami i reszt­kami poła­ma­nych wio­seł.

W chwili odde­chu omiótł spoj­rze­niem pole bitwy tak, jak uczy­niłby to na lądzie. Kiedy wal­czył jako stra­teg, sta­rał się jak naj­le­piej zacho­wy­wać w umy­śle sze­roki obraz bitwy. Nie­któ­rzy męż­czyźni w walce ogra­ni­czali swoje widze­nie tylko do wła­snego miej­sca w sze­regu, do tych, któ­rzy wal­czyli tuż obok i któ­rych mieli bez­po­śred­nio przed sobą. Jed­nak dowódca musiał widzieć dalej i sze­rzej – to samo odno­siło się do star­cia na morzu.

Per­so­wie ścią­gnęli ogromną flotę. Jedy­nie wąskie wody cie­śniny utrzy­my­wały Gre­cję na powierzchni i Temi­sto­kles dobrze to widział. W tej sytu­acji nie­przy­ja­ciel nie mógł wyko­rzy­stać swo­jej miaż­dżą­cej prze­wagi. Ewa­ku­acja na Sala­minę mogła kupić wytchnie­nie lud­no­ści Aten, ale wro­gów wciąż było zbyt wielu! Okręt po okrę­cie Per­so­wie poko­nają siły sprzy­mie­rzo­nych. Taki był sze­roki obraz. Z czter­dzie­stu dziel­nych okrę­tów korync­kich pozo­stała zale­d­wie połowa. Tuziny ateń­skich trier zato­nęły albo zostały wzięte abor­da­żem i spa­lone. Cier­pieli, ale zabi­jali wię­cej wro­gów i wal­czyli jak sza­leńcy, wie­dząc, że ich żony i dzieci patrzą. Zasta­na­wiał się, czy lud­ność Troi patrzyła z murów z taką samą bez­rad­no­ścią i stra­chem. Znisz­cze­nie pod Sala­miną też było strasz­liwe. Gdzie­nie­gdzie ciała i szczątki tak szczel­nie pokry­wały wodę, że dzioby prą­cych naprzód okrę­tów musiały spy­chać wszystko na boki.

W prze­bły­sku jasno­ści Temi­sto­kles zro­zu­miał, że nie zdo­łają zwy­cię­żyć. Na tę myśl ogar­nęła go nagle panika. Potem zaczął myśleć, korzy­stać z umy­słu, który był mu dany, z geniu­szu, który uczy­nił go pierw­szym mężem w Ate­nach, pierw­szym ze zło­tego poko­le­nia. Przy­po­mniał sobie, że Spar­ta­nie zawsze sar­kali na ateń­ski spryt i prze­myśl­ność. A on w końcu był naj­więk­szym Ateń­czy­kiem, nie­praw­daż? Musiał być jakiś spo­sób odwró­ce­nia losów bitwy. Zbli­ża­jąc się do nie­szczę­snego Persa, Temi­sto­kles raz jesz­cze spoj­rzał na brzeg, skąd Kserk­ses obser­wo­wał floty wal­czące na śmierć i życie. Połowa floty per­skiej nie weszła jesz­cze do bitwy, cze­ka­jąc jak rekiny, żeby wśli­znąć się do cie­śniny i włą­czyć do walki. Nad mia­stem, które Temi­sto­kles uko­chał, uno­sił się dym. Patrzył na nie­unik­niony koniec wszyst­kiego, co znał – niczym wzno­szący się młot, któ­rego ude­rze­nia nie mógł powstrzy­mać.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: Pro­tec­tor

Copy­ri­ght © 2021 by Conn Iggul­den

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2022

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Agnieszka Horzow­ska

Opra­co­wa­nie gra­ficzne serii i pro­jekt okładki: Urszula Gireń

Foto­gra­fia na okładce

© Ste­phen Mul­ca­hey / Tre­vil­lion Ima­ges

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Pro­tek­tor, wyd. I, Poznań 2023)

ISBN 978-83-8338-697-3

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61-867-47-08, 61-867-81-40

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer