Lew - Conn Iggulden - ebook + książka

Lew ebook

Conn Iggulden

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

W Atenach wyrasta nowy bohater, przed którym zadrżą wrogowie.

Starożytna Grecja, V wiek p.n.e. Epoka mitów i legend ustępuje światu ludzi.

Perykles, Lew z Aten. To jego gwiazda lśni najjaśniej w Atenach, najwspanialszym mieście ówczesnego świata, ze swoją bogatą kulturą, złożoną polityką i niezwykłym sposobem sprawowania rządów. Peryklesowi towarzyszą przyjaciele, dramatopisarz Ajschylos, filozof Anaksagoras i Kimon, syn Miltiadesa. Naprzeciw ateńskiej armii, na lądzie i wodzie, stanie wkrótce bezlitosna perska armia. Obie strony szykują się do wojny.

A ta wojna nigdy nie była uczciwa.

Choć jeszcze młody, Perykles wie jedno: aby zwyciężyć w wojnie, trzeba najpierw wygrać w czasach pokoju.

To czas, gdy wyrasta nowy bohater, przed którym zadrżą jego wrogowie. Dla Aten zaś, miasta mądrości i wielkich wojowników, to czas wielkiej chwały.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 503

Oceny
4,4 (22 oceny)
11
9
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
tom500

Nie oderwiesz się od lektury

Warto
00
Isenor_Tarpanito

Dobrze spędzony czas

Pierwsza część serii Złoty Wiek, powiązana z cyklem książek Ateńczyka. Dalej jesteśmy rzuceni w wir wojen z Persją. Jest to zdecydowanie książka dla miłośników niekończących się potyczek militarnych, intryg oraz wielkich postaci historycznych.
00

Popularność




Polecamy

W sprze­daży rów­nież:

CONN

IGGUL­DEN

SOKÓŁ SPAR­TAŃ­SKI

BRAMY ATEN

PRO­TEK­TOR

Dedykacja

Dla Michelle Whi­te­head

„Pozo­staje po nas tylko miłość”

Phi­lip Lar­kin

TERMINY WOJSKOWE

archont

ἄρχων

jeden z dzie­wię­ciu naj­wyż­szych urzęd­ni­ków ateń­skich wybie­ra­nych na rok

epi­sta­tes

ἐπιστάτης

prze­wod­ni­czący zgro­ma­dze­nia ludo­wego (ekle­zji)

falanga

Φάλαγξ

szyk pie­choty cięż­ko­zbroj­nej

keleu­stes

κελευστής

poda­jący tempo wio­śla­rzom

locha­gos

λοχαγός

odpo­wied­nik kapi­tana

stra­teg

στρατηγός

dowódca

trie­rar­cha

τριήραρχος

nawi­ga­tor triery

MIEJSCA

agora

Ἀγορά

główny plac, rynek, cen­trum życia poli­tycz­nego

Are­opag

Ἄρειος πάγος

Skała Aresa, wzgó­rze w Ate­nach, na któ­rym obra­do­wały sądy

Kipros

Κύπρος

Cypr

Pla­teje

Πλάταια

mia­sto w Beocji

Pnyks

Πνύξ

„mów­nica”, miej­sce obrad ateń­skiego zgro­ma­dze­nia (ekle­zji)

Ski­ros

Σκύρος

wyspa, na któ­rej zna­le­ziono kości Teze­usza

POSTACI

Aga­ry­sta

Ἀγαρίστη

żona Ksan­typ­posa

Ary­sty­des

Ἀριστείδης

stra­teg, archont epo­nim

Eleni

Ἑλένη

córka Ksan­typ­posa i Aga­ry­sty (żadne źró­dła histo­ryczne o niej nie wspo­mi­nają)

Efial­tes

Ἐφιάλτης

poli­tyk ateń­ski

Epi­kleos

Ἔπικλέος

przy­ja­ciel Ksan­typ­posa

Kimon

Κίμων

syn Mil­tia­desa

Ksan­typ­pos

Ξάνθιππος

stra­teg, mąż Aga­ry­sty

Kserk­ses

Ξέρξης

król Per­sji

Leoty­chi­das

Λεωτυχίδας

król Sparty

Pery­kles

Περικλῆς

syn Ksan­typ­posa i Aga­ry­sty

Tisa­me­nos

Τισαμενός

wróż­bita

Zenon

Ζήνων

filo­zof, przy­ja­ciel Pery­klesa

PROLOG

Pauza­niasz ode­tchnął głę­boko, czu­jąc ogar­nia­jący go spo­kój. Wymie­nił spoj­rze­nia ze swoim wróż­bitą, po czym pod­niósł się z kolan i samot­nie ruszył w głąb sali. Po upale poranka kom­nata kró­lew­ska była przy­jem­nie chłodna. Gdy masze­ro­wał jej środ­kiem, jego zbroja chrzę­ściła i podzwa­niała. Dzięki patro­nu­ją­cym mu bogom, Are­sowi i Apol­li­nowi, nie był ranny. Nie zniósłby żad­nych oka­le­czeń ani gorączki odbie­ra­ją­cej mu jasność umy­słu. W kwie­cie mło­do­ści w pełni odzy­skał już siły po tru­dach kam­pa­nii. Oczy­wi­ście zwy­cię­stwo też miało w tym swój udział, poma­ga­jąc zno­sić ból i głód. Tylko ci, któ­rzy prze­gry­wali wiel­kie bitwy, czuli się wyczer­pani. Ci, któ­rzy je wygry­wali, czę­sto po nich odkry­wali, że mogą tań­czyć i pić za dwóch.

Pau­za­niasz cie­szył się, że zdą­żył zażyć kąpieli, zanim go wezwano. Miał wil­gotne włosy i mimo panu­ją­cego na zewnątrz gorąca czuł się rześko i świeżo. A prze­cież nie minęło wiele czasu, odkąd wró­cił do Sparty. Jego heloci wciąż jesz­cze czy­ścili mu płaszcz, gdy przy­biegł posła­niec. Więk­szość zaschłej krwi i pyłu została wyszo­ro­wana, podob­nie jak słone ślady potu. To musiało wystar­czyć. Idąc, zarzu­cił płaszcz na ramiona i spiął żela­zną zapinką.

Kiedy wcze­śniej zanu­rzył się w chłod­nym base­nie, dostrzegł, jak odpływa odeń war­stwa tłu­stego brudu. Miał nadzieję, że to dobry omen. Ode­rwał oczy od plam na wodzie i nagle dostrzegł czer­wone oczy swo­ich helo­tów i ich drżące dło­nie. Zro­zu­miał wów­czas to, czego wcze­śniej nie zauwa­żył. Prze­ży­wali żałobę.

Mógł ich odpra­wić za to, że zabu­rzyli tok jego myśli, ale tego nie zro­bił. Oni także wal­czyli pod Pla­te­jami i tysiące z nich stra­ciły życie w star­ciu z per­ską pie­chotą. To było jakieś sza­leń­stwo i do dziś nie mógł wyba­czyć Ateń­czy­kom, że zachę­cili ich do walki. A Pau­za­niasz ostrze­gał Ary­sty­desa, żeby nie wma­wiał nie­wol­ni­kom, że są męż­czy­znami!

Idąc w głąb dłu­giej kom­naty, pomy­ślał, że w tym roku nie trzeba będzie prze­trze­biać helo­tów. W nor­mal­nych cza­sach, kiedy ich liczba zanadto wzra­stała, mło­dzi Spar­ta­nie polo­wali na nich na uli­cach i na wzgó­rzach, zdo­by­wa­jąc wojenne umie­jęt­no­ści i gro­ma­dząc tro­fea. Kiedy uniósł głowę, dostrzegł jed­nak w ich oczach coś nowego, nie­po­ko­ją­cego. Przez krótką chwilę miał wra­że­nie, że patrzą na niego jak dzi­kie psy na ran­nego jele­nia.

Potrzą­snął głową. Może jed­nak mimo wszystko zarzą­dzi selek­cję, aby przy­po­mnieć im, gdzie ich miej­sce. Prze­klęty Ary­sty­des! Heloci byli zbyt liczni, żeby dać im wol­ność. Spar­ta­nie zawsze kro­czyli po ostrzu noża i wła­śnie to nie­ustanne nie­bez­pie­czeń­stwo czy­niło ich sil­nymi.

Przy­ła­pał się na takich myślach. Nie zarzą­dzi żad­nej selek­cji. Jego wła­dza skoń­czyła się z chwilą, gdy wkro­czył z powro­tem na spar­tań­skie tery­to­rium. Zarzą­dze­nie wyda męż­czy­zna, który wezwał go do sie­bie, i to on będzie podej­mo­wał tego rodzaju decy­zje.

Kiedy Pau­za­niasz dotarł do końca kom­naty, przy­klęk­nął na kolano i wbił oczy w wypo­le­ro­wane kamie­nie posadzki. Jakoś nie dzi­wiło go prze­cią­ga­jące się mil­cze­nie. Młod­szy męż­czy­zna chciał mu uświa­do­mić, który z nich ma tutaj wła­dzę. Pau­za­niasz naka­zał sobie ostroż­ność. Pola bitew są róż­nego rodzaju.

– Powstań, Pau­za­nia­szu – powie­dział w końcu Plej­star­chos.

Mło­demu kró­lowi wciąż bra­ko­wało mie­siąca do osiem­na­stych uro­dzin, ale to, że był synem Leoni­dasa, widać było po jego musku­lar­nych przed­ra­mio­nach poro­śnię­tych czar­nym owło­sie­niem. Plej­star­chos roz­pacz­liwe pra­gnął dowo­dzić pod Pla­te­jami, ale efo­ro­wie mu zabro­nili. Stra­cili już swego wojen­nego króla pod Ter­mo­pi­lami. Jego syn był teraz naj­cen­niej­szym zaso­bem, jaki Sparta posia­dała.

Spar­tań­ską armię popro­wa­dził więc Pau­za­niasz wystę­pu­jący w roli regenta. To on wygrał tę nad­zwy­czajną, nie­praw­do­po­dobną bitwę, kła­dąc kres wiel­kiej inwa­zji i marze­niom per­skich kró­lów. Pau­za­niasz prze­łknął ślinę, poczuw­szy nagłe zagro­że­nie. Widział to teraz wyraź­nie, że jego triumf nie zaskar­bił mu przy­chyl­no­ści. Pod­niósł wzrok i napo­tkał zimne spoj­rze­nie króla. Cokol­wiek go cze­kało, przy­naj­mniej sta­nie się prędko. Ateń­czycy też przy­czy­nili się do tego swoim gada­niem. Jego wła­śni ludzie ostroż­niej ważyli słowa.

– Wyko­na­łeś swoją powin­ność – ode­zwał się Plej­star­chos.

Pau­za­niasz pochy­lił głowę. Było to dość, a zara­zem wię­cej niż młody król chciał powie­dzieć.

Dwaj efo­ro­wie ski­nęli z apro­batą, wyra­ża­jąc swoje popar­cie. Zna­czyło to wię­cej niż fakt, że trzej tego nie zro­bili. Przy­glą­dali się tylko męż­czyź­nie, który popro­wa­dził spar­tia­tów i helo­tów do zwy­cię­stwa.

– Przed­sta­wię imiona wszyst­kich, któ­rzy z hono­rem oddali życie – powie­dział w zapa­dłej ciszy Pau­za­niasz.

Helo­tów oczy­wi­ście nie zamie­rzano wymie­niać, jedy­nie pole­głych wojow­ni­ków spar­tań­skich. Przy­naj­mniej, dzięki bło­go­sła­wień­stwu Apol­lina i Aresa, było ich nie­wielu.

Pau­za­niasz pró­bo­wał powścią­gnąć odruch rosną­cej w tym momen­cie dumy, pomimo ofi­cjal­nych słów, które wypo­wie­dział. Był czę­ścią tam­tego nie­zwy­kłego dnia! Powstrzy­mał swo­ich ludzi w prze­sła­nia­ją­cym wszystko pyle i panu­ją­cym wokół cha­osie, aż nade­szła chwila, aby rzu­cić ich do walki jak złoty kamień w wody powo­dzi, aby sta­nąć prze­ciwko per­skim wodzom. Efo­rów tam nie było. Nie było tam rów­nież syna Leoni­dasa!

Pau­za­niasz poczuł cią­żące mu na bar­kach brze­mię. Na tym wła­śnie pole­gał ich pro­blem, powód, dla któ­rego patrzyli na niego tak, jakby chcieli otwo­rzyć go jak owoc i zaj­rzeć mu w głąb wnętrz­no­ści. Efo­ro­wie zabro­nili Plej­star­cho­sowi opusz­czać Spartę, a czy­niąc tak, pozba­wili go udziału w naj­więk­szym zwy­cię­stwie swego mia­sta-pań­stwa. Młody król musiał znie­na­wi­dzić ich za to albo też… Pau­za­niasz poczuł suchość w ustach. Został tu wezwany sam. Sta­wił się jed­nak tylko dla­tego, że towa­rzy­szył mu jego wróż­bita. Czy pozwolą im ujść z życiem? Spró­bo­wał prze­łknąć ślinę. Ser­cem Sparty była pej­tar­chia – abso­lutne posłu­szeń­stwo. Syn Leoni­dasa musiał poczuć się bar­dzo nędz­nie, widząc armię swego ojca pro­wa­dzoną do boju przez kogoś innego. A jed­nak, jak zauwa­żył Pau­za­niasz, nie wypo­wie­dział ani słowa skargi. Wró­żyło to raczej dobrze jego przy­szłym rzą­dom.

– Pod­ją­łem decy­zję, jak z tobą postą­pić – rzekł Plej­star­chos.

Pau­za­niasz poczuł prze­ni­ka­jący go nagle chłód. Jeśli młody król naka­zał jego śmierć, to raczej nie opu­ści już tej kom­naty. Zgi­nie z ręki króla bądź z innej. Jego życie było teraz w rękach tego mło­dzieńca, który go nie lubił, oraz w rękach efo­rów, któ­rym nie podo­bała się bitwa, choć ich wszyst­kich oca­liła. Tak czy ina­czej, widać było, że nie ma stąd drogi odwrotu. Czu­jąc, że jego życie wisi na wło­sku, Pau­za­niasz prze­mó­wił prędko:

– Wasza Wyso­kość, efo­ro­wie, chciał­bym udać się do wyroczni w Del­fach, aby dowie­dzieć się, co nie­sie przy­szłość.

Prze­my­ślał to dobrze. Nawet efo­ro­wie nie mogli zlek­ce­wa­żyć prośby o roz­mowę z przed­sta­wi­cielką samego Apol­lina. Pytyj­ska kapłanka sie­działa nad opa­rami doby­wa­ją­cymi się z głę­bin świata i prze­ma­wiała gło­sem boga. Pau­za­niasz poczuł skurcz serca, gdy dwaj efo­ro­wie wymie­nili spoj­rze­nia.

Król pokrę­cił głową i zmarsz­czył brwi.

– Być może tak zro­bisz, jeśli obo­wiązki ci na to pozwolą. Póki co, wezwa­łem cię tutaj, Pau­za­nia­szu, aby prze­ka­zać ci dowódz­two floty. Król Leoty­chi­das i ja jeste­śmy co do tego zgodni. Będziesz repre­zen­to­wał naszą wła­dzę, prze­wo­dząc mia­stom i ich okrę­tom. Wciąż gdzieś tam są per­skie forty. Nie wolno pozwo­lić, by się odbu­do­wały i ponow­nie wzmoc­niły. Sparta prze­wo­dzi, wodzu. Prze­wodź zatem, ale daleko stąd.

Ten ostatni prze­kaz był dosta­tecz­nie jasny. Pau­za­niasz poczuł ulgę. Prze­szedł drogę od dumy do stra­chu i z powro­tem, a teraz poczuł, że serce mu łomo­cze, a twarz oblewa rumie­niec. Było to dosko­nałe roz­wią­za­nie. Zwy­cięzca spod Pla­te­jów znaj­dzie się daleko od mło­dego króla, który w isto­cie dowo­dzi wszyst­kimi siłami zbroj­nymi Sparty. Nie będzie kon­fliktu lojal­no­ści ani ryzyka wojny domo­wej. Ludzie kochają tych, któ­rzy im prze­wo­dzą. Pau­za­niasz dobrze o tym wie­dział. W tym momen­cie mógłby rzu­cić całą armię prze­ciwko efo­rom. Musieli się go bać. Widać to w ich oczach, pomy­ślał. W spo­so­bie, w jaki na niego patrzyli. A jed­nak był im posłuszny.

Przy­klęk­nął jesz­cze raz.

– Czy­nisz mi honor, Wasza Wyso­kość – powie­dział.

Widok uśmie­chu na twa­rzy Plej­star­chosa spra­wił mu przy­jem­ność. Musiał się mar­twić powro­tem swego wzmoc­nio­nego zwy­cię­stwem wodza.

– To coś wię­cej niż nagroda za wierną służbę, Pau­za­nia­szu – odparł młody król. – Ateny dążą do domi­na­cji na morzu, tak jak my chcemy rzą­dzić na lądzie. Zbie­rają się na Delos, ale nie chcę, żeby prze­wo­dzili naszym sojusz­ni­kom. Sparta jest pierw­sza wśród Hel­le­nów i zawsze tak będzie. Zabie­rzesz tam sześć okrę­tów z pełną spar­tań­ską załogą i heloc­kimi wio­śla­rzami. Otrzy­mu­jesz wła­dzę z mojej ręki, aby o tym pamię­tali. Będziesz dowo­dził sojusz­ni­czą flotą, zro­zu­mia­łeś?

– Tak, Wasza Wyso­kość – odrzekł Pau­za­niasz. Poczuł, że skóra mu cierp­nie, a włos jeży się na gło­wie. Zasta­na­wiał się, jak zare­agują na to Ateń­czycy.

Wstał i poczuł wielką przy­jem­ność, gdy młody król ujął go za ramiona i uca­ło­wał w oba policzki. Był to znak kró­lew­skiej przy­chyl­no­ści, który ozna­czał też, że dane mu będzie prze­żyć. Zadrżał z prze­ję­cia, a jego skóra zalśniła od potu.

– Twoje okręty stoją w Argos, Pau­za­nia­szu. Powo­łaj na dowód­ców, kogo zechcesz. Pozo­sta­wiam to twemu roze­zna­niu.

Pau­za­niasz skło­nił się głę­boko. Oczy­wi­ście. Król chciał też pozbyć się każ­dego, kto mógłby wes­przeć Pau­za­niasza w dąże­niu do wła­dzy. Pau­za­niasz zmu­sił się do chłod­nego pra­otes – dosko­na­łego spo­koju spar­tań­skiego męż­czy­zny. Ujął dłoń króla i uniósł ją nad swoją głową.

– Dobrze przy­słu­ży­łeś się Spar­cie – powie­dział jeden z efo­rów.

Nie był to żaden z tych, któ­rzy wsparli go na początku, zauwa­żył Pau­za­niasz. Pokło­nił się jesz­cze głę­biej. W końcu tych pię­ciu star­ców prze­ma­wiało w imie­niu bogów i kró­lów Sparty.

Zmie­rzał ku wyj­ściu szyb­kim kro­kiem i trzy­ma­jąc wysoko głowę. Cze­ka­jący nań Tisa­me­nos uniósł pyta­jąco brwi. Wróż­bita nie był pewien, w jakim nastroju jest Pau­za­niasz po tym, co mu powie­dziano.

Ten, prze­cho­dząc, klep­nął go po ramie­niu, pozwa­la­jąc sobie nawet na oszczędny uśmiech.

– Chodź, przy­ja­cielu, czeka nas mnó­stwo roboty.

– Czyli jesteś zado­wo­lony? – zapy­tał Tisa­me­nos.

Pau­za­niasz zasta­no­wił się chwilę, po czym ski­nął głową.

– O tak. To dobra wia­do­mość. Dali mi flotę!

CZĘŚĆ PIERWSZA

U szczytu powo­dze­nia ludzie ni­gdy nie myślą o moż­li­wym upadku.

– AJSCHY­LOS

1

Triera ude­rzyła o brzeg z szyb­ko­ścią czło­wieka w biegu, z syczą­cym odgło­sem wci­snęła się w pia­sek. Chwilę potem, nie­mal jak cień pierw­szej, przy­biła do brzegu druga. Lądo­wały kolejno, zatrzy­my­wały się i prze­chy­lały.

Na trze­cim okrę­cie ster­nicy naparli cia­łami na żer­dzie ste­rów, szu­ka­jąc wol­nego miej­sca na brzegu. Pod ich sto­pami wio­śla­rze, po dzie­więć­dzie­się­ciu z każ­dej strony, spie­nili wodę wio­słami. Prze­pa­try­wali wybrzeże, ale nocą żaden z trzech okrę­tów nie miał latarni. Ci na ław­kach wio­śla­rzy nie widzieli zupeł­nie nic. Jeden z hopli­tów wychy­lił się daleko nad dzio­bem, nie zwa­ża­jąc na roz­bry­zgi wody, gotów krzyk­nąć ostrze­gaw­czo.

Trzeci kil ude­rzył w brzeg i roz­orał jasny piach. Pierw­szy wstrząs spo­tka­nia z zie­mią prze­wró­cił klę­czą­cych na pokła­dzie męż­czyzn. Jeden wypadł z cichym okrzy­kiem za burtę i wylą­do­wał w płyt­kiej wodzie, po czym prze­to­czył się w panice, aby unik­nąć zgnie­ce­nia. Chwilę potem żwir pod nim uniósł się w górę jak fala, odrzu­ca­jąc go na bok. Legł na ple­cach, patrząc w gwiazdy i oddy­cha­jąc z ulgą.

Ateń­ski okręt wojenny lądo­wał, wbi­ja­jąc się coraz głę­biej w pia­sek plaży, aż nagle wytra­cił szyb­kość i zamarł. Drew­niane wręgi triery jesz­cze przez chwilę trzesz­czały i poję­ki­wały. Miało się wra­że­nie, jakby okręt nagle poczuł się nie­swojo, tak szybki, a rap­tow­nie unie­ru­cho­miony, tak żywy, a nagle mar­twy.

Pokład prze­chy­lił się lekko na wznie­sio­nym kilu, kła­nia­jąc się ziemi. Liny i dra­binki roz­wi­nęły się jak świą­teczne wstążki i ludzie zesko­czyli na ląd. Wio­śla­rze po obu stro­nach wcią­gnęli szybko do środka cenne wio­sła, ratu­jąc je przed poła­ma­niem na drza­zgi nada­jące się tylko na pod­pałkę. Oni rów­nież zesko­czyli na zie­mię, przy­sia­da­jąc po skoku na pia­sku i kamie­niach. Brzeg opa­dał tu łagod­nie ku morzu i dla­tego Kimon wybrał to miej­sce. Innym razem spu­ści­liby na wodę małe łodzie z linami, które przy­trzy­ma­łyby sto­jące wciąż na pły­ciź­nie okręty, aby w któ­rymś momen­cie morze nie upo­mniało się o swoje.

Kimon posłał swoje trzy okręty jak włócz­nie na brzeg. Wszy­scy Ateń­czycy uczyli się wio­sło­wać, zmie­nia­jąc się, jak czy­niła to przed wie­kami załoga Argo. Na lądzie wzięli ze sobą broń i tar­cze i chwy­cili je mocno, mru­cząc podzię­ko­wa­nia do bogów. Kimon dostrze­gał siłę wio­śla­rzy, ich potężne ramiona i nogi, dzięki któ­rym cho­dzili kocim kro­kiem i wspi­nali się jak magoty. Nale­gał, by hoplici spę­dzali całe dnie przy wio­słach, nabie­ra­jąc sił i kon­dy­cji. I odwrot­nie: ćwi­czył wio­śla­rzy w posłu­gi­wa­niu się mie­czem i włócz­nią. Wszy­scy wio­sło­wali, wszy­scy wal­czyli.

Hoplici zebrali się nie­da­leko ciem­nych kadłu­bów. Ich ekwi­pu­nek wart był for­tunę, bo nosili na sobie część rodzin­nego majątku. Dobra tar­cza warta była trzy­mie­sięcz­nego zarobku i oszczę­dzano na nią przez cały rok, jej roz­miar dobie­rano indy­wi­du­al­nie, uchwyt dopa­so­wy­wano, a potem malo­wano na tar­czy oso­bi­sty herb. Nago­len­niki rów­nież musiał kształ­to­wać mistrz, aby dzięki spe­cjal­nej sprę­ży­nie mocno trzy­mały się na łydce. Nie­któ­rzy nosili mie­cze przy pasie, ale główną bro­nią zawsze była długa dorycka włócz­nia.

Każdy zestaw ekwi­punku był ateń­skim skar­bem, ozna­czo­nym nazwi­skiem rodziny, kon­ser­wo­wa­nym sta­ran­nie, oli­wio­nym i przy­no­szo­nym z każ­dej bitwy do domu. Ekwi­pu­nek tych, któ­rzy pole­gli, pie­czo­ło­wi­cie prze­cho­wy­wano. Któ­re­goś dnia otrzy­my­wał go naj­star­szy syn albo też sprze­da­wano go, aby zapew­nić wdo­wie utrzy­ma­nie.

Gdy Kimon zesko­czył na pia­sek, ujrzał wszyst­kich sto­ją­cych w szyku pod gwiaz­dami. Jego ludzie stali w rów­nych sze­re­gach, wygła­sza­jąc cichym gło­sem pozdro­wie­nia i uwagi, gotowi do wymar­szu. Zado­wo­lony ski­nął głową. Hoplici dosko­nale posłu­gi­wali się włócz­niami, bo ćwi­czyli od dziecka. Każda z tych strasz­li­wych włóczni zakoń­czona była liścia­stym gro­tem gru­bym jak zbroja. Grot rów­no­wa­żyło cięż­kie meta­lowe oku­cie na dru­gim końcu. W rękach doświad­czo­nego męż­czy­zny włócz­nie te roz­bi­jały jazdę, uni­ce­stwiały Nie­śmier­tel­nych, jeżyły się nimi sze­regi osło­nię­tych tar­czami hopli­tów. Wyka­zały swoją war­tość pod Mara­to­nem i Pla­te­jami. Także pod Ejoną, gdzie wzięły per­ską for­tecę.

Pery­kles obser­wo­wał Kimona sto­ją­cego nie­ru­chomo na ubo­czu, w mroku pod świa­tłem gwiazd, tylko jego płaszcz powie­wał na wie­trze. Sam stał obok Atti­kosa, przy­naj­mniej dwa razy odeń star­szego, który pocho­dził z jego fyli i demu w Ate­nach. Atti­kos dygo­tał w dmą­cej od morza bry­zie i szczę­kał zębami tak gło­śno, że odgłos ten prze­bi­jał się przez panu­jący wokół gwar. Dużo niż­szy od Pery­klesa, cza­sem wyda­wał się bar­dziej podobny do małpy niż do czło­wieka. Atti­kos nie przy­zna­wał się do swego wieku, ale dobrze znał swoje rze­mio­sło i podzi­wiał ojca Pery­klesa. Cza­sem Pery­kles się zasta­na­wiał, czy to nie Ksan­typ­pos przy­słał go tutaj, żeby dbał o bez­pie­czeń­stwo jego syna.

– To strata czasu stać tutaj i odmra­żać sobie jaja – mru­czał Atti­kos pod nosem, ledwo sły­szal­nym szep­tem. – Sły­sza­łeś? To moje jaja wylą­do­wały na pia­chu. Poszu­kał­bym ich, gdyby nie było tak ciemno. Muszę je tu zosta­wić do czasu, gdy wró­cimy. Oczy­wi­ście, jeśli uda mi się je zna­leźć. Nie wspo­mnę już o moich ple­cach, które w tej chwili są jak roz­pa­lone żelazo od tego zeska­ki­wa­nia z okrętu. Tak samo było pod Ejoną. A będzie tylko gorzej…

Pery­kles pokrę­cił głową. Atti­kos gadał, gdy był zde­ner­wo­wany. Napo­mi­na­nie go, by umilkł, dzia­łało tylko na krótką metę, a potem zaczy­nał znowu, nie­świa­do­mie, jak dziecko mówiące przez sen.

On sam wolał mil­cze­nie. Wie­dział, że jest gotów. Poma­sze­ruje ze wszyst­kimi, gdy Kimon wyda roz­kaz. Czuł cię­żar tar­czy i włóczni, i był mu on miły. Nie wycofa się z bitwy, choć czuł skurcz w jeli­tach i pęche­rzu, który był bli­ski bez­wied­nego opróż­nie­nia. Dopóki nie nade­szła chwila wymar­szu, zno­sił bole­sne uczu­cie par­cia we wnętrz­no­ściach. Nie poma­gało też nie­ustanne mam­ro­ta­nie Atti­kosa o jego fizycz­nych dole­gli­wo­ściach. Męż­czy­zna wal­czył pod Mara­to­nem i Pla­te­jami, dora­bia­jąc się nowej kolek­cji blizn. Za obola poka­zy­wał je każ­demu, kto o to popro­sił.

Ciarki prze­szły Pery­kle­sowi po skó­rze ramion i gołych nóg, uno­sząc na nich wło­ski jak skrzy­dełka owa­dów. Powie­dział sobie, że to tylko mor­ska bryza i wil­goć. W isto­cie cho­dziło o coś jesz­cze – miał na sobie zbroję brata. Widział, jak Ary­fron został zabity wła­śnie w tej zbroi, a stało się to nie­da­leko wybrzeża wyglą­da­ją­cego tak samo jak to, na któ­rym teraz stał, nad tym samym morzem. Pró­bo­wał zaci­snąć brzegi jego rany, ale śli­zgały mu się palce. Wycie­ka­jąca krew zabrała mu brata. Pod­czas gdy Atti­kos wciąż mru­czał, Pery­kles ujął moc­niej drzewce włóczni. Jego palce były wil­gotne. Musiała zawi­nić woda mor­ska albo jego wła­sny pot. Prze­cież to nie krew brata zle­piała mu palce, to nie­moż­liwe. A jed­nak nie pod­niósł dłoni do oczu.

Przy­go­to­wy­wali się do tego, przy­po­mniał sobie. Roz­kaz przy­szedł pro­sto z ateń­skiego zgro­ma­dze­nia: odnaj­dy­wać i nisz­czyć wszyst­kie per­skie umoc­nie­nia i gar­ni­zony w obsza­rze Morza Egej­skiego. Cała flota wypły­nęła trój­kami i tuzi­nami okrę­tów, polu­jąc na wroga i nie pozwa­la­jąc mu spo­cząć. Per­sja koń­czyła się na brzegu morza. Nie miała mieć na nim żad­nych punk­tów opar­cia – ani wysp, ani nawet wybrzeża Tra­cji.

Kimon zgro­ma­dził pra­wie sze­ściu­set ludzi, korzy­sta­jąc ze swego nazwi­ska i rangi stra­tega, któ­rej doro­bił się pod Sala­miną. Dzie­więć­dzie­się­ciu z nich było doświad­czo­nymi hopli­tami, a reszta była lepiej wyszko­lona od zwy­kłych wio­śla­rzy. Mie­siąc wcze­śniej wylą­do­wali w czę­ści trac­kiego wybrzeża utrzy­my­wa­nego przez Per­sów od stu­le­cia. Kimon wybrał ten bastion będący sym­bo­lem ich wpły­wów. Były tam mury i prze­pły­wa­jąca obok rzeka. Pery­kles pamię­tał, jak Kimon z oddali obser­wo­wał i oce­niał teren wokół mia­sta.

Oczy­wi­ście guber­na­tor odmó­wił pod­da­nia się. W odpo­wie­dzi Ateń­czycy zabili posłań­ców, któ­rych wysłał, po czym zablo­ko­wali wszyst­kie drogi wokół oto­czo­nej murem for­tecy. Tam­tej nocy Kimon obja­śnił im swój plan. Pery­kles zauwa­żył jego wzrok, który na nim spo­czął, sza­cu­jąc go.

– Achil­les to wie­dział, sto­jąc pod Troją – rzekł Kimon. Męż­czy­zna powi­nien biec ku śmierci, a nie tylko ją przyj­mo­wać. Powi­nien jej szu­kać, ocie­rać krew z brody i z twa­rzy i się śmiać! Tylko w ten spo­sób zwy­cię­żymy, bo tylko chwała odróż­nia nas od żegla­rzy, rol­ni­ków i garn­ca­rzy. A tylko wtedy zasłu­żymy na praw­dziwą chwałę, kleos, gdy ludzie i bogo­wie się spo­tkają.

Pery­kles prze­łknął ślinę. Chciał, żeby Kimon wie­dział, że jest kimś, komu może zaufać. Miał dzie­więt­na­ście lat. Wie­dział, że może biec przez cały dzień, a potem pić albo wal­czyć, albo kochać się przez całą noc. Pra­gnął dostać szansę. Był silny, sprawny i był synem wiel­kiego boha­tera. Ateń­czy­kiem. Był do tego stwo­rzony.

A jed­nak rze­czy­wi­stość gro­ziła, że nie zdoła się wyka­zać. Było to jak straszny sen, tak reali­styczny, że czuło się skrzy­pie­nie pia­sku pod san­da­łami. Nie zna­lazł kleos w per­skiej for­tecy. Wraz z innymi roz­po­czął dłu­gie oblę­że­nie, cze­ka­jąc, aż głód pokona miesz­kań­ców. Kimon, bada­jąc oko­liczny teren, roz­ma­wiał z cie­ślami i szkut­ni­kami. Tygo­dnie upły­wały na leni­stwie i ćwi­cze­niach szer­mier­czych. Przy­goda wojenna zmie­niła się w coś innego, gdy każ­dej nocy pod­kra­dał się, by badać mury for­tecy. Drżał, wspo­mi­na­jąc swój strach, że zostaną zauwa­żeni.

Per­so­wie uży­wali kiep­skiej zaprawy. W ciągu trzech dni i nocy ludzie Kimona zata­mo­wali rzekę i skie­ro­wali ją na fun­da­menty per­skiej for­tecy. W ciągu kilku godzin długi odci­nek umoc­nień runął, a mury zapa­dły się, jakby były zro­bione z pia­sku.

Pery­kles wiwa­to­wał razem z innymi, bie­gnąc na spo­tka­nie wro­gów. To, co zna­leźli, uci­szyło ich śmie­chy i radość. Wewnątrz umoc­nień Ejony Per­so­wie woleli raczej umrzeć, niż zostać poj­mani. Dowódca zabił swoją rodzinę w ostat­niej chwili, po czym sam przy­ło­żył sobie nóż do gar­dła. Pery­kles prze­łknął ślinę na wspo­mnie­nie krwi, która spły­nęła po posadzce, jaśniej­sza, niż zapa­mię­tał z prze­szło­ści. Od tam­tego czasu nie wycią­gał mie­cza.

W Ejo­nie zna­leźli wiel­kie bogac­twa i to rów­nież sta­no­wiło ich zwy­cię­stwo, niczym wyłu­pa­nie klej­notu z ręko­je­ści noża. Co zaś naj­waż­niej­sze, Per­sja nie miała już tam bez­piecz­nego schro­nie­nia i nie była w sta­nie zabez­pie­czać pobli­skich tere­nów. Pery­kles jed­nak nie poczuł, że miał spo­sob­ność się wyka­zać. Cią­gle czuł w sobie jakąś sła­bość, jak pęk­nię­cie na powierzchni tar­czy.

Ani Kimon, ani Atti­kos nie spra­wiali wra­że­nia ner­wo­wych, a przy­naj­mniej nie w taki spo­sób jak on. Zaci­skał pię­ści, powta­rza­jąc sobie, że doko­nał wyboru. Żwir prze­su­nął się pod jego sto­pami, a on postą­pił krok, zmie­nia­jąc pozy­cję. Ruszy z innymi, a jeśli będzie to konieczne, umrze. To pro­ste. Potrafi odrzu­cić życie dla kleos i nazwi­ska swego ojca. Żaden syn Ksan­typ­posa nie przy­nie­sie wstydu rodzi­nie.

Poczuł ulgę. Może umrzeć, ale cóż w isto­cie zna­czy to życie? Zupeł­nie nic. Zna­lazł oneg­daj tru­chło psa swego ojca na brzegu Sala­miny. Jego oczy były białe, przy­po­mniał sobie, nazna­czone bielą księ­życa albo mor­skiej soli. Tak samo działo się z ludźmi. Kiedy bogo­wie zabrali swoją część, pozo­sta­wało jedy­nie ciało.

2

Pery­kles sadził dłu­gimi susami w górę wydmy, sły­sząc w ciem­no­ściach tylko szczęk metalu oraz ciężki oddech bie­gną­cych obok niego. Począt­kowo bieg po suchej tra­wie i luź­nych kamie­niach był łatwy, choć nie­któ­rzy poty­kali się o rosnące tam kępy szał­wii i cier­ni­stego głogu. W porów­na­niu z nimi Pery­kles nie­mal nie doty­kał sto­pami ziemi, jakby wijące się na niej korze­nie nie mogły go zatrzy­mać. Nie chciał nikogo zawieść. Jego ojciec wal­czył pod Mara­to­nem i wygrał. Repu­ta­cja towa­rzy­szy męż­czyź­nie jak bli­zna. To jedno było pewne. Matka nazy­wała go „Sław­nym”, ale ist­niały roz­ma­ite rodzaje sławy. Nie chciał żyć z hańbą. Pamię­tał o tym, pnąc się wraz z innymi po nie­wi­docz­nym grun­cie.

Bie­gnący za nim Atti­kos zaklął nagle, choć Kimon naka­zał im mil­cze­nie. Żaden z nich nie wie­dział, co ich czeka na Ski­ros. Po dłu­gich latach wyspa zyskała sławę nie­bez­piecz­nego, a nawet prze­klę­tego miej­sca. Rybacy ni­gdy nie zarzu­cali tu sieci, choć tutej­sze wody obfi­to­wały w sar­dele i kal­mary. Powta­rzano pogło­ski o poje­dyn­czych ludziach zauwa­ża­nych tu przez prze­pły­wa­jące statki, paster­zach, a może zbie­gach. Kupcy opo­wia­dali różne histo­rie o spa­lo­nych aż do linii wod­nej wra­kach. O roz­bój­ni­kach ze Ski­ros, o pusz­czo­nych z dymem nad­brzeż­nych osa­dach, o upro­wa­dzo­nych stam­tąd kobie­tach. Ta repu­ta­cja chro­niła wyspę. Więk­szość omi­jała ją sze­ro­kim łukiem, zamiast ryzy­ko­wać wysy­ła­nie na brzeg małych łodzi, które mogły zostać spa­lone.

Zło­dzieje, piraci i mor­dercy uczy­nili Ski­ros swoim schro­nie­niem. Nie dla­tego jed­nak Kimon wysa­dził tu swo­ich ludzi, choć też nie uni­kałby walki, gdyby nada­rzyła się spo­sob­ność. Pery­kles widział w nim zapał i żar­li­wość, pra­gnie­nie wyko­rzy­sta­nia siły, jaką dys­po­no­wał. Wódz ni­gdy nie zado­wo­liłby się życiem pole­ga­ją­cym na spo­koj­nym wypeł­nia­niu swo­ich obo­wiąz­ków. Był czło­wie­kiem pra­gną­cym chwały, jak­kol­wiek miałby ją osią­gnąć. Pery­kles poczy­ty­wał sobie za wielki zaszczyt, że został jed­nym z jego wybra­nych towa­rzy­szy. Nie zamie­rzał go zawieść. Kimon się dowie, że może na niego liczyć jak na dobrą klingę.

Trzy sze­regi hopli­tów wspięły się na pierw­sze wzgó­rze i zbie­gły po dru­giej stro­nie, aż skrzące się w morzu odbite gwiazdy znik­nęły za ich ple­cami. Za nimi podą­żyło dwu­stu wio­śla­rzy. Reszta została, by strzec cen­nych okrę­tów. Kimon ni­gdy nie zda­wał się na przy­pa­dek. Podob­nie jak Pery­kles, poważ­nie trak­to­wał swoje powin­no­ści.

Usiana wzgó­rzami Ski­ros była uboga w słodką wodę. Wszę­dzie kicały stada zajęcy. Nikt nie mógłby wybrać takiego opu­sto­sza­łego miej­sca, by się osie­dlić, pomy­ślał Pery­kles, chyba jedy­nie wów­czas, gdyby zamie­rzał odciąć się od świata. Albo zamie­rzał żyć poza pra­wem. Ojciec powie­dział kie­dyś, że nie­któ­rzy ludzie są zbyt słabi, by pod­dać się ogra­ni­cze­niom. Pery­kles pokrę­cił głową. Kiedy był młod­szy, sądził, że Ksan­typ­pos wie wszystko. Mylił się.

Wycią­gał szyję, roz­glą­da­jąc się w ciem­no­ściach, nie dostrzegł jed­nak śladu domostw ani ich miesz­kań­ców. Omia­tał wokół włócz­nią, gdy w pew­nej chwili ktoś szarp­nął ją z tyłu. Atti­kos powie­dział gło­śno, aby zwa­żał, gdzie po ciemku wtyka tę rzecz, jeśli nie chce, aby on wepchnął mu ją tam, gdzie jest jesz­cze ciem­niej. Pery­kles zaci­snął szczęki, zacho­wu­jąc mil­cze­nie, jak mu naka­zano. Setki ludzi robiły w mar­szu sporo hałasu, to nie­unik­nione. Nie było jed­nak powodu, żeby pogar­szać sytu­ację zbędną gada­niną.

Zapa­dła już późna noc, sierp księ­życa zni­żył się znacz­nie, a do świtu pozo­stało parę godzin. Mor­scy padli­no­żercy musieli spać gdzieś na wyspie. Gdy szło się pie­szo i w ciem­no­ściach, Ski­ros zda­wała się znacz­nie więk­sza niż za dnia. Jeśli Kimon zechce szu­kać dłu­żej, wsta­nie słońce i cały efekt zasko­cze­nia zosta­nie zaprze­pasz­czony.

Kilku mło­dzień­ców ruszyło przo­dem bez broni i zbroi, które mogłyby spo­wol­nić ich ruchy. Niczym dłu­go­no­gie zające znik­nęli bez­sze­lest­nie wśród niskich zaro­śli szał­wii i kopru. Pery­kles wypa­try­wał ich powrotu po wej­ściu na kolejne wzgó­rze, spo­cony pomimo chłodu nocy.

Zdało mu się, że gdzieś daleko usły­szał odgłos podobny do rże­nia, jak ostrze­gaw­czy okrzyk. Czy na tej wyspie mogły być konie? Był prze­ko­nany, że roz­bój­nicy i dzicy osad­nicy ceni­liby te zwie­rzęta jak wszy­scy. Trudno byłoby zbu­do­wać cokol­wiek bez koni lub osłów. Ateny na­dal miały ich tylko kilka, resztę bowiem zje­dli wygłod­niali per­scy wojow­nicy. Gdyby na Ski­ros było jakieś więk­sze stado… Odło­żył tę myśl na póź­niej.

W głę­bo­kim cie­niu doliny Pery­kles nie mógł dostrzec twa­rzy towa­rzy­szą­cych mu ludzi. Atti­kos dopę­dził go i przez jakiś czas wspi­nali się razem w mil­cze­niu, zwa­ża­jąc na każdy krok i chwyt, gdy zbo­cze sta­wało się coraz bar­dziej strome. Obaj pod­su­nęli hełmy wysoko nad czoło, opie­ra­jąc je na sple­cio­nych w węzły wło­sach. Atti­kos trzy­mał tar­czę w lewej ręce i pod­pie­rał się jej kra­wę­dzią pod­czas wspi­naczki. Pery­kles wciąż dźwi­gał tar­czę na ramio­nach. Dzięki niej czuł się bez­piecz­niej.

Pochy­lali się niżej, w miarę jak grunt sta­wał się coraz bar­dziej nie­równy, a drobne kamie­nie osu­wały się spod nóg i spa­dały. W świe­tle dnia wybie­ra­liby drogę sta­ran­niej, ale w nocy jedyną rze­czą, jaką mogli zro­bić, było trzy­ma­nie się razem, nie­za­leż­nie od trud­no­ści mar­szu.

Pery­kles dyszał i pró­bo­wał zapa­no­wać nad gło­śnym odde­chem, gdy weszli na pła­ski, sze­roki grzbiet wzgó­rza. Zauwa­żył z iry­ta­cją, że Atti­kos nie oddy­cha nawet w poło­wie tak ciężko jak on. Star­szy męż­czy­zna zda­wał się zno­sić wysi­łek, jakby mógł tak kro­czyć lub wspi­nać się bez końca. Tak czy owak, Pery­kles pró­bo­wał dotrzy­mać mu kroku, choć pot spły­wał zeń kro­plami.

Wciąż nie było żad­nych grani, tylko obłe pagórki, na któ­rych widzieli umy­ka­jące przed hopli­tami jasz­czurki lub gniaz­du­jące ptaki. Pierw­sze sze­regi zatrzy­mały się nagle, gdy znie­nacka poja­wił się ruchomy cień. Kilku męż­czyzn opu­ściło nawet włócz­nie, gdy dobiegł ich nie­da­jący się z niczym pomy­lić tętent. Jakiś wyrwany ze snu koń ruszył w dół zbo­cza, waląc kopy­tami i rżąc z obu­rze­niem. Odgłos niósł się daleko i Pery­kles mógł jedy­nie pokrę­cić głową. Podob­nie jak szcze­ka­jące psy, koń z pew­no­ścią ostrzegł wszyst­kich o obec­no­ści obcych na wyspie.

W poło­wie drogi w dół prze­ciw­le­głego zbo­cza Pery­kles nagle roz­po­znał cie­nie, poj­mu­jąc, co z tru­dem zauwa­żył. Opadł na kolano, a Atti­kos za nim. Reszta hopli­tów zro­biła to samo, za nimi zatrzy­mali się wio­śla­rze. Patrzyli w dół na znacz­nie szer­szą dolinę niż wcze­śniej. Nie było w niej świa­teł, lecz Pery­klesowi wydało się, że roz­po­znaje kształty domów, a nawet jaśniej­szy od nich pas drogi, oświe­tlony świa­tłem księ­życa. Wszystko to wyglą­dało bar­dziej jak praw­dziwe mia­sto niż pro­wi­zo­ryczny obóz mor­der­ców i wygnań­ców.

Pery­kles dosły­szał wypo­wia­dane szep­tem pyta­nia swo­ich ludzi. Chwała bogom, nie pomy­lił się. Zatrzy­ma­nie wszyst­kich fał­szy­wym alar­mem byłoby upo­ka­rza­jące. Uświa­do­mił sobie, że sły­szy dobie­ga­jący z oddali szum pły­ną­cej wody. Musiał to być stru­mień albo przy­naj­mniej jakieś sta­ro­żytne źró­dło. Nie bez powodu miesz­kańcy Ski­ros wybrali wła­śnie to miej­sce. Rozej­rzał się powoli, widząc wokół obłe szczyty wzgórz. Może dymy ich ognisk nie były widoczne z prze­pły­wa­ją­cych stat­ków. A może żyli w chło­dzie, bez ognia – nie potra­fił powie­dzieć.

Od pra­wej strony, wzdłuż potrój­nego sze­regu trzy­dzie­stu hopli­tów, prze­biegł Kimon. Wszy­scy oni, nale­żąc do trzech załóg, mieli poczu­cie odręb­no­ści, ale razem pod­le­gali Kimo­nowi. Wódz nie wyróż­niał żad­nego okrętu, wie­dząc, jak bar­dzo potra­fią być zazdro­śni. Można go było zna­leźć śpią­cego na deskach dowol­nego z trzech pokła­dów. Pery­kles podzi­wiał go bez­gra­nicz­nie, podob­nie jak rze­czy, które Kimon potra­fił dostrze­gać. Kiedy Pery­kles wraz z ewa­ku­owaną rodziną był zmu­szony sie­dzieć na brzegu Sala­miny, Kimon dowo­dził już eska­drą okrę­tów, ata­ku­jąc, zdo­by­wa­jąc abor­da­żem i paląc per­skie jed­nostki. Wszystko to wyczu­wało się w jego gło­sie, w jego oczach. Z pew­no­ścią znał już wów­czas swój kleos. W jego obec­no­ści Pery­kles czuł, że na wła­sny musi jesz­cze zapra­co­wać.

Kimon zatrzy­mał się przy nim. Stra­teg miał na sobie hełm, nago­len­niki i napier­śnik nało­żony na lniany chi­ton odsła­nia­jący gołe nogi. Niósł tar­czę tak lekko, jakby nic nie ważyła. Kita na jego heł­mie była biało-czarna, ale poza tym wyglą­dał jak wszy­scy. Pery­kles jed­nak dobrze go znał.

– Co widzisz? – zapy­tał cicho Kimon, wpa­tru­jąc się w noc.

Pery­kles wytrzesz­czył oczy, wie­dząc, że ma lep­szy wzrok niż męż­czy­zna, któ­rego tak podzi­wiał.

– W dole są domy, może sto albo tro­chę wię­cej. Jest też droga i skrzy­żo­wa­nie z inną drogą, sły­chać też odgłos pły­ną­cej wody.

– Sły­szę – odparł Kimon.

Pokrę­cił głową ze skry­waną iry­ta­cją. Za dnia nie miał żad­nych pro­ble­mów z widze­niem, Pery­kles dobrze o tym wie­dział. Po pro­stu nie­któ­rzy ludzie widzieli w nocy lepiej niż inni, to wszystko. On dzięki temu czuł się uży­teczny. Wyprę­żył z dumą pierś.

– A więc zna­leź­li­śmy ich – mruk­nął Kimon.

Pery­kles potak­nął.

– Nie dostrze­gam żad­nego ruchu – dodał cichym gło­sem.

Zauwa­żył, że Kimon pociera wierz­chem dłoni świeży zarost na pod­bródku. Ta chwila miała zade­cy­do­wać o ludz­kim życiu – jego hopli­tów oraz wyrzut­ków ze Ski­ros.

– Raczej nie zosta­wię ich w spo­koju – cią­gnął Kimon. – Znają tę kra­inę lepiej niż my. Nie zamie­rzam cze­kać, aż się uzbroją i spadną nam na kark jutro, kiedy będziemy szu­kać grobu.

Pery­kle­sowi pochle­biała ta roz­mowa. Nie był pewien, czy Kimon pój­dzie za jego radą, ale ist­niała taka moż­li­wość.

– Mamy obo­wią­zek wobec miast i wysp, na które napa­dają – powie­dział. – Nie możemy zosta­wić ich przy życiu.

Hełm obró­cił się w jego stronę i wódz w mil­cze­niu obda­rzył go spo­koj­nym spoj­rze­niem, po czym pokle­pał po ramie­niu.

– Zga­dzam się – rzu­cił. – Wcho­dzimy, ale ostroż­nie. Nawet szczury gryzą, gdy czują się zagro­żone. Obej­miesz dowódz­two lewego skrzy­dła, Pery­kle­sie. Weź w trzech sze­re­gach po pięt­na­stu i… połowę wio­śla­rzy. Nie pozwól ludziom na żadne eks­cesy. Cokol­wiek tam znaj­dziemy, będę zado­wo­lony, jeśli wyj­dziemy stam­tąd bez jed­nej rany. Postę­puj wobec wro­gów ostroż­nie, jak w pierw­szej linii pod­czas bitwy. Trzy­maj­cie tar­cze wysoko i bli­sko sie­bie. Jak się da, uży­waj­cie włóczni. Kiedy będzie­cie wyj­mo­wać mie­cze, ude­rzaj­cie umbami tarcz, aby ich ode­pchnąć.

Były to pod­sta­wowe instruk­cje z gatunku tych, jakich każdy stra­teg udziela świe­żym rekru­tom. Jed­nak Pery­kles był za nie wdzięczny. Pod­niósł się wolno i wypro­sto­wał pod gwiaz­dami, czu­jąc się nagle słabo. Zro­zu­miał, że za chwilę będzie wal­czył z wro­gami, do śmierci ich albo wła­snej. Wyda­wało się roz­sądne, żeby przy­po­mnieć sobie o pew­nych pro­stych rze­czach, kiedy czuje się pustkę w umy­śle. To dla­tego ćwi­czyli tak ciężko, że aż ocie­kali potem. Zabi­ja­nie było bowiem trudną i bru­talną pracą. Tylko nie­któ­rzy dobrze się z tym czuli… i albo zosta­wali boha­te­rami, albo polo­wano na nich jak na lwy.

– Nie zawiodę cię – powie­dział do Kimona.

– Ani ja, stra­tegu – mruk­nął za jego ramie­niem Atti­kos.

Pery­kles poczuł, jak duma mie­sza się u niego z iry­ta­cją, gdy towa­rzysz wtrą­cił się wła­śnie w tej chwili, gdy on dowo­dził swo­jej war­to­ści przed Kimo­nem. Pod­niósł oczy, ale wódz już się odwró­cił i pobiegł z powro­tem na swoje miej­sce.

– Prze­każ­cie to innym, tylko cicho – szep­nął Pery­kles do męż­czyzn za sobą. – Wcho­dzimy jako lewe skrzy­dło, szybko i bez­gło­śnie. – Odchrząk­nął, pamię­ta­jąc, jak jego ojciec zwra­cał się do ludzi star­szych i bar­dziej doświad­czo­nych. Klu­czem była suro­wość. Miał nadzieję, że nie dosły­szą drże­nia w jego gło­sie, ale jakoś nie potra­fił się od niego uwol­nić. – Oso­bi­ście wychłosz­czę grzbiet każ­demu, kto wyda okrzyk wojenny – dorzu­cił.

Jeden czy dwóch wyszcze­rzyło zęby w uśmie­chu. Miał nadzieję, że to z ner­wów, a nie z roz­ba­wie­nia mło­dym dowódcą tłu­ma­czą­cym im, co do nich należy.

– Uwa­żaj­cie, zasrane koguty – powie­dział krótko Atti­kos – albo potem ja z wami poroz­ma­wiam.

Pery­kles zamknął oczy. Atti­kos prze­rwał mu w klu­czo­wym momen­cie. Nie mógł tego tak zosta­wić. Poczuł, że zapło­nęły mu policzki i gorąco ude­rzyło do głowy, ale Kimon już ruszył naprzód, zosta­wia­jąc ich w tyle.

– Dzię­kuję, Atti­ko­sie – rzu­cił w ramach repry­mendy.

– Nie ma za co, kyrio­sie – odparł Atti­kos. – Prze­pro­wa­dzę cię przez to bez­piecz­nie, nie martw się.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: Lion

Copy­ri­ght © Conn Iggul­den, 2022

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2022

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Agnieszka Horzow­ska

Opra­co­wa­nie gra­ficzne serii i pro­jekt okładki: Urszula Gireń

Foto­gra­fia na okładce

© Ste­phen Mul­ca­hey / Tre­vil­lion Ima­ges

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Lew, wyd. I, Poznań 2024)

ISBN 978-83-8338-816-8

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61-867-47-08, 61-867-81-40

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer