Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
17 osób interesuje się tą książką
Czwarty tom bestsellerowego cyklu opowiadającego historię powstawania imperium mongolskiego stworzonego przez Czyngis-chana i jego potomków.
Czyngis-chan umarł, ale jego legenda i dziedzictwo są nadal żywe. Syn chana, Ugedej, buduje na stepie białe miasto i czyni je stolicą swojego narodu. Wielkie armie gromadzą się, by wybrać najsilniejszego z synów Czyngisa na nowego chana. W mongolskim imperium od dwudziestu lat panuje pokój, ale ten, kto przetrwa, będzie musiał stanąć do walki z armią potężnego wroga – dynastii Song.
Znakomity dowódca Subedej zmierza na zachód – przez Ruś i Karpaty dociera do Węgier. Ponieważ Zakon Templariuszy został rozwiązany, żadna armia ani król nie powstrzymają go przed dotarciem do Francji. Jednak w momencie największego triumfu Subedeja, gdy jego najdalej wysunięci zwiadowcy docierają do gór w północnych Włoszech, generał musi podjąć decyzję, która na zawsze zmieni bieg historii.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 563
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Batu brnął przed siebie, mijając jurtę za jurtą – niczym zwapniałe muszle wyrzucone na brzeg prastarego morza. Nędzne namioty pokrywał pożółkły wojłok upstrzony licznymi łatami i cerami, jakie nagromadziły się przez pokolenia. Przed domem przywitało go rozbeczane stadko wychudzonych koźląt i owiec. Potknął się o któreś z pałętających się pod nogami zwierząt i zaklął, gdy z ciężkich wiader chlusnęła woda. W powietrzu unosił się ostry kwaskowaty odór moczu, od którego mógł nieco odetchnąć nad rzeką. Skrzywił się na wspomnienie dnia, który upłynął mu na kopaniu dołu kloacznego dla matki. Gdy wreszcie z dumą i dziecięcą radością oznajmił koniec pracy, matka wzruszyła tylko ramionami, stwierdzając, że jest za stara, by chodzić tak daleko po nocy, zwłaszcza że wszędzie wokół tyle dobrej ziemi.
Miała zaledwie trzydzieści sześć lat, lecz wyglądała na schorowaną staruszkę – utykającą, zgiętą wpół, z przegniłymi zębami w dolnej szczęce. Mimo to wciąż znajdowała dość siły, by od czasu do czasu trzepnąć Batu, gdy tylko wspomniał ojca. Ostatnio dostało mu się rano, zanim wyruszył na wyprawę nad rzekę.
Teraz powoli postawił wiadra przy drzwiach jurty, potarł obolałe dłonie i jął nasłuchiwać. Uśmiechnął się, gdy usłyszał, że matka nuci jakąś starą piosenkę z czasów młodości. Jak zawsze, tak i tym razem jej gniew zniknął bardzo szybko.
Batu nie bał się matki; przez ostatni rok wyrósł i nabrał na tyle siły, by odeprzeć każdy jej cios. A jednak nie robił tego – znosił wszystkie razy, mimo że nie rozumiał jej goryczy. Mógłby złapać ją za ręce, ale nie chciał patrzeć, jak później płacze – albo, co gorsza, topi smutki w wyżebranym bądź wymienionym na coś innego bukłaku kumysu. Nie znosił, gdy upijała się do nieprzytomności, a potem oznajmiała, że nie może na niego patrzeć, bo ma twarz ojca. W takie dni zazwyczaj musiał ją umyć, używając w tym celu ścierki i wiadra wody – płaskie piersi przyklejały się do jego tułowia, bezwładne ramiona opadały na jego plecy. Poprzysiągł sobie, że nigdy nie tknie kumysu. Odrzucał go już sam słodkawy zapach alkoholu, który w połączeniu z odorem wymiocin, potu i moczu przyprawiał go o mdłości.
Batu podniósł wzrok, gdy usłyszał konie, wdzięczny za każdą dodatkową chwilę, jaką mógł spędzić na wolnym powietrzu. Była to niewielka grupka jak na tümen – zaledwie dwudziestu jeźdźców. Dla chłopaka, który całe życie wychowywał się na obrzeżach obozu, taki widok przedstawiał się niezwykle zachwycająco – był oknem na inny świat.
Wojownicy jechali wyprostowani – z oddali zdawali się emanować siłą i władzą. Batu zazdrościł im, oddałby wszystko, by dołączyć do ich szeregów. Jak każdy chłopak z jurty wiedział, że czerwone i czarne barwy zbroi oznaczają przynależność do gwardii Ugedeja – najbardziej elitarnego wśród wszystkich tümenów. Na ucztach śpiewano pieśni lub recytowano wiersze opiewające stoczone przez nich bitwy, a także opowiadano bardziej mroczne historie o zdradzie i przelanej krwi. Batu wzdrygnął się na samą myśl. Bywało, że w tych opowieściach pojawiało się imię jego ojca, co wywoływało ukradkowe spojrzenia na matkę i jej bękarta.
Batu charknął i splunął na ziemię. Pamiętał jeszcze dawną jurtę matki wykonaną z najlepszego białego wojłoku oraz podarunki, które otrzymywała niemal codziennie. Wyobrażał sobie ją jako piękną kobietę o gładkiej, młodzieńczej cerze. Dziś patrzył na szorstką, przeoraną zmarszczkami twarz. To były inne czasy, zanim jego ojciec zdradził chana i zakończył żywot, zarżnięty niczym jagnię na śniegu. Dżoczi! Jeszcze raz splunął na wspomnienie tego imienia. Gdyby ojciec poddał się woli wielkiego chana – pomyślał – pewnikiem stałby się jednym z czerwono-czarnych jeźdźców. Tymczasem wszyscy o nim zapomnieli, a matka płacze za każdym razem, gdy Batu domaga się pozwolenia na dołączenie do tümenu.
Zrobili to już prawie wszyscy chłopcy w jego wieku, oprócz tych, którzy doznali poważnych obrażeń ciała lub urodzili się z nieuleczalną wadą, jak jego przyjaciel Zan – mieszaniec z przewagą kińskiej krwi, niewidzący na jedno pokryte bielmem oko. Wojownicy wyśmiali go i przepędzili kopniakami, stwierdzając, że nigdy nie powierzyliby mu łuku i że powinien raczej zająć się wypasem bydła. Tamtej nocy Batu po raz pierwszy napił się z nim kumysu, a potem przez dwa dni męczyły go torsje. Sam również nie spotkał się z zainteresowaniem werbowników – wszak w jego żyłach płynęła krew zdrajcy. Owszem, przejeżdżali przez osady, by szukać mocnych chłopców, ale na widok Batu wzruszali ramionami i odjeżdżali. Nie chcieli go, mimo że był rosły i mocny – jak niegdyś ojciec.
Tym razem, ku zdumieniu chłopaka, jeźdźcy zatrzymali się i zagadnęli starca z sąsiedniej jurty, który w odpowiedzi wskazał ręką w jego kierunku. Batu wciągnął głęboko powietrze – stał jak wryty, patrząc na kłusujących ku niemu wojowników. Nie wiedząc, co począć z rękami, najpierw założył je na piersiach, by następnie opuścić bezwładnie. Ze środka jurty dobiegło go wołanie matki. Nie odpowiedział. Nie mógł. Stał oniemiały, gdy zobaczył, kto jedzie na czele grupy.
W nędznych jurtach nie było miejsca na portrety – jedynie w najbogatszych domostwach znalazłyby się nieliczne obrazy z państwa Kin. Mimo to Batu znał twarz swojego wuja. Kiedyś, wiele lat temu, zakradł się ku ucztującym wojownikom – zapragnął choć raz spojrzeć na wielkiego chana. Upływ czasu nie zatarł pamięci tego, jak i podobnych zaprawionych goryczą wydarzeń z dzieciństwa – czasu, gdy Ugedej i Dżoczi służyli pod wodzą Czyngisa, zanim ojciec stracił wszystko przez jakąś niedorzeczną sprzeczkę.
Ugedej, odziany w pokrytą czarnym błyszczącym lakierem zbroję, jechał bez nakrycia głowy – miał wygolone włosy na kińską modłę, jedynie z czubka czerepu zwisał ciężki warkocz. Batu chłonął wzrokiem każdy szczegół, ignorując żałosne nawoływania matki. Teraz syn wielkiego chana zwracał się bezpośrednio do niego, lecz chłopak stał oniemiały, nie potrafił wydobyć z siebie ani słowa. Przenikliwe spojrzenie żółtych oczu wuja wprawiło go w niemal hipnotyczny trans.
– Chyba jest nierozgarnięty? – podjął jeden z wojowników. Batu zamknął rozdziawione usta. – Głuchy jesteś, chłopcze? Mówi do ciebie mój pan, Ugedej.
Batu oblał się rumieńcem. Pokręcił głową. Czuł się zażenowany obecnością tak szacownych gości przed jurtą matki. Co sobie pomyślą o połatanych ścianach, o smrodzie i chmarach much? Po chwili wstyd przerodził się w złość, lecz Batu wciąż milczał. Tacy sami ludzie zabili ojca, mówiła matka. Czemuż więc mieliby się przejmować życiem jego syna – łachmaniarza?
– Jesteś niemową? – zapytał Ugedej, uśmiechając się z jakiegoś powodu.
– Nie jestem – wymamrotał w odpowiedzi Batu. Jeden z wojowników sięgnął w głąb siodła i po chwili zaskoczony chłopak zatoczył się po ciosie kolczą rękawicą w skroń.
– Nie jestem, panie – poprawił wojownik bez podnoszenia głosu.
Batu zadrżał. Zapiekło go ucho, ale dostawał już gorsze cięgi.
– Nie jestem niemową, panie – odparł, starając się usilnie zapamiętać twarz wojownika.
Ugedej rozprawiał o chłopaku, jakby go tam w ogóle nie było.
– A więc to nie tylko opowieści. Masz twarz mojego brata, poza tym dorównałeś już wzrostem mojemu ojcu. Ile masz lat, chłopcze?
Batu stał nieruchomo, próbując zebrać się w sobie. Czasami w głębi serca zastanawiał się, czy aby opowieści matki o pozycji, jaką zajmował jego ojciec, nie były przesadzone. Nagle wszystko miało okazać się jasne.
– Piętnaście – odparł i dodał pospiesznie – panie – gdy zobaczył, że wojownik ponownie nachyla się w siodle. Po satysfakcjonującej odpowiedzi mężczyzna zaniechał swego zamiaru i tylko z zadowoleniem przytaknął.
Ugedej zmarszczył brwi.
– Jesteś za stary. Żeby zostać dobrym łucznikiem, trzeba rozpocząć naukę w wieku siedmiu, ośmiu lat. – Raptem uśmiechnął się na widok zmieszanej miny Batu, zadowolony z osiągnięcia zamierzonego celu. – Mimo wszystko będę ci się przyglądał. Zameldujesz się jutro u generała Dżebego. Jego obóz leży o sto mil stąd w kierunku północnym, niedaleko wioski pod urwiskiem. Dasz radę go odszukać?
– Ale ja nie mam konia, panie – odparł Batu.
Ugedej spojrzał na wojownika, który uderzył chłopaka rękawicą, ten w odpowiedzi wzniósł oczy ku niebu, zsiadł z wierzchowca i włożył wodze do rąk Batu.
– Mam nadzieję, że przynajmniej umiesz jeździć? – rzucił wojownik.
Oniemiały z wrażenia Batu przejął wodze i poklepał konia po masywnym karku. Nigdy wcześniej nie dotykał tak wspaniałego wierzchowca.
– Tak, umiem.
– Dobrze. Ta klacz nie należy do ciebie, zrozumiano? Zaprowadzi cię na miejsce, a potem weźmiesz sobie jakiegoś starego kuca i zwrócisz ją mnie.
– Nie znam twojego imienia – rzekł Batu.
– Alkhun, chłopcze. Zapytaj o mnie w Karakorum, tam wszyscy mnie znają.
– Tym mieście? – zapytał Batu. Słyszał opowieści o kamiennych budowlach, wznoszonych rękami miliona robotników, ale jak do tej pory nie dawał im wiary.
– Chwilowo to bardziej obóz niż miasto, ale sytuacja szybko się zmienia – odparł Alkhun. – Możesz odesłać mi klacz którymś ze zwiadowców, tylko powiedz mu, że ma się z nią delikatnie obchodzić. Jeśli zobaczę ślady bata na jej sierści, osobiście złoję ci skórę. Witaj w armii, chłopcze. Mój pan Ugedej ma dla ciebie plany. Nie waż się go rozczarować.
W powietrzu zawirował biały pył połyskujący w świetle zachodzącego słońca. Ugedej jechał główną arterią, chłonąc każdy szczegół i dźwięk otaczającej przestrzeni. Odgłosy uderzeń młota przemieszane z wykrzykiwanymi rozkazami wskazywały, iż sytuacja jest napięta. Mongolskie tümeny gromadziły się tuż pod miastem, gdzie wezwano generałów wraz z wojownikami, by pokazać im efekty dwóch lat pracy – miasto na pustkowiu nad ujarzmioną rzeką Orchon.
Ugedej zatrzymał konia, by na chwilę przyjrzeć się grupie mężczyzn rozładowujących wóz. Podenerwowani taksującym wzrokiem pana robotnicy wciągali bryły białego marmuru na niskie sanie, by następnie zaciągnąć je do warsztatów. Delikatne niebieskawe żyłki, zdobiące powierzchnię każdego mlecznobiałego bloku, cieszyły oko Ugedeja. Wszak oddalony o setki mil na wschód kamieniołom, w którym wydobywano marmur, należał do niego – wraz z tysiącem innych nabytków z ostatnich lat.
Ugedej pozbywał się złota i srebra z nonszalancją, jakby w ogóle nie miały wartości. Uśmiechnął się do własnych myśli, zastanawiając się, jak zareagowałby ojciec na widok białego miasta wyrastającego na środku pustkowia. Czyngis gardził ludzkimi mrowiskami, ale tym razem nie ujrzałby starych kamiennych domów ani ulic pełnych wroga, lecz nowoczesną metropolię należącą do narodu mongolskiego.
Ugedej odziedziczył niespotykaną dotąd fortunę, składającą się z bogactw Chin i Chorezmu, praktycznie nienaruszoną przez chana podbitych ziem. Sam trybut z Yenkingu wystarczyłby na pokrycie każdego domu białym marmurem, a nawet jadeitem. Miasto, które kazał wznieść na równinach, było pomnikiem ku czci ojca, a jednocześnie odpowiednią siedzibą nowego chana. Zbudował pałac z wieżą, wznoszącą się ponad miasto niczym biały miecz, by oznajmić wszem wobec, jak wielkiego postępu dokonał naród, niegdyś zamieszkujący proste jurty i trudniący się wypasem bydła.
Złoto przyciągnęło do miasta milion par rąk do pracy. Robotnicy pokonywali rozległe równiny i ogromne połacie pustyni, mając ze sobą jedynie kilka zwierząt i narzędzi. Niektórzy przybyli z państwa Kin, inni z Samarkandy, Buchary czy Kabulu. Znaleźli się tu również kamieniarze i cieśle z Koryo, skuszeni opowieściami o mieście wzniesionym nad złotodajną rzeką, oraz Bułgarzy, którzy przywędrowali wielkimi karawanami ze swoich lasów, wioząc zapasy cennej gliny, węgla drzewnego i twardego drewna. Miasto wypełniło się kupcami, murarzami, garncarzami, straganiarzami, złodziejami i rzezimieszkami. Wietrząc zysk, rolnicy pakowali wozy i wyruszali na kilkudniową wyprawę, by zarobić parę miedziaków. Ugedej dał im srebro i złoto – wydobyte z ziemi i przekute na walutę – a w zamian otrzymał miasto. Była to, jego zdaniem, nie najgorsza transakcja. Chwilowo miasto przepełniała kolorowa ciżba – wokół rozbrzmiewało sto języków i unosiły się zapachy tysiąca różnych dań i przypraw. Niektórym z tych ludzi pozwoli zostać, ale to nie dla nich wznosił miasto.
Tym razem wzrok Ugedeja przyciągnęły zielone ręce i czerwone turbany rzemieślników uwijających się przy farbowaniu tkanin pod murami domów; na znak szacunku farbiarze schylili głowy. Gwardziści utorowali drogę przed synem Czyngisa, by mógł napawać się widokiem jak ze snu. Wszak miasto powstałe na miejscu obozowiska jurt, jakie znał ojciec, było jego dziełem. To on nadał mu realny kształt, wykuł w kamieniu.
Wiele aspektów życia miasta wciąż wprawiało go w zdumienie – jak to, że robotnicy przybyli tu z żonami i córkami, mimo że nie zapłacił za ich podróż. Przez jakiś czas zachodził w głowę, jak założyć warsztaty i placówki handlowe, niezbędne do rozwoju każdego miasta, ale handlowcy sami zwrócili się do jego kanclerza, oferując konie lub więcej srebra w zamian za dzierżawę kolejnych lokali. Miasto ze zwykłego skupiska domów przerodziło się w organizm żyjący własnym życiem, wychodzącym daleko poza kontrolę Ugedeja.
Choć nie do końca. Gdy doszły go słuchy, że sieć wąskich uliczek w południowej części miasta przyciąga gangi przestępców, Ugedej rozkazał wyburzyć osiemset domów i przebudować całą dzielnicę według nowego planu. Łotrów wieszano pod nadzorem gwardzistów.
Gdy jechał przez miasto, na ulicach zapadała cisza – robotnicy i ich nadzorcy skłaniali głowy na widok człowieka, w którego rękach spoczywało życie i dostatek każdego z nich. Ugedej odetchnął głęboko przepełnionym kurzem powietrzem, delektując się jego smakiem, chłonąc wszystko, co sam stworzył. W oddali majaczyły wieże pałacu zwieńczonego kopułą o dachu pokrytym warstwą złota cieńszą od papieru, jakiego używali skrybowie. Widok ten napawał go dumą – wyobrażał sobie, że ujarzmił światło słoneczne i uwięził je w swoim mieście.
Miał przed sobą szeroką ulicę z rynsztokami z gładko wyszlifowanego kamienia. Tę część miasta dawno już ukończono – w pozostałych zastępy robotników uwijały się, by nadrobić wielomiesięczne zaległości. Podczas kłusu wzrok Ugedeja mimowolnie spoczął na okalających miasto murach, które wprawiały w zdumienie zarówno kińskich architektów, jak i murarzy. Już z wysokości siodła na niektórych odcinkach dało się dostrzec zielone pola po drugiej stronie ściany. Mury Yenkingu nie ustrzegły miasta przed ogniem ni oblężeniem. Murami Ugedeja stali się plemienni wojownicy – ci sami, którzy rzucili cesarza Kin na kolana i zrównali z ziemią miasta szacha.
Ugedej zdążył już pokochać powstające dzieło swoich rąk – od rozległego poligonu po czerwone dachówki domów, kamienne rynsztoki, kościoły i kaplice, meczety i targowiska oraz tysiące mieszkań, z których większość wciąż czekała na właścicieli. Na każdym rogu powiewały niebieskie proporce ku czci Ojca Niebo. Daleko na południe rozciągały się zielone wzgórza i góry, a w samym Karakorum powietrze nagrzewało się od unoszącego się pyłu. Wszystko to radowało serce Ugedeja.
Zmierzch przerodził się w gęstniejący mrok, gdy Ugedej oddał wodze giermkowi i zamaszystym krokiem wszedł po stopniach do swego pałacu. Zanim jednak przekroczył jego podwoje, jeszcze raz obejrzał się na rodzące się w bólach miasto. Wieczorne powietrze przyniosło zapach świeżo zaoranej ziemi przemieszany z aromatem smażonych potraw. W swoich planach nie przewidział zagród ze zwierzętami, które powstały tuż za murami miasta, ani handlu rozgdakanym ptactwem, odbywającym się na rogu każdej ulicy. Pomyślał o targowisku z wełną, które urosło przy zachodniej bramie. Nie musiał obawiać się zastoju w handlu tylko dlatego, że miasto nie zostało jeszcze ukończone. Wybrał to miejsce na starym szlaku handlowym, by tchnąć w nie życie. I nie pomylił się – targowisko obudziło się do życia, gdy jeszcze zamiast ulic i dzielnic piętrzyły się tu sterty drewna, dachówek i kamienia.
Uśmiechnął się, patrząc na zachodzące słońce i liczne ogniska, rozpalone na równinach wokół miasta. Czekali tam jego ludzie – całe armie wojowników zajadających ociekającą tłuszczem baraninę. Zwilżył usta, powodowany na nowo rozbudzonym głodem, by wreszcie przekroczyć kamienną bramę, której splendoru mogłyby pozazdrościć kińskie miasta.
Jeszcze zatrzymał się na moment w rozbrzmiewającym echem holu, by spojrzeć na bodaj najbardziej ekstrawaganckie dzieło w całym mieście – drzewo z czystego srebra, sięgające z gracją pod sklepienie sufitu, którego środek, na wzór jurty zamieszkałej przez byle pasterza, stał otworem na niebo. Wykonanie drzewa zajęło jubilerom z Samarkandy prawie rok, ale odlew z wypolerowanego srebra spełniał swoją funkcję: wprawiał swym bogactwem w osłupienie każdego, kto wchodził do pałacu. Niektórzy z pewnością widzieli w tym drzewie symbol srebrnego narodu, który powstał z połączenia licznych mongolskich plemion, choć każdy obdarzony odrobiną zdrowego rozsądku rozumiał, jak niewielką wagę Mongołowie przywiązywali do srebra, wykorzystując je do odlewów.
Ugedej pogładził pień drzewa, czując pod palcami chłód metalu. Okazałe gałęzie wystrzeliwały wysoko, naśladując przyrodę. Całość otaczała srebrzysta poświata; przywodziła na myśl białą brzozę oblaną światłem księżyca. Skinął głową do swoich myśli i przeciągnął się, gdy wokół rozbłysły lampy, rozpalone przez niewolników i sługi, rzucając czarne cienie i wywołując wrażenie, że mrok za oknami zgęstniał.
Raptem usłyszał pospieszny krok i po chwili ujrzał nadchodzącego sługę Baras’aghura. Ugedej wzdrygnął się na widok ochoczego wyrazu twarzy sługi oraz pliku papierów, który ten niósł pod pachą.
– Najpierw coś zjem, Barasie. To był długi dzień.
– Oczywiście, panie, tyle że masz gościa. Przybył twój wuj. Mam mu powiedzieć, by poczekał?
Ugedej znieruchomiał na chwilę przy odpinaniu miecza. Rozkazał wszystkim trzem wujom, by przybyli wraz z tümenami pod Karakorum i tam rozbili obozowiska, tym samym zakazując im wjazdu do miasta. Zastanawiał się, który z nich nie zastosował się do polecenia. Podejrzewał Kasara, gdyż ten wychodził z założenia, że wszelkie rozkazy i rozporządzenia dotyczą wszystkich prócz niego.
– Który to, Barasie? – zapytał, zniżając głos do szeptu.
– Książę Temüge, panie. Posłałem sługi, by się nim zajęli, ale czeka już długo.
Baras’aghur gestem wskazał na drogę słońca na niebie, wprawiając w irytację Ugedeja, który w odpowiedzi jedynie zasznurował usta. Brat jego ojca z pewnością doskonale znał niuanse gościnności. Wizyta w czasie, gdy Ugedej nie mógł go osobiście przywitać, nakładała pewne zobowiązania na gospodarza. Ktoś taki jak Temüge po prostu musiał o tym wiedzieć. Z drugiej strony generałowie i książęta otrzymali wyraźny rozkaz pozostania na równinach.
Ugedej westchnął. Od dwóch lat usiłował uczynić z Karakorum perłę imperium. Realizował swój cel poprzez politykę izolacjonizmu, która wprawiała w osłupienie tak jego wrogów, jak i przyjaciół. Wiedział, że taki stan rzeczy nie może trwać wiecznie. Podążył za Baras’aghurem do pierwszej i najbardziej okazałej sali audiencyjnej, gotując się na spotkanie z wujem.
– Każ natychmiast przynieść wino, Barasie. I posiłek. Coś prostego, coś, co jadają wojownicy na równinach.
– Twoja wola, panie – rzucił jakby nieobecny Baras, który skupiał się już wyłącznie na nadchodzącym spotkaniu.
Kroki obu mężczyzn odbijały się głośnym echem od ścian. Tym razem Ugedej nawet nie spojrzał na malowidła – dzieła najwybitniejszych przedstawicieli sztuki islamu, które zazwyczaj podnosiły go na duchu. Dopiero pod sam koniec podniósł wzrok na scenę przedstawiającą w płomiennych barwach Czyngisa na czele szarży w Borsuczym Gardle. Uśmiechnął się do własnych myśli. Autor zażądał fortuny za owoc całorocznej pracy, lecz Ugedej i tak podwoił cenę. Dzięki temu jego ojciec wciąż żył na tych ścianach, jak i w jego pamięci. W mongolskich plemionach, w których spędził większość życia, nie znano malarstwa, dlatego też podobne dzieła nieustannie wywoływały w nim westchnienia zachwytu. Jednak tym razem, mając świadomość, iż czeka na niego Temüge, jedynie skinął głową przed podobizną ojca i wszedł dostojnym krokiem do komnaty.
Upływ czasu okazał się niezbyt łaskawy dla brata Czyngisa. W młodości Temüge przypominał wagą utuczone cielę, lecz potem bardzo szybko zmizerniał, co przyczyniło się do powstania zwiotczałych płatów skóry zwisającej z podbródka, które postarzały go o wiele lat. Ugedej zmierzył wuja chłodnym spojrzeniem, gdy ten wstał z wyściełanego jedwabiem krzesła, by go przywitać. Jakże miał okazywać uprzejmość człowiekowi, którego obecność wieściła koniec wymarzonej samotności. Nie miał żadnych złudzeń. Wiedział, że naród oczekuje go z niecierpliwością, a Temüge został wysłany, by jako pierwszy przełamał jego opór.
– Widzę, że dopisuje ci zdrowie, Ugedeju – podjął Temüge, a następnie podszedł do bratanka, wyciągając ku niemu ramiona. Ten zaś wzdrygnął się z irytacją i odwrócił głowę do Barasa, odwodząc w ten sposób wuja od jego zamiaru.
– Przestań się gapić jak wół na malowane wrota, Barasie. Przynieś nam wina i jadła.
– Panie – odparł Baras’aghur, skłaniając głowę. – Każę posłać po skrybę, by zapisywał przebieg spotkania.
Po tych słowach sługa natychmiast się oddalił. Jeszcze przez chwilę obaj mężczyźni słyszeli stukot jego sandałów, gdy biegł przez korytarze.
Temüge zmarszczył brwi.
– Nie przychodzę z oficjalną wizytą, Ugedeju. Nie trzeba skrybów ani sprawozdań.
– Mam rozumieć, że chciałeś po prostu się zobaczyć z bratankiem, a nie, że zostałeś wybrany na wysłannika? Czyż mój uczony wuj nie jest jedyną osobą, której mogłyby zaufać wszystkie frakcje i powierzyć zadanie rozmowy ze mną?
Temüge oblał się rumieńcem w odpowiedzi na ton i trafność słów bratanka. Wynikało z nich, że Ugedej ma tyleż samo szpiegów w wielkich obozowiskach, co on sam. Mongołowie przejęli tę strategię od Kinów. Próbował ocenić nastrój bratanka, choć nie należało to do najłatwiejszych zadań. Ugedej nawet nie zaproponował mu solonej herbaty. Temüge przełknął ślinę, szukając przyczyny irytacji i nieufności, jakie napotkał u młodszego rozmówcy.
– Wiesz przecież, że wojownicy o niczym innym nie mówią – podjął Temüge, wciągając głęboko powietrze, by uspokoić nerwy. Żółte oczy siostrzeńca uporczywie przywoływały wspomnienie Czyngisa. Ugedej był drobniejszej budowy ciała niż wielki chan, ale emanował osobliwym chłodem, wytrącając wuja z równowagi. Na czole Temügego wystąpił pot.
– Przez dwa lata zamykałeś uszy i serce na imperium twojego ojca – ciągnął Temüge.
– Tak myślisz? – wtrącił Ugedej.
Temüge spojrzał mu prosto w oczy.
– A co innego mam myśleć? Zostawiłeś rodziny i tümeny na stepie, zbudowałeś sobie miasto, podczas gdy oni paśli owce. Dwa lata, Ugedeju! – Temüge zniżył głos niemal do szeptu.
– Niektórzy mówią, że postradałeś zmysły z żalu za ojcem.
Ugedej uśmiechnął się gorzko. Już na samo wspomnienie o ojcu czuł się, jakby odrywano mu strup od rany. Znał wszystkie pogłoski, niektóre z nich sam rozpuszczał, by zmylić wroga. Jednak to on został wybrany na następcę Czyngisa – pierwszego chana narodu mongolskiego. Wiedział, że nie musi się obawiać zwykłych plotek, jakie krążą po obozach – wszak wojownicy obdarzali jego ojca niemal boską czcią. Co innego krewni.
Po chwili otworzyły się drzwi, a w nich ukazał się Baras’aghur wraz z tuzinem kińskich sług, którzy natychmiast doskoczyli do obu mężczyzn i umieścili puchary z brązu i przekąski na rozłożonym przed nimi białym obrusie. Ugedej polecił gestem wujowi, by usiadł na wyłożonej płytkami podłodze. Przyglądał się z zainteresowaniem starszemu mężczyźnie, który wykrzywił twarz w grymasie bólu, po tym, jak zatrzeszczały mu kolana, gdy krzyżował nogi. Baras’aghur odesłał sługi, a następnie podał herbatę Temügemu, który odetchnął z ulgą i ujął czarkę w prawą dłoń, jak zawsze z namaszczeniem popijając gorący napój. Ugedej zaś patrzył pożądliwie na czerwone wino, które bulgocząc, napełniało jego puchar, po czym pospiesznie opróżnił naczynie i oddał Baras’aghurowi, zanim ten się oddalił.
Ugedej zauważył, że wuj zerka ukradkiem na wezwanego przez Baras’aghura skrybę, który stanął pod ścianą, w gotowości do pracy. Wiedział, że Temüge najlepiej ze wszystkich rozumie siłę słowa pisanego. To on zebrał historię Czyngisa i początków narodu. Ugedej posiadał jeden z pierwszych manuskryptów – starannie przepisany, w mocnej oprawie z koziej skóry – który cenił ponad wszystko. Z drugiej strony bywały chwile, w których wolał, by nie zapisywano jego słów.
– Zostaw nas samych, Barasie – rzekł Ugedej. – Zostaw dzban, ale skrybę zabierz ze sobą.
Dobrze wyszkolony sługa nie zawahał się przed wykonaniem rozkazu, i już po krótkiej chwili obaj krewni mogli ponownie porozmawiać sam na sam. Ugedej opróżnił puchar i beknął.
– Po coś przyszedł, wuju? Za miesiąc mógłbyś bez przeszkód przekroczyć bramy Karakorum razem z wielotysięczną armią naszych ludzi i zasiąść do uczty, o której będą opowiadać przez wiele lat.
Temüge przyglądał się bacznie swojemu rozmówcy, na którego twarzy, choć młodej i nienaznaczonej jeszcze zmarszczkami, malowały się troska i zmęczenie. Ugedej sam siebie obarczył osobliwym ciężarem, jakim było miasto. Temüge wiedział, że zdecydowana większość zamieszkującego jurty narodu nie dałaby za Karakorum złamanego miedziaka. Mongolscy generałowie, którzy znali Czyngisa, uważali, że stawianie białych marmurów i podobnych ekstrawagancji rodem z państwa Kin jest przejawem monstrualnej fanaberii. Temüge miał zgoła odmienne zdanie – podziwiał dzieło siostrzeńca; nie wiedział jedynie, jak mu o tym powiedzieć, by nie zostać posądzonym o tanie pochlebstwo. Niegdyś sam marzył o wybudowaniu takiego miasta – z szerokimi ulicami, przestrzennymi dziedzińcami, a nawet biblioteką z tysiącami pustych dębowych półek, które z czasem zapełniłyby się skarbami literatury.
– Nie jesteś głupcem, Ugedeju – odparł wreszcie Temüge. – Twój ojciec wiedział, co robi, wybierając na swego następcę ciebie, a nie któregoś z twoich braci. – Ugedej spojrzał gniewnie na Temügego, który odpowiedział skinieniem głowy. – Czasami widzę w tobie stratega na miarę generała Subedeja. Nasz naród już od dwóch lat nie ma przywódcy ani wyraźnie wytyczonej drogi, a jednak nie doszło do wojny domowej ani do walk między książętami.
– Może dostrzegli wśród swoich członków mojego osobistego tümenu, moich skrybów i szpiegów – odparł spokojnie Ugedej. – Moi ludzie, odziani w czerń i czerwień, są wszędzie, pilnując, by nie doszło do zdrady.
Temüge prychnął.
– Powstrzymuje ich nie strach, lecz niepewność. Nie znają twojego planu, więc nie wiedzą, co robić. Przejąłeś schedę po ojcu, a nie wezwałeś ich do złożenia przysięgi. To dla nich kompletnie niezrozumiałe. Cóż więc mają robić, jak nie przyglądać się sytuacji i czekać na twój kolejny krok?
Temüge spostrzegł, że Ugedejowi drgnęły usta, jak gdyby chciał powstrzymać uśmiech. Wiele by oddał, by poznać myśli bratanka, ale ten należał do nowego pokolenia o nie do końca dla niego zrozumiałym sposobie myślenia.
– Zbudowałeś miasto na równinach, Ugedeju. Kazałeś zebrać wojska, ale co dalej? Wielu z nich zobaczy to wspaniałe miejsce po raz pierwszy. Spodziewasz się, że tak po prostu zegną przed tobą kolano i złożą ci przysięgę? Tylko dlatego, że jesteś synem swojego ojca? Czyngis miał więcej synów. Zastanawiałeś się kiedyś nad tym?
Ugedej uśmiechnął się, widząc, jak wuj świdruje go spojrzeniem, jak gdyby próbował wyciągnąć z niego wszystkie tajemnice. Wiedział, że jednej na pewno nie uda się Temügemu zgłębić, choćby nie wiem jak przeszywał go wzrokiem. Poczuł zbawienne działanie wina, pieszczące i wypełniające ciepłem trzewia, kojące ból.
– Cóż, jeśli uważasz, że chciałem pozyskać dwa lata, by w tym czasie zbudować miasto, to chyba osiągnąłem swój cel, czyż nie, wuju? Być może tego właśnie chciałem?
Temüge rozłożył ręce.
– Nie ufasz mi – rzekł z nieudawaną goryczą w głosie.
Ugedej zachichotał.
– Ufam ci nie mniej niż innym, tego możesz być pewien.
– Dość przebiegła odpowiedź – odparł oschle Temüge.
– Sam jesteś przebiegły. Masz to, na co zasłużyłeś – odburknął Ugedej, pochylając się do przodu bez cienia pogody ducha, jaka jeszcze przed chwilą rozjaśniała jego twarz. – Gdy na niebie wzejdzie księżyc w nowiu – ciągnął – każę złożyć przysięgę wierności wszystkim oficerom i możnym tego narodu. Nie muszę się przed nikim tłumaczyć, wuju. Zegną przede mną kolano nie dlatego, że jestem synem swojego ojca, lecz dlatego, że jestem jego wybranym następcą i przywódcą narodu.
Nagle przerwał, jakby w obawie, by nie powiedzieć za wiele, skrywając jednocześnie emocje za zasłoną kamiennej twarzy. Umiejętności tej nauczył się już w dzieciństwie od ojca.
– Nie powiedziałeś mi, z czym do mnie przychodzisz, wuju – kontynuował Ugedej.
Temüge westchnął, gdy zrozumiał, że właśnie utracił swoją szansę.
– Przyszedłem, by upewnić się, że zdajesz sobie sprawę z niebezpieczeństwa, Ugedeju.
– Przerażasz mnie – odparł z szyderczym uśmiechem młodzieniec.
Temüge oblał się rumieńcem.
– Nie myśl, proszę, że ci się odgrażam.
– Skąd więc to straszne niebezpieczeństwo, tu, w moim mieście, najwspanialszym ze wszystkich miast?
– Drwisz ze mnie, a ja przyjechałem, by ci pomóc i obejrzeć twoje dzieło.
– Czyż nie jest piękne? – podchwycił Ugedej.
– Jest zachwycające – odparł Temüge z niezwykle przekonującą szczerością, sprawiając, że Ugedej spojrzał na wuja z większą dozą ufności.
– Po prawdzie – kontynuował Ugedej – zastanawiałem się nad zatrudnieniem bibliotekarza, który zebrałby kolekcję zwojów nawet z najdalszych zakątków ziemi, żeby w końcu Karakorum stało się znane wszystkim uczonym świata. Ale cóż, może to tylko próżne marzenia.
Temüge zawahał się. Pomysł wydawał się pasjonujący, ale podejrzliwość wzięła nad nim górę.
– Wciąż się ze mnie naigrywasz? – zapytał spokojnym głosem.
Ugedej wzruszył ramionami.
– Może byś w końcu przestał beczeć jak stary baran. Ty i te twoje przestrogi. Pewnie mi jeszcze powiesz, żebym uważał na zatrute jedzenie? – W końcu uśmiechnął się na widok twarzy Temügego, na nowo poczerwieniałej z rozdrażnienia. – To prawdziwa oferta. Każdy może zapędzić owce i kozy w stado, ale myślę, że tylko ty potrafisz zebrać uczonych. Dzięki tobie Karakorum stanie się sławne, będzie znane od morza do morza.
– Jeśli tak wysoko cenisz moją inteligencję – odparł Temüge – to tym razem powinieneś mnie wysłuchać.
Ugedej westchnął.
– Mów więc, wuju, jeśli uważasz to za konieczne – rzekł.
– Od dwóch lat cały świat czeka na twój ruch. Nikt nie odważył się wysłać choćby jednego żołnierza z obawy, że ten zostanie ukarany dla przykładu. Nawet Kinowie i Sungowie nie powzięli dotąd żadnych kroków; jak jelenie wyczuwające w pobliżu tygrysa. Ale to się już skończyło. Zwołałeś wszystkie armie, a za miesiąc zostaniesz chanem, jeśli dożyjesz.
– Jeśli dożyję? – podchwycił Ugedej.
– Gdzie się podziali twoi gwardziści, Ugedeju? Kazałeś im odejść, a teraz nikt w obozach nie czuje na sobie ich podejrzliwego wzroku. Myślałeś, że będzie łatwo? Gdybyś spadł z dachu i rozbił sobie głowę, kto zostałby chanem?
– Mój brat Czagataj ma najlepsze rokowania – odparł ze spokojem Ugedej. – Chyba że pozwolono by przeżyć mojemu synowi, Gujukowi. Jest jeszcze Tołuj – jego synowie wyrośli na silnych chłopców: Mongke i Kubilaj, Aryk Böge i Hulagu. Z czasem wszyscy oni mogliby zostać chanami – przerwał, uśmiechając się na myśl o czymś, czego nie dostrzegał Temüge. – Najwyraźniej nasienie Czyngisa jest mocne. Wszyscy mamy synów, ale też wszyscy spoglądamy na Subedeja. Armię poprowadzi tylko ten, w którego oddziałach znajdzie się ten niepokonany generał mojego ojca. Czyż nie mam racji? Bez niego wybuchłaby wojna domowa. Czy to już wszyscy? Ach, zapomniałbym jeszcze o mojej babce. Choć straciła już zęby i wzrok, to jednak jeśli chce, wciąż potrafi budzić respekt.
Temüge otworzył szeroko oczy ze zdziwienia.
– Mam nadzieję, że w działaniu jesteś bardziej odpowiedzialny niż w słowach, Ugedeju. Każ przynajmniej podwoić swoją straż osobistą.
Ugedej skinął głową. Nie czuł potrzeby, by wspomnieć o dwóch uzbrojonych w kusze żołnierzach ukrytych wśród ozdób na ścianach. Wystarczyłby jeden gest Ugedeja, a jego wuj w mig pożegnałby się z życiem.
– Wysłuchałem cię. Rozważę to, co powiedziałeś. Może powinieneś przyjąć posadę w mojej bibliotece i na uniwersytecie do czasu, gdy wzejdzie nów. Co jeśli nie przeżyję, a mój następca nie okaże zbyt dużego zainteresowania Karakorum? – Spojrzawszy na twarz Temügego zrozumiał, że jego słowa trafiły na podatny grunt. Wiedział też, że znalazł w swoim wuju opiekuńczego ducha, który uczyni wszystko, by utrzymać go przy życiu. Wszak każdy ma swoją cenę, i prawie nigdy nie jest nią złoto.
– Muszę się położyć, wuju – rzekł Ugedej. – Każdy dzień jest pełen planów i pracy. – Przerwał, wstał i po krótkiej chwili ciągnął dalej: – Powiem ci tyle: nie jestem ślepy ani głuchy. Naród Czyngisa na jakiś czas przerwał swe podboje, ale cóż z tego? Moi ludzie, karmieni mlekiem i krwią, gotowi są z nowymi siłami wyruszyć w świat. Poza tym zbudowałem swoje miasto. Nie obawiaj się o mnie, wuju. Wiem wszystko, co powinienem wiedzieć o swoich generałach i stopniu ich lojalności.
Ugedej wstał z młodzieńczym wigorem, podczas gdy jego wuj musiał skorzystać z wyciągniętej ku niemu dłoni, krzywiąc się, gdy głośno chrupnęło mu w kolanach.
– Myślę, że ojciec byłby z ciebie dumny, Ugedeju – rzekł Temüge.
Ku jego zdziwieniu Ugedej roześmiał się.
– Wątpię. Przyjąłem do siebie bękarta Dżocziego, zrobiłem z niego księcia i oficera manganu. Batu w dalszym ciągu pozostanie pod moją opieką – chcę w ten sposób uczcić pamięć mojego brata. Czyngis nigdy by mi tego nie wybaczył – przerwał, uśmiechając się do swoich myśli. – I na pewno nie pokochałby Karakorum, tego jestem pewien.
Po tych słowach przywołał Baras’aghura, by wyprowadził Temügego z pogrążonego w mroku miasta. Wkrótce znów przyjdzie mu oddychać dusznym powietrzem wielkich obozów, przepełnionym zdradą i podejrzliwością.
Ugedej nalał sobie kolejny puchar wina w drodze na kamienny balkon, by jeszcze raz spojrzeć na ulice miasta skąpane w blasku księżyca. Zamknął oczy i pozwolił, by jego twarz owiewał orzeźwiający chłód wieczornej bryzy, lecz już po krótkiej chwili złapał się za ramię, czując nagłe ukłucie bólu promieniującego od serca. Na jego czole wystąpiły krople potu, krew pulsowała wściekle w żyłach, przyprawiając go o zawroty głowy. Wyciągnął ręce na oślep, szukając oparcia w kamiennej balustradzie i próbując uspokoić oddech, aż w końcu serce znów zabiło wolniej, ustąpił nieznośny ucisk w skroniach, a światła migające mu przed oczami zamieniły się w maleńkie świetlne punkciki, których nikt inny nie widział. Podniósł wzrok i spojrzał z goryczą na wiejące chłodem gwiazdy. Pod balkonem wycięto w kamieniu kolejną komnatę. Nieraz, słaby i drżący po ostrym ataku bólu, wątpił, że dożyje jej ukończenia. A jednak wciąż żył, by podziwiać własny grobowiec. Puchar po pucharze opróżniał dzban, aż do utraty zmysłów.
– Ile mi jeszcze zostało? – wyszeptał pijany sam do siebie. – Parę dni? A może kilka lat? – W tej chwili zapragnął porozmawiać z duchem ojca. Poderwał więc puchar w górę, rozlewając nieco wina. – Ojcze, sądziłem, że moje dni są policzone i pogodziłem się z losem. Cóż mogli mnie wtedy obchodzić twoi generałowie i te ich… śmieszne utarczki. A jednak zbudowałem miasto, zgromadziłem naród i wciąż żyję. Tylko nie wiem, co dalej?
Ugedej wsłuchiwał się w ciemność, lecz nie usłyszał żadnej odpowiedzi.
Tołuj położył się na plecach i leniwie pogładził wilgotne włosy żony. Przyglądał się czwórce synów pluskających się i pokrzykujących wesoło w wodach Orchonu. Był ciepły, słoneczny dzień, i jedynie myśl o gwardzistach nie pozwalała mu na kompletny relaks. Tołuj skrzywił usta w grymasie niesmaku. Jakże miał zaznać spokoju, gdy tylu żołnierzy wahało się, po której stanąć stronie: Czagataja, Ugedeja, generałów, a może zostać szpiegiem któregoś z nich? Czasami marzył, by jego starsi bracia sami załatwili swój spór. Mógłby wtedy w pełni cieszyć się słońcem, bliskością pięknej kobiety i widokiem czwórki zdrowych synów. Teraz błagali, by pozwolił im przepłynąć przez wodospad. Mimo zakazu Kubilaj i namówiony przez niego Mongke postanowili raz jeszcze zakraść się do miejsca, gdzie wydeptana przez kozy ścieżka prowadziła wprost do wzburzonej kipieli. Tołuj przyglądał się dwójce starszych chłopców spod na wpół zamkniętych powiek; ci zaś, dręczeni wyrzutami sumienia, raz po raz spoglądali na rodziców, w nadziei, że zmorzył ich sen. Aryk Böge i Hulagu, którzy rzecz jasna mieli swój udział w zmowie, aż drżeli z podniecenia.
– Widzisz ich? – wyszeptała Sorhatani.
Tołuj uśmiechnął się.
– Aż mnie kusi, żeby pozwolić im spróbować. Obaj pływają jak wydry.
Umiejętność pływania wciąż należała do rzadkości wśród mieszkańców trawiastych stepów. Dla tych, którzy urodzili się w siodle, rzeki zawsze stanowiły źródło życia dla bydła albo przeszkodę, gdy wzbierały w czasie powodzi. Dopiero niedawno stały się one miejscem zabaw plemiennych dzieci.
– A kto im pomoże, gdy zedrą sobie skórę z pleców? – zapytała przewrotnie Sorhatani, przytulając się do niego. – Albo połamią sobie kości?
Mimo to nie zareagowała, gdy Mongke nagle rzucił się do biegu i po chwili jego nagie ciało zniknęło w odmętach. Kubilaj jeszcze raz spojrzał pospiesznie na rodziców, i ponieważ żadne z nich się nie poruszyło, w mgnieniu oka dołączył do brata.
Tołuj i Sorhatani usiedli, gdy chłopcy zniknęli im z oczu, i ukradkiem uśmiechnęli się do siebie na widok Aryk Bögego i Hulagu, którzy wyciągali szyje, by zobaczyć grzbiet spienionego wodospadu.
– Nie wiem, który z nich jest gorszy: Mongke czy Kubilaj – rzuciła Sorhatani, żując końcówkę źdźbła trawy.
Tołuj roześmiał się, gdy oboje równocześnie odpowiedzieli: Kubilaj.
– Mongke przypomina mi ojca – zauważył z nutką tęsknoty w głosie Tołuj. – Niczego się nie boi.
Sorhatani prychnęła.
– W takim razie na pewno pamiętasz, co powiedział twój ojciec, gdy przyszło mu wybrać jednego z dwóch dowódców tysięcznej armii?
– Byłem przy tym, kobieto – odparł Tołuj, łapiąc w mig sens jej pytania. – Powiedział, że Ussutaj nie boi się niczego i nigdy nie odczuwa głodu ni pragnienia. Dlatego nie nadaje się na dowódcę.
– Twoim ojcem kierowała mądrość. Każdy potrzebuje odrobiny strachu; choćby po to, by go pokonać, a potem napawać się dumą.
Raptem oboje podnieśli wzrok na dźwięk dzikiego okrzyku, jaki wydał rozentuzjazmowany Mongke, spływając niezgrabnie z nurtem wodospadu, by po chwili zniknąć pod wodą u jego podnóża. Spadek miał niewiele ponad dziesięć stóp, lecz dla jedenastoletniego chłopaka była to z pewnością zawrotna wysokość. Tołuj odetchnął z ulgą i roześmiał się w głos, gdy jego najstarszy syn wynurzył się, prychając i łapiąc powietrze. W zbrązowiałej od słońca twarzy błysnęły śnieżnobiałe zęby. Aryk Böge i Hulagu wiwatowali radośnie, by po chwili podnieść wzrok na Kubilaja.
Ten zaś, wyrzucony w powietrze, runął z wysoka do wody na plecy, rozpaczliwie wymachując rękami i nogami. Tołuj zadrżał na dźwięk głośnego plaśnięcia. Stał wpatrzony w kipiel, podczas gdy pozostali wołali Kubilaja po imieniu, wypatrując jakichkolwiek ruchów na wodzie. Sorhatani poczuła, że mięśnie męża się napinają, że gotuje się on do skoku na ratunek, lecz właśnie w tej chwili chłopak wypłynął na powierzchnię, krzycząc na całe gardło. Wychodząc z wody, utykał, skórę na połowie ciała miał czerwoną jak rak, i mimo że z trudem łapał oddech, uśmiechał się w radosnej ekscytacji.
– Będę musiał wbić im trochę rozumu do głowy – rzekł po namyśle Tołuj.
Jego żona wzruszyła ramionami.
– Każę im przyjść do ciebie, jak tylko się ubiorą.
Skinął głową, jedynie na wpół świadomy faktu, że do ukarania chłopaków potrzebna mu była jej aprobata. Sorhatani uśmiechnęła się i odeszła. Uważała swojego męża za dobrego człowieka. Być może ustępował braciom pod względem siły czy bezwzględności, lecz w każdej innej dziedzinie był najlepszym z synów Czyngisa.
Gdy Tołuj zbierał ubrania, które synowie zostawili na każdym okolicznym krzaku, rozmyślała o jedynym mężczyźnie budzącym w niej respekt. Zawsze z przyjemnością wracała do wspomnienia chwili, gdy Czyngis zobaczył w niej kobietę, a nie tylko żonę jednego z jego synów. Zdarzyło się to na brzegu pewnego oddalonego o tysiące mil jeziora – ujrzała wtedy, że oczy chana zapłonęły na krótką chwilę na widok jej młodzieńczego piękna. Uśmiechnęła się do niego, pełna podziwu przemieszanego z trwogą.
– Ach, to był mężczyzna – wymamrotała do samej siebie, uśmiechając się pod nosem.
* * *
Kasar stał na drewnianej platformie wozu, opierając się o biały wojłok jurty chana – dwukrotnie szerszej i połowę wyższej od pozostałych – w której niegdyś Czyngis spotykał się ze swoimi generałami. Ugedej nigdy nie rościł sobie prawa do tej ogromnej konstrukcji, do której transportu potrzeba było aż sześciu wołów. Po śmierci wielkiego chana stała pusta przez wiele miesięcy, dopóki nie zajął jej Kasar. Jak do tej pory nikt nie śmiał kwestionować jego prawa do niej.
Kasar wyczuł zapach smażonego mięsa świstaka, które Kacziun przyniósł na południowy posiłek.
– Zjedzmy na zewnątrz – zaproponował. – Szkoda w tak piękny dzień siedzieć w ciemnościach.
Oprócz dymiącego półmiska Kacziun przyniósł pękaty bukłak kumysu, który rzucił bratu.
– Gdzie pozostali? – zapytał, siadając na krawędzi platformy i umieszczając półmisek obok.
Kasar wzruszył ramionami.
– Dżebe powiedział, że przyjdzie. Wysłałem posłańca po Dżelmego i Subedeja. Sami zdecydują, czy przyjść, czy nie.
Kacziun prychnął ze złości. Powinien był sam przekazać wiadomość; w ten sposób miałby pewność, że Kasar niczego nie zapomni ani nie użyje niewłaściwych słów. Besztanie brata, który właśnie beztrosko sięgał po dymiące kawałki mięsa, nie miało sensu. Wiedział, że Kasar nigdy się nie zmieni. Świadomość ta nieraz doprowadzała go do szału, choć jednocześnie podnosiła na duchu.
– Ugedej już prawie ukończył to swoje miasto – rzekł Kasar, przeżuwając mięso. – Dziwne miejsce. I te niskie mury, mógłbym po nich przejechać konno.
– Myślę, że o to właśnie mu chodziło – odparł Kacziun, sięgając po kawałek przaśnego chleba, na który nałożył mięso, i wymachując ręką, by rozwiać kłąb pary, jaki uniósł się w powietrze. Westchnął na widok zakłopotanej miny Kasara.
– To my jesteśmy jego murami, bracie. Chce, żeby ludzie widzieli, że nie musi się ukrywać za kamienną ścianą, jak Kinowie. Rozumiesz? Nasze tümeny to jego mury obronne.
– Sprytnie – odparł z pełnymi ustami Kasar. – Ale poczekaj, z czasem i tak zbuduje solidne mury. Daj mu rok albo dwa. W mieście prędzej czy później budzi się w człowieku strach.
Kacziun spojrzał badawczo na brata, po którym nie spodziewał się takich mądrości. Ten zaś, widząc nagłe zainteresowanie w spojrzeniu Kacziuna, wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu.
– Sam wiesz, jak to jest. Jeśli człowiek ma złoto, to żyje w strachu, że ktoś mu je ukradnie, więc buduje wokół niego mury. A wtedy wszyscy już wiedzą, że ma złoto, więc przychodzą i mu je zabierają. Tak to już jest, bracie. Złoto zawsze przyciąga głupców.
– Nigdy nie wiem, czy myślisz jak dziecko, czy jak mędrzec – odparł Kacziun, nakładając mięso na kolejny kawałek chleba.
Kasar próbował odpowiedzieć: „Jak mędrzec”, lecz zakrztusił się sporym kęsem i Kacziun musiał poklepać go po plecach. Od dawna łączyła ich przyjaźń.
Kasar otarł łzy z oczu, wciągnął głęboko powietrze i pociągnął łyk kumysu z pękatego bukłaka.
– Myślę, że zbuduje porządne mury zanim wzejdzie nowy księżyc.
Kacziun rozejrzał się odruchowo, by upewnić się, że nikt ich nie podsłuchuje. Otaczała ich pusta trawiasta równina, tylko ich kuce pasły się w pobliżu. Nieco dalej wojownicy krzątali się w upale, przygotowując się do zawodów, które obiecał im Ugedej. Przewidziano w nich nagrody w postaci koni i zbroi dla zapaśników, łuczników, a nawet zwycięzców biegów przez równiny. Gdzie spojrzeć, wokół mężczyźni trenowali w grupach, lecz nikt nie wałęsał się w pobliżu. Kacziun odetchnął z ulgą.
– Coś może doszło do twoich uszu?
– Nie, ale tylko idiota zakłada, że nic się nie wydarzy podczas składania przysięgi. Ugedej nie jest idiotą… ani tchórzem. Przeciwstawił mi się, gdy szalałem w amoku – zawahał się na chwilę, jego oczy przybrały chłodny i nieprzystępny wyraz – po śmierci Czyngisa. – Pociągnął kolejny łyk mocnego trunku. – Gdyby od razu przyjął ślubowanie, to nikt nie odważyłby się podnieść na niego ręki. A teraz?
Kacziun skinął głową ponuro.
– Teraz Czagataj zbiera siły i połowa narodu uważa, że to on powinien zostać chanem.
– Poleje się krew, bracie. Cokolwiek by się stało – odparł Kasar. – Mam jedynie nadzieję, że Ugedej wie, kiedy należy wybaczyć, a kiedy podcinać gardła.
– Ma nas – odparł Kacziun. – Dlatego chciałem, byśmy się tu spotkali i wspólnie zastanowili, jak zapewnić mu bezpieczeństwo.
– Nie wezwano mnie tu po to, bym udzielał rad, Kacziunie, i nie sądzę, by ciebie ściągnięto w tym celu. Nie wiesz, czy ufa nam bardziej niż innym. Bo właściwie dlaczego miałby nam ufać? Sam, gdybyś chciał, mógłbyś zostać chanem. Ciebie uznawano za następcę Czyngisa, gdy dorastali jego synowie. – Kasar spostrzegł irytację w postawie brata. W obozie huczało od podobnych spekulacji i obaj mieli ich serdecznie dosyć. Wzruszył jedynie ramionami. – W każdym razie lepiej, żeby wybrano ciebie niż Czagataja. Widziałeś, jak biega z poddanymi? Taki młody, taki jurny. – Wychylił się za krawędź wozu i splunął na ziemię.
Kacziun uśmiechnął się.
– Zżera cię zazdrość, bracie?
– Nie o niego, chociaż czasami rzeczywiście tęsknię za młodością. Zwłaszcza gdy coś mnie boli: stare rany, kolana, bark w miejscu, gdzie oberwałem włócznią, a tobie kompletnie nie udało się temu zapobiec.
– Mogło być gorzej – zakpił Kacziun.
Kasar prychnął w odpowiedzi.
Po chwili zobaczyli Dżebego i Subedeja, zmierzających w ich kierunku. Kasar i Kacziun wymienili rozbawione spojrzenia na widok dwóch generałów w sile wieku, maszerujących zamaszystym krokiem przez trawiastą równinę.
– Herbata, mięso. – Kasar wskazał bezceremonialnie na imbryk i półmisek, gdy generałowie wspinali się na schody prowadzące do jurty starego chana. – Zastanawialiśmy się, jak zachować Ugedeja przy życiu, zanim kto inny podniesie biały proporzec.
Buńczuk zjednoczonych plemion wciąż powiewał mu nad głową. Niegdyś składał się on z końskich ogonów w barwach poszczególnych plemion, dopóki Czyngis nie kazał wszystkich wybielić na znak jedności narodu. Nikt nie ośmielił się odebrać mu tego symbolu władzy. Nikt też nie kwestionował prawa Kasara do przejęcia jurty chana.
Subedej usiadł wygodnie na brzegu drewnianego podestu, po czym sięgnął po chleb i mięso. Wiedział, że Kacziun z Kasarem czekali niecierpliwie na to, co ma do powiedzenia, lecz nie przejmował się tym, zajadając powoli i popijając kumys.
Dżebe oparł się o wojłokową ścianę jurty i przyglądał się miastu w oddali spowitemu białą mgłą unoszącą się w ciepłym powietrzu. Złota kopuła pałacu Ugedeja przywodziła na myśl żółte oko wpatrzone w równiny poza miastem.
– Niedawno zagadnął mnie jakiś obcy; nie miał żadnej oznaki rangi – powiedział Dżebe. Subedej przerwał przeżuwanie mięsa, Kasar odłożył bukłak, z którego miał właśnie pociągnąć łyk kumysu. – Wiedzieliśmy, że prędzej czy później przytrafi się to któremuś z nas – ciągnął.
– Przysłał go Czagataj? – domyślał się Kacziun.
Dżebe skinął głową.
– Któżby inny? Ale nie przedstawił się. Nie ufają mi. Chcą sprawdzić, w którą stronę się skłaniam.
Subedej wykrzywił usta w grymasie niezadowolenia.
– Nie dziw się, że cię obserwują. Wszak wszyscy już wiedzą, że jesteś tutaj.
– I cóż z tego? – żachnął się Dżebe. – Byłem lojalnym sługą Czyngisa. Porzuciłem imię, które otrzymałem od rodziców, Czżrigodaj, by przyjąć nowe, nadane przez Czyngisa. Teraz naturalnie pozostaję wierny jego synowi, którego mianował swoim następcą. Co mnie obchodzi, że ktoś widzi, jak rozmawiam z generałami?
Subedej westchnął, odkładając na bok resztę posiłku.
– Wiemy, komu najbardziej zależy na zakłóceniu ceremonii zaprzysiężenia. Nie wiemy, w jaki sposób to zrobi i ilu znajdzie sprzymierzeńców. Gdybyś przyszedł do mnie w tajemnicy przed wszystkimi, Dżebe, poleciłbym ci, byś przyjął ich propozycję, i przy okazji dowiedział się, co knują.
– Kto by chciał przemykać się w ciemności, Subedeju? – rzucił pogardliwie Kasar, szukając wzrokiem poparcia brata, lecz Kacziun pokręcił przecząco głową.
– Subedej ma rację, bracie. Tu nie chodzi jedynie o poparcie dla Ugedeja i wszystkich, którzy jak my wybrali właściwą drogę. Problem w tym, że Czyngis był pierwszym w historii chanem narodu i nie istnieją żadne prawa dotyczące sposobu przekazania władzy.
– To chan ustala prawa – odparł Kasar. – Nie widziałem, żeby ktokolwiek narzekał, gdy kazał nam wszystkim złożyć przysięgę Ugedejowi jako swojemu następcy. Nawet Czagataj uklęknął przed nim.
– Bo kto nie usłuchał rozkazu, musiał umrzeć – skonstatował Subedej. – Dziś, gdy zabrakło Czyngisa, niektórzy podjudzają Czagataja, szepcą mu w ucho, że nie został chanem tylko dlatego, że popadł w konflikt ze swoim bratem, Dżoczim. Ale Dżoczi nie żyje…
Przerwał na moment, przypominając sobie widok rozbryzgów krwi na śniegu. Nikt jednak nie potrafił odczytać myśli z jego kamiennej twarzy.
– Nie mamy żadnych tradycji, dzięki którym wiedzielibyśmy, jak postępować – ciągnął zrezygnowanym tonem Subedej. – Owszem, Czyngis wybrał swojego następcę, ale kierował nim gniew na Dżocziego. Jeszcze nie tak dawno przedkładał Czagataja ponad innych braci. Naród nie mówi o niczym innym. Czasami myślę, że Czagataj mógłby otwarcie zażądać, by mianowano go chanem. Gdyby stanął teraz z mieczem w dłoni przed Ugedejem, połowa armii nie zrobiłaby nic, by go powstrzymać.
– A druga połowa rozszarpałaby go na kawałki – wtrącił Kasar.
– Wybuchłaby wojna domowa, która podzieliłaby naród na pół i obróciła w proch wszystko, co zbudował Czyngis, całą naszą siłę i jedność. A to wkrótce doprowadziłoby do powstania przeciw nam Kinów albo Arabów. Jeśli tak ma wyglądać przyszłość, to wolałbym, żeby Czagataj już dziś przejął sztandar. – Subedej wyciągnął rękę, by powstrzymać głosy protestu. – Nie myślcie, że macie przed sobą zdrajcę. Czyż nie udowodniłem swojej lojalności wobec Czyngisa? Nawet w chwilach, gdy wszystko we mnie krzyczało, że się myli? Szanuję jego pamięć i dopilnuję, by Ugedej został chanem. Daję na to moje słowo.
Raz jeszcze przypomniał sobie młodzieńca, który otrzymał obietnicę bezpiecznego przejazdu. Subedej wiedział, że tym razem słowo chana nie było warte złamanego miedziaka. Od czasu do czasu odzywało się w nim to wspomnienie niczym stara, na nowo rozjątrzona rana.
– Na chwilę mnie zmartwiłeś – rzekł Kasar.
Subedej nie uśmiechnął się. Mimo że ustępował im wiekiem, obaj bracia czekali cierpliwie, pozwalając, by wyraził swoje zdanie. Był wszak wielkim generałem, mistrzem, który potrafił zaplanować atak na każdym terenie i w ten czy inny sposób zapewnić sobie zwycięstwo. Wiedzieli, że Subedej jest szansą dla Ugedeja. Kacziun ściągnął brwi.
– Powinieneś też zadbać o własne bezpieczeństwo, Subedeju. Nie możemy sobie pozwolić na to, by cię utracić.
Subedej westchnął.
– Że też muszę słuchać takich słów przy jurcie mojego chana. Tak, muszę być ostrożny. Wszak stanowię przeszkodę dla tego, którego się wszyscy obawiamy. Ważne jest, by otaczać się ludźmi, do których masz pełne zaufanie i wiesz, że możesz im powierzyć własne życie, że nie dadzą się nikomu przekupić ani zastraszyć. A gdyby zginęły wam dzieci i żona, czy wciąż powierzalibyście bezpieczeństwo waszego snu temu samemu strażnikowi?
– Dajcież spokój – wtrącił Dżebe, wykrzywiając twarz w nieprzyjemnym grymasie. – Naprawdę myślicie, że to nas dotyczy? W taki dzień trudno mi myśleć o nożownikach czających się w każdym ciemnym zakątku.
– Jeśli Ugedej zostanie chanem – ciągnął Subedej – może kazać zabić Czagataja albo po prostu sprawować rządy, dobre bądź złe, przez czterdzieści lat. Czagataj nie będzie czekał, Dżebe. Spróbuje zorganizować śmiertelny wypadek albo przejąć władzę siłą. Nie wyobrażam sobie, że mógłby siedzieć bezczynnie i patrzeć, jak inni decydują o jego życiu i obracają w pył jego marzenia. Nie Czagataj, jakiego znam.
Były to gorzkie słowa, po których słońce jakby przygasło.
– Gdzie Dżelme? – spytał Dżebe. – Mówił, że przyjdzie.
Subedej rozmasował kark, aż chrupnęły kości. Od tygodni nie zmrużył oka, ale nie miał zamiaru o tym wspominać.
– Dżelme jest lojalny, nie martwcie się o niego – wymamrotał. Niektórzy z pozostałych ściągnęli brwi.
– Lojalny wobec którego z synów Czyngisa? – spytał sceptycznie Dżebe. – Nie mamy wyraźnie wytyczonej drogi. Jeśli takiej nie znajdziemy, to naród będzie rozdarty.
– W takim razie powinniśmy zabić Czagataja – uciął Kasar, lecz już po chwili wyszczerzył zęby w uśmiechu na widok skonsternowanych twarzy towarzyszy. – Jestem za stary, żeby uważać na słowa – dodał, wzruszając ramionami. – Czemu ma trzymać nas w szachu? Nie chcę ciągle sprawdzać, czy moja straż przypadkiem nie pracuje dla niego. Moglibyśmy wszystko zakończyć już dziś. Ugedej zostałby chanem, gdy wzejdzie nów, i nikt już nie martwiłby się, że wybuchnie wojna. – Przerwał i splunął na widok chłodu, jaki malował się na ich twarzach. – Nie oczekujcie, że potulnie schylę głowę przed waszą odmową. Jeśli wolicie snuć potajemne plany i żyć w ciągłym strachu przez miesiąc, to wasz wybór. Ja mógłbym z miejsca położyć temu wszystkiemu kres. Jak myślicie, co by powiedział Czyngis, gdyby teraz tu z nami zasiadał? Z miejsca poszedłby do Czagataja i podciął mu gardło.
– Może i tak – przyznał Subedej, który bodaj najlepiej ze wszystkich wiedział, jak bezlitosny potrafił być chan. – Twój plan mógłby zadziałać, gdyby Czagataj był głupcem. Ale że nim nie jest, sam wystawiłbyś się na śmierć. Uwierz mi, Czagataj jest przygotowany na taki ruch. Każda uzbrojona grupa, która spróbuje zbliżyć się do jego tümenu, spotka się z wojownikami, gotowymi do natychmiastowej walki.
– Gdyby zebrać wszystkich żołnierzy pod naszym dowództwem, to wystarczyłoby, żeby go podejść – odparł Kasar z nieco osłabioną już pewnością w głosie.
– Może i poradzilibyśmy sobie z jego dziesięciotysięczną strażą przyboczną, ale w obecnej sytuacji z pewnością musielibyśmy stawić czoła znacznie większej sile. Nie wiemy, jaką grę prowadzi Ugedej, ale wiemy, że jego brat wykorzystał te dwa lata na rozpuszczanie pogłosek i składanie obietnic. Bez chana musieliśmy sami zająć się sprawowaniem rządów na otaczających nas ziemiach, udając, że tylko nasz głos się liczy. Z czasem polubiłem to. A wy, czyż nie czuliście podobnie? – Subedej spojrzał na pozostałych i pokręcił głową. – Naród rozpada się na plemiona tümenów; nie łączą już ich więzy krwi, lecz dowodzący generałowie. Nie, nie przeprowadzimy zamachu na Czagataja. Pragnę zapobiec wojnie domowej, a nie stać się iskrą, która ją wznieci.
Po tych słowach z oczu Subedeja zniknął niedawny zapał i ustąpił miejsca złości.
– W takim razie pozostało nam jedynie strzec życia Ugedeja – rzucił Kasar.
– Nie tylko – odparł Subedej. – Musimy zapewnić jedność narodu; przynajmniej na tyle, by miał kim rządzić jako chan. Mam nadzieję, że nie oczekujesz ode mnie, że rozwiążę wszystkie problemy w jeden dzień, Kasarze. Dziś Ugedej podniesie sztandar, a jutro Czagataj przejmie połowę armii i połowę narodu; a potem dwaj chanowie wraz ze swoimi wojskami staną przeciw sobie na bitewnym polu.
– Wyraziłeś się jasno, Subedeju – wtrącił Kacziun – ale nie możemy bezczynnie czekać na katastrofę.
– Nie – odparł Subedej. – Dobrze więc. Wiem już tyle, by wam zaufać. Nie ma wśród nas Dżelmego, bo właśnie spotyka się z dwoma generałami podejrzewanymi o lojalność wobec Czagataja. Dowiem się więcej, gdy tylko wymienię się z Dżelmem wiadomościami. Nie mogę się już z nim spotkać. I owszem, Kasarze, to część potajemnej gry, którą pogardzasz. Przy tak wysokiej stawce nie możemy sobie pozwolić na żaden fałszywy krok.
– Może masz rację – odparł z namysłem Kasar.
Subedej spiorunował go spojrzeniem.
– Musisz mi coś obiecać, Kasarze!
– Co takiego?
– Daj słowo, że nie będziesz działał w pojedynkę. To prawda, że Czagataj codziennie biega, ale nigdy nie oddala się zbytnio od swoich wojowników. Istnieje niewielka szansa, że dosięgnie go strzała któregoś z twoich łuczników, ale gdyby ci się to nie udało, zniszczyłbyś cały dorobek życia twojego brata, a śmierć wszystkich, których tak bardzo kochałeś, poszłaby na marne. Cały naród stanąłby w płomieniach.
Kasar wpatrywał się z rozdziawionymi ustami w generała, który zdawał się czytać w jego myślach. Zanim udało mu się na nowo przybrać kamienną twarz, wszyscy zobaczyli poczucie winy w jego spojrzeniu.
– Daj słowo – naciskał Subedej, zanim Kasar zdążył odpowiedzieć. Mamy wspólny cel, ale nie mogę niczego planować, nie wiedząc, co knujesz.
– Masz je – odparł ponuro Kasar.
Subedej skinął głową od niechcenia – jakby właśnie zamknął najmniej znaczący punkt debaty.
– Będę was wszystkich informował na bieżąco. Nie możemy spotykać się zbyt często, biorąc pod uwagę liczbę szpiegów w obozie. Wykorzystamy zaufanych posłańców. Niczego nie zapisujcie i nigdy więcej nie wypowiadajcie imienia Czagataj, nie po dzisiejszym spotkaniu. Jeśli to konieczne, nazywajcie go Złamaną Włócznią. Pamiętajcie, że zawsze znajdziemy sposób, by przekazać wam informacje.
Subedej wstał bez pośpiechu, dziękując Kasarowi za gościnę.
– Muszę już was opuścić, by dowiedzieć się, co obiecano Dżelmemu w zamian za jego wsparcie. – Skłonił głowę i zszedł sprężystym krokiem po stopniach; Kasar i Kacziun poczuli się staro od samego patrzenia na niego.
– Możemy tylko być wdzięczni, że to nie o n chce zostać chanem – rzekł Kacziun, przyglądając się oddalającemu się zamaszyście generałowi.
Wydawnictwo Papierowy Księżyc
skr. poczt. 220, 76-215 Słupsk 12
tel. 59 727-34-20, fax. 59 727-34-21
e-mail: [email protected]
www.papierowyksiezyc.pl