Złoty wiek. Imperium - Conn Iggulden - ebook

Złoty wiek. Imperium ebook

Conn Iggulden

4,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Perykles, Lew z Aten, powraca…

Aby jedna potęga mogła powstać, inna musi upaść

Perykles, Lew z Aten, wraca z wojny jako ktoś więcej niż bohater: jest niekwestionowanym przywódcą swego miasta, najpotężniejszej polis.

Jednak nad Atenami wisi nieustanna groźba ze strony Sparty. Kiedy nagła katastrofa rzuca Spartę na kolana, Perykles dostrzega wyjątkową okazję, aby trwale zmienić układ sił na korzyść swojego miasta. Ale choć Sparta wydaje się osłabiona, daleko jej do utraty potęgi. Niebawem ster władzy przejmuje w niej pewien zuchwały młodzieniec, który przywróci jej wielkość.

Albowiem w konfrontacji dwóch mocarstw okazuje się niekiedy, że jedyną drogą zyskania trwałego pokoju jest prowadzenie wojny.

Solidnie umocowana historycznie opowieść o bohaterstwie i codziennym znoju, honorze i zdradzie, w której można łatwo stracić życie z powodu dobrze wymierzonej strzały lub w nagłym błysku kopisa. Ekscytująca, świetnie napisana. - „Kirkus Reviews”
Wielbiciele starożytnego świata rozsmakują się w tej porywającej powieści historycznej. - „Booklist”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 461

Oceny
4,7 (10 ocen)
7
3
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Polecamy

W sprze­daży rów­nież:

CONN

IGGUL­DEN

SOKÓŁ SPAR­TAŃ­SKI

BRAMY ATEN

PRO­TEK­TOR

LEW

Dedykacja

Dedy­kuję Joh­nowi Soute­rowi i Micha­elowi Whi­te­he­adowi

Grecy postrze­gali ludz­kie żywoty jako nici: oczysz­czane, roz­cze­sy­wane, przę­dzone, tkane, a na koniec prze­ci­nane. Na początku są odrębne, ale stają się jedną tka­niną. Jestem prze­ko­nany, że umi­ło­wa­nie opo­wie­ści jest jed­nym z takich wiel­kich wzo­rów. Kiedy nań spoj­rzymy, rozu­miemy, że jeste­śmy czę­ścią cze­goś roz­le­głego, dziw­nego i zło­żo­nego, a przy tym więk­szego od nas samych.

TERMINY WOJSKOWE

archont

ἄρχων

jeden z dzie­wię­ciu naj­wyż­szych urzęd­ni­ków ateń­skich wybie­ra­nych na rok

epi­sta­tes

ἐπιστάτης

prze­wod­ni­czący zgro­ma­dze­nia ludo­wego (ekle­zji)

locha­gos

λοχαγός

odpo­wied­nik kapi­tana

falanga

φάλαγξ

szyk pie­choty cięż­ko­zbroj­nej

stra­teg

στρατηγός

dowódca

trie­rar­cha

τριήραρχος

nawi­ga­tor triery

MIEJSCA

Agora

Ἀγορά

główny plac, rynek, kon­cen­tro­wało się tam życie poli­tyczne

Delos

Δῆλος

miej­sce naro­dzin Apol­lina i Arte­midy

Kipros

Κύπρος

wyspa Cypr

Pnyks

Πνύξ

wzgó­rze w Ate­nach, miej­sce obrad zgro­ma­dze­nia ludo­wego (ekle­zji)

POSTACI

Aga­ry­sta

Ἀγαρίστη

żona Ksan­typ­posa

Anak­sa­go­ras

Ἀναξαγόρας

filo­zof

Archi­da­mos

Ἀρχίδαμος

król Sparty

Artak­serk­ses

Ἀρταξέρξης

król Per­sji

Aspa­zja

Ἀσπασία

hetera, towa­rzyszka Pery­klesa

Efial­tes

Ἐφιάλτης

poli­tyk ateń­ski

Kimon

Κίμων

ateń­ski wódz, syn Mil­tia­desa

Niko­me­des

Νικομήδης

regent Plej­sto­naksa

Pery­kles

Περικλῆς

przy­wódca ateń­ski, syn Ksan­typ­posa i Aga­ry­sty

Plej­star­chos

Πλείσταρχος

król Sparty, syn Leoni­dasa

Plej­sto­naks

Πλειστοάναξ

spar­tań­ski król wojenny, następca Plej­star­chosa

Tetyda

Θέτις

żona Pery­klesa

Zenon

Ζήνων

filo­zof, przy­ja­ciel Pery­klesa

PROLOG

Arion cze­kał, klęk­nąw­szy na jedno kolano, nie­spo­kojny w obec­no­ści kró­lów. W końcu Plej­star­chos był synem samego Leoni­dasa, któ­rego imię znali wszy­scy. Co wię­cej, wyglą­dał na uro­dzo­nego wojow­nika, o mocar­nych koń­czy­nach i dosko­nale wywa­żo­nych ruchach. Spar­ta­nin był jedną z dwóch kró­lew­skich postaci obec­nych w tym miej­scu, lecz efo­ro­wie się przed nimi nie kła­niali. W oczach Ariona był to dziwny sys­tem. Choć sły­szał, że rekru­tują się spo­śród zwy­czaj­nych ludzi, tych pię­ciu efo­rów dzier­żyło praw­dziwą wła­dzę, nawet w kró­lew­skim pałacu.

Spod opa­da­ją­cych na czoło wło­sów obser­wo­wał, jak deba­tują nad skargą, którą przy­niósł. Naj­wy­raź­niej róż­nili się w opi­niach i zasta­na­wiał się, czy znów każą mu przyjść ponow­nie. Dotąd wzy­wano go i odsy­łano już dwu­krot­nie, każąc mu powta­rzać wszyst­kie wyja­śnie­nia aż do ochryp­nię­cia.

Rozu­miał, że chcą spraw­dzić jego opo­wieść, oce­nia­jąc po powta­rza­nych w nie­skoń­czo­ność szcze­gó­łach, czy powie­dział całą prawdę. Uświa­do­mił sobie, że nawet nie pró­bo­wałby okła­mać tych ludzi. Arion nie był prze­bie­głym dwo­ra­kiem, aojdą czy poetą. Był po pro­stu mło­dzień­cem, posłań­cem, któ­rego wysłano po pomoc do naj­więk­szych wojow­ni­ków świata.

– Wasz król jesz­cze żyje? Powia­dasz, że widzia­łeś go żywego? – zadał mu pyta­nie jeden z efo­rów. Był naj­star­szy z nich, naj­bar­dziej wychu­dły, o ogo­rza­łej, pokry­tej bli­znami skó­rze, która wyglą­dała jak poce­ro­wana. Arion zamru­gał, gdy wszy­scy rów­no­cze­śnie zwró­cili się ku niemu, aby posłu­chać jego odpo­wie­dzi.

– Jak rze­kłem, panie. Kiedy wycho­dzi­łem, król Hezjod żył, choć został poko­nany. Flota ligi oto­czyła Tasos ze wszyst­kich stron. Zbu­rzyli mury kró­lew­skiego pałacu…

– Raczej cze­goś w rodzaju koziej zagrody, jak się domy­ślam – mruk­nął jeden z efo­rów do dru­giego.

Arion zaru­mie­nił się i zamilkł.

– Cała flota kotwi­czyła wokół Tasos, a jed­nak ty ucie­kłeś – zauwa­żył naj­star­szy. Ścię­gna wystą­piły mu na szyi, gdy wypa­try­wał na twa­rzy mło­dzieńca naj­mniej­szego śladu zawa­ha­nia.

Arion odpo­wie­dział, ledwo panu­jąc nad roz­pa­czą. Mówił prawdę. Choć wciąż się ich bał, to męczyły go już ich podej­rze­nia.

– Zabra­łem tylko rybacką łódkę z wikliny, każdy mógłby ją prze­nieść na ple­cach. Zacze­ka­łem w lesie do zmroku i potem się prze­mkną­łem. Łowi­łem tam czę­sto ryby i zna­łem te wody dobrze.

Efor pokrę­cił głową. Jego oczy były czarne.

– On kła­mie. To pułapka, jakiś pod­stęp Ateń­czy­ków.

Arion wes­tchnął. Nie wie­dział, jak ode­przeć ten zarzut. Prawda była jego jedyną tar­czą, powta­rzał więc słowa, któ­rych wyuczył się na pamięć jak wła­snego imie­nia.

– Król Hezjod wysłał mnie po pomoc. Nikt inny nie ma takiej mocy ani woli, aby poskro­mić Ateń­czy­ków. Per­sja nie jest już zagro­że­niem. Tylko liga żąda od nas sre­bra albo okrę­tów, gro­żąc nam napa­ścią, jeśli odmó­wimy! Kto więc jest tyra­nem? Kazano mi powie­dzieć: „Sparta prze­wo­dzi Hel­le­nom, tym, któ­rzy znają bogów i zna­cze­nie ludz­kich słów. Nie pro­simy o pomoc, pro­simy o spra­wie­dli­wość. O nic wię­cej”.

Patrzył, jak odwra­cają się do niego ple­cami, znów pogrą­żeni w dys­ku­sji. Trzej efo­ro­wie pod­nie­śli ręce, pod­czas gdy dwaj pozo­stali potrzą­snęli gło­wami. Wyczu­walne w gru­pie napię­cie opa­dło. Decy­zja została pod­jęta.

Po chwili głos zabrał król Plej­star­chos:

– Przy­ję­li­śmy twoją sprawę, Ario­nie z Tasos. Przy­by­łeś do nas w poko­rze, co jest wła­ściwą postawą. Przy­wró­cimy rów­no­wagę, Ateny zaś będą zmu­szone odpo­wie­dzieć za zbrod­nie swo­ich oby­wa­teli.

Arion na te słowa poczuł prze­bie­ga­jący go dreszcz. Uświa­do­mił sobie, czego stał się sprawcą. Udało mu się tu dotrzeć, a teraz ludzie będą umie­rać z tego powodu.

W oddali roz­legł się groźny odgłos przy­po­mi­na­jący grzmot dobie­ga­jący z gór wokół Sparty. Arion więk­szość drogi prze­był stat­kiem, ale przez ostat­nie dni biegł, poko­nu­jąc wyso­kie prze­łę­cze pełne dzi­kiej zwie­rzyny. Posadzka zadrżała, gdy poło­żył na niej dłoń. Takie rze­czy czę­sto się zda­rzały w tej kra­inie. Mimo to poczuł skurcz w żołądku. Było tak, jakby coś się zbli­żało, coś wiel­kiego, co budziło w nim lęk.

– Panie… – zaczął.

– Zie­mia się trzę­sie – ode­zwał się drugi król jak do małego dziecka.

Archi­da­mos był zbyt młody, by mieć wielką wła­dzę w tej gru­pie. Efo­ro­wie jed­nak oka­zy­wali mu sza­cu­nek, jak zauwa­żył Arion. Wie­dział, że jest on w jakimś sen­sie kró­lem Sparty w cza­sie pokoju, choć ma prawo rów­nież prze­wo­dzić w bitwie. Plej­star­chos zaś był kró­lem wojen­nym, choć naj­wy­raź­niej mógł też rzą­dzić w spra­wach cywil­nych. Z pew­no­ścią było to bar­dziej skom­pli­ko­wane niż na wyspie Tasos. Arion pokrę­cił głową, cze­ka­jąc, aż drże­nie ziemi usta­nie. Doświad­czał tego już daw­niej, ale zawsze towa­rzy­szyło mu przy tym uczu­cie nie­pew­no­ści. Ni­gdy nie trwało to długo.

– Panie – powtó­rzył – myślę…

Wszy­scy się odwró­cili, gdy na jed­nej ze ścian zary­so­wało się duże pęk­nię­cie. Arion zauwa­żył, jak na wypo­le­ro­wa­nej posadzce zami­go­tał pył, przed­tem nie­wi­doczny, który nagle się poja­wił, wzno­sząc się i opa­da­jąc. Na ścia­nie poja­wiła się druga rysa prze­cho­dząca w kilka róż­no­kie­run­ko­wych pęk­nięć. Kró­lo­wie spoj­rzeli po sobie.

– Powin­ni­śmy wyjść na zewnątrz… – powie­dział Archi­da­mos.

Efo­ro­wie już bie­gli, gdy roz­pę­tało się praw­dziwe trzę­sie­nie ziemi.

Arion zna­lazł się nagle na ple­cach, uświa­da­mia­jąc sobie, że został na nie z prze­możną siłą rzu­cony. Grunt pod nim się pod­niósł, falu­jąc niczym woda. Ujrzał słońce, gdy roz­stą­piło się skle­pie­nie. Mury zaczęły się walić, on zaś usły­szał, jak jeden z efo­rów krzyk­nął gło­śno. Krzyk urwał się gwał­tow­nie, gdy męż­czy­zna został zmiaż­dżony.

Kró­lo­wie i wszy­scy pozo­stali wybie­gli na wie­czorne powie­trze, pod­czas gdy pałac kró­lew­ski walił się za nimi. Grunt wybrzu­szał się jesz­cze w róż­nych miej­scach, zbi­ja­jąc ich z nóg. Powie­trze paskud­nie cuch­nęło uwol­nioną wil­go­cią i zgni­li­zną, jakby wdy­chali wyziewy pie­kiel­nych pod­ziemi. Opadł na nich kurz z walą­cego się pałacu. Pokrył ich skórę sza­ro­ścią, na któ­rej lśniły jaskrawe plamy krwi w miej­scach zadra­pań i ska­le­czeń. Arion zauwa­żył, że spar­tań­scy kró­lo­wie sta­nęli z wycią­gniętą bro­nią, jakby mogli sta­wić czoło nie­wi­dzial­nemu wro­gowi, który poroz­trą­cał ich jak dzieci. Tym­cza­sem grzmot nara­stał. Stali na wzgó­rzu, patrząc w dół ulicy, która waliła się na głowy miesz­kań­ców. Słońce zacho­dziło, a całe mia­sto Sparta trzę­sło się i obra­cało w gruzy. Arion widział walące się świą­ty­nie i domy. Gdzieś bli­sko roz­le­gały się wyso­kie, pełne bólu i prze­ra­że­nia krzyki kobiet i dzieci.

– Do koszar. Zebrać armię – roz­ka­zał Archi­da­mos.

Wojenny król umy­kał, lawi­ru­jąc mię­dzy strza­ska­nymi bry­łami mar­muru, pod­czas gdy inne wciąż jesz­cze padały na zie­mię, roz­pry­sku­jąc się na mniej­sze odłamki. Pył wypeł­nił ulicę, przez którą prze­my­kały zakrwa­wione, poty­ka­jące się, zdez­o­rien­to­wane posta­cie.

Arion cze­kał na roz­kazy. Choć pocho­dził z Tasos, skala tego, co się tu wyda­rzyło, spra­wiła, że się nie wahał.

– Co mogę zro­bić? – zapy­tał króla.

– Pomóż uwię­zio­nym w ruinach – rzu­cił Archi­da­mos.

Odwró­cili się, sły­sząc szczęk broni bie­gną­cych męż­czyzn. Dwu­dzie­stu spar­tań­skich wojow­ni­ków w powie­wa­ją­cych płasz­czach i z obna­żo­nymi mie­czami wyło­niło się z chmury pyłu. Archi­da­mos wydał im szyb­kie roz­kazy, posy­ła­jąc ich do walą­cych się domów wzdłuż ulicy. Arion patrzył, jak z zadzi­wia­jącą ener­gią odwa­lają gruzy, odsła­nia­jąc wysta­jące spod nich ludz­kie koń­czyny. Nie­któ­rzy ranni, poczuw­szy dotyk, zaczy­nali się poru­szać, inni jed­nak, a tych była więk­szość, leżeli sztywno, bez ruchu, mar­twi.

Łoskot ustał, a w jego miej­sce wdarły się krzyki i jęki. Arion omal nie upadł, potrą­cony przez jakie­goś męż­czy­znę, który minął go, ośle­piony spły­wa­jącą z głowy krwią. Połowa wło­sów zwi­sała mu z ode­rwa­nego płatu skóry, spod któ­rego poły­ski­wało coś, co wyglą­dało na kość czaszki.

– Czy to już koniec? – krzy­czał męż­czy­zna. – Już po wszyst­kim?

Arion nie wie­dział, czy zdo­łałby usły­szeć odpo­wiedź. Zwró­cił się z tym samym pyta­niem do Archi­da­mosa. Młody król pokrę­cił głową.

– Przyjdą następne wstrząsy – odparł z pew­no­ścią w gło­sie. – Nad­cho­dzą kolejno, falami.

Ponury wyraz twa­rzy króla znik­nął, gdy z koszar powró­cił Plej­star­chos, pro­wa­dząc setki Spar­tan. Nie­któ­rzy nie mieli na nogach san­da­łów, zauwa­żył Arion. Inni krwa­wili z otarć i zadra­pań. Oni rów­nież zostali zasko­czeni.

Arion dołą­czył do dru­giej grupy zaję­tej odwa­la­niem gruzu. Kie­ro­wano się dobie­ga­ją­cym spod ruin łka­niem dziecka. Nikt nie sprze­ci­wiał się obec­no­ści obcego. Chmury pyłu ich jed­no­czyły.

Arion poczuł dła­wiący żal, gdy odgłos łka­nia osłabł. Chłop­czyk był ciężko ranny, gdy do niego dotarli, miał zgnie­cioną klatkę pier­siową. Dziwne, że w ogóle zdo­łał dobyć głosu. Ario­nowi łzy napły­nęły do oczu, gdy odnaj­dy­wali kolej­nych. Sparta została znisz­czona. Legła w gru­zach ulica za ulicą. Patrząc w dal, nie dostrzegł żad­nego sto­ją­cego budynku.

W oddali, w pół­mroku, roz­legł się inny głos, bar­dziej gniewny i prze­ra­ża­jący od spa­zmu ziemi. Arion wybiegł spo­mię­dzy ruin, aby zoba­czyć, co się dzieje. Wszy­scy Spar­ta­nie obok niego wcze­śniej odło­żyli swoje mie­cze. A jed­nak sły­szał teraz szczęk brązu i żelaza, krzyki i wrza­ski jak z pola bitwy. Dziwne.

Kró­lew­ski pałac został zbu­do­wany na szczy­cie wzgó­rza, z któ­rego drogi wio­dły w dół do mia­sta. Stali nie­da­leko akro­polu, gdzie w zwy­kłych cza­sach ludzie zbie­rali się na modli­twę i po to, by wysłu­chać prze­sła­nia kró­lów i efo­rów. Teraz setki ich cią­gnęły w tamtą stronę, oglą­da­jąc się trwoż­li­wie za sie­bie, jakby ktoś ich gonił.

– Na bogów… nie – wyszep­tał Archi­da­mos.

Król Plej­star­chos stał obok i obaj męż­czyźni wymie­nili spoj­rze­nia pełne grozy.

Arion wodził wzro­kiem od jed­nego do dru­giego, lecz nie potra­fił nic wyczy­tać z ich twa­rzy. Był obcy, więc nie zwra­cali na niego uwagi.

– Heloci – ode­zwał się Plej­star­chos. – Jeśli pod­nie­śli bunt…

– To ty dowo­dzisz armią – rzu­cił Archi­da­mos. – Wydaj roz­kaz. Wybij ich wszyst­kich, zanim to sza­leń­stwo się roz­prze­strzeni.

– Jeżeli wydam taki roz­kaz, zaleją nas.

Plej­star­chos zer­k­nął na Ariona, cudzo­ziemca, który patrzył na nich z otwar­tymi ustami. W tej samej chwili zie­mia zadrżała znowu, a drga­nia prędko przy­bie­rały na sile. Roz­rzu­cone kamie­nie i dachówki pod­ska­ki­wały i zde­rzały się. Wyglą­dało to tak, jakby z ziemi pod­nio­sły się roje much, a oni nic nie mogli na to pora­dzić.

– Nie sły­szysz odgło­sów walki? – krzyk­nął Archi­da­mos poprzez nara­sta­jący łoskot. – Już zabi­jają naszych ludzi! Cóż heloci wie­dzą o dys­cy­pli­nie, o posłu­szeń­stwie? Wydaj roz­kaz albo ja to zro­bię.

– Potra­fimy nad tym zapa­no­wać. Oni nie są wojow­ni­kami – rzu­cił gniew­nie Plej­star­chos.

– Nie muszą. Na każ­dego z naszych przy­pada ich sied­miu! Wydaj roz­kaz, Plej­star­cho­sie!

– Nie. Armia jest moja. Zapro­wadź kobiety i dzieci na akro­pol. To wyso­kie wzgó­rze. Będzie­cie tam bez­pieczni. Ja wypro­wa­dzę woj­sko, aby powścią­gnąć prze­moc. Nie będę miał lito­ści dla żad­nego heloty, który się­gnie po broń. Ale nie będę urzą­dzał rzezi. Będziemy ich potrze­bo­wać do odbu­dowy.

– Efo­ro­wie! Decy­zja! – pole­cił Archi­da­mos.

Na ulicy było ich tylko czte­rech, jeden został przy­sy­pany w pałacu. W zwy­kłym cza­sie nie można by zarzą­dzić waż­nego gło­so­wa­nia, a ci czte­rej mogli nawza­jem anu­lo­wać swoje głosy.

– Plej­star­chos dowo­dzi armią pod­czas kry­zysu – przy­po­mniał naj­star­szy.

Jeden z pozo­sta­łych spoj­rzał gniew­nie, lecz mimo to kiw­nął głową. Trzeci i czwarty też ski­nęli. Byli zwy­kłymi Spar­ta­nami wybra­nymi w celu kon­tro­lo­wa­nia wła­dzy kró­lew­skiej. Nie spu­ścili wzroku, gdy Archi­da­mos na nich patrzył.

– Bar­dzo dobrze – powie­dział. – Ale jeśli to się roz­prze­strzeni, będziesz miał krew Spar­tan na rękach. Jest nas… jakieś sto tysięcy? Pięć tysięcy spar­tia­tów, dru­gie tyle perioj­ków, a reszta to kobiety i dzieci. A w Spar­cie żyje pół miliona helo­tów, naszych nie­wol­ni­ków. Jeśli się zbun­tują, zosta­niemy zmie­ceni.

– A jed­nak taka jest moja decy­zja – stwier­dził Plej­star­chos zim­nym tonem. – Ratuj­cie, kogo zdo­ła­cie. Zabierz­cie ludzi na akro­pol i opa­trz­cie ran­nych. Ja zadbam o porzą­dek.

Wszy­scy usły­szeli nio­sący się uli­cami potężny ryk. Słońce skryło się za zachod­nimi górami i ostat­nie świa­tło pociem­niało. Archi­da­mos pokrę­cił głową.

– Jeśli zdo­ła­cie – skwi­to­wał ponuro.

CZĘŚĆ PIERWSZA

Oko­licz­no­ści rzą­dzą ludźmi; ludzie nie rzą­dzą oko­licz­no­ściami.

HERO­DOT

1

Gdy Pery­kles wstał, żeby prze­mó­wić, miał w ręku życie czło­wieka. Wygna­nie, ruina albo śmierć. Wszyst­kie trzy opcje odzwier­cie­dlały się w spoj­rze­niu Kimona oraz w napię­tych mię­śniach jego szczęk.

Stali przed sądem czte­ry­stu Ateń­czy­ków na Pnyk­sie, a powiew bryzy roz­wie­wał ich włosy i poru­szał fał­dami ubrań. Kimon wytrzy­mał trzy dni zeznań świad­ków i zarzu­tów wysu­wa­nych przez dwóch oskar­ży­cieli sta­ran­nie wybra­nych przez Efial­tesa, ateń­skiego stra­tega, a zara­zem wroga Kimona. Sam Efial­tes przy­glą­dał się wszyst­kiemu ze wzgó­rza, zwró­cony ple­cami do leżą­cej poni­żej Agory.

Kimon bro­nił się cał­kiem dobrze. Z facho­wym spo­ko­jem wyja­śniał każdą swoją decy­zję. Przy­siągł na bogów, że na per­skim brzegu nie przy­jął żad­nej łapówki w celu uwol­nie­nia mace­doń­skiego króla, a jedy­nie oka­zał mu miło­sier­dzie, co było jego pra­wem jako zwy­cięzcy. Oczy­wi­ście ci, któ­rzy sami by tak nie postą­pili, wąt­pili w jego słowa. Wielu spo­śród obec­nych znało tylko pogardę i chci­wość. Nie potra­fili uwie­rzyć w ist­nie­nie innych zasad niż ich wła­sne.

Pery­kles przy­ci­snął pięść do ust. Przy­łą­czył się do oskar­ży­cieli, potem jed­nak, nie­mal do końca, nie zabie­rał głosu. Czuł na sobie spoj­rze­nia wszyst­kich zgro­ma­dzo­nych, pełne podej­rzeń albo domy­słów. Nie­któ­rzy wie­dzieli, że Kimon jest jego przy­ja­cie­lem. Przed słusz­nym oskar­że­niem o prze­stęp­stwo nie było jed­nak ochrony. Każdy Ateń­czyk potę­piłby zdradę lub bez­boż­ność. W takich przy­pad­kach nawet wła­sna rodzina uwa­ża­łaby za swój obo­wią­zek dopil­no­wać, by został wygnany lub zabity. W rezul­ta­cie nikt naprawdę nie wie­dział, co zrobi Pery­kles. Odchrząk­nął, zanim się ode­zwał.

– Wysłu­cha­łem wszyst­kiego, co tu powie­dziano – zaczął. – Usły­sza­łem dość. Od początku tego pro­cesu, wie­czo­rami, pod­cho­dziło do mnie wielu tych, któ­rzy znają Kimona od mło­do­ści. Gdzie­kol­wiek znajdę się w mie­ście, zatrzy­mują mnie ci, któ­rzy pra­gną mi przy­po­mnieć, jak Kimon dowo­dził okrę­tami pod Sala­miną albo jak zaniósł wojnę Per­som, roz­bi­ja­jąc ich wielką armię i flotę nad Eury­me­do­nem. Jak przy­wiózł do Aten kości Teze­usza, ateń­skiego króla, który zabił Mino­taura. Wszystko to jest powszech­nie znane.

Sto­jący z boku stra­teg Efial­tes słu­chał z kwa­śną miną, jak wyli­cza się zasługi Kimona. Nic dziw­nego, pomy­ślał Pery­kles, bio­rąc pod uwagę, jak nie­wiele ma wła­snych doko­nań.

Pery­kles spoj­rzał w górę, gdy wzmógł się podmuch wia­tru. Bryza zmie­niała kie­ru­nek i wiała teraz z pół­nocy. Nio­sła korzenny zapach i pył, który mógł wyczuć na języku.

– My jed­nak przy­zwy­cza­ili­śmy ludzi do naj­wyż­szych war­to­ści. Każdy męż­czy­zna może być u nas sędzią i sądzić innego, nie­ważne, cie­ślę czy stra­tega. Prawo do pro­cesu i sądu jest biją­cym ser­cem tego mia­sta, jego ucie­le­śnioną wol­no­ścią. Nie jeste­śmy tyra­nami, aby osą­dzać czło­wieka jedy­nie wedle kodeksu praw albo na pod­sta­wie słów jego wro­gów. Nie. My się zbie­ramy, wysłu­chu­jemy, decy­du­jemy.

Rozej­rzał się wokół po suro­wych twa­rzach zebra­nych. Męż­czyźni na tym wzgó­rzu poważ­nie trak­to­wali swoją powin­ność. Los Kimona zale­żał od ich osądu, on zaś nie wie­dział jesz­cze, czy zdoła na nich wpły­nąć.

– Powia­dam więc tym, któ­rzy twier­dzą, że Kimon stoi za wysoko, aby być sądzony. Jego ojciec wyma­sze­ro­wał stąd razem z moim, by sto­czyć i wygrać bitwę pod Mara­to­nem, ale cóż z tego? Mój ojciec prze­ma­wiał prze­ciwko niemu pod­czas jego pro­cesu, pomimo ich przy­jaźni. Mil­tia­des na koniec posu­nął się za daleko. Był sądzony w tym samym miej­scu, tutaj, na Pnyk­sie, i został uznany za win­nego. Zmarł w wię­zie­niu.

W tym momen­cie spoj­rze­nie Kimona stało się zimne jak lód. Pery­kles prze­łknął ślinę, poczuw­szy nagle ucisk w gar­dle.

– Może­cie powie­dzieć, że Mil­tia­des zasłu­gi­wał na lep­szy los. – Tu mach­nął ręką, jakby szu­kał wła­ści­wych słów. – Może­cie też powie­dzieć, że archont Kimon przez lata kar­mił bie­da­ków w Ate­nach! Tutaj nie ma to zna­cze­nia. Może też pro­sił przy­ja­ciół o prze­ka­zy­wa­nie cie­płej odzieży tym, któ­rzy mar­zli w zimo­wych mie­sią­cach. Wyrzuć­cie to wszystko z głowy. Tutaj prze­szłość się nie liczy. W tym sądzie, tego dnia, liczą się tylko wnie­sione oskar­że­nia. – Pery­kles pod­niósł palec. – Czy Kimon, jako zwy­cięzca w bitwie nad Eury­me­do­nem, miał prawo uwol­nić mace­doń­skiego króla, sojusz­nika Per­sji? Nie miał wów­czas czasu i spo­koju, by móc roz­wa­żyć ten pro­blem, na polu bitwy, gdzie w powie­trzu wisiał jesz­cze zapach krwi i dymu. Nie jego rolą było nawią­zy­wa­nie nowych soju­szy i zmie­nia­nie wro­gów w przy­ja­ciół poprzez akty miło­sier­dzia! To nale­żało do rady Aten, do samego ludu. – Prze­rwał na chwilę, widząc, że poru­szyli się z zaże­no­wa­niem. – Dru­gie oskar­że­nie. Czy Kimon miał rację, nie kon­ty­nu­ując kam­pa­nii w głąb Per­sji, nie ści­ga­jąc i nie dobi­ja­jąc resz­tek ucie­ka­ją­cej per­skiej armii? Ośmie­lam się stwier­dzić, że jego decy­zja wielu oca­liła życie. Żyją teraz w Ate­nach ci, któ­rzy z pew­no­ścią zgi­nę­liby pod­czas pościgu w nie­zna­nym tere­nie. I cóż z tego? Na woj­nie ludzie umie­rają! Sły­sza­łem głosy, że to Kimon był dowódcą, że decy­zje nale­żały wyłącz­nie do niego, ale teraz to my je osą­dzamy. Z dala od tam­tej nad­rzecz­nej rów­niny, nie czu­jąc bólu i wyczer­pa­nia, jak wów­czas. Może powi­nien pod­jąć to ryzyko. No cóż, teraz to wy o tym zde­cy­du­je­cie, nikt inny. Nie Kimon, nie stra­teg Efial­tes i nie ja doko­namy osądu. Jeśli uzna­cie Kimona za win­nego, będzie to zna­czyło, że nie jeste­ście zado­wo­leni z jego służby dla Aten. To wasze prawo jako wol­nych ludzi. Jako oskar­ży­ciele zażą­damy wów­czas kary śmierci albo wygna­nia za jego błędy, jeśli się ich dopa­trzymy.

Wszyst­kie oczy skie­ro­wane były na niego, jakby doko­nał samo­pod­pa­le­nia, a oni patrzyli, jak pło­nie. Pery­kles chciał się uśmiech­nąć, lecz od ojca nauczył się suro­wo­ści, skło­nił więc tylko głowę i wysta­wił trzeci palec, kry­jąc w dłoni tylko naj­mniej­szy oraz kciuk.

– I teraz ostat­nie. Oskar­że­nie, że Kimon zabrał z Cypru i z obozu nad Eury­me­do­nem więk­szą część per­skiego złota jak swoją wła­sność. Nie­ważne, ilu jego ludzi powró­ciło do domu z nabi­tymi sakiew­kami i nowymi płasz­czami! Archonta obo­wią­zują wyż­sze pryn­cy­pia. Słu­cha­łem tych, któ­rzy twier­dzili, że Kimon nie nosi na sobie złota i żyje jak Spar­ta­nin. Wysłu­cha­łem też innych, któ­rzy uwa­żali, że zli­kwi­do­wał zagro­że­nie ze strony Per­sów, które skoń­czy­łoby się trze­cim splą­dro­wa­niem i poża­rem Aten. Wiemy, że Kimon prze­ka­zał do miej­skiego skarbca ogromne sumy, ale któż zdoła stwier­dzić, ile zacho­wał? Jego ludzie przy­wieźli do mia­sta kol­czyki i złoto, wyda­wali pie­nią­dze jak sami Per­so­wie. Och, Kimon może żyje jak pro­sty czło­wiek, lecz ma na wła­sność zie­mie i dzier­żawi gospo­dar­stwa. Jego rodzina zapła­ciła grzywnę, która pomo­gła zbu­do­wać flotę! To ozna­cza, że byli wów­czas bogaci. Złoto nie może zostać sko­rum­po­wane, ale ludzie mogą. Powiem, że złoto pra­gnie złota i zawsze tak było.

Tu prze­rwał, oba­wia­jąc się, że zbyt dobrze uza­sad­nił swoje słowa. Zro­bił wszystko, co się dało, i spe­cjal­nie wybrał na prze­mó­wie­nie ostat­nie chwile przed gło­so­wa­niem. Woda odmie­rzała czas jego prze­mowy, prze­le­wa­jąc się z jed­nego naczy­nia do dru­giego. Jej stru­myk zaczął słab­nąć. Jakże ten czas upły­nął? Czy powie­dział wszystko, co chciał? Trudno było unik­nąć sko­ja­rzeń ze sztu­kami, które znał. To rów­nież było przed­sta­wie­nie, choć jego stawka była nie­po­rów­na­nie wyż­sza. Szu­kał słów na koniec, które by pamię­tali, gło­su­jąc za życiem lub śmier­cią jego przy­ja­ciela.

– Oskar­że­nie opiera się na tych trzech fila­rach. Jeśli choć jeden okaże się zbyt słaby, wszystko runie. Nie musi­cie wysu­wać prze­ciwko nim argu­mentu Sala­miny, Eury­me­donu i Teze­usza, lecz decy­duj­cie na wła­sny rachu­nek, gdzie leży wina lub nie­win­ność.

Woda już ledwo kapała i Pery­kles schy­lił głowę. Epi­sta­tes skie­ro­wał gło­su­ją­cych na debatę. Czło­wiek ów, wybrany tylko na ten jeden dzień, był zachwy­cony, mogąc nad­zo­ro­wać tak poważny pro­ces. Pery­kles prze­łknął ner­wowo, gdy sędzio­wie ode­szli na bok, by prze­dys­ku­to­wać wyrok. Nie miało to trwać bar­dzo długo. Po kilku chwi­lach mieli pod­nieść ręce i obwie­ścić, czy Kimon odej­dzie wolny czy też nie.

Nie patrzył w jego stronę. Pery­kles wie­dział dobrze, że od chwili, gdy wystą­pił jako oskar­ży­ciel, wkro­czył na bar­dzo nie­bez­pieczną ścieżkę. Gdyby Kimon dostrzegł w nim wroga, ich przy­jaźń byłaby skoń­czona. Nie sądził jed­nak, żeby przy­ja­ciel zaak­cep­to­wał też jakiś wybieg na swoją rzecz. W jakimś sen­sie był bar­dziej Spar­ta­ni­nem niż Ateń­czy­kiem, z tym samym nie­ugię­tym poczu­ciem honoru.

Pery­kles zro­zu­miał już na początku, że Efial­tes chce znisz­czyć Kimona i że jego przy­ja­ciel potrze­buje pomocy. Nie był pewien, czy to zwy­kła nie­chęć do ary­sto­kra­cji, czy jakieś nie­miłe słowo, któ­rym Kimon ura­ził dumę stra­tega. Nie miało już jed­nak wiel­kiego zna­cze­nia, czym kie­ro­wał się ten czło­wiek. Dość, że Kimon wycią­gnął nóż, pro­wo­ku­jąc pro­ces. Efial­tes nie mógł się po czymś takim wyco­fać. Pery­kles zaś z wła­snego wyboru poszedł tą cier­ni­stą drogą, by bez­piecz­nie wycią­gnąć Kimona z opre­sji.

Pod Sala­miną dowo­dził wielki Temi­sto­kles. Ura­to­wał mia­sto, pod­czas gdy per­ski król obser­wo­wał wszystko z brzegu, a mimo to stra­teg został wygnany. Ary­sty­des był czło­wie­kiem wiel­kiego honoru. On także został wygnany ze swego domu jak par­szywy pies wypę­dzony z bar­łogu.

Ateń­czycy byli podejrz­liwi wobec wszyst­kich swo­ich przy­wód­ców. Nie chcieli wię­cej pozwo­lić, by naro­dzili się tyrani. Taka była cicha obawa Pery­klesa. Pośród oskar­żeń zasiał też wiele wąt­pli­wo­ści. Przy­po­mniał im o służ­bie i hono­rze Kimona. Prawda jed­nak była taka, że mogli go ska­zać, aby przy­po­mnieć mu, w czy­ich rękach spo­czywa wła­dza, albo zwy­czaj­nie ot tak, dla sportu.

Przy­szli tutaj w popla­mio­nych gliną albo kozią krwią chi­to­nach. Wielu było robot­ni­kami, z odci­skami na dło­niach. Pery­kles myślał, że ich rozu­mie. Kochali wyż­szość Aten, pogar­dzali innymi mia­stami. Z dumą zgła­szali się na człon­ków rady, na wio­śla­rzy, sędziów i peł­nie­nie funk­cji epi­sta­tesa. To był jego lud. Ale cho­ciaż ich kochał, oba­wiał się też, do czego mogą być zdolni.

Oczy­wi­ście stra­teg Efial­tes nie ufał mu ani tro­chę. Nie był głup­cem. To dla­tego wysta­wił jesz­cze dwóch męż­czyzn, by wnie­śli sprawę prze­ciwko Kimo­nowi. Wycią­gali wszyst­kie wąt­pli­wo­ści, jakie zna­leźli, by rzu­cić cień na kam­pa­nię w Per­sji, a Pery­kles aż skrę­cał się ze zło­ści, sły­sząc, jak prze­czą praw­dzie. Z tru­dem zacho­wy­wał mil­cze­nie, ale nie powie­dział ani słowa. Jego imię zostało zapi­sane jako miano pierw­szego oskar­ży­ciela. Wie­dział, że w końcu przyj­dzie chwila, kiedy to on zabie­rze głos i zwróci się do sędziów. Widział dobrze każ­dego dnia, że wszy­scy mają tę świa­do­mość. Co rusz zer­kali w jego stronę, czy wsta­nie i ode­zwie się sło­wami wspar­cia albo potę­pie­nia. On zaś tylko krę­cił głową. Dzięki temu, kiedy innym zabra­kło już słów potę­pie­nia, jego głos zabrzmiał czy­sto, jako ostatni, który usły­szeli przed gło­so­wa­niem.

Pery­kles patrzył w zie­mię i cze­kał. Miał nadzieję, że zna swo­ich roda­ków dosta­tecz­nie dobrze. W dniach poprze­dza­ją­cych pro­ces bie­gał regu­lar­nie w gim­na­zjo­nie, recy­tu­jąc gło­śno swoją prze­mowę, aby dobrze się przy­go­to­wać. Nie potra­fił jed­nak orzec, czy to wystar­czy. Nie­któ­rzy sędzio­wie patrzyli na niego, ale nie było spo­sobu, by poznać, ilu ich udało się prze­ko­nać. Kilku na pewno było we flo­cie, a także na polu bitwy nad Eury­me­do­nem. Wie­dział tylko, że mogą podzi­wiać Kimona albo nim pogar­dzać. Ojciec Kimona został prze­cież ska­zany przez ludzi takich jak oni! Pery­kles mógł jedy­nie szep­tać modli­twę, by histo­ria się nie powtó­rzyła. Poczuł, że się poci, choć bryza przy­brała na sile. Dzień był gorący, ale to nie była przy­czyna. Może po pro­stu się bał.

Sędzio­wie wró­cili na swoje miej­sca i sta­nęli przed Kimo­nem. Wiatr poru­szał ich chi­to­nami i chla­mi­dami, któ­rych trze­po­ta­nie sły­chać było wyraź­nie w zapa­dłej ciszy.

– Sędzio­wie, czy jeste­ście gotowi prze­ka­zać nam swój osąd? – zapy­tał epi­sta­tes. Mówił zdu­szo­nym gło­sem.

Dzie­siątki ludzi ski­nęły w odpo­wie­dzi gło­wami, on zaś popa­trzył na boki. Cze­kali tam scy­tyj­scy straż­nicy, zatrud­nieni przez mia­sto dla utrzy­ma­nia porządku.

Epi­sta­tes wziął tabliczkę i czy­tał uważ­nie. Jako że wybrano go, by spra­wo­wał swój urząd przez dobę, od zachodu do zachodu słońca, musiał znać wła­ściwą for­mułę.

– Gło­so­wa­nie odbę­dzie się przez pod­nie­sie­nie rąk – prze­czy­tał gło­śno. – Ja zaś ogło­szę „winny” lub „nie­winny”. Skry­bo­wie zapi­szą wyniki. Jeśli będzie jesz­cze jakaś dys­puta, pozo­sta­nie­cie tu aż do wyło­nie­nia więk­szo­ści. – Prze­rwał i opu­ścił tabliczkę. – W spra­wie archonta Kimona z demu Lakia­dów i rodu Filaj­dów, syna Mil­tia­desa, czy uzna­je­cie go za win­nego?

Ręce się unio­sły. Pery­kles wstrzy­mał oddech i zaczął liczyć. Naj­wy­raź­niej róż­nica była nie­wielka. Efial­tes uśmie­chał się do jakie­goś męż­czy­zny ze swo­jej grupy, dru­giego zaś pokle­py­wał po ramie­niu w geście gra­tu­la­cji. Pery­kles pokrę­cił głową. Wie­dział co nieco o teatrze. Był to tylko pokaz dla ludu, ale w rezul­ta­cie kilku męż­czyzn pod­nio­sło ręce. Pery­kles zauwa­żył też, że w reak­cji na to wielu je opu­ściło, zanim ich poli­czono. Ska­za­nie wiel­kiego ateń­skiego wodza na bani­cję albo śmierć nie było bła­hostką.

Kiedy skry­bo­wie zapi­sali wynik, sędzia pokoju przy­jął ich tabliczki. Nabrał w płuca powie­trza i zarzą­dził ponowne gło­so­wa­nie, pyta­jąc tym razem o uzna­nie nie­win­no­ści. I znów wiele rąk się pod­nio­sło. Pery­kles sły­szał pomruk tłumu, gdy ci, któ­rzy się zga­dzali lub nie zga­dzali, ryk­nęli w odpo­wie­dzi. Nie­wielu zdo­łało prze­ko­nać sąsia­dów, uświa­do­mił sobie. Sędzio­wie byli tylko ludźmi. Zagryzł wargi, gdy skry­bo­wie spraw­dzali wyniki obu gło­so­wań. Nie dali niczego po sobie poznać, trak­tu­jąc całą tę pro­ce­durę jak święty rytuał. W grun­cie rze­czy taka była – poświę­cona Ate­nie i obser­wo­wana przez bogi­nię z jej świą­tyni na Akro­polu. Pery­kles wzniósł oczy na sto­jące na wzgó­rzu ruiny. Per­so­wie spa­lili i zbu­rzyli, co tylko zdo­łali. Ateń­czycy roz­po­częli odbu­dowę, ale…

– Wer­dykt jest jasny – orzekł epi­sta­tes z widoczną ulgą. Skra­jem rękawa otarł pot z czoła. – Archon­cie Kimo­nie, kie­ru­jąc się wyro­kiem ekle­zji, sędzio­wie uznali, że jesteś nie­winny zarzu­ca­nych ci prze­stępstw. Odejdź w pokoju. Jesteś wolny.

Sędzio­wie wznie­śli wiwaty i choć wielu jęk­nęło z dez­apro­batą lub prze­kli­nało, to zado­wo­leni z wyroku mieli prze­wagę i obyło się bez prze­mocy. Efial­tes prędko opu­ścił Pnyks, wio­dąc swo­ich zwo­len­ni­ków za sobą.

Pery­kles poczuł ogar­nia­jącą go ulgę. Pro­wa­dził nie­bez­pieczną grę o naj­wyż­szą stawkę. Nie mógł powie­dzieć gło­śno, że miał nadzieję na wygraną Kimona. Nie w tym miej­scu. Coś takiego zosta­łoby uznane za dys­ho­nor i kto wie, może poskut­ko­wa­łoby jego wła­snym pro­ce­sem. Cała sprawa musiała pozo­stać jego pry­wat­nym zwy­cię­stwem.

Ruszył do stopni wio­dą­cych w dół, na Agorę. Poczuw­szy coś, zer­k­nął za sie­bie i napo­tkał zimny wzrok Kimona. Nie było w nim ani krzty wdzięcz­no­ści czy zro­zu­mie­nia. Pery­kles pochy­lił głowę, zro­zu­miaw­szy, że za udzie­loną przy­ja­cie­lowi pomoc musi zapła­cić cenę ich przy­jaźni. Odwró­cił się. Jeśli taki był koszt wol­no­ści Kimona, to był zado­wo­lony.

Posta­wiw­szy stopę na naj­wyż­szym stop­niu, Pery­kles poczuł, że zie­mia drży, a przez mia­sto prze­biega gło­śny łoskot. Z pełną zgrozy fascy­na­cją obser­wo­wał, jak coś prze­myka przez ulice i rynki poni­żej, wyrzu­ca­jąc na końcu pofał­do­wany bruk do wody. Ujrzał wzno­szący się pył i walące się dachy. Roz­le­gły się krzyki i sędzio­wie rzu­cili się w bok, ryzy­ku­jąc upa­dek ze zbo­cza. Poni­żej ulice wypeł­niły się ludźmi, któ­rzy wybie­gli zoba­czyć, co się dzieje.

Wstrząs minął. Był sil­niej­szy od tych, któ­rych Pery­kles kie­dy­kol­wiek doświad­czył. Pył zawisł nad roz­le­głą Agorą, on zaś pokrę­cił głową, zasta­na­wia­jąc się, czy może to bogo­wie wyra­zili swoje zado­wo­le­nie lub niezado­wo­le­nie z uwol­nie­nia Kimona. Na wszelki wypa­dek przy­siągł zło­żyć ofiarę w świą­tyni tego wie­czoru. Zaczął wolno scho­dzić, a zie­mia zadrżała ponow­nie, tym razem dwu­krot­nie. Zabrzmiało to jak echo i zasta­na­wiał się, gdzie ten wstrząs się zaczął i gdzie się skoń­czy.

* * *

Aspa­zja wyj­rzała na ulicę przez malo­wane żela­zne kraty, przy­ci­snąw­szy twarz tak, że mogła nie­mal wysu­nąć przez nie rękę. Sły­szała nawo­łu­jącą ją matkę, ale w wyglą­da­niu na zewnątrz nie kryło się żadne nie­bez­pie­czeń­stwo, a przy­naj­mniej nie było ono wiel­kie. W wieku sie­dem­na­stu lat wszyst­kie reguły i ogra­ni­cze­nia tego domu wyda­wały się jej już bez­sen­sowne i narzu­cone jedy­nie po to, by uprzy­krzać życie. Ogród był prze­piękny, z try­ska­jącą wodą i mnó­stwem kwia­tów, które prze­pa­jały powie­trze swoim zapa­chem. Ale na zewnątrz – na zewnątrz! – tęt­niło życiem mia­sto ze swoim zgieł­kiem, kurzem, a teraz z tym dziw­nym drże­niem, które strą­ciło na pod­łogę i roz­biło jedną z donic. Czarna zie­mia obsy­pała kamienne płyty ścieżki jej małego ogrodu. Pobru­dziła dło­nie, zgar­nia­jąc ją, a jej palce wyglą­dały teraz jak kobiet, które uży­wają henny do bar­wie­nia skóry lub far­bo­wa­nia wło­sów. Aspa­zja prych­nęła na tę myśl. Jej włosy były mocne i natu­ral­nie czarne, zwią­zane w węzeł. Jego cię­żar czuła zawsze, zwłasz­cza gdy inne matki przed­sta­wiały ją w jej czer­wo­nej sukni. Kolor ten miał repre­zen­to­wać krew dzie­wicy, jak szep­tały dziew­częta. Mówiono, że męż­czyźni cenią sobie takie rze­czy. Jed­nakże któ­raś z matek ofia­ro­wała ten jej pierw­szy, szybki ból jed­nemu ze słu­żą­cych, pozo­sta­wia­jąc Aspa­zji wybór męż­czy­zny. Aspa­zja wciąż nie była pewna, o co robiono aż tyle hałasu. Było to dość przy­jemne, ale on naj­wy­raź­niej był wów­czas znacz­nie bar­dziej pod­nie­cony i czer­wony na twa­rzy niż ona. Towa­rzy­szyło temu lek­kie drże­nie ciała, przy­po­mniała sobie, patrząc na ulicę. Podob­nie jak wstrzą­śnie­nie ziemi tego dnia, zapo­wia­dało coś więk­szego, może zwią­zanego z kimś innym…

– Tutaj jesteś, Aspa­zjo! Ach, spójrz na swoje ręce! Co takiego robi­łaś?

W domu heter nazy­wały star­sze kobiety „mat­kami”, choć żadna z nich nie była krewną miesz­ka­ją­cych w nim dziew­cząt. Aspa­zja lubiła tylko naj­młod­szą z trzech, tę, która uda­wała, że jest jej praw­dziwą matką, gdy dziew­czyna pra­gnęła pocie­sze­nia. Nie­stety kobieta, która teraz ją zna­la­zła, była jedną z dwóch pozo­sta­łych, nazy­wa­nych przez nią „wiedź­mami”. Aspa­zja wie­działa, że jej praw­dziwa matka ją sprze­dała. Nie lubiła o tym myśleć.

– Czu­łaś, jak zie­mia zadrżała? – kobieta pró­bo­wała odwró­cić jej uwagę. – Roz­biła się jedna z donic!

Wyj­rzała znowu przez kratę i dostrze­gła prze­cho­dzą­cego ulicą wyso­kiego, mło­dego męż­czy­znę. Serce zabiło jej w piersi. Widziała go już przed­tem, zawsze zdą­żał skądś do mia­sta. Wyglą­dał tak poważ­nie.

– Mogła­bym wyjść? – zapy­tała, nie odwra­ca­jąc się i mówiąc cokol­wiek, co pozwo­li­łoby jej zostać dłu­żej przy oknie i roz­ko­szo­wać się jego wido­kiem. Wie­działa, że nie­które dziew­częta marzą cza­sem o fawo­ry­tach. Ona chciała o nim marzyć, a raczej jakoś spra­wić, by ją dostrzegł.

Jej głos roz­legł się na ulicy. Matka, która stała obok, uszczyp­nęła ją w ramię. Aspa­zja zigno­ro­wała zarówno ból, jak i ostre słowa, które tamta rzu­ciła. Męż­czy­zna usły­szał! Widziała, że odwró­cił głowę. Cie­kawa była, co zoba­czył. Jej ogro­dowa suk­nia była czy­sta, ale zno­szona. Jej ciemne oczy wyda­wały się dużo więk­sze dzięki pod­ma­lo­wa­niu ich koh­lem. Włosy były zwią­zane w gruby węzeł, który koły­sał się przy każ­dym poru­sze­niu. Widziała, że ją dostrzegł i poczuł na sobie jej wzrok.

Chwilę przed­tem, nim ich oczy się spo­tkały, Aspa­zję odcią­gnięto z krzy­kiem od kraty. Opie­rała się, ale matki były bar­dzo silne. Kobiety w tym domu zda­wały się mieć obse­sję na punk­cie jej posłu­szeń­stwa, jakby ta skra­dziona godzina w ogro­dzie miała ozna­czać koniec świata.

Aspa­zja zaklęła pod nosem, gdy została wypchnięta ze świa­tła w chłodny cień. Dom nie był duży. Zazwy­czaj dzie­liła swój pokoik z inną dziew­czyną. W tym mie­siącu była jed­nak sama. Mówiono, że Marete została ako­litką Ateny, lecz Aspa­zja była podejrz­liwa, choć sły­szała to wie­lo­krot­nie. Męż­czyźni, któ­rzy przy­cho­dzili i kupo­wali hetery, nie wyglą­dali na kapła­nów.

– Doprawdy, Aspa­zjo! – skar­ciła ją matka. – Wiem, że mnie sły­sza­łaś! Myślę, że tego wie­czoru powin­naś obejść się bez kola­cji. Dys­cy­plina jest pod­sta­wo­wym wymo­giem! Jak mamy zna­leźć ci miej­sce w dobrej świą­tyni albo w rodzi­nie eupa­try­dów, skoro jesteś tak samo­wolna? Będą mnie pytać o twój cha­rak­ter, a mnie nie wolno kła­mać. Rozu­miesz? Jeśli zapy­tają: „Czy ta dziew­czyna jest posłuszna i ule­gła?”, będę mogła tylko mil­czeć. Oni zaś dosko­nale wie­dzą, co to ozna­cza.

Zna­la­zł­szy się w swo­jej izdebce, Aspa­zja spoj­rzała pro­sto w twarz oskar­ży­cielce. Ta zmie­rzyła ją wzro­kiem.

– Jesteś piękna, moja droga. Twoja skóra, twoje kształty… masz mocne zęby, jasny wzrok. A te włosy! Cza­sem wydaje mi się, że żyją wła­snym życiem. Już w zeszłym roku powin­ni­śmy byli ci zna­leźć dobre miej­sce. Jesteś w tym domu naj­star­sza, pamię­taj o tym! Jutro przy­bę­dzie nowa dziew­czyna, która zastąpi małą Marete. To dopiero była córka! Marete, młod­sza od cie­bie, będzie repre­zen­to­wać nas w jed­nej z naj­bo­gat­szych świą­tyń Tesa­lii.

– A co będzie tam robić? – rzu­ciła Aspa­zja.

Kobieta zablo­ko­wała drzwi i dziew­czyna zna­la­zła się w pułapce wła­snego poko­iku, pozba­wiona cie­pła i przy­ja­znego cie­nia ogrodu. Ten nie­wielki skra­wek zie­leni był w domu heter miej­scem naj­bliż­szym wol­no­ści. Czuła, że może tam ode­tchnąć.

– Będzie się modlić, oczy­wi­ście, i grać na lirze. Mają tam nie­wol­nice do sprzą­ta­nia i goto­wa­nia, wyobra­żam więc sobie, że nauczą Marete sekret­nych rytu­ałów świą­tyni i pew­nego dnia będzie mogła zostać kapłanką.

– A nie zwy­kłą dziwką? – zapy­tała Aspa­zja.

Wzrok matki stward­niał nagle, oczy spoj­rzały ostro.

– Hetera nie jest kurwą, Aspa­zjo, o nie – powie­działa. Ton jej głosu stał się nagle zwod­ni­czo miły, jakby zmie­niony pod wiel­kim ciśnie­niem. – Bie­rzemy dziew­częta, któ­rych rodzice nie są w sta­nie wykar­mić, więc je sprze­dają, aby ich mężo­wie i bra­cia mogli prze­żyć. Nie­które odpa­dają. Te naj­głup­sze albo te, które nie potra­fią nauczyć się posłu­szeń­stwa! Pozo­stałe szko­limy w muzyce, tańcu i kon­wer­sa­cji. Wycho­wu­jemy mądre panny na żony i towa­rzyszki życia wiel­kich ludzi.

– A ci ludzie płacą wam hoj­nie. Kupują całą kobietę czy tylko to? – Aspa­zja dotknęła swego kro­cza w wul­gar­nym geście.

Nie­na­wi­dziła pułapki, w któ­rej tkwiła, a ta roz­mowa dopro­wa­dzała ją do łez. Pra­gnęła, by matka już sobie poszła, ale ta skrzy­żo­wała ramiona na piersi, blada ze zło­ści.

– Kupują usługę, Aspa­zjo. Kupują twoją poradę, twoje umie­jęt­no­ści, uwagę i zain­te­re­so­wa­nie. Na bogów, jakże oni potrze­bują two­jego zain­te­re­so­wa­nia! Nauczy­li­śmy was pisać i czy­tać. Żadna zwy­kła dziwka nie potrze­buje takich rze­czy! Doprawdy, gdy­byś wie­działa nieco wię­cej o świe­cie, zro­zu­mia­ła­byś, jak rzad­kie to umie­jęt­no­ści. Naprawdę wie­rzysz, że ten dom to bur­del? Sądzi­łam, że jesteś jedną z naj­by­strzej­szych dziew­cząt. Wygląda na to, że się myli­łam! – Zauwa­żyła łzy w oczach dziew­czyny i jej rysy zła­god­niały. – Aspa­zjo, źle mnie zro­zu­mia­łaś. Temu domowi płaci się, to prawda, za wyży­wie­nie i odzia­nie tych, które tu miesz­kają. Chyba nie sądzisz, że wystar­czają na to wazy, które sprze­da­jemy? – Kobieta wes­tchnęła i pokrę­ciła głową pod oskar­ży­ciel­skim spoj­rze­niem pod­opiecz­nej. – Nasze dziew­częta zapewne idą do łóżka z męż­czy­znami, któ­rych dla nich znaj­du­jemy. I ow­szem, nie­wy­klu­czone, że sprze­dają im tę część, za którą się zła­pa­łaś, jeśli wszystko inne się nie spraw­dza. I cóż z tego? Świat to wyma­ga­jące miej­sce, Aspa­zjo. Nikt nam nie pomaga, kiedy jeste­śmy głodne. Robimy to, co konieczne, aby prze­żyć. W tym domu pró­bu­jemy połą­czyć inte­li­gentne dziew­częta z życiem, na jakie zasłu­gują. Odwie­dza­łam domy, gdzie mężo­wie sza­leli na punk­cie kobiet, które dla nich zna­la­złam, gdzie dzieci bawiły się rado­śnie, kochane i szczę­śliwe.

– Wszystko, co mówisz, to kłam­stwa! – krzyk­nęła Aspa­zja. – Opo­wia­dasz takie histo­rie, żeby nas uspo­koić, a kiedy nas sprze­dasz, to już się tu wię­cej nie poja­wiamy. Dla­czego ni­gdy nie widzia­łam żad­nej z tych, które opu­ściły ten dom? Mogłyby prze­cież same nam opo­wie­dzieć o wspa­nia­łym życiu, które pro­wa­dzą, o opie­kuń­czych i kocha­ją­cych mężach i tłu­ściut­kich dzie­ciacz­kach! – Z jej oczu popły­nęły łzy, a głos zabrzmiał chra­pli­wie.

Matka skie­ro­wała się ku drzwiom.

– Może wsty­dzą się, Aspa­zjo, miej­sca, w któ­rym je wycho­wano. Albo nie chcą, by im przy­po­mi­nano, kim były. Więk­szość ma nowych przy­ja­ciół. Kto wie? Kobiety róż­nią się mię­dzy sobą. Żadna odpo­wiedź nie będzie paso­wać do wszyst­kich. Ale jest taka rzecz, Aspa­zjo, która je łączy.

Aspa­zja patrzyła w mil­cze­niu, pra­gnąc tylko wyjść. Kobieta ski­nęła głową.

– Chcą wieść lep­sze życie niż ich matki. Pamię­tam, kiedy uro­dzili się moi syno­wie. – Uśmiech­nęła się, ale w tym uśmie­chu prze­mknął cień żalu. – No cóż, teraz wiem już tro­chę wię­cej. Mój naj­star­szy zgi­nął w wypadku, drugi na woj­nie. Mój kocha­jący mąż? Któ­re­goś dnia zła­pał się kur­czowo za pierś i po pro­stu… odszedł. Możesz to sobie wyobra­zić? Sprze­da­łam jego sklep. Robił buty, ale ja nie mia­łam jego zdol­no­ści. Bez tego całe tamto miej­sce było tylko skła­dem narzę­dzi i skór. Wró­ci­łam więc do tego domu, Aspa­zjo. I powi­tano mnie tutaj ser­decz­nie. Nawet jeśli go nie­na­wi­dzisz, to wciąż jest twój dom.

– Po pro­stu chcę wyjść – powie­działa zbo­la­łym tonem dziew­czyna.

– Och, znaj­dziemy ci męża, nie­wąt­pli­wie. Chyba że skoń­czysz, krę­cąc się tutaj w kółko i poucza­jąc nas, aż w końcu cię zabiję. – Zacze­kała, aż Aspa­zja się uśmiech­nie, po czym odsu­nęła się od drzwi. – No chodź. Dziś na obiad jest goto­wana ryba z cytryną.

– Chyba powie­dzia­łaś…

– Mówię wiele rze­czy. Spry­skaj twarz wodą, zanim zej­dziesz na dół. Nie chcę, żeby tamte widziały, że pła­ka­łaś. No i umyj ręce, Aspa­zjo! Pod two­imi paznok­ciami można sadzić warzywa.

Star­sza kobieta zamknęła deli­kat­nie drzwi i zeszła po scho­dach. Kolejny kry­zys został zaże­gnany. Dobrze pamię­tała dra­maty, jakie sama prze­ży­wała kie­dyś w tym domu i w tym samym poko­iku, choć Aspa­zja o tym nie wie­działa. Życie jest cięż­kie. Nie kła­mała. Dziew­częta hetery były bar­dziej wolne i lepiej wykształ­cone niż więk­szość kobiet w tym mie­ście. Nawet jeśli ceną za to było wpusz­cze­nie za płot kilku zgłod­nia­łych psów, to nie była ona wygó­ro­wana.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: Empire

Copy­ri­ght © 2023 by Conn Iggul­den

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2023

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Agnieszka Horzow­ska

Opra­co­wa­nie gra­ficzne serii i pro­jekt okładki: Urszula Gireń

Foto­gra­fia na okładce

© Ste­phen Mul­ca­hey / Tre­vil­lion Ima­ges

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Impe­rium, wyd. I, Poznań 2024)

ISBN 978-83-8338-853-3

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61-867-47-08, 61-867-81-40

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer