Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
29 osób interesuje się tą książką
„Zdobywca” to znakomity 5-tomowy cykl historyczny opowiadający historię powstawania jednego z największych imperiów w historii – imperium mongolskiego stworzonego przez Czyngis-chana i jego potomków.
Autorem cyklu jest Conn Iggulden, obok Bernarda Cornwella aktualnie najlepszy autor powieści historycznych. Jego poprzednia seria książek o życiu Juliusza Cezara trafiła na listy bestsellerów, jednak światową sławę zapewnił mu szczególnie cykl „Zdobywca”, który został przetłumaczony na ponad 20 języków.
Pierwszy tom cyklu „Zdobywca” – „Narodziny Imperium” to historia losów Czyngis-chana jeszcze jako Temudżyna na drodze do jednoczenia zwaśnionych plemion i tworzenia podwalin imperium.
Temudżyn, syn chana z plemienia Wilków, ma zaledwie jedenaście lat, gdy jego ojciec zostaje śmiertelnie raniony podczas tatarskiej zasadzki. Po śmierci Jesugeja plemię porzuca rodzinę chłopca na mongolskim stepie bez pożywienia i jurty, skazując ich na pewną śmierć.
Aby przeżyć, chłopak musi szybko dorosnąć, zmierzyć się z okrutną rzeczywistością i stawić czoła zarówno bezlitosnym wrogom, jak i okrutnej przyrodzie. Samotny człowiek lub rodzina mają nikłe szanse na przetrwanie bez wsparcia plemienia.
Temudżynowi udaje się jednak zgromadzić wokół siebie innych wyrzutków i stworzyć z nich klan. W chwilach rozpaczy, w głowie chłopca rodzi się wizja zjednoczenia wszystkich zwaśnionych plemion.
Wkrótce zapanuje nad nimi i przybierze imię chana morza traw – Czyngis-chana.
Iggulden jest klasą dla siebie w gatunku powieści historycznej o epickim rozmachu.
Daily Mirror
Epicka powieść historyczna w najlepszym wydaniu: ekscytująca, trzymająca w napięciu, barwnie napisana i dobrze osadzona w faktach.
Publishers Weekly
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 612
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Ta książka nie zostałaby napisana bez wsparcia mieszkańców Mongolii, którzy pozwolili mi ze sobą zamieszkać, gdy zima ustępowała wiośnie, i nauczyli mnie swojej historii przy solonej herbacie i wódce.
Szczególnie dziękuję Mary Clements za jej nieocenione uwagi na temat koni oraz Sheleagh Broughton, której wnikliwe badania w znacznym stopniu przyczyniły się do napisania tej książki.
Moim braciom
Johnowi, Davidowi i Halowi
Dobrze to nie jest, gdy rządzi zbyt wielu –niech jeden panuje, jeden król tylko.
Homer, Iliada (przekład Kazimiery Jeżewskiej)
Śnieg raził w oczy swą bielą. Oddział tatarskich najeźdźców znalazł się w potrzasku otaczających go mongolskich łuczników, którzy z niezwykłą precyzją posyłali w stronę wroga strzałę za strzałą. Zabijali w ponurym milczeniu – stojąc w strzemionach, kierując galopującymi końmi wyłącznie za pomocą kolan – jedynie tętent kopyt wtórował wrzaskom rannych i zawodzeniu wiatru. Tatarzy stanęli w obliczu nieuchronnej śmierci, nadlatującej z furkotem ze wszystkich stron zacieśniającego się kręgu Mongołów. Krew bryzgała z nozdrzy rażonych strzałami koni, które z charkotem padały na kolana.
Wszystko to obserwował z szarożółtego występu skalnego opatulony w futra Jesügej – niestrudzony, mimo piekielnego wiatru, który wściekle kąsał mu skórę w miejscach, gdzie starła się ochronna warstwa baraniego tłuszczu. Przez lata wojennej tułaczki przyzwyczaił się do tego typu niewygód. Stały się one dlań chlebem powszednim, podobnie jak wojownicy, którymi dowodził, albo wrogowie, których zabijał.
Choć gardził Tatarami, musiał przyznać, że nie brakowało im odwagi. Ich oddział właśnie gromadził się wokół młodego wojownika w kolczudze, która najwyraźniej kłuła Jesügeja w oczy. Młodzian wyrzucał z siebie krótkie rozkazy, mające zapobiec rozsypce oddziału, jego okrzyki niosły się z wiatrem. Jesügej uznał, że to najlepszy moment na atak; wyczuwali to również jego towarzysze broni – harban złożony z dziewięciu najwaleczniejszych i najbardziej z całego plemienia oddanych wojowników. Każdy z nich miał na sobie cenną zbroję z utwardzonej skóry, ozdobioną motywem młodego skaczącego wilka.
– Gotowi? – spytał Jesügej, wyczuwając na sobie ich spojrzenia.
Jedna z klaczy zarżała, jakby w odpowiedzi na pytanie, co wywołało gromki śmiech Ełuka.
– Pozabijamy ich dla ciebie, malutka – odparł, gładząc klacz po uszach.
Jesügej uderzył piętami w boki konia, po czym wszyscy ruszyli kłusem w kierunku bitewnej wrzawy, oniemiali z podziwu na widok potęgi wiatru szalejącego po zaśnieżonej równinie – to Ojciec Niebo wyciągał swe ramiona ku mizernym w obliczu jego wielkości wojownikom, owijając każdego z nich białym, ciężkim od lodu szalem.
Po chwili, bez namysłu ani zmiany szyku, przeszli w galop – kilkadziesiąt lat w siodle nauczyło ich bezbłędnie oceniać odległości. Musieli jedynie wykalkulować, w jaki sposób najlepiej dopaść wroga i zadać mu śmiertelny cios.
Harban Jesügeja uderzył w sam środek ludzkiej kotłowaniny, szukając dowódcy Tatarów, który dopiero co zdołał podnieść się z ziemi. Gdyby pozwolili mu przeżyć, stałby się bohaterem i wzorem do naśladowania dla swych pobratymców. Ale nie dziś.
Twarz Jesügeja rozjaśnił uśmiech, gdy staranował pierwszego z wrogów, łamiąc mu kręgosłup w chwili, gdy ten miał się obrócić, aby spróbować stawić czoła kolejnej fali ataku. Trzymając wierzchowca jedną ręką za grzywę, Jesügej ciął mieczem wrogów, którzy padali wokół jak muchy. Tylko dwukrotnie powstrzymał się przed użyciem ostrza, obawiając się utraty klingi, którą odziedziczył po ojcu – w pierwszym przypadku stratował kilku Tatarów, a w drugim zdzielił jakiegoś bezimiennego wojownika rękojeścią. Niepowstrzymany, chan parł do przodu, osłaniany przez dziewięciu zaprzysiężonych mu od urodzenia kompanów. Nie musiał oglądać się za siebie, by wiedzieć, że są tuż za nim. Ich obecność zdradzało spojrzenie kapitana Tatarów, nerwowo błądzące z lewej na prawą stronę. Niewątpliwie ich złowieszcze, wykrzywione w szerokim uśmiechu twarze wróżyły dlań rychłą śmierć. Być może również w tej samej chwili dotarło do mężczyzny, że wszędzie wokół leżą przebite strzałami ciała jego towarzyszy. Ta bitwa była dla niego przegrana.
Raptem dowódca Tatarów stanął w strzemionach, wyciągając w kierunku Jesügeja czerwone ostrze. Jego oczy nie zdradzały strachu, malowały się w nich jedynie złość i rozgoryczenie – wszystkie wysiłki oddziału spełzły na niczym. Jesügej przyjął wyzwanie z zadowoleniem. Wiedział, że co prawda martwi niczego się już nie nauczą, ale za to wraz z nadejściem wiosny tatarskie plemiona znajdą poczerniałe kości ich pobratymców, a to oduczy ich napadać na jego stada.
Jesügej zaśmiał się w twarz przeciwnikowi, który odpowiedział mu nienawistnym spojrzeniem. Nie, ta lekcja niczego ich nie nauczy. Przecież zdechliby z głodu, gdyby żywili się wyłącznie matczynym mlekiem. Niech więc wrócą, a wtedy on zabije jeszcze więcej szubrawców. Ta myśl napawała go dziką radością.
Młody wiek Tatara skłonił chana do refleksji. Gdzieś za górami na wschodzie właśnie rodził mu się syn – ciekawe, czy i on kiedyś odważy się skrzyżować miecze z dużo starszym, posiwiałym wojownikiem.
– Jak ci na imię? – spytał Jesügej.
Wokół ustała bitewna wrzawa; teraz już tylko Mongołowie zabierali umarłym wszystko, co tylko mogło się przydać. I choć rozhukany wiatr nie ustawał na sile, pytanie dotarło do uszu adresata, który jeszcze raz posłał Jesügejowi nienawistne spojrzenie.
– A tobie, ośli fiucie?
Chan roześmiał się mimo bólu i zmęczenia, jakie zaczynał odczuwać. Nie spał już prawie od dwóch nocy, podążając wraz ze swoim harbanem za złodziejskim oddziałem Tatarów, mając za pożywienie jedynie skąpe racje twarogu. Uniósł miecz, gotowy zabić kolejnego wroga.
– To bez znaczenia, chłopcze. Chodź tu do mnie.
Tatar prawdopodobnie dostrzegł w oczach przeciwnika niczym niewzruszoną pewność siebie, ponieważ skinął głową na znak rezygnacji.
– Nazywają mnie Temudżyn-Üge – odparł. – Moja śmierć będzie pomszczona. Jestem synem potężnego rodu.
Popędził konia, ruszając na spotkanie losu. Miecz chana świsnął w powietrzu, błyskawicznie zadając śmiertelny cios. Ciało młodzieńca upadło u stóp chana, a tatarski koń pognał przez pobojowisko.
– Ścierwo! – stwierdził Jesügej. – Jego los podzieli każdy, kto kradnie moją trzodę.
Rozejrzał się po zebranych wokół wojownikach. Czterdziestu siedmiu mężów opuściło jurty w odpowiedzi na jego wezwanie. W starciu z wrogiem stracili czterech braci, lecz żaden z dwudziestu Tatarów nie powróci już do domu. Złodzieje bydła zapłacili wysoką cenę – wszystko przez tę zimę, która doprowadziła ludzi do ostateczności.
– Pospieszcie się. – Jesügej popędzał swoich ludzi przeszukujących ciała zabitych. – Za późno na powrót do domu. Rozbijemy obóz w górach.
Jedni pragnęli dobrze sprzedać cenny metalowy rynsztunek i łuki poległych Tatarów, inni zastąpić nimi własną uszkodzoną broń. Jednakże, oprócz kolczugi, nie było tam nic wartościowego, co potwierdzało przypuszczenia Jesügeja, że jego harban rozbił ni mniej, ni więcej jak tylko grupkę buńczucznych młodzików, którzy pragnęli wykazać się w drobnych potyczkach. Z pewnością nie planowali walki na śmierć i życie. Jesügej przytroczył do rogu siodła zakrwawioną kolczugę, którą rzucił mu jeden z wojowników. Była solidna i mogła ochronić go przynajmniej przed ciosem sztyletu. Zastanawiał się, kim był jej właściciel i skąd wziął tak cenny pancerz. Jego imię nic mu nie mówiło. Tak czy owak, to już nie miało znaczenia. Wzruszył ramionami. Najważniejsze, że będzie mógł zamienić zdobyczne konie na mocny trunek i futra. To był dobry dzień, nawet jeśli przemarzły mu kości.
* * *
Wściekły wiatr wciąż nie ustawał na sile, gdy harban Jesügeja dołączył do reszty plemienia nazajutrz rano. Zwiadowcy poruszali się lekko, bez zbędnego ekwipunku, wypatrując niespodziewanego ataku. Pozostali, opatuleni w grube futra i obładowani ciężkimi łupami, zamienili się w bezkształtne bryły brudnego śniegu i lodu.
Koczowisko leżało u podnóża skalnego urwiska, które zapewniało doskonałą ochronę przed wiatrem; same jurty zaś zlewały się ze śnieżnym tłem – trudno byłoby znaleźć lepsze miejsce na obóz. Choć na spowitym ciężkimi chmurami niebie ledwie błyskało światło pierwszego brzasku, powracających wojowników dostrzegły bystre oczy jednego z trzymających wartę chłopaków. Jesügej poczuł, jak serce mu rośnie na dźwięk tych szczenięcych głosów zawiadamiających osadę o jego przybyciu.
Kobiety i dzieci na pewno jeszcze spały, pomyślał. Jeśli kiedykolwiek zwlekały się z łóżek o tak wczesnej porze, to tylko po to, by napalić w żelaznym piecu. Rodziny wstawały dopiero godzinę lub dwie później, gdy z wielkich namiotów z wojłoku i wikliny opadł już lód.
Gdy zbliżyli się nieco do obozu, Jesügej usłyszał głośny krzyk dobywający się wraz z szarym dymem z jurty Höelün. Zaniepokojony poczuł, jak serce zabiło mu mocniej. Niedawno urodził mu się syn, ale wiedział, jak bardzo śmierć czyha na małe dzieci. Chan potrzebował tylu spadkobierców, ilu tylko mogły pomieścić jego namioty. Szeptem pomodlił się o kolejnego syna, brata jego pierworodnego.
Gdy z wnętrza jurty dosłyszał pisk swego jastrzębia, nie czekał ani chwili dłużej; zeskoczył z siodła i podążył w kierunku namiotu, ledwie zauważając opatulonego w futra pachołka, który odebrał lejce. Po chwili pchnął drewniane drzwi, przekroczył próg domu. Z jego zbroi natychmiast spłynął roztopiony śnieg i zamienił się w kałuże.
– Ha! No już! Wystarczy! – zaśmiał się w odpowiedzi na radosne powitanie pary psów, które skakały wokół swego pana, liżąc go, gdzie popadnie. Następny w kolejności przywitał się jastrząb, choć zdaniem Jesügeja jego pisk wyrażał raczej chęć wyruszenia na łowy. W kącie raczkował nagusieńki Bekter, pierworodny syn chana, bawiąc się twardymi jak kamień kawałkami sera. Nic z tego nie umknęło uwadze Jesügeja, mimo że przez cały czas nie odrywał oczu od Höelün leżącej na posłaniu z futer. Była rozpalona z powodu ciepła, jakie dobywało się z pieca, ale jej oczy błyszczały radosnym blaskiem w złocistym świetle lampy. Na jej tryskającej zdrowiem twarzy wystąpiły kropelki potu, a na czole, w miejscu, które otarła wierzchem dłoni, pojawił się ślad krwi. Znachorka trzymała w dłoniach płócienne zawiniątko, a uśmiech Höelün mówił sam za siebie – Jesügejowi właśnie urodził się drugi syn.
– Daj mi go – zażądał, postępując krok naprzód.
Znachorka cofnęła się, wykrzywiając pomarszczone usta na znak oburzenia.
– Zadusisz go w swoich wielkich dłoniach. Niech najpierw napije się mleka matki. Potrzymasz go później, jak już się wzmocni.
Jesügej nie mógł się powstrzymać; wyciągnął szyję, nachylając się nad obiema kobietami i zobaczył, jak znachorka kładzie maleńkiego chłopczyka i wyciera jego wątłe ciałko kawałkiem płótna. W tej samej chwili dziecko wybuchnęło głośnym płaczem.
– Poznaje ojca! – wykrzyknął Jesügej z dumą.
Znachorka parsknęła.
– Jest na to za mały – wymamrotała w odpowiedzi.
Jesügej nie zareagował na te słowa. Uśmiechnął się tylko do brzdąca o czerwonej twarzy. Nagle sposępniał i bez żadnego ostrzeżenia złapał starą kobietę za nadgarstek.
– Co on ma w ręce? – rzucił ściszonym głosem.
Znachorka miała właśnie powycierać dziecku paluszki, lecz pod naporem surowego spojrzenia chana delikatnie otworzyła zaciśniętą piąstkę niemowlęcia, odsłaniając ciemny, oleisty skrzep krwi wielkości oka. Höelün uniosła się, by zobaczyć, co takiego u jej nowo narodzonego syna wzbudziło uwagę Jesügeja. Na widok skrzepu zaszlochała.
– Ma krew w prawej dłoni – wyszeptała żałośnie. – Jego życie będzie naznaczone śmiercią, aż do końca jego dni.
Jesügej głośno wciągnął powietrze. Dlaczego to powiedziała? Nie można w ten sposób kusić losu. Milczał przez chwilę, rozmyślając. Starucha w dalszym ciągu nerwowo wycierała i owijała w płótna niemowlę, krwawy skrzep trząsł się jak galareta. Raptem chan ujął go w swoją dłoń.
– Höelün, on urodził się ze śmiercią w prawej dłoni, jak przystało na wielkiego wojownika. Jest synem chana, więc niechże śmierć będzie jego towarzyszką. – Przyglądał się niemowlęciu, które nareszcie znalazło się w objęciach swojej wyczerpanej matki, by posilić się mlekiem. Höelün skrzywiła się i zagryzła wargę.
Z wciąż zatroskaną twarzą Jesügej zwrócił się do znachorki:
– Rzuć kości, babo. Niech nam powiedzą, czy ta zakrzepła krew wróży Wilkom dobrze czy źle. – Sposępniał jeszcze bardziej. Nie musiał mówić, że od tego rzutu zależy życie jego syna. Był chanem i jego siła zawsze służyła jako przykład dla całego plemienia. Chciał wierzyć, że jego słowa złagodzą zazdrość Ojca Nieba, ale z drugiej strony obawiał się prawdziwości przepowiedni Höelün.
Znachorka spuściła wzrok; wiedziała, że w obrzęd narodzin wkradł się jakiś obcy i przerażający element. Sięgnęła do stojącego obok pieca tobołka, z którego wyjęła kilka drobnych kości owiec pomalowanych przez dzieci z plemienia na czerwono i zielono. Kości te wykorzystywano do tysięcy różnych gier, często określając je mianem konia, krowy, owcy lub jaka, w zależności od tego, w jaki sposób upadły. Starsi zaś wiedzieli, że można się z nich dowiedzieć znacznie więcej, pod warunkiem, że użyje się ich we właściwym miejscu i czasie. Znachorka zamachnęła się, gdy nagle Jesügej złapał ją za ramię. Wzdrygnęła się.
– Moja krew, ja to zrobię – rzekł, odbierając jej cztery kości. Kobieta nie opierała się, porażona lodowatym spojrzeniem chana. Ucichły nawet psy i jastrząb.
Jesügej wykonał rzut, starucha na moment zamarła w oczekiwaniu na zrządzenie losu.
– Ha! Cztery konie, to szczęśliwa wróżba. Mój syn będzie wielkim jeźdźcem i pogromcą wrogów.
Chan skinął głową. Pragnął pokazać syna wszystkim członkom plemienia i zrobiłby to, gdyby nie szalejąca nawałnica, która nieomal wdzierała się do ciepłej jurty. Mróz był wrogiem, lecz z drugiej strony hartował plemię, czyniąc je silnym. Zimą starcy i dzieci umierali szybko, ale jego syn będzie żył.
Jesügej przyglądał się, jak maleńkie niemowlę ssie matczyną pierś. Chłopiec odziedziczył po ojcu złote oczy, podobne do oczu wilka. Höelün spojrzała z ulgą na mężczyznę, na którego twarzy malowała się duma. Choć była przekonana, że krwawy skrzep to zły omen, kości nieco złagodziły jej obawy.
– Wybrałaś dla niego imię? – Znachorka zapytała Höelün.
Zamiast niej odpowiedział Jesügej:
– Mój syn ma na imię Temudżyn. Będzie twardy jak stal.
Na zewnątrz wciąż szalała nawałnica.
Była wiosna. Na otwartym stepie, w cieniu góry Deliün Bołdak dwunastoletni Temudżyn ścigał się z czterema braćmi. Najstarszy z nich, Bekter, galopował na siwej klaczy, skoncentrowany i z dużą wprawą. Temudżyn dotrzymywał mu kroku, czekając na odpowiednią chwilę, by go wyprzedzić. Trzeci z braci, Kasar, pokrzykiwał z tyłu, zbliżając się do dwóch prowadzących. Dziesięciolatek wyróżniał się niezwykle pogodnym charakterem, w przeciwieństwie do mrukowatego Bektera, przez co stał się pupilkiem całego plemienia. Gnał na kasztanowato-srokatym ogierze, który parskał i rżał, wywołując u młodszego z braci gromki śmiech. Następny w kolejności pędził ośmioletni, jakże różniący się od uwielbianego Kasara, Kacziun. Z całej piątki to on był najpoważniejszy i najbardziej skryty. Rzadko się odzywał i nigdy nie narzekał, bez względu na to, jak bardzo dokuczał mu Bekter. Znał się za to na koniach, jak mało kto, i potrafił popędzić swojego wierzchowca, gdy pozostałe traciły już siły. Temudżyn spojrzał za siebie przez ramię, doskonale zachowując przy tym równowagę, by ocenić pozycję Kacziuna; i chociaż ten był daleko w tyle, wszyscy wiedzieli, jak bardzo ośmiolatek nieraz potrafi zaskoczyć. Lepiej było mieć go na oku.
Raptem z oddali dotarło do nich żałosne wołanie najmniejszego i najmłodszego z braci, który błagał pozostałych, by na niego zaczekali. Ulubionymi zajęciami Temügego było zajadanie słodkości i próżnowanie, co odbijało się na jego umiejętnościach jeździeckich. Temudżyn roześmiał się na widok pucołowatego chłopczyka, który popędzał swojego wierzchowca, wymachując w górę i w dół rękami. Matka wielokrotnie ostrzegała pozostałych synów, by nie zabierali go na ich szaleńcze turnieje; w końcu Temüge dopiero co nauczył się siedzieć w siodle bez przywiązywania. Problem w tym, że malec zanosił się od płaczu za każdym razem, gdy pozostali nie chcieli go zabrać ze sobą; nie odstraszała go nawet oschłość Bektera, od którego jak do tej pory nie usłyszał bodaj jednego dobrego słowa.
Wysokie głosy przypominające ptasi szczebiot niosły się daleko pośród wiosennych traw, podczas gdy chłopcy gnali w pełnym skwarze przez step. Dumny z umiejętności swoich synów Jesügej mówił o nich „moje wróbelki.” Kiedyś Temudżyn powiedział Bekterowi, że jest za gruby jak na wróbelka, przez co musiał potem ukrywać się całą noc przed gniewem starszego brata.
Tego dnia jednak całe plemię tryskało optymizmem. Powodem radości było nadejście wiosennych deszczów, które ponownie napełniły wodą suche koryta rzek, użyźniając rozległe równiny. Kobyły znów dawały ciepłe mleko, z którego można było zrobić ser i jogurt. Na nagich wzgórzach pojawiły się pierwsze kępki zieleni, niosąc obietnicę ciepłych letnich dni. Był to rok igrzysk – okazja do pokojowej rywalizacji i handlu między plemionami przed nadejściem następnej zimy. Jesügej ogłosił, że w tym roku rodziny Wilków przemierzą tysiąc kilometrów w celu uzupełnienia stad bydła.
Chłopcy starali się zachowywać jak najlepiej, choćby tylko po to, by w nagrodę pozwolono im obejrzeć zmagania zapaśników i łuczników. A jednak to wyścigi najbardziej zaprzątały ich uwagę i pobudzały wyobraźnię. Każdy z braci z wyjątkiem Bektera starał się potajemnie uprosić matkę, by wstawiła się za nim u Jesügeja. Pragnęli wziąć udział w wielkim wyścigu konnym lub krótkich gonitwach, by w ten sposób zdobyć sławę i poważanie wśród pobratymców.
Wiadomo było, że chłopak, który powraca z wyścigów z tytułem „Osławionego jeźdźca” lub „Mistrza jazdy konnej” ma duże szanse zająć miejsce swego ojca, gdy ten na starość będzie mógł zajmować się już tylko doglądaniem bydła. Wszyscy bracia, może z wyjątkiem tłuściutkiego Temügego, żyli tą nadzieją. Temudżyna irytowało przekonanie Bektera, że to właśnie jemu należy się scheda po Jesügeju tylko dlatego, że był o rok czy dwa lata starszy. Relacje między tą dwójką pogorszyły się po zaręczynach Bektera i jego rocznym pobycie wśród plemienia jego narzeczonej. Temudżyn wciąż przewyższał wszystkich chłopaków wzrostem, ale ostatnimi czasy najstarszy z braci jakby nieco wydoroślał, a przy okazji stracił wszelkie poczucie humoru.
Początkowo Temudżyn podejrzewał, że to tylko poza, by pokazać innym, jak bardzo spoważniał. Nowy Bekter wydawał się nieustannie pogrążony w myślach, poza tym nigdy nie odzywał się bez zastanowienia, jakby ważył w głowie każde słowo, zanim je wypowiedział. Temudżyn wyśmiewał się z tej, jak sądził, udawanej powagi, lecz chcąc nie chcąc musiał nieco spuścić z tonu, gdy mimo upływu długich zimowych miesięcy zachowanie starszego brata nie ulegało zmianie. Co prawda nadal bawiło go pompatyczne zachowanie Bektera w różnych sytuacjach, ale ogólnie rzecz biorąc, potrafił uszanować jego zrównoważony charakter. Nie dotyczyło to jednak rzekomego prawa starszego brata do dziedziczenia namiotów i miecza ojca.
Temudżyn bacznie obserwował Bektera i jego klacz, uważając, by nie zwiększył się odstęp między nimi. Dzień był zbyt piękny, by martwić się odległą przyszłością. Temudżyn wolał raczej pomarzyć o tym, jak cała piątka – włączając Bektera – odbiera honory podczas zgromadzenia plemion; wyobraził sobie Jesügeja z dumą spoglądającego na swoje potomstwo i Höelün ściskającą każdego z braci, mówiącą przy tym: „mój mały wojowniku” albo „mój mały jeźdźcze”. Nawet sześcioletni Temüge miał prawo do wzięcia udziału w wyścigu, choć ryzyko upadku było ogromne. Po chwili z zamyślenia wyrwał go Bekter, który obejrzał się za siebie, by ocenić własne prowadzenie. Jednak mimo całego zapału i niewątpliwych umiejętności jeździeckich chłopców Jesügej jak do tej pory nie wyraził zgody na udział żadnego z nich w wiosennych igrzyskach.
* * *
Dla brzemiennej Höelün zbliżał się termin rozwiązania. Tym razem ciąża przebiegała ciężko, znacznie gorzej niż wszystkie wcześniejsze. Każdy dzień zaczynał się dla niej i kończył wymiotowaniem do wiadra, aż w końcu jej twarz pokryła się podskórnymi wybroczynami. Chłopcy starali się zachowywać jak najlepiej, by nie denerwować ojca, który już i tak zaniepokojony chodził w tę i z powrotem między jurtami. W końcu, zmęczony wyczekującymi spojrzeniami i nieznośną ciszą, kazał im rozruszać konie i przegnać zimę z ich kopyt. Po chwili niemal bez wysiłku uniósł w powietrze Temudżyna, któremu nagle rozwiązał się język, i wrzucił go na grzbiet ogiera z białą skarpetką. Po wylądowaniu w siodle Temudżyn natychmiast popędził konia do galopu. Białonogi był groźną, porywczą bestią, ale chan wiedział, że to ulubiony wierzchowiec syna.
Jesügej przyglądał się, jak pozostali wsiadają na wierzchowce; z pewnością rozpierała go duma, lecz z jego szerokiej, śniadej twarzy nie dało się niczego wyczytać. Chan nie okazywał emocji, podobnie jak wcześniej jego ojciec, szczególnie w stosunku do synów, których musiał wychować na twardych wojowników. Wzbudzanie lęku należało do ojcowskich obowiązków, choć zdarzały się chwile, gdy pragnął przytulić chłopców i radośnie podrzucić ich w powietrze. Na razie wyrażał swoje uczucia poprzez trafny wybór ulubionego konia dla każdego z synów, innym razem wystarczyło jedno spojrzenie lub błysk w oku, by chłopcy odgadli myśli ojca – nie inaczej bywało, gdy Jesügej był dzieckiem. Chan niezwykle cenił sobie te wspomnienia, po części dlatego, że było ich tak niewiele – wciąż pamiętał, jak ojciec wreszcie mruknął z aprobatą, gdy ocenił jego węzły i osznurowanie do przenoszenia ciężkiego ładunku. Może i było to niewiele, lecz wystarczyło, by Jesügej myślał o swoim staruszku za każdym razem, gdy zaciskał mocno sznur, przyciskając go kolanem do juków. Teraz stał, surowo przyglądając się synom galopującym w głąb zalanego słońcem stepu; jego twarz złagodniała dopiero wtedy, gdy oddalili się na tyle, by nie mogli go zobaczyć. Ojciec nauczył go, jak bardzo niezbędny do życia w trudnych warunkach jest hart ducha. Jesügej wiedział, że zanim osiągną wiek męski, czeka ich głód, pragnienie i walka. Wiedział również, że tylko jeden z nich może zostać chanem. Pozostali będą musieli zgiąć przed nim kolano albo opuścić plemię, by dalej wędrować z garstką kóz i owiec. Na tę myśl Jesügej pokręcił głową, nieustannie wpatrując się w tumany kurzu, jakie zostawiali za sobą galopujący chłopcy, którzy cieszyli się wiosną i zielonymi wzgórzami, bynajmniej nie myśląc o ponurej przyszłości.
* * *
Na rozświetlonej promieniami słońca twarzy Temudżyna malowała się pogoda ducha, jaką dawały mu rozpędzony pod nim koń i wiatr we włosach. Siwa klacz Bektera właśnie odzyskała równowagę po potknięciu o kamień. Za karę oberwała po głowie, w końcu przez tę nieuwagę zmniejszyło się ich prowadzenie. Temudżyn wykrzyknął na całe gardło, jakby miał zamiar wyprzedzić brata, ale jednak uznał, że nie jest to właściwy moment. Co prawda uwielbiał prowadzić, ale jeszcze bardziej go cieszyło, gdy mógł wywierać presję na poirytowanego Bektera.
Bekter, ze swoimi szerokimi, umięśnionymi barkami i niezwykłą wytrzymałością, był już pawie dojrzałym mężczyzną. Zdawało się, że zaręczyny i roczny pobyt u ludu Ołkunutów przydały mu życiowej mądrości, którą wykorzystywał przy każdej okazji. Irytowało to Temudżyna, było jak ostry cierń pod skórą, zwłaszcza gdy pozostali bracia męczyli Bektera pytaniami o plemię matki i jego zwyczaje. Oczywiście Temudżyna również interesowała ta kwestia, ale postanowił, że wszystkiego dowie się sam, jak tylko ojciec go tam zabierze.
Wedle zwyczaju młodego wojownika uznawano za mężczyznę dopiero po czasie spędzonym wśród członków plemienia swojej żony. Gdy zaś dziewczyna dostawała swój pierwszy okres, wysyłano ją w towarzystwie warty honorowej w drogę, u kresu której czekał mąż, by przeprowadzić ją przez próg przygotowanej dla nich jurty.
Tradycja Wilków nakazywała również, by młody mężczyzna wyzwał do walki ludzi chana – dopiero wtedy można było uznać go za pełnoprawnego wojownika. Temudżyn wspominał, z jakim podziwem przyglądał się starszemu bratu, gdy ten zakradł się pod ognisko rozpalone w pobliżu jurty Jesügeja, wokół którego zgromadziła się grupa wojowników. Na skinienie głowy Bektera wstało trzech mężczyzn; chcieli sprawdzić, czy młodzieniec aby nie stracił krzepy po pobycie u Ołkunutów. Temudżyn obserwował ich pod osłoną nocy, towarzyszyli mu w tym milczący Kasar i Kacziun. Bekter stanął do zapasów po kolei ze wszystkimi trzema mężczyznami, znosząc okrutne razy bez słowa skargi. Ostatni w kolejce był wielki, barczysty i potężnie umięśniony Ełuk, który rzucił Bekterem o ziemię tak mocno, że z ucha chłopaka puściła się krew. Po chwili, ku zdziwieniu Temudżyna, pomógł mu wstać na nogi i podał kubek gorącego kumysu. Bekter niemal zakrztusił się na śmierć gorzkim napojem zmieszanym z jego własną krwią, ale wojownicy zdawali się nie zwracać na to uwagi.
Temudżyn początkowo zacierał ręce na widok starszego brata pobitego niemal do nieprzytomności. Po chwili wszyscy razem zasiedli jednak do ogniska i nikt już się z niego nie naśmiewał. Dzięki swojej odwadze Bekter zyskał coś nieuchwytnego, lecz niezwykle ważnego; tyle że to coś stawało Temudżynowi ością w gardle.
Bracia gnali przed siebie po rozległych, ogrzanych wiosennym słońcem równinach. Wyznaczanie mety jak w gonitwie podczas wielkiego zgromadzenia plemion nie miało sensu; wierzchowce były jeszcze zbyt słabe po zimie i mogłyby nie wytrzymać morderczego tempa na długim dystansie. Należało z tym poczekać do lata, gdy konie napełnią wreszcie brzuchy zieloną trawą i nabiorą nieco tłuszczu. Ten wyścig był zwykłą ucieczką od codziennych obowiązków oraz kolejną okazją do sporów, na przykład o to, kto oszukiwał, a kto powinien był wygrać.
Najstarszy z braci galopował w pozycji niemal pionowej, co stwarzało dziwne wrażenie, jakby siedział nieruchomo w siodle. Było to złudzenie, o czym wiedział Temudżyn. Siwa klacz – silna i wypoczęta – bezbłędnie reagowała na subtelne sygnały wysyłane przez dłonie, które trzymały wodze. Bekter był nie lada rywalem. Z kolei Temudżyn i Kasar pędzili nachyleni maksymalnie do przodu, niemal przytuleni do końskich karków. Obaj uwielbiali taką jazdę – zdawało się, że w ten sposób wiatr chłoszcze ich twarze jakby nieco mocniej.
Temudżyn poczuł na plecach oddech zbliżającego się z prawej strony Kasara i nie dając za wygraną, jeszcze bardziej popędził Białonogiego. Konik prychnął, jakby na znak protestu, lecz ostatkiem sił przyspieszył biegu. Temudżyn dostrzegał Kasara kątem oka; rozważał nawet wykonanie gwałtownego skrętu w prawo, że niby przez przypadek. Młodszy brat najwyraźniej wyczuł jego zamiar i odsunął się nieco w bok, tyle że znalazł się przez to o całą długość konia w tyle, ku nieskrywanej radości Temudżyna. Chłopcy znali się na wskroś, co z pewnością nie ułatwiało uczciwej rywalizacji. Raptem Bekter spojrzał za siebie i na krótką chwilę jego wzrok spotkał się ze wzrokiem Temudżyna, który w odpowiedzi uniósł brwi i wyszczerzył zęby.
– Zaraz cię dogonię – wykrzyknął. – Nie uciekniesz mi!
Zdegustowany Bekter ponownie pokazał mu plecy. Rzadko uczestniczył w wyścigach, lecz jeśli już się decydował, to stawiał sobie za punkt honoru, by pokazać „dzieciom”, jak galopuje wojownik. Przegrana byłaby dla niego prawdziwą tragedią – i właśnie dlatego Temudżyn wychodził z siebie, by go pokonać.
Tymczasem Kasar znów przyspieszył, zbliżając się do pary prowadzących, i zanim Temudżyn zdołał zablokować młodszego brata, ten niemal się z nim zrównał. Chłopcy uśmiechnęli się do siebie na znak radości z pięknej pogody i szalonej prędkości. Po długiej, ponurej zimie nadeszły wreszcie ciepłe i słoneczne dni – to czas, gdy człowiek wie, że żyje – gdy można się najeść do syta tłustą baraniną, a w stadach przybywa więcej młodych owiec i kóz na ubój i handel, wieczory zaś spędza się na mocowaniu piór do strzał, splataniu końskich ogonów w warkocze, śpiewaniu pieśni albo słuchaniu starych opowieści z życia plemion. Jesügej dopilnuje, by żaden młody Tatar nie napadał na ich trzody oraz by całe plemię mogło swobodnie wędrować od rzeki do rzeki. Czekała ich praca, lecz długie letnie dni pozwalały na całe godziny zabawy w wolnym czasie – to luksus, na który nie mogli sobie pozwolić w zimie; po cóż bowiem wędrować po zmroku i narażać się na pogryzienie przez dzikiego psa? To właśnie przytrafiło się Temudżynowi, gdy był niewiele starszy od Kacziuna, a strach przed psami pozostał z nim po dziś dzień.
Kasar jako pierwszy zauważył, że Temüge spadł z konia. Dostrzegł go swoim bystrym wzrokiem, gdy obejrzał się za siebie, by sprawdzić, czy Kacziun aby nie planuje ucieczki, która pewnie przyniosłaby mu trofeum w postaci korony z trawy. Temüge leżał nieruchomo na ziemi, co skłoniło Kasara do natychmiastowego działania. Jeszcze tylko gwizdnął, by dać znać Bekterowi i Temudżynowi, że się wycofuje. W odpowiedzi obaj spojrzeli wstecz, gdzie ujrzeli w oddali nieruchomą postać. Początkowo wahali się, żaden z nich nie chciał oddać zwycięstwa rywalowi. Po chwili jednak Bekter wzruszył tylko ramionami i zawrócił swoją klacz. Temudżyn odpowiedział tym samym i nagle obaj wcześniejsi prowadzący znaleźli się na tyłach. Teraz prowadził Kacziun, choć w takiej chwili prawdopodobnie i tak nie miało to dla niego znaczenia. Był najbliższy wiekiem Temügemu, z którym spędzał długie wieczory, ucząc go nazw różnych przedmiotów w jurcie – i jak na swoje osiem lat robił to z niezwykłą cierpliwością i uprzejmością. Być może właśnie dzięki niemu Temüge mówił lepiej niż większość chłopców w jego wieku. Niestety zupełnie inaczej było z wiązaniem lin – zręczne palce Kacziuna poruszały się zbyt szybko. Temüge był wyjątkowym niezdarą i gdyby ktokolwiek miał odgadnąć, kto spadł z konia, wszyscy bez wahania wskazaliby na najmłodszego syna Jesügeja.
Temudżyn zeskoczył z siodła, gdy tylko dołączył do pozostałych. Kacziun i Kasar właśnie usiłowali podnieść leżącego bez życia Temügego do pozycji siedzącej.
Biedaczek był cały poobijany i blady na twarzy. Kacziun delikatnie klepnął go w policzek i wzdrygnął się, gdy głowa braciszka opadła bezwładnie.
– Obudź się, mały – zakrzyknął, lecz nie usłyszał odpowiedzi. Po chwili padł na nich cień Temudżyna.
– Nie widziałem, jak upadał – zameldował z miejsca Kacziun, jak gdyby wierzył, że w przeciwnym razie nie dopuściłby do upadku brata.
Temudżyn skinął głową; jego zręczne dłonie szukały już złamanych kości bądź ran.
W końcu natrafił na guza, ukrytego pod czupryną czarnych włosów.
– Jest nieprzytomny, ale nie widzę żadnych śladów złamań. Dajcie mi trochę wody.
Kasar wyjął bukłak z juków przy siodle, wyciągając korek zębami i podał go Temudżynowi, który kapnął kilka kropel nagrzanego płynu w otwarte usta Temügego.
– Uważaj, żeby się nie zakrztusił – polecił Bekter, który wciąż siedział w siodle, jak gdyby nadzorując pozostałych.
Temudżyn nie zawracał sobie głowy odpowiedzią. Był zbyt przerażony myślą, co by powiedziała matka, gdyby okazało się, że Temüge nie żyje. Jak mieliby jej o tym powiedzieć teraz, gdy nosi kolejne dziecko? Była już wystarczająco osłabiona i tak tragiczna wiadomość mogłaby ją zabić. Tylko jak to przed nią ukryć? Höelün zawsze rozpieszczała najmłodszego syna, karmiąc go słodkim jogurtem, co bez wątpienia przyczyniło się do jego nadwagi.
Nagle Temüge zakasłał, wypluwając wodę. Poirytowany Bekter prychnął tylko w odpowiedzi, jakby chciał powiedzieć, że jest zmęczony tymi dziecinnymi zabawami. Twarze pozostałych braci rozpromieniły się w uśmiechu.
– Śnił mi się orzeł – rzekł Temüge.
Temudżyn skinął głową.
– To był dobry sen – odparł. – Ale musisz nauczyć się jazdy, braciszku. Nasz ojciec spłonąłby ze wstydu przed kamratami, gdyby wydało się, że spadłeś z konia. – Wtem nowa myśl zmarszczyła mu czoło. – Jeśli rzeczywiście się dowie, to może nie pozwolić nam na udział w wyścigu z okazji zgromadzenia.
Na te słowa nawet Kasar stracił swój uśmiech, a Kacziun zacisnął wargi w ponurym zamyśleniu. Temüge cmoknął, domagając się więcej wody, więc Temudżyn podał mu bukłak.
– Jeśli ktoś spyta cię o tego guza, uderzyłeś się w głowę, gdy się bawiliśmy, rozumiesz, mały? To tajemnica. Synowie Jesügeja nie spadają z konia.
Widząc, że wszyscy przyglądają mu się uważnie w oczekiwaniu na odpowiedź – a zwłaszcza Bekter, który go przerażał – Temüge nerwowo skinął głową, krzywiąc się z bólu.
– Uderzyłem się w głowę – odparł, wciąż oszołomiony – a potem zobaczyłem orła z czerwonego wzgórza.
– Na czerwonym wzgórzu nie ma żadnych orłów – wtrącił Kasar. – Jeszcze dziesięć dni temu tropiłem tam świstaki. Gdyby były, to przecież zauważyłbym jakiś ślad.
Temüge wzruszył ramionami, co już samo w sobie było niezwykłe. Malec uwielbiał wprost kłamać, a gdy ktoś poddawał jego słowa w wątpliwość, zaczynał krzyczeć, jakby wierzył, że w ten sposób stanie się bardziej wiarygodny. Bekter miał już odjechać, lecz nagle zmienił zdanie i spojrzał z uwagą na najmłodszego z braci.
– Kiedy widziałeś orła? – zapytał.
Temüge wzruszył ramionami.
– Wczoraj. Krążył nad czerwonym wzgórzem. Ten z mojego snu był większy od zwykłego orła. Miał szpony wielkie jak…
– Widziałeś prawdziwego orła? – przerwał Temudżyn, chwytając go za ramię. – Tak wczesną wiosną? Naprawdę go widziałeś? – Chciał się upewnić, czy przypadkiem Temüge nie opowiada kolejnej idiotycznej historyjki. Wszyscy pamiętali, jak pewnej nocy wpadł do jurty, twierdząc, że uciekał przed gadającymi świstaki, które biegły za nim na tylnych łapkach.
Z twarzy Bektera można było wyczytać, że myśli o tym samym.
– Kręci mu się w głowie po upadku – rzekł.
Temudżyn zauważył, że Bekter mocniej zacisnął dłonie na wodzach. Powoli, jakby podchodził do dzikiego zwierza, Temudżyn podniósł się na nogi i ukradkiem spojrzał w stronę swojego konia, który w najlepsze skubał trawę. Ojciec wciąż opłakiwał śmierć wiernego jastrzębia. Temudżyn wiedział, że Jesügej marzy o łowach z orłem. Problem w tym, że mało kto widywał te ptaki. Gdyby znaleźli gniazdo z orlim pisklęciem, mogliby podarować je ojcu. Pewnie Bekter zatrzymałby je dla siebie, lecz pozostali wiedzieli, że ojciec byłby przepełniony wdzięcznością dla każdego, kto przyniósłby mu w darze tego chana wszystkich ptaków. Orły królowały w przestworzach i żyły prawie tak długo jak ludzie. Gdyby Jesügej dostał jednego z nich, bracia mieliby w tym roku zapewniony udział w wyścigach; sam chan zaś wzmocniłby swoją pozycję wśród członków rodów, którzy uznaliby pojawienie się orła u jego boku za dobry znak.
Temüge stanął wreszcie na nogach, złapał się za głowę i skrzywił na widok plamki krwi na swojej dłoni. Istotnie wyglądał na oszołomionego, ale bracia tym razem uwierzyli mu na słowo. Poranna gonitwa była igraszką; prawdziwy wyścig dopiero miał się zacząć.
Temudżyn błyskawicznie wskoczył na grzbiet Białonogiego, by z okrzykiem pognać prychającego z niezadowolenia rumaka do pełnego galopu, za nim ruszył Kacziun, z właściwą sobie gracją oraz bezbłędnym wyczuciem równowagi, a na końcu, śmiejąc się w głos, pognał rozochocony Kasar.
Wkrótce cała trójka ujrzała przed sobą Bektera, który już wcześniej ruszył z kopyta. Skołowany Temüge ani się obejrzał, jak został sam na stepie, wpatrzony w tumany kurzu, jakie zostawiali za sobą jego bracia. Po upadku widział wszystko jakby za mgłą. Pokręcił głową, próbując otrząsnąć się z osłupienia, lecz zamiast tego zwymiotował mlecznym śniadaniem. Po chwili, gdy poczuł się trochę lepiej, wdrapał się na siodło, zmuszając konia, by oderwał się od soczystej trawy. Ten skubnął jeszcze ostatnie źdźbło i z parsknięciem ruszył w pogoń za resztą.
Słońce stało już wysoko na niebie, gdy chłopcy dotarli do czerwonego wzgórza. Z ostrego galopu przeszli na miarowy kłus, wiedząc, że mają przed sobą wiele godzin jazdy. Bekter i Temudżyn, którzy zawarli tymczasowy rozejm, jechali przodem, tuż za nimi podążali Kasar i Kacziun. W końcu, zmęczeni, ujrzeli przed sobą ogromną skałę, zwaną przez tutejsze plemiona czerwonym wzgórzem. Był to potężny blok kamienny, wysoki na kilkadziesiąt metrów, otoczony przez kilkanaście nieco mniejszych skał, niczym młode wilczki zgromadzone wokół matki wilczycy. Chłopcy doskonale znali teren – spędzili tu wiele godzin ubiegłego lata, wspinając się po skałach.
Bekter i Temudżyn niespokojnie mierzyli wzrokiem linię horyzontu w poszukiwaniu śladów obecności innych jeźdźców. Byli daleko poza granicami swoich terenów łownych. Na stepie rządziło prawo pięści; tu wszystkie dary natury – woda ze strumienia, mleko, futra, mięso – należały do tego, komu udało się je zagarnąć i utrzymać. Kasar i Kacziun byli zbyt podekscytowani perspektywą znalezienia orlego pisklęcia, by przejmować się czymkolwiek innym, lecz dwaj starsi bracia liczyli się z koniecznością walki lub ucieczki. Obaj mieli przy sobie noże, Bekter miał też kołczan oraz niewielki, poręczny łuk. Z rówieśnikami z innego plemienia powinni sobie poradzić bez problemów, jak sądził Temudżyn, natomiast w starciu z dorosłymi wojownikami znaleźliby się w poważnych tarapatach – nie pomogłaby im nawet sława ojca.
Temüge jak zwykle pozostawał daleko w tyle, choć wciąż dzielnie podążał do przodu, mimo znoju i natrętnych much, które najwyraźniej upodobały sobie jego tuszę. Czuł się żałośnie w porównaniu z resztą braci – jak skowronek przy jastrzębiach albo psina przy wilkach. Jakże oni wszyscy byli wysocy i wysportowani. Chciał, żeby go polubili, ale w ich towarzystwie zachowywał się jeszcze bardziej niezdarnie niż wtedy, gdy był sam, w dodatku nie potrafił się przed nimi porządnie wysłowić, choć może wyjątek stanowiły wieczorne rozmowy z Kacziunem.
Za każdym razem, gdy Temüge usiłował przyspieszyć konia, ten wyczuwał brak umiejętności swojego pana i rzadko przyspieszał do kłusa – o galopie w ogóle nie było mowy. Kacziun uważał, że młodszy brat jest zbyt wrażliwy. W rzeczywistości Temüge kopał swojego wierzchowca z całych sił, gdy tylko znalazł się poza zasięgiem wzroku braci, tyle że leniwe zwierzę nic sobie nie robiło z jego napadów złości.
Gdyby nie znał celu wyprawy, już w pierwszej godzinie nie wiedziałby dokąd dalej jechać. Matka zawsze im przykazywała, żeby nie zostawiali Temügego w tyle, ale i tak jej nie słuchali; on zaś nigdy się nie skarżył, bo wiedział, że później dostanie od każdego z nich po uszach. Zanim jeszcze czerwone wzgórze zamajaczyło na horyzoncie, ogarnęło go poczucie beznadziei. Nawet z tej odległości słyszał odgłosy kłótni między Bekterem a Temudżynem. Westchnął ciężko, jednocześnie wiercąc się w siodle; bolały go pośladki. Sięgnął do kieszeni po ostatni kawałek słodkiego twarogu – wciąż jeszcze mógł się nacieszyć jego wykwintnym smakiem, z dala od karcących spojrzeń braci.
Gdy wreszcie doczłapał do celu, cała czwórka wpatrywała się w niego, stojąc przy koniach.
– Już szybciej sam bym go przeniósł na własnym grzbiecie – skwitował Temudżyn.
Pod koniec wyprawa na czerwone wzgórze przerodziła się w kolejny wyścig – bracia dotarli na miejsce w pełnym galopie, wzbijając tumany kurzu, i wtedy dopiero zdali sobie sprawę, że ktoś będzie musiał zostać z końmi. Gdyby byli na swoim terenie, pewnie po prostu przewiązaliby im nogi lejcami, by daleko nie odeszły, ale tutaj, z dala od plemienia, obawiali się grasujących po okolicy złodziei. Bekter polecił Kacziunowi, by został, ale ten odmówił, twierdząc, że z całej czwórki to on najlepiej potrafi się wspinać. Po kilku minutach kłótni o to, kto i dlaczego ma pilnować koni, doszło do bójki między Kasarem a Kacziunem, aż w końcu Kasar powalił młodszego brata na ziemię i usiadł mu na głowie; ten zaś nie dając za wygraną, miotał się jak szalony, aż spurpurowiał na twarzy. Wreszcie rozdzielił ich Bekter, klnąc na czym świat stoi. Jedynym sensownym rozwiązaniem w tej sytuacji wydawało się poczekać na Temügego. Z drugiej strony, na widok pionowego urwiska niejednego z nich dopadły wątpliwości, czy aby na pewno warto ścigać się z pozostałymi braćmi na szczyt, zwłaszcza że nigdzie nie było widać śladów obecności orłów. Powoli tracili nadzieję na znalezienie odchodów, nie mówiąc już o widoku samego ptaka, zataczającego powietrzne kręgi w pobliżu gniazda lub w poszukiwaniu ofiary. Czyżby dali się nabrać na kolejną historyjkę Temügego, który wymyślił ją, by im zaimponować?
Temudżynowi burczało w brzuchu. Nie jadł śniadania i bał się, że wspinaczka może go zbytnio osłabić. Gdy pozostali patrzyli, jak zbliża się Temüge, on podniósł z ziemi garstkę rudego pyłu i zmieszał go z odrobiną wody z bukłaka tak, by powstała lepka maź. Białonogi wyszczerzył zęby i zarżał, lecz nie protestował, gdy Temudżyn przywiązał go za wodze do krzewu i wyciągnął nóż.
Po chwili jednym zręcznym ruchem naciął żyłę w okolicach łopatki zwierzęcia i przyłożył usta do rany. Temudżyn poczuł, jak ciepła, ożywcza krew przywraca mu energię i rozgrzewa pusty żołądek niczym najlepszy kumys. Pociągnął sześć łyków, po czym przycisnął palec do rany, by spowolnić krwawienie. Maź z pyłu i wody przyspieszyła proces krzepnięcia – zanim wrócą, na sierści konia pozostanie jedynie mały strup. Temudżyn uśmiechnął się szeroko, pokazując braciom czerwone zęby, po czym wytarł usta wierzchem dłoni. Teraz, z pełnym żołądkiem, poczuł, jak wracają mu siły. Gdy przyglądał się zabliźniającej się ranie, zauważył strużkę krwi spływającą po nodze wierzchowca, który najwyraźniej nie przejmował się tym zbytnio, skubiąc w najlepsze świeżą trawę. Temudżyn przegonił muchę, która chciała pożywić się odrobiną końskiej krwi i poklepał Białonogiego po karku.
Bekter również zgłodniał i postanowił pójść w ślady brata, tyle że zamiast spijać końską krew, uklęknął i pociągnął łyk ciepłego mleka swojej klaczy, cmokając przy tym z lubością. Temudżyn zignorował ten pokaz, lecz Kasar i Kacziun przyglądali się wzrokiem pełnym nadziei. Wiedzieli, że nie ma sensu prosić Bektera, bo wtedy na pewno odmówi, lecz jeśli okażą dość cierpliwości, być może zechce zaproponować każdemu z nich po łyku ciepłego mleka.
– Napijesz się, Kasarze? – zapytał, niespodziewanie unosząc głowę.
Na te słowa Kasar z miejsca dołączył do Bektera i otworzył usta wprost pod trzymaną przez brata dójkę. Część mleka, które spijał łapczywie niczym spragniony źrebak, spłynęła po jego twarzy i rękach. Raptem zaczął parskać i krztusić się, i nawet Bekter się roześmiał, zanim przywołał Kacziuna skinieniem ręki.
Kacziun spojrzał na niewzruszoną minę Temudżyna, po czym zmrużył oczy i pokręcił głową. Bekter wzruszył tylko ramionami, rzucił szybkie spojrzenie na Temudżyna i puścił dójkę. Raptem jego uwagę przykuł widok najmłodszego z braci, który usiłował wygramolić się z siodła.
Jak zwykle poruszał się przy tym bardzo powoli i ostrożnie. Dla kogoś, kto liczył sobie zaledwie sześć wiosen, koński grzbiet dzieliła od ziemi spora odległość. Mimo to inne dzieci z plemienia zeskakiwały z siodła z odwagą równą starszym braciom, a dla Temügego zadanie to stwarzało nie lada wyzwanie. Wreszcie wylądował pokracznie na twardym gruncie, co spotkało się z karcącymi spojrzeniami braci. Gdy do tego jeszcze Bekter cmoknął z dezaprobatą, twarz Temügego oblała się purpurą.
– To tu widziałeś orła? – spytał Temudżyn.
Malec skinął głową.
– Krążył po niebie. Gniazdo musi być gdzieś na szczycie – odparł i uniósł głowę, mrużąc powieki.
Bekter skrzywił się.
– Pewnie to był jastrząb – wymamrotał, podążając za spojrzeniem brata.
Słysząc to, Temüge spurpurowiał jeszcze bardziej.
– To był orzeł! Ciemnobrązowy i większy od największego jastrzębia!
W odpowiedzi na ten wybuch Bekter wzruszył ramionami i splunął na ziemię mlecznobiałą flegmą.
– Może. Dowiem się, jak znajdę gniazdo.
Temudżyn pewnie pierwszy odpowiedziałby na to wyzwanie, gdyby tym razem nie uprzedził go Kacziun, który zmęczony tym przekomarzaniem podszedł do skały, podciągając pas podtrzymujący miękko podszyty chałat, po czym upuścił płaszcz na ziemię i rozpoczął wspinaczkę w samym bezrękawniku oraz lnianych spodniach. Miękka skóra butów przylegała do skały niemal tak dobrze jak bose stopy. Pozostali, idąc w ślady Kacziuna, również zrzucili wierzchnie ubrania, by nie dźwigać niepotrzebnych ciężarów.
Temudżyn poszukał miejsca, które wydało mu się najbardziej odpowiednie, splunął na ręce i ruszył w górę. Podekscytowany Kasar pokazał zęby w szerokim uśmiechu i rzucił wodze skołowanemu Temügemu. Również Bekter znalazł swoje miejsce, ułożył silne dłonie i stopy w skalnych szczelinach i podciągnął się z lekkim stęknięciem.
Po chwili Temüge został sam. Czuł się podle i bolał go kark od ciągłego patrzenia w górę na wspinające się postacie; a gdy były one już nie większe od pająków, ponownie odezwał się w nim głód. Malec rzucił ostatnie spojrzenie na swoich bardziej energicznych braci, po czym zakradł się ku klaczy Bektera, by napełnić brzuch mlekiem. Zrozumiał wtedy, że bycie ostatnim ma swoje zalety.
* * *
Temudżyn wspiął się już na kilkadziesiąt metrów. Wiedział, że upadek z tej wysokości z pewnością skończyłby się śmiercią. Dyszał ciężko, jednocześnie nasłuchując odgłosów braci, lecz znikąd nie dochodził żaden dźwięk. Przywarłszy z całej siły palcami i stopami do skały, odchylił się do tyłu, na ile było to tylko możliwe, i spojrzał w górę. Powietrze wydawało się chłodniejsze, a na błękitnym firmamencie nie było ani jednej chmurki. Spod szukających punktu oparcia palców nieustannie umykały małe jaszczurki – jedna zaplątała się pod dłonią Temudżyna i zaczęła się zwijać, sprawiając, że chłopak o mało nie stracił równowagi. Serce załomotało mu w piersi. Gdy się nieco uspokoił, strzepnął sponiewierane ciało jaszczurki z półki skalnej, na której wcześniej zażywała kąpieli słonecznych, i obserwował, jak kręci się, spadając na wietrze.
Daleko w dole dostrzegł Temügego, który przyssał się do mleka. Miał nadzieję, że chłopak wykaże na tyle rozsądku, by zostawić trochę. W przeciwnym razie Bekter stłukłby go na kwaśne jabłko, i szczerze mówiąc, należałoby mu się za chciwość.
Słońce paliło Temudżyna w kark, a po powiekach spłynęła strużka piekącego potu. Zamrugał i potrząsnął głową, trzymając się wyłącznie rękami, gdyż akurat w tym momencie szukał nowego punktu oparcia dla stóp. Przez te opowiastki Temügego mógł zginąć któryś z braci, ale było za późno na wątpliwości. Temudżyn zaczął się zastanawiać, czy w ogóle uda mu się zejść po tak stromym zboczu. Póki co musiał odpocząć, by uniknąć śmiertelnego upadku.
Końska krew, która miała dodać mu sił, zabulgotała żołądku i odbiła się gorzkim smakiem. Temudżyn wyszczerzył zęby, podciągając się wyżej. Głęboko w trzewiach czaił się strach, co z kolei przyprawiało go o złość. Wiedział, że nie może się bać. Był przecież synem Jesügeja, jednym z Wilków, przyszłym chanem. Nie, nie będę się bał, ani nie spadnę, pomyślał. I tak, mamrocząc w kółko słowa otuchy, wspinał się coraz wyżej, niemal przytulony do skały, w miarę jak niebezpieczny wiatr przybierał na sile. Wyobrażał sobie, w jaką wściekłość wpadnie Bekter, jeśli to on pierwszy dotrze do szczytu, i ta myśl również dodawała mu odwagi.
Nagle wyjątkowo ostry podmuch wiatru sprawił, że serce podeszło mu do gardła. Wyobraził sobie, jak spada ze skały i rozbija się o ziemię tuż obok Temügego. Zauważył, że drżą mu ręce, co było pierwszą oznaką zmęczenia. A jednak złość dodawała mu sił i szedł dalej.
Z wysiłku piekły go nogi i ramiona. Nie wiedział, na jakiej wysokości się znalazł, lecz gdy spojrzał w dół, Temüge i konie byli już tylko maleńkimi plamkami. Wreszcie dotarł pod grzbiet, gdzie mógł się osłonić przed wiatrem i złapać oddech. Skorzystał z okazji i rozejrzał się wokół, wychylając głowę poza półkę skalną w poszukiwaniu dalszej drogi. Wyglądało na to, że utknął, choć nie mógł się z tym pogodzić. Przecież nikt prócz Kacziuna nie potrafił się wspinać lepiej od niego. Wiedział, że musi dać odpocząć swoim mięśniom. Zaczerpnął głęboki oddech ciepłego powietrza, jednocześnie rozkoszując się rozległym widokiem na okolicę. Wydawało mu się, że potrafi sięgnąć wzrokiem aż do obozowiska swojego plemienia. Zastanawiał się, czy Höelün już urodziła, w końcu minęło wiele godzin, odkąd dotarli do czerwonego wzgórza.
– Utknąłeś? – Głos dobiegł z góry.
Temudżyn zaklął głośno na widok twarzy Kacziuna, spoglądającego na niego znad półki skalnej. Po chwili w jego oczach pojawił się nieśmiały błysk uśmiechu; postąpił kilka kroków wzdłuż krawędzi, prawie nie odrywając stóp od podłoża, aż znalazł przyzwoity punkt oparcia dla rąk. Miał tylko nadzieję, że wyżej znajdzie następny. Jako że obserwował go Kacziun, oddychał równo i miarowo, przybierając przy tym chłodny wyraz twarzy wojownika. Mimo wszystko obleciał go strach na myśl, że musi podskoczyć, by dosięgnąć kolejnego punktu zaczepienia. Taki skok byłby igraszką na twardym gruncie, ale upadek z tej wysokości skończyłby się tragicznie, a do tego jeszcze ten wiatr, zawodzący wśród skał.
Temudżyn odpędził od siebie myśli o otaczającej go bezkresnej pustce i ruszył ze zdwojoną siłą w górę. Pozostanie w miejscu prędzej czy później skończyłoby się upadkiem. Po chwili, rycząc z wysiłku, dotarł do miejsca, gdzie czekał przykucnięty Kacziun, spokojnie obserwujący zmagania brata.
– Ha! Chanowie gór nigdy się nie poddają – oznajmił z triumfem Temudżyn.
Kacziun przetrawił to w milczeniu.
– Przed nami przełęcz – rzekł. – Bekter poszedł na południowy szczyt.
Temudżyn był pod wrażeniem spokoju i opanowania, jakimi emanował jego brat. Patrzył na Kacziuna z podziwem, gdy ten stanął na krawędzi czerwonej skały – na którą on sam przed chwilą wspinał się z tak wielkim strachem – pozwalając, by wiatr szarpał jego warkoczem.
– Bekter nie wie, gdzie są orły, o ile w ogóle tam są – odparł Temudżyn.
Kacziun wzruszył ramionami.
– Wybrał łatwiejszą drogę. Nie sądzę, by orzeł budował gniazdo w miejscu, do którego łatwo dotrzeć.
– To znaczy, że jest jakaś inna droga? – zapytał Temudżyn, postępując o kilka kroków do przodu, by uzyskać lepszy widok na oba szczyty czerwonego wzgórza. Zobaczył również Bektera i Kasara, którzy zmierzali w kierunku południowego wierzchołka. Nawet z tej odległości można było łatwo rozpoznać potężną sylwetkę najstarszego z braci, który powoli lecz miarowo zmierzał do celu. Z kolei po stronie północnej nad głowami Temudżyna i Kacziuna majaczyła wielka, urwista turnia, na pierwszy rzut oka jeszcze bardziej nieprzebyta niż stromizna, którą musieli pokonać na początku.
Temudżyn zacisnął pięści; czuł, jak ciążą mu ramiona i łydki.
– Gotowy? – rzucił Kacziun, skinąwszy głową w kierunku północnego zbocza.
Temudżyn wyciągnął rękę i błyskawicznym ruchem złapał swojego poważnego braciszka za potylicę. Zauważył, że Kacziun stracił paznokieć w prawej dłoni, w skutek czego całe jego przedramię pokrywały zaschnięte ślady krwi. Mimo to chłopak nie wyglądał na szczególnie przejętego.
– Gotowy – oznajmił Temudżyn. – Dlaczego na mnie czekałeś?
– Gdybyś spadł, to Bekter zostałby w przyszłości chanem – mruknął w odpowiedzi, podejmując na nowo wspinaczkę.
– Pewnie byłby dobrym władcą – przyznał niechętnie Temudżyn. Sam w to nie wierzył, lecz z drugiej strony pamiętał, jak Bekter walczył z kompanami ojca. Nie rozumiał jeszcze w pełni zasad, jakimi rządzi się świat dorosłych, za to Bekter przynajmniej przejawiał postawy typowe dla wojownika.
– Bekter? – Kacziun prychnął. – Popatrz tylko, jak siedzi w siodle. Kto by chciał wodza, który wygląda jak drewniany klocek.
Temudżyn parsknął śmiechem, po czym obaj zaczęli się wspinać.
We dwójkę szło im nieco łatwiej. Dzięki sile Temudżyna, który niejednokrotnie posłużył młodszemu bratu jako punkt oparcia dla stopy, Kacziun piął się w górę ze zwinnością pająka. Potrafił się wspinać równie dobrze jak jeździć konno, lecz po jakimś czasie jego młode ciało zaczęło ogarniać zmęczenie. Temudżyn zauważył, jak brat blednie na twarzy po pokonaniu kolejnych kilkudziesięciu metrów. Obaj zresztą byli zdyszani, a kończyny odmawiały im posłuszeństwa.
Słońce osiągnęło już zenit i teraz powoli zaczynało chylić się ku zachodowi. Temudżyn bacznie obserwował jego pozycję za każdym razem, gdy znalazł miejsce na chwilę odpoczynku. Nie mogli pozwolić, by noc zastała ich na ścianie, choć jeszcze bardziej niepokoiły ich ciemne, skłębione chmury, nadciągające z oddali. Mrok nocy ani wiosenna burza nie wróżyły dobrze. Nagle Kacziun poślizgnął się, o mało nie posyłając obu chłopców na śmierć.
– Trzymam cię. Złap się skały – wychrypiał Temudżyn. Nie pamiętał, kiedy ostatnio czuł się tak zmęczony, a szczyt wciąż wydawał się niewiarygodnie daleko. Wreszcie Kacziunowi udało się ściągnąć stopę z ramienia Temudżyna, chociaż pozostawił na jego skórze krwawe zadrapania. Obaj patrzyli z trwogą na skłębione chmury. Trudno było ocenić kierunek wiatru, który hulał wśród skał, ale wydawało się, że chmury nadciągają prosto w ich stronę.
– Ruszaj się. Jeśli zacznie padać, to już po nas – zagrzmiał Temudżyn, popychając brata w górę. Kacziun skinął głową na znak aprobaty, choć na chwilę zamknął oczy i wydawał się oszołomiony. Czasami łatwo było zapomnieć, że to jeszcze dziecko. Dumny ze swego dzielnego braciszka, Temudżyn przyrzekł sobie, że będzie go strzegł jak oka w głowie i za nic w świecie nie pozwoli mu spaść.
Południowy szczyt wciąż znajdował się w zasięgu ich wzroku, lecz nigdzie nie było widać Bektera ani Kasara. Czyżby dotarli już na szczyt i wracali z orlim pisklęciem za pazuchą? Temudżyn wyobraził sobie, jak Bektera rozpiera duma, jak staje się jeszcze bardziej nadęty, i już sama ta myśl dodała energii jego zmęczonym mięśniom.
Początkowo chłopcy nie przejęli się zbytnio piskliwymi dźwiękami, jakie docierały do ich uszu. W końcu nigdy wcześniej nie słyszeli krzyku młodych orląt, a wiatr towarzyszył im nieustannie z całą gamą gwizdów, jęków i świstów. Niebo pokryło się już chmurami i Temudżyn rozpaczliwie szukał miejsca na schronienie. Myśl o zejściu po mokrych skałach przyprawiała go o palpitacje serca. Tego nawet Kacziun nie potrafił. Przynajmniej jeden z nich musiałby spaść.
* * *
A jednak groźba, jaką niosły ze sobą ciemne chmury, nie mogła całkowicie odwrócić ich uwagi od pełnej gałązek i piór rozpadliny, którą ujrzeli przed sobą. Temudżyn poczuł odór gnijącego mięsa, zanim jeszcze jego oczom ukazało się gniazdo. Dopiero wtedy zrozumiał, że towarzyszące im od jakiegoś czasu piski pochodziły od pary orląt, które teraz bacznie przyglądały się chłopcom swoimi dzikimi oczami.
Pisklęta były nieco podrośnięte. Wciąż okrywało je delikatne upierzenie, choć gdzieniegdzie przebijały już złotobrązowe pióra, dzięki którym poszybują kiedyś ponad górami, by stamtąd wypatrywać ofiar. Orliki miały zaledwie pokraczne zaczątki skrzydeł przypominające raczej kikuty oraz jakby nieco przerośnięte żółte paluchy zakończone ostrymi szponami, które najwyraźniej już teraz nadawały się do rozrywania ofiary na strzępy. Chłopcy byli zgodni co do tego, że nigdy nie widzieli czegoś równie pięknego jak para owych piskląt.
Kacziun, uwieszony palcami krawędzi półki skalnej, oniemiał z wrażenia. Jeden z orlików, który uznał, że należy stawić czoła przyczajonemu intruzowi, syknął i rozpostarł skrzydła na znak gotowości do walki. Kacziun promieniał radością.
– Spójrz, to mali chanowie – rzekł. Jego oczy wciąż się śmiały.
Temudżyn skinął głową. Zatkało go z wrażenia. Martwił się, w jaki sposób bezpiecznie znieść ptaki ze skały, jeśli zastanie ich burza. Jeszcze bardziej przerażająca była wizja spotkania z dorosłymi orłami powracającymi do gniazda, by schronić się przed nadchodzącym deszczem. Temudżyn rozejrzał się z niepokojem po niebie. Atak orła na tej wysokości mógłby skończyć się tragicznie dla dwóch chłopców, wykradających parę opierzonych piskląt z gniazda.
Kacziun podciągnął się na rękach i przykucnął tuż przy gnieździe, jakby nie zdając sobie sprawy z niebezpieczeństwa. Wyciągnął ramię w kierunku Temudżyna, lecz ten tylko go ofukał.
– Nie możemy teraz schodzić, chmury są zbyt blisko – rzekł. – Na razie zostaw je w gnieździe, zajmiemy się nimi jutro rano.
Raptem przez równinę przetoczył się głuchy grzmot. Nad głowami braci wciąż jasno świeciło słońce, lecz w oddali majaczyły już ciemne, splątane smugi deszczu, zbliżające się coraz szybciej ku czerwonemu wzgórzu. Rzecz jasna widok ten, choć piękny, napawał chłopców trwogą.
Po szybkiej wymianie spojrzeń Kacziun skinął głową i zeskoczył z krawędzi skały, na której znajdowało się gniazdo.
– Zagłodzimy się tutaj – oznajmił, wkładając obolały palec do ust, by wyssać zaschniętą krew.
Temudżyn przytaknął zrezygnowany.
– Lepsze to niż spaść – odparł. – Zaraz lunie, a ja muszę znaleźć bezpieczne miejsce na nocleg. To będzie okropna noc.
– Nie dla mnie – rzekł łagodnym głosem Kacziun. – Spojrzałem w oczy orła.
Temudżyn poklepał młodszego brata przyjaźnie po ramieniu i pomógł mu wspiąć się na kolejną skałę. Przed oczami chłopców ukazała się rozpadlina, w której wreszcie mogli odpocząć.
– Bekter się wścieknie – rzekł zadowolony z siebie Kacziun.
Temudżyn pomógł mu wejść do rozpadliny i patrzył, jak mości sobie miejsce, płosząc przy tym dwie maleńkie jaszczurki. Jedna w panice podbiegła do krawędzi i zeskoczyła z szeroko rozstawionymi nogami w przepaść. Chłopcy ledwo mieścili się w rozpadlinie, ale przynajmniej mogli osłonić się przed wiatrem. Czekała ich ciężka noc, przerażająca i pełna niewygód. Temudżyn obawiał się, czy w ogóle uda mu się zasnąć.
– Bekter wybrał łatwiejszą drogę – oznajmił, łapiąc Kacziuna za rękę i wślizgując się w rozpadlinę.
Wydawnictwo Papierowy Księżyc
skr. poczt. 220, 76-215 Słupsk 12
tel. 59 727-34-20, fax. 59 727-34-21
e-mail: [email protected]
www.papierowyksiezyc.pl