57,99 zł
W Australii (podobno) wszystko chce cię zabić…
Australia – kontynent uznawany za egzotyczny, nieodkryty i… niebezpieczny. Czy słusznie?
W Australii zwykłe wyjście na balkon może zakończyć się spotkaniem oko w oko z pytonem zwisającym z poręczy. Z drugiej strony czasem trzeba przejechać tysiące kilometrów, by zobaczyć choćby strusia.
Autorzy spędzili w Australii ponad 2 lata i pokonali na tym kontynencie kilkadziesiąt tysięcy kilometrów. Dzięki temu mogli uważnie obserwować codzienne życie mieszkańców tego niezwykłego kraju. W swojej książce opisują australijskie cuda natury, wyjaśniają wciąż żywe legendy aborygeńskiej ludności i przedstawiają zderzenie kultur rdzennych oraz napływowych mieszkańców.
Dowiecie się z niej, jak smakuje odwłok mrówki, gdzie znaleźć najstarszy na świecie las równikowy i czego nie robić, aby nie zostać zjedzonym przez rekina. „Australijska odyseja” to fascynująca opowieść z pierwszej ręki, która trzyma w napięciu jak najlepszy dreszczowiec!
Otworzywszy drzwi na oścież, ujrzałam przerażoną twarz Kamila. Stał jak wryty na schodach i nie poruszał się ani w jedną, ani w drugą stronę. Spojrzałam w tym samym kierunku, w którym skierowane były jego oczy i nagle zastygłam. Mimo tego, że wydawało mi się to wiecznością, stan zahipnotyzowania nie trwał nawet ułamka sekundy. W jednej chwili odwróciłam się w drugą stronę i zaczęłam krzyczeć wniebogłosy:
– Wąż!
Ze szczytu schodów zwisał ogon dwumetrowego pytona, a reszta jego ciała zygzakowała w kierunku drzwi wejściowych. Współlokatorka, usłyszawszy mój jazgot, wybiegła ze swojego pokoju i spojrzawszy na gada… rozczuliła się tak, jak matka patrząca na swoje niemowlę. Schyliła się i pewnym ruchem wzięła węża na ręce.
Anna i Kamil Gryczowie
Oboje urodzili się w 1992 roku. Anna pochodzi z Krośniewic, Kamil – z Włoszakowic, obecnie mieszkają w Szwajcarii. Są absolwentami Politechniki Wrocławskiej, programistami, właścicielami marki modowej Gryanna, ale przede wszystkim podróżnikami. Znani jako Lulki w Podróży dzielą się na Facebooku i Instagramie przeżyciami ze swoich wypraw, przez co starają się udowadniać, że bycie szczęśliwym to nie przypadkowy stan, lecz skutek łączenia ze sobą wszystkiego, co się kocha. Wspólnie odkrywają świat i pałają miłością do triathlonu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 550
Od lat znajdowałem ogromną przyjemność w obcowaniu z utworami Kapuścińskiego, Szklarskiego czy Cejrowskiego. To między innymi oni rozbudzali moją ciekawość o świecie i pozwalali marzyć o najdzikszych zakątkach naszego globu. To właśnie po lekturze serii o Tomku Wilmowskim czy Gringo w mojej głowie nieraz kłębiły się pomysły, by po studiach ruszyć z plecakiem w świat. Azja, Ameryka Północna i Ameryka Południowa to było moje top 3.
Australii nigdy nie brałem pod uwagę. Ba! Nawet James Cook nie planował do niej dotrzeć, odkrył ją zupełnie przez przypadek. Czerwony Ląd jest na tyle daleko od naszego kraju i ceny lotów na drugi koniec świata są nadal tak odstraszające, że niewielu Polaków wybiera go jako swój cel podróży. Podobnie było też ze mną. Przypadek sprawił jednak, że w moje żagle powiał północno-zachodni wiatr i grzechem byłoby go nie wykorzystać. Dostałem stypendium naukowe w Brisbane wraz ze sponsorowaną wizą, których nie mogłem odrzucić. Niech jednak nikogo nie zmyli prostota ostatniego zdania! O nie! Zanim to mi się udało, wysłałem mnóstwo e-maili i odbyłem wiele rozmów rekrutacyjnych, czego wynikiem był właśnie australijski kontrakt.
Wydaje mi się, że każdy sposób, który prowadzi do celu, zasługuje na uwagę. Jedni oszczędzają przez wiele lat na upragnioną podróż, inni decydują się na niskobudżetowy wyjazd autostopem lub jachtostopem, a jeszcze inni, tak jak ja, postanawiają wykorzystać, a raczej stworzyć sobie dogodną sytuację i przenieść się do odległego miejsca. Zamieszkując na antypodach, starałem się wrosnąć w tamtejsze środowisko i obcą kulturę. Nie byłem tam przyjezdnym turystą, którego zazwyczaj obejmują inne normy niż autochtonów. Stałem się tymczasowym mieszkańcem Australii.
Z kimkolwiek bym rozmawiał na temat Czerwonego Lądu, praktycznie każdy ma podobne konotacje: wielkie pająki, rekiny, węże. Pomimo iż wiedza moich rozmówców bazuje zazwyczaj na YouTubie lub też wyolbrzymiających stereotypy memach, to i tak w ich głowie Australia jawi się jako niebezpieczny kraj. Czy tak jest rzeczywiście? Przekornie zadam pytanie: czy za każdym razem, idąc do lasu, spotykamy dzika?
Aby poznać wszystkie tajemnice danego miejsca, trzeba się w nim zadomowić. W Australii czasem trzeba przejechać tysiące kilometrów, by zobaczyć strusia, albo przejść w dżungli setki kilometrów, by spotkać dziobaka, ale może też zdarzyć się tak, że wystarczy wyjść na balkon, by przestraszyć się zwisającego z poręczy pytona. Wszystko to kwestia szczęścia. Zwiększamy je przez wydłużanie naszej ekspozycji na otaczający nas świat, czytanie wartościowych książek i poprzez obcowanie z odpowiednimi ludźmi.
Moja podróż po najmniejszym kontynencie nie była samodzielną wyprawą. Miałem to szczęście, że pomimo wielu przeciwności losu moja obecna żona, a ówczesna dziewczyna, Ania (zwana też Lulą), pozostawiła swoje dotychczasowe życie w Polsce i po kilku miesiącach dołączyła do mnie w Brisbane.
Wraz z Lulką spędziłem w Australii ponad dwa lata. W tym czasie pracowaliśmy w kilku miejscach, poznaliśmy mnóstwo ciekawych ludzi i przejechaliśmy łącznie kilkadziesiąt tysięcy kilometrów, zarówno rowerami, jak i samochodem. Czy to wystarczyło, by dostatecznie poznać ten kontynent? Na pewno nie! Ale pozwoliło nam skonfrontować się z wieloma „strachami” i stereotypami tej ziemi, o których dowiesz się, czytając naszą książkę.
Pracą nad poszczególnymi rozdziałami staraliśmy podzielić się po równo, lecz niestety nie zostaliśmy w jednakowym stopniu obdarzeni weną pisarską. Będziesz mógł, Drogi Czytelniku, zauważyć więc, że większość rozdziałów została napisana z perspektywy kobiecej i ich charakter znacząco odbiega od tych stworzonych przeze mnie. Mamy jednak nadzieję, że oba sposoby przekazania myśli przypadną Ci do gustu i pozwolą dostrzec dwie różne strony Australii.
Zapraszamy do lektury
Lulki
Wyprawa południowo-wschodnia
Niemiłosierna duchota wyciskała ze mnie ostatnie poty. Chciałam spać, ale nie mogłam. Czuwałam. Byłam całkowicie mokra od potu, przewracałam się z boku na bok i wyczekiwałam budzika. Nie dawałam już rady dalej leżeć na łóżku. Czułam, jak pościel coraz bardziej parzy mnie w plecy. Miałam wrażenie, że zaczynam się roztapiać. Zsunęłam się w końcu na podłogę, by na niej odnaleźć ukojenie. Licząc na to, że panele choć trochę ostygły podczas nocy, rozłożyłam się na nich niczym rozgwiazda. Niestety, chwilowa ulga z powrotem zamieniła się w ukrop. Niespodziewanie z nocnego koszmaru wyrwał mnie dźwięk telefonu. To nie był jednak sygnał alarmu, którego oczekiwałam, lecz dźwięk komunikatora. Szybko podniosłam się do pionu i odebrałam połączenie. Na wyświetlaczu zobaczyłam zdziwioną minę Gosi.
– Nie śpisz już? – zapytała z uśmiechem.
W tym momencie zdałam sobie sprawę z tego, że pobudka wcale nie zmieniła mojego odczucia ciepła. Bezsilność, jaka z tego powodu mnie ogarnęła, od razu wyrzeźbiła na mojej twarzy grymas niezadowolenia.
– Widzę, że cię obudziłam! – dorzuciła Gosia, nie doczekawszy się ode mnie odpowiedzi.
– Mojego spania i tak nie można nazwać spaniem – odrzekłam.
Upał od bladego świtu spowodował, że jeszcze dobrze nie rozpoczęłam dnia, a już byłam zmęczona. Użalając się nad sobą, opisywałam Gosi, jak wygląda życie w czterdziestostopniowym upale. Trudno było jej sobie to wyobrazić, szczególnie gdy w Polsce panowała zima i ciepło to było coś, czego właśnie wtedy potrzebowała!
– A tak właściwie to mam nadzieję, że niedługo przekonam się na własnej skórze o tym, jak wyglądają australijskie, gorące dni – wtrąciła Gosia.
– Jak to? – zapytałam zdziwiona.
Nie kryjąc radości, przekazała mi najlepszą wiadomość, jaką mogłam wówczas usłyszeć.
– Razem z Anią kupiłyśmy dzisiaj bilety do ciebie. Przylatujemy w marcu!
Nie powinno mnie to zaskoczyć w żaden sposób, bo w końcu nie od dziś znam Gosię i wiem, że jak coś obiecuje, to na pewno słowa dotrzyma. Ale że udało się jej namówić również Anię? Tym faktem byłam zdumiona.
– Cieszę się ogromnie i nie mogę się już doczekać, kiedy będziecie razem z nami! – powiedziałam z pełną ekscytacją.
– Ja też chciałabym być już u was, ale jak na razie idę spać, bo padam ze zmęczenia. Zadzwoniłam tylko po to, by podzielić się tą nowiną. Na dłuższą pogawędkę przyjdzie czas w weekend – powiedziała Gosia i zakończyła rozmowę.
Tyle osób zawsze obiecywało, że do nas przyjedzie, ale poza dziewczynami nikt inny nie zdecydował się na to. Australia jest usytuowana zbyt daleko od Europy i chociaż w epoce szybkich samolotów wizja kilkudniowych odwiedzin tego kontynentu jest realna, to jednak ciągle jest to tylko wizja. Wizja, która rozmywa się wraz ze sprawdzeniem czasu podróży. Sama kiedyś uważałam, że tygodniowy urlop w Australii ma sens, ale z doświadczenia już wiem, że nawet trzytygodniowe wakacje są zbyt krótkie, jeśli chciałoby się podczas nich wiele zobaczyć. Niestety, prawie tydzień trzeba sobie zarezerwować na podróż w obie strony i odchorowanie jet lagu. Nic też dziwnego, że najczęściej nasi znajomi, którzy chcieli się do nas wybrać, rezygnowali z tego zamiaru, gdy dowiedzieli się, że cały weekend majowy jest zbyt krótki nawet na same loty.
Siedziałam na schodkach przed domem i delektując się każdym łykiem kawy, obserwowałam bezchmurne, marcowe niebo. Przyjemnie ciepły poranek trwał w najlepsze. Co jakiś czas zerkałam na aplikację w telefonie śledzącą aktualne loty, by nie przegapić lądowania dziewczyn i nie spóźnić się po ich odbiór. Każdy samolot, który zaobserwowałam na niebie, wydawał mi się tym, w którym siedzą Gosia z Anią. Jednak po sprawdzeniu lokalizacji na ekranie okazywało się, że to nie ten. Ach, jak ten czas mi się dłużył. Niby byłam spokojna, ale wewnątrz niecierpliwiłam się ogromnie. Nie mogłam się już doczekać spotkania.
Samolot, którym leciały dziewczęta, zaczął się zniżać. Im bardziej maszyna zbliżała się do lądowania, tym bliżej lotniska byliśmy. Ale mimo tego, że mieliśmy do pokonania mniejszy dystans niż nasi goście, i tak dojechaliśmy później, niż był planowany przylot. Zanim udało nam się przedostać przez tętniące życiem i wiecznie zakorkowane ulice Brisbane, dziewczyny czekały już na nas w strefie odbioru podróżnych.
Z uśmiechem od ucha do ucha wybiegłam im na powitanie. Widziałam, jak z ich oczu bije radość, a jednocześnie jak dzielnie walczą ze zmęczeniem. Entuzjazm i ekscytacja nowym miejscem podtrzymywały je przy świadomości. Nie odpłynęły do krainy snów nawet przy dźwiękach samochodowego silnika. Przegadałyśmy całą drogę do domu. Planowałyśmy, co robić i gdzie jechać, by maksymalnie wykorzystać trzytygodniowy urlop. Gdy dziewczyny zaczęły wymieniać miejsca, które chciałyby odwiedzić, wytrzeszczyłam na nie oczy i ze zdziwieniem zapytałam:
– Kiedy? Zostajecie na dłużej?
Patrząc na mapę Australii, widzimy Brisbane, trochę poniżej Sydney, a jeszcze niżej Melbourne. Skoro duże miasta na skrawku papieru są blisko siebie, to myśląc kategoriami europejskimi, wydaje się, że są na wyciągnięcie ręki. Bardzo często każdy, kto przylatuje pierwszy raz z Europy na Czerwony Ląd, popełnia ten sam błąd. Nie zdaje sobie sprawy z tego, że miasta te oddalone są od siebie o ponad tysiąc kilometrów, i planuje zwiedzić je, najlepiej dzień po dniu. Możliwe, że podróże samolotem między głównymi punktami najmniejszego kontynentu pozwoliłyby poznać wszystkie symbole Australii w krótkim czasie, ale z pewnością mocno nadszarpnęłyby budżet i nie zapewniłyby prawdziwych doznań dzikiego, nieokiełznanego outbacku[1].
Dojechaliśmy do domu. Dziewczyny całkowicie rozbudzone od razu zaczęły planować resztę dnia. Podczas obiadu nieprzerwanie mówiły o wyjściu do Sanktuarium Koali „Lone Pine”, w którym można spotkać się ze wszystkimi australijskimi zwierzętami. Nie mogły się już doczekać, kiedy w końcu zobaczą na własne oczy misie koala i kangury. Niestety, gdy tylko rozłożyły się na łóżku, aby sprawdzić dojazd do sanktuarium, w mgnieniu oka zasnęły. Nawet nie wiem, czy zdążyły cokolwiek wyszukać. Ja jednak już od dawna wiedziałam, że pierwszy ich dzień przeznaczony będzie na spanie. I tak właśnie było. Zasnęły jak zabite i spały aż do następnego ranka. Plany na spotkanie z kangurami trzeba było przełożyć na kolejne dni.
Po przespaniu kilkunastu godzin Gosia i Ania powróciły do żywych i w końcu były w stanie normalnie funkcjonować. Gotowi na naszą wspólną podróż życia, zaczęliśmy wszyscy razem przeszukiwać Internet. Patrzyliśmy za dostępnymi relokacjami – czyli darmowymi samochodami do wypożyczenia od zaraz. Firmy wypożyczające auta często potrzebują, by w danych dniach znalazł się ktoś, kto przeprowadzi im samochód z jednego miejsca Australii w drugie. Zazwyczaj pojazdy te są dostępne za darmo, ale mają ograniczony czas transportu. Wypożyczalnie jednak zdają sobie sprawę z tego, że podróżni potrzebują więcej czasu i umożliwiają im dokupienie kilku dni do tych oferowanych bez opłat. Naprawdę można było znaleźć świetne okazje, ale trzeba było być gotowym na wyjazd nawet tego samego dnia, gdyż najtańsze oferty rozchodziły się jak zapach kawy i świeże bułeczki.
Przewijając kolejne ogłoszenia, natrafiliśmy na czteroosobowego kampera dostępnego nieodpłatnie na trzy dni, którego należało odwieźć do Sydney. Bez wahania od razu zarezerwowaliśmy auto i tego samego dnia pojechaliśmy je odebrać. Rozeznaliśmy się przedtem, co warto zobaczyć po drodze, i obliczywszy, ile czasu potrzebujemy na realizację planu, postanowiliśmy dokupić jeszcze dwa dni, po pięćdziesiąt dolarów za każdy. Jadąc już naszym nowym czterokołowym nabytkiem, nie mogliśmy uwierzyć, jaką świetną okazję udało nam się wyhaczyć. Samochód wyposażony był w małą kuchenkę i lodówkę, rozkładane dwuosobowe łóżko oraz podnoszony dach, pod którym kryło się kolejne miejsce do spania dla dwóch osób. Czego chcieć więcej? Wszystko, co potrzebne, mieliśmy w zasięgu ręki.
Dojeżdżając do domu, snuliśmy plany, jak szybko się zorganizować i spakować, by jeszcze dziś wyjechać na południe. Szybko przygotowaliśmy torby z ubraniami i zapasy jedzenia. Starczyło nawet czasu na zrobienie i zjedzenie porządnego obiadu. Zasileni dużą dawką energii i podekscytowania zabraliśmy wszystko do auta i wyruszyliśmy na podbój południowo-wschodniej Australii.
Dochodziło południe, a my pędziliśmy autostradą Pacific Highway w stronę Gold Coast. Postanowiliśmy, że zanim dotrzemy do wybrzeża, odbijemy troszkę na zachód, by pokazać dziewczynom jeden z ulubionych punktów mieszkańców Brisbane. Zazwyczaj trzymaliśmy się zasady, że będziemy poznawać wciąż nowe miejsca, ale wśród nich były takie, które przyciągały nas do siebie powtórnie. To właśnie Narodowy Park Tamborine okazał się takim magnesem, któremu nie mogliśmy się oprzeć. Koniecznie chcieliśmy, by rezerwat ten zarówno na Anię, jak i Gosię zadziałał tak samo jak na nas i któregoś dnia jeszcze raz skusił je do odwiedzin.
Park Tamborine słynie przede wszystkim z wodospadów. Są to miejsca, gdzie podczas letnich miesięcy spotykają się miłośnicy słodkich wód oraz ludzie poszukujący ekstremalnych przeżyć. Przypuszczam, że skakanie ze skał w scenerii wodnych kaskad dostarcza szczytowej adrenaliny. U mnie samo patrzenie na śmiałków spadających do wody z kilkunastu metrów wysokości wywoływało już ciarki na plecach.
Nieliczna grupka młodych chłopaków zawzięcie wspinała się po skałach, by z każdym kolejnym skokiem pokazać swoim kompanom, że wciąż stać ich na więcej. Musieli to być ludzie, dla których takie akcje były chlebem powszednim, gdyż jako jedyni kąpali się tego dnia w Cedar Creek.
Kiedy byliśmy nad tą rzeką kilka miesięcy wcześniej, trudno było znaleźć jakikolwiek wolny kamień, na którym można by zostawić rzeczy przed wejściem do wody. Mnóstwo wczasowiczów wygrzewało się wówczas po orzeźwiającej kąpieli w rwących wodach strumienia. Tym razem huczący wodospad prezentował się w świetle złowrogiego brązu, który w obszarach oświetlonych promieniami słońca zmieniał barwę na zgniłożółto-zieloną. Nie zachęcając, a wręcz odstraszając odwiedzających od zanurzenia się w kaskadowych wannach, spowodował, że szlak był niemalże pusty. Jedynie wspomniani chłopcy nie przejmowali się jego przerażającym wyglądem. Oglądając ostatni skok młodzieńca prezentującego fenomenalne salto ze skalnej półki, czekaliśmy, aż wynurzy się z czeluści ciemnej studni. Gdy zobaczyłam jego głowę nad powierzchnią wody, odetchnęłam z ulgą.
Weszliśmy w gęsty busz, przez który ledwo co przedzierały się promienie słońca. Schowani w cieniu gigantycznych drzew podążaliśmy wzdłuż strumienia Cedar. Im głębiej wchodziliśmy w las, tym coraz większy półmrok panował. Rozłożyste korony palm nachodziły na siebie nawzajem, tworząc zielony, ogromny parasol. Czasami ustępowały one miejsca potężniejszym drzewom, które górowały nad lasem niczym wieże obronne drogocennej fortecy. Poniżej wysokiego, liściastego sklepienia znajdowały się chaotycznie, gęsto rozmieszczone, ogromne paprocie. Spośród nich często wyłaniały się wielkie pnącza, których początku (bądź też końca) nie można było zlokalizować. Całokształt sprawiał, że park Tamborine wyglądał jak prawdziwa, dzika dżungla. Spacerując ścieżkami rezerwatu, doszliśmy do kamiennych schodków przypominających wejście do tajemniczego ogrodu. Stopnie w niektórych miejscach porośnięte były mchem, a po bokach otoczone leśną gęstwiną. W połowie wysokości zmieniły swój bieg o dziewięćdziesiąt stopni. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że schody w tym miejscu ogrodzone były naturalną balustradą, utworzoną przez korzeń drzewa. Wygląd wysokiego, zupełnie płaskiego korzenia przykuł moją uwagę. Niesamowite, jak dziwne rzeczy potrafi stworzyć natura!
Nie mogłam się napatrzeć na tę nietypową budowę systemu korzeniowego. Była tak wyjątkowa i niezwykła, że zupełnie brakowało mi słów, by ją opisać i porównać do czegokolwiek innego. Choć znałam już to miejsce z poprzednich wypadów do Tamborine, miałam wrażenie, że widzę je po raz pierwszy. W europejskiej przyrodzie nigdy wcześniej nie spotkałam podobnych wytworów i może dlatego korzenie te budziły we mnie takie zainteresowanie. Ale, ale! Podobne wrażenie wywarły również na moich koleżankach. Gdy ruszyliśmy w końcu w dalszą wędrówkę, szłam za Gosią. Ta po chwili zatrzymała się, wskazała ręką na zwisającą lianę i powiedziała:
– Tu byłby raj dla Tarzana.
Nie zdążyłam nawet skomentować jej opinii, a już wisiała na jednym z pnączy. Zaraz za nią Kamil wszedł na drzewo i złapał za następną lianę. Odepchnął się od pnia i poszybował z okrzykiem Tarzana wzdłuż szlaku, którym się przemieszczaliśmy. Chwilę później cała nasza czwórka huśtała się nad leśnym runem. Śmiejąc się do rozpuku, bawiliśmy się jak małe dzieci. Gdyby nie to, że słońce zaczynało zachodzić i w lesie robiło się coraz ciemniej, bujalibyśmy się tak jeszcze dłużej. Wychodząc z parku, zostawialiśmy za sobą mrok, z którego docierały do nas jedynie głośne wrzaski papug powracających na noc do swych leśnych domów.
Wsiedliśmy do samochodu i udaliśmy się w stronę Gold Coast – miasta znanego wszystkim jako Surfer’s Paradise, czyli Raj dla surferów. Nieprzebłagany koniec dnia niestety nie pozwolił nam na dołączenie do miłośników ślizgów na falach. Na szczęście na naszej drodze jeszcze nie raz będziemy mieli okazję wykorzystać wybrzeże Oceanu Spokojnego i spróbować swoich sił na deskach surfingowych. Pocieszeni tym faktem, udaliśmy się w kierunku, do którego w tym momencie najbardziej ciągnęły nas wygłodniałe brzuchy. Zaparkowaliśmy samochód i szybkim marszem ruszyliśmy do serca goldcoastowego nadmorskiego deptaku, gdzie knajpy oferowały najróżniejsze potrawy. Można było znaleźć tam niemalże wszystko, czego dusza zapragnie, począwszy od wszystkim znanych, pospolitych kebabów i pizz, poprzez sałatki bogate w wiele różnych składników, skończywszy na wykwintnych obiadach z prawdziwym australijskim stekiem. Nie mogąc od razu zdecydować się, co chcemy zjeść, błądziliśmy między oświetlonymi uliczkami i szukaliśmy najlepszej oferty cenowo-produktowej. Wtedy na rogu jednego z wieżowców zobaczyliśmy reklamę tradycyjnego australijskiego burgera. Apetyczne zdjęcie bułki wypchanej stekiem i warzywami oraz relatywnie niska cena skusiły nas do spróbowania tego przysmaku. Australijski burger różni się od europejskich przede wszystkim tym, że jedna jego warstwa to plastry czerwonego buraka. O matko! Jaki ten burger był pyszny! Podobno głodnemu smakuje wszystko, ale kolejnym razem zamówię takiego samego burgera na deser i jestem święcie przekonana, że też będzie smakował niebiańsko.
Najedzeni, szczęśliwi i zmęczeni nadmiarem niesamowitych wrażeń wróciliśmy do kampera, by udać się na najbliższy parking, który pozwalał na nocleg w samochodzie. Kilkanaście kilometrów za Gold Coast takich miejsc było bardzo dużo. Od razu zjechaliśmy z autostrady na pierwszą napotkaną przydrożną strefę odpoczynku podróżnych i zaparkowaliśmy nasz czterokołowy, tymczasowy domek. Rozłożyliśmy dach i weszliśmy po drabince do naszej sypialni. Leżąc już na materacach, wychyliliśmy głowy na zewnątrz, rozmawialiśmy z dziewczynami i wspominaliśmy przygody, jakie nas spotkały. Przed życzeniem sobie dobrych snów wszyscy zgodnie stwierdziliśmy, że podczas kolejnych dni naszej podróży szykują nam się niezapomniane przeżycia.
Słońce nie pozwoliło nam długo spać. Gdy tylko pierwsze promienie zaczęły grzać w karoserię kampera, wewnątrz zrobiło się duszno. Nie narzekaliśmy jednak na wcześniejszą pobudkę, a wręcz przeciwnie, bardzo się cieszyliśmy. Miał być to dzień przeznaczony na surfowanie i poznawanie terenów otaczających Byron Bay, więc żal byłoby go marnować na wylegiwanie się w łóżku.
Zapowiadały się perfekcyjne warunki na oceanie. Lekki wiatr tworzył idealne fale dla początkujących surferów. Nie było na co czekać! Szybko udaliśmy się na nadmorskie uliczki Byron Bay i rozpoczęliśmy poszukiwania wypożyczalni sprzętu do surfingu. Powoli przemierzaliśmy miasteczko. Nie było to miejsce tętniące życiem. Większość sklepików i barów była pozamykana. Początkowo myśleliśmy, że jest jeszcze za wcześnie, by spodziewać się tłumów. Jednak to nie godzina stanowiła o liczbie ludzi na ulicach, lecz fakt, że nasza podróż wypadła poza sezonem. Byron Bay jest typowym miasteczkiem wakacyjnym, które zamieszkuje niecałe dziesięć tysięcy osób. Nie powinny więc nas dziwić pustki na deptakach.
Jadąc kolejną z uliczek, powoli traciliśmy nadzieję, że uda nam się znaleźć kogoś, kto użyczyłby nam desek. Minęliśmy już po drodze kilka zamkniętych wypożyczalni, co spotęgowało nasze obawy przed możliwością spróbowania swoich sił w nowym dla nas sporcie. Skręciliśmy jedną przecznicę dalej i w końcu ujrzeliśmy wystawione przed budynek kilka desek surfingowych. Byliśmy przekonani, że to jest to miejsce, w którym uda nam się wypożyczyć sprzęt. Zaparkowaliśmy tuż przed wejściem do budynku i od razu udaliśmy się do środka. Niestety deski, które skusiły nas do siebie, okazały się być jedynie do zakupu. Mimo chwilowego rozczarowania nasz entuzjazm i wiara w znalezienie desek powróciły wraz ze spotkaniem ze sprzedawcą. Tutejszy miłośnik morskich ślizgów na falach doskonale wiedział, gdzie można w środku marca wypożyczyć sprzęt. Skierował nas do budynku znajdującego się po przeciwnej stronie ulicy i z typowym australijskim akcentem zakomunikował, że tam znajdziemy to, czego szukamy. Miał rację. Znaleźliśmy cztery deski, które w mgnieniu oka wywołały na naszych twarzach uśmiech. Każdy złapał za swoją i trzymając je czule jak upragnioną zdobycz, wróciliśmy do samochodu.
Ledwo co zapakowaliśmy deski do środka. Wypełniły niemalże cały tył. Stojąc przed kamperem i patrząc na obraz zajętych siedzeń, jak i przestrzeni nad nimi, zastanawialiśmy się, jak Ania i Gosia się tam zmieszczą. Do plaży dla surferów mieliśmy ponad pięć kilometrów i żadnemu z nas nie uśmiechało się pokonywanie tej trasy na piechotę. Każdy miał ochotę wypróbować swój nowo nabyty sprzęt od razu. Chęć bycia już na plaży zmobilizowała dziewczyny do gry w prawdziwego Twistera. Podniosły nogę, rękę, odwróciły głowę i chwilę potem leżały już powykrzywiane między deskami.
– Dobra, jedziemy, jesteśmy gotowe – powiedziała z zadowoleniem Gosia i ruszyliśmy w stronę Suffolk Park.
Na parkingu przed wejściem na plażę mogliśmy wybrać najlepsze miejsce. To właśnie był jeden z plusów podróżowania poza wakacyjnym sezonem. Nigdy nie było problemu, żeby gdzieś blisko zostawić samochód. Gdy tylko Kamcio zgasił silnik, wyskoczyłam na zewnątrz, by pomóc dziewczynom uwolnić się z deskowego labiryntu. W mgnieniu oka przygotowaliśmy się do plażowania i rozentuzjazmowani zbliżającą się morską frajdą pobiegliśmy w kierunku oceanu.
Mimo chmur na niebie słońce przygrzewało mocno. Biegnąc boso po nagrzanym piasku, miało się wrażenie, jakby stąpało się po rozżarzonych węglach. Myśl „byle do wody” dawała mi siłę, by walczyć z uczuciem płonących stóp. Gdy tylko zanurzyłam nogi w chłodnej wodzie oceanu, poczułam natychmiastową ulgę. Teraz już mogłam spokojnie szukać miejsca, które byłoby dla nas idealnym obozowiskiem. Dosłownie kilka metrów dalej zauważyłam rozgałęzioną, niską palmę, rzucającą trochę cienia. Widocznie nie tylko ja uznałam, że to miejsce będzie odpowiednie, gdyż dziewczyny, nie znając moich myśli, od razu skręciły w tym kierunku. Jednomyślnie stwierdziły, że to drzewko zapewni nam należytą ochronę przed słońcem. Zostawiwszy wszystkie nasze rzeczy pod palmą, pognaliśmy do wody.
Wskoczyliśmy na deski i wiosłując rękoma w stronę głębin, cieszyliśmy się niemalże tak, jakbyśmy byli mistrzami surfingu, zdolnymi zrobić wszystko. Samo leżenie na desce dawało już nam ogromną frajdę, ale w końcu nie przyszliśmy tu tylko po to, by wylegiwać się prawie tak samo jak na dmuchanym materacu. Minęłam miejsce, gdzie fale zaczynały się łamać, popłynęłam jeszcze kilka metrów dalej i odwróciłam się z deską w kierunku plaży. Gotowa do pierwszej próby stanięcia na desce, czekałam na odpowiednio dużą falę. Gdy zobaczyłam, że w oddali jedna zaczyna przybierać na wysokości, zdecydowałam, że to właśnie na jej grzbiecie rozegra się pierwsza w moim życiu akcja ślizgu. Wodniste wzgórze było już tuż-tuż. Szybko przybrałam pozycję, jaką zawsze przyjmowali surferzy na instruktażowych filmikach z YouTube’a, i zaczęłam wiosłować, ile sił w rękach, by nabrać odpowiedniej prędkości. Nagle poczułam, jak fala mnie dogania i w jednej chwili wpływa pod deskę, przyspieszając mój ruch. Woda niosła mnie do przodu. Stwierdziłam, że to jest ten moment, by wstać i poczuć wiatr we włosach. Zdecydowanym ruchem przeniosłam się do pozycji pionowej, ale niestety nie zdążyłam nawet stanąć na stopach, gdyż od razu znalazłam się pod wodą. Zamiast wiatru we włosach poczułam, jak woda penetruje moje nozdrza i uszy. Czemu to jest takie trudne? Na filmikach wydawało się tak naturalne i superproste, ale zdecydowanie nie było. No cóż, porażki się zdarzają, ale na całe szczęście nie demotywują mnie zupełnie. Zawzięcie walczyłam dalej i nieprzerwanie próbowałam ustać choć przez kilka sekund na desce. Wiele razy lądowałam w wodzie, obijając się o dno, i ponownie wracałam na powierzchnię, by w końcu osiągnąć założony przeze mnie cel. Po jednej z kolejnych wywrotek siły mnie opuściły. Musiałam wyjść na chwilę na plażę i zasilić organizm dawką energetycznych przekąsek. Zmierzając w kierunku drzewa, pod którym zostawiliśmy nasze rzeczy, usłyszałam za sobą Gosię:
– My też wychodzimy – wołała.
Zjadłyśmy wspólnie tabliczkę czekolady. Od razu poczułam, jak glukoza przepływająca we krwi pobudza do ponownego działania każdą moją komórkę. Ze zdwojoną siłą i ciągle niezrealizowaną ambicją prawdziwego surfowania zapowiedziałam dziewczynom, że wracam do wody. Zostawiłam Anię i Gosię opalające się na plaży i dołączyłam do Kamila, który bez przerwy, zawzięcie próbował ustać na desce. Popłynęłam wprost na fale, które wydawały się dużo większe niż przy pierwszym wejściu. Kolejny raz powtórzyłam te same kroki, by rozpędzić się wraz z pchającą mnie od tyłu falą. Gdy poczułam przyspieszenie, skoczyłam stopami na deskę i podniosłam się powoli do góry. Nie spadając od razu do wody, poczułam, jak pędzę ku brzegowi. Chciałam, by ta chwila trwała jak najdłużej. Radość rozdzierała mnie od środka.
– Udało się, w końcu się udało! – krzyczałam do siebie.
W tym samym momencie usłyszałam podekscytowany głos Kamcia, który wybił mnie z równowagi i gruchnęłam prosto do wody. Po wypłynięciu na powierzchnię rozejrzałam się dookoła, by zlokalizować mojego lubego. Nigdzie go nie widziałam. Nie minęły nawet dwie sekundy, gdy spod wody wyskoczyła deska, a tuż za nią jej właściciel. Kamcio, ocierając ręką oczy od wody, z wielkim uśmiechem zapytał:
– Widziałaś, jak surfuję?
Widocznie oboje w tym samym czasie musieliśmy przeżyć niesamowity moment, jakiego profesjonalny surfer doświadcza za każdym razem. Szczęśliwi, że udało nam się poczuć choć przez chwilę jak zawodowcy, dołączyliśmy do dziewczyn. Gosia i Ania, zmęczone nagrzewaniem skóry, chowały się w cieniu palmowych liści. Nie chcąc już dłużej siedzieć na słońcu, postanowiliśmy wracać do samochodu. Zebraliśmy wszystko pod pachę i ruszyliśmy do kampera.
Gdy dochodziliśmy do auta, uwagę Gosi przykuła biała karta wrzucona za wycieraczkę od strony kierowcy.
– Spójrzcie, ktoś nam coś przyczepił do szyby – powiedziała.
Kamil podszedł do świstka papieru i otworzywszy go, zaskoczony powiedział:
– To mandat. Nie zapłaciliśmy za parking – dodał.
A to by się zgadzało, bo kto by pomyślał o tak przyziemnych rzeczach w momencie, gdy za chwilę mieliśmy zadebiutować w jednym z wielu wodnych sportów Australii? Tymczasem nie dość, że spróbowaliśmy surfingu, to jeszcze dostaliśmy nasz pierwszy australijski mandat za parkowanie. Jednak nawet utrata stu dolarów nie wpłynęła na nasze zadowolenie z tego dnia. Wróciliśmy do centrum Byron Bay i po oddaniu desek udaliśmy się jeszcze na Przylądek Byrona.
Dojechaliśmy na sam szczyt wzniesienia i zaparkowaliśmy samochód. Upewniwszy się, że nie musimy płacić za parking, poszliśmy w kierunku latarni morskiej. Na górze półwyspu śnieżnobiały, mały budynek górował nad niskimi drzewami mającymi oliwne barwy. Tuż za latarnią rozpościerał się widok na piękny, niebieski ocean. Jego wody szumnie uderzały o skaliste wybrzeże. Rozpryskujące się o przybrzeżne głazy morskie bałwany zagłuszały ciszę. Usiedliśmy na skraju zbocza i relaksowaliśmy się wśród cudownej, hałaśliwej natury.
Wpatrywałam się w odległy ocean i miałam nadzieję, że może uda mi się dostrzec jakiegoś delfina bądź wieloryba. Niestety, to nie był na nie czas. Pewnie za miesiąc lub dwa miałabym większą szansę, aby je zobaczyć podczas ich migracji. Widząc tylko hipnotyzującą, sinusoidalną taflę wody, poczułam, jak moje wnętrze się wycisza, a ja zaczynam zasypiać. Muskana lekkim wiatrem czułam, jak odpływam. Nagle z letargu wyrwał mnie głos Ani:
– Głowa mnie boli.
Wszyscy w jednym momencie spojrzeliśmy na nią.
Widząc jej spuchnięte, czerwone czoło, zdecydowaliśmy natychmiast ruszyć w dalszą podróż, by w najbliższym sklepie kupić dla niej trochę lodu. Poparzona słońcem czuła, jak pali ją głowa. Mogliśmy pomóc, jedynie okładając jej palącą skórę zmrożoną wodą i maścią na poparzenia. Nawet promienie zachodzącego słońca wywoływały w niej dreszcze gorąca, dlatego też zapakowaliśmy się do samochodu i pojechaliśmy dalej w kierunku Sydney. Klimatyzacja i okłady z chłodnych ręczników minimalnie koiły bolączkę Ani. Zmęczona od bólu i całodniowych wodnych szaleństw w końcu usnęła. Po chwili każdemu z nas chciało się już spać i nie mogąc prowadzić dalej, zjechaliśmy na najbliższy parking. Ostatkiem sił zjedliśmy ugotowane przez nas spaghetti. Czuliśmy, jak Morfeusz coraz mocniej wzywa nas do swej krainy.
Ranek wygnał nas szybko w dalszą trasę. Nie marnowaliśmy cennego czasu, który w tak dystansowo długiej podróży był na wagę złota. Chcieliśmy jak najwięcej zobaczyć, ale niestety zarówno fizyka, jak i niezrealizowana (jeszcze) koncepcja teleportu nie umożliwiły nam przeskoków przez nieokiełznane australijskie wertepy. Może to i dobrze? Podróż przez pustkowia pozwalała nam poznać najprawdziwszą, dziką Australię.
Jechaliśmy pośród drzew eukaliptusowych, które migały mi w oczach z szybkością osiemdziesięciu kilometrów na godzinę. Kamil od momentu zobaczenia znaku ostrzegającego o misiach koala dostosował prędkość do przyjętej jako bezpieczna w rejonie zamieszkiwanym przez te zwierzęta. Wlepiłam oczy w szybę pasażera i szybkimi ruchami oczu skanowałam korony eukaliptusów. Miałam nadzieję, że uda mi się wyhaczyć choć jednego misia w jego naturalnym środowisku. Podobno spotkanie koali na dziko zdarza się niezwykle rzadko – ale się zdarza. Osobiście poznaliśmy kilku szczęściarzy, którym się to udało. Jednak skoro trudno było zobaczyć je nawet podczas spokojnego spaceru po lesie, to przestałam się łudzić, że przy hałaśliwej trasie i szybko zmieniającym się obrazie zdołam dostrzec małe, urocze, szare żyjątko.
Zbliżaliśmy się do Port Macquarie. Od razu można było się domyślić, że dojeżdżamy do większego miasta, gdyż coraz częściej pojawiały się gęste zabudowania, a natężenie ruchu na drodze znacznie się wzmogło. Zanim zdążyłam wyciągnąć telefon, by sprawdzić, co warto tutaj zobaczyć, Kamcio zakomunikował nam, że jedziemy do Szpitala dla Koali. Nie minęła nawet chwila, a już odbiliśmy z głównej drogi w stronę lecznicy. Kilka minut podążaliśmy za drogowskazami, które ostatecznie doprowadziły nas do zagrody, gdzie mieścił się szpital wraz z pensjonatem dla misiów.
Koale, potocznie nazywane „misiami koala”, od strony biologicznej w ogóle nie mają nic wspólnego z misiami (niedźwiedziami). Ta nazwa przyjęła się jedynie dlatego, że misie kojarzą się wszystkim z milusio wyglądającymi, urzekającymi zwierzątkami i maskotkami robionymi na podobieństwo słodkich niedźwiadków. Gdy weszliśmy na teren szpitala i ujrzałam na gałęzi pierwszego koalę, zauroczyłam się całkowicie. Wbiłam wzrok w jego wdzięczne oczka i patrzyłam, jak rozkosznie objada się liśćmi eukaliptusa. Jego szarobura, gęsta sierść wywoływała we mnie skurcze radości, których nie mogłam uspokoić. Patrząc na to prześliczne, miluchne stworzonko, czułam, jak moja wewnętrzna radość rozpycha się po całym ciele i niecierpliwie czeka, aż w końcu zaspokoję potrzebę zatopienia palców w jego pięknym futrze. Niestety nie mogłam tego zrobić. Tłumacząc sobie, że zwierzęta te dużo w życiu ucierpiały i zapewne nie chciałyby być non stop dotykane przez napalonych turystów, uspokoiłam się i ugasiłam pragnienie ich przytulenia.
Poza nieprzeciętnym wyglądem prześlicznych koali niesamowite w nich jest również to, że jako jedne z nielicznych ssaków są w stanie strawić truciznę występującą w liściach eukaliptusa. Te toksyczne związki uśmierciłyby niejedno zwierzę i niejednego człowieka, ale dla misiów koali stanowią najlepszą i jedyną pozycję w ich monotonnej diecie. Koale mają superwątroby i rozbudowany układ jelit z dwumetrowym jelitem ślepym wypełnionym mikrobami. Dzięki temu mogą metabolizować i eliminować z organizmu toksyny, które dla innych gatunków stanowią zagrożenie życia. Dodatkowo wspomniane wcześniej mikroby pozwalają rozkładać liście i czerpać z nich wiele składników odżywczych. Mimo tego, że koale są niezawodne w samoistnym wyzbywaniu się toksyn z organizmu i nigdy nie doprowadzą się do zatrucia, często niestety potrzebują pomocy z innych przyczyn. Duża ich część trafia do lecznicy ze względu na utratę swojego dotychczasowego miejsca zamieszkania. W Australii często dochodzi do pożarów, które pochłaniają olbrzymie obszary, wypalając na nich wszystkie drzewa, a tym samym przemieniając domostwa zwierzaków w osmolone zgliszcza.
Koale od urodzenia zostają na swoim terenie i bardzo rzadko przenoszą się poza obszar swojego stuhektarowego podwórka. Ssaki te żyją w hierarchii społecznej, w której starsze osobniki mają wyższą rangę i w związku z tym zajmują najlepsze miejsca na drzewach. Młodsze muszą zadowolić się siedliskami o niższej jakości i poczekać, aż dorosną do bardziej znaczących funkcji w ich środowisku. Gdy koala traci nagle swój teren i zmuszony jest do ucieczki, zaczyna czuć się nieswojo i nie potrafi odnaleźć się na obcym obszarze. Zagubione, a czasami nawet zranione przez ogień misie zabierane są do takich miejsc, jak to w Port Macquarie.
Nie tylko naturalne żywioły niszczą ich miejsca zamieszkania. Niestety często przyczyniają się do tego również i ludzie. Wycinka drzew, urbanizacja leśnych terenów, tworzenie pól uprawnych czy otwieranie nowych kopalni to najczęstsze przyczyny, przez które zwierzęta te trafiają do ośrodków opiekuńczych. Zatem z jednej strony przez ręce ludzkie koale tracą swój dom, z drugiej dzięki tym samym rękom otrzymują najlepszą z możliwych opiekę.
Zdarza się również, że miśki zostaną zaatakowane przez psa bądź potrącone przez samochód, i wówczas potrzebują niezwłocznej pomocy. Szpitale dla koali wyposażone są w ambulanse, które natychmiast reagują na takie zgłoszenia i pędzą na sygnale, by uratować poszkodowanego zwierzaka. Niestety nierzadko zranione misie mają tak mocne obrażenia, że nawet szybka interwencja operacyjna nie jest w stanie im pomóc. Koale, które miały więcej szczęścia podczas wypadku, po zabiegach zostają na obserwacji w zagrodach szpitalnych i dopiero gdy dochodzą do pełnego zdrowia, mogą powrócić na tereny, w których zostały znalezione. Niektóre mimo szczęścia przeżycia już nigdy nie wracają na wolność, gdyż ich stan nie pozwala im na samodzielne funkcjonowanie. Opiekunowie wiedzą, że miś mający jakąkolwiek dysfunkcję uniemożliwiającą zdobycie pokarmu, nie ma szans przeżyć. Dlatego decydują się na dożywotnią opiekę nad nim i starają się stworzyć mu w ośrodku idealne warunki do życia.
Poza klęskami żywiołowymi, wypadkami czy likwidowaniem naturalnych środowisk koali najczęstszą przyczyną, która sprawia, że miśki stają się niezdatne do samodzielnego życia, jest bakteria Chlamydia trachomatis. Choroby wywoływane tą bakterią potrafią wyniszczyć organizm koali w ciągu nawet kilku dni. Oczywiście wszystko zależy od liczby bakterii, które zasiedliły organizm. Niektóre zwierzęta są jedynie ich nosicielami i chociaż same nie chorują, mogą przekazać to paskudztwo drogą płciową swojemu chwilowemu życiowemu towarzyszowi.
Każdy koala, który trafia do szpitala, jest badany całościowo. Włochaty pacjent poza podstawowymi badaniami krwi ma również wykonywane badanie USG narządów wewnętrznych oraz PCR, czyli reakcję łańcuchową polimerazy, dzięki której można wykryć obecność komórek chlamydii. Niepokojący jest fakt, że bakterie te również występują u ludzi. Zarówno człowiek, jak i zwierzęta wykazują te same symptomy. Choroba obejmuje układ moczowo-płciowy, a także przy silniejszej infekcji wywołuje zapalenie spojówek. Niektóre koale, będące już stałymi mieszkańcami ośrodka, przeszły ciężkie objawy chlamydiozy, przez co straciły wzrok, a wraz z nim możliwość powrotu do swojego domu.
Na terenie lecznicy odwiedzający mogą otrzymać szczegółowe informacje o każdym pacjencie i domowniku przebywającym w szpitalu. Każdy też może być świadkiem niesienia pomocy koalom. Sala operacyjna mieści się za szybą, przez którą można obserwować, jak lekarze walczą o życie misia. Cieszę się, że w momencie naszej wizyty żaden zwierzak nie ucierpiał i nie było konieczności przeprowadzania żadnej operacji. Nie wiem, czy byłabym w stanie obserwować cierpienie misiaków podczas zabiegu. Jestem wręcz pewna, że nie chciałabym tego oglądać. Za to ogromnie cieszę się, że są ludzie i duże organizacje, które działają po to, by pomóc przetrwać tym słodziakom.
Deszcz lał jak opętany. Wycieraczki nie nadążały przecierać szyby. Przez ułamek sekundy wyraźny obraz drogi ponownie zmieniał się w rozmyty pejzaż. Chwila, w której krople deszczu jeszcze nie zostały wytarte przez rytmicznie tańczące gumy, powodowała, że czułam się, jakbym patrzyła na akwarelowe arcydzieło, które cyklicznie, wraz z każdym machnięciem wycieraczek, zmieniało swój wygląd.
Wjechaliśmy w gęsty las. Korony drzew były tak bujne i tak rozłożyste, że tworzyły nad drogą zielone zadaszenie. Miałam wrażenie, jakbyśmy tańczyli poloneza z lasem, który stworzył dla nas tunel i kołysząc się od uderzającego w liście deszczu, zachęcał do pójścia naprzód. Wcale się nie dziwię, że właśnie takie skojarzenie przyszło mi w tym momencie do głowy. Trzymałam bowiem w ręku Pana Tadeusza Adam Mickiewicza. Co chwilę odrywając się od lektury XII księgi, spoglądałam za okno, by chłonąć zarówno książkę, jak i australijskie otoczenie. Podkomorzy z Zosią w pierwszej parze ruszyli w tany, a my mijaliśmy kolejne kilometry w takt słabnącego deszczu.
Zbliżaliśmy się już do jednego z celów podróży. W tym dniu był to Narodowy Park Blue Mountains. Im bliżej byliśmy Katoomba, tym bardziej tajemniczo się robiło. Mżawka stopniowo zamieniała się w mgłę. Drzewa cieplejsze od chłodnego powietrza i wilgotne od deszczu parowały, tworząc tym samym pobielałą aurę. Dojechawszy na miejsce, wypatrywaliśmy zza szyb auta znaków parkingowych. Gęsta mgła zupełnie ograniczyła widoczność. Zwolniliśmy do minimum, by nie minąć wolnego miejsca postojowego ani też nie wjechać w coś, co niespodziewanie pojawiłoby się przed maską.
Gdy w końcu udało nam się zatrzymać samochód w legalnym miejscu, włożyliśmy deszczówki i udaliśmy się bezpośrednio na punkt widokowy. Nie było na co czekać. Chcieliśmy zobaczyć jak najwięcej, a jeszcze tego samego dnia musieliśmy dojechać do Sydney, by oddać wypożyczonego kampera. Dlatego nie ociągając się ani chwili, spiesznie popędziliśmy na taras, z którego można było podziwiać rozległą dolinę Niebieskich Gór. Miejsce to zyskało taką nazwę ze względu na optyczne zjawisko, które powstawało w wyniku uwalniania się pary olejków eterycznych powstającej z liści drzew eukaliptusowych. Obserwowanie z daleka gór poprzez mgiełkę tworzyło szczególnie niebieski wygląd wzniesień. Tymczasem mogliśmy uwierzyć wyłącznie na słowo, że tak właśnie działo się w tym miejscu. Ani pagórków, ani skalnych maczug zwanych Trzema Siostrami (stanowiących jeden z symboli parku), ani nawet wielkich obszarów leśnych nie byliśmy w stanie dostrzec. Gęsta, aż rażąca oczy białością mgła zakryła cały widok. Nie było widać dosłownie nic. O ujrzeniu niebieskiej poświaty mogliśmy tylko pomarzyć. Jedynie mrużąc powieki przed ostrą bielą chmur, w oczach powstawały nam rozmazane, niebieskie męty, ale to już raczej było inne zjawisko.
Zanim podeszłam do barierki, rzuciłam okiem na fotografię panoramy, jaką powinniśmy zobaczyć z punktu widokowego o jakże mało wyszukanej, jednakże treściwej nazwie „Echo”. Możliwe, że taras wiszący nad doliną był idealnym miejscem do rozmowy z górami. Dźwięk wypowiadanych słów pewnie powinien wracać po chwili do rozmówcy w osłabionym tonie, ale nie wracał. Oczywiście nie omieszkałam tego sprawdzić. Nie wiem zatem, dlaczego taką nazwą ochrzczono balkon, który aktualnie prowadził jedynie do nieba. Oparłam się o balustradę, którą zobaczyłam dopiero w momencie zbliżenia się na jakieś dwa metry i wychyliłam się z nadzieją, że chociaż ujrzę zarys dna doliny. Nic z tych rzeczy. W tym momencie mogłam po prostu puścić wodze fantazji i przenieść fotografię z afiszu panoramicznego na obraz mojej wyobraźni. Podobno początkowo zakładano, że wzgórza te, które teoretycznie rozciągały się przede mną, były barierą nie do pokonania. Kilka wypraw odbytych w latach 1798–1813 zakończyło się niepowodzeniem. Dopiero w 1813 roku Gregory Blaxland, William Wentworth oraz porucznik William Lawson przełamali pasmo porażek i dotarli na szczyt góry, wyznaczając tym samym drogę do żyznego zaplecza, dzięki któremu powoli zaczęła rozwijać się gospodarka. Szkoda, że nie mogliśmy zobaczyć na własne oczy i sami ocenić trudności, jakie kiedyś eksploratorzy napotkali na swojej drodze do miasteczka znanego dzisiaj pod nazwą Katoomba. Niestety rzeczywisty widok w tym dniu nie był tym, co chcieliśmy zobaczyć, przyjeżdżając do Parku Blue Mountains. Ale skoro już tu dotarliśmy, musieliśmy zadowolić się warunkami, jakie nam towarzyszyły.
Brak widoczności sprawił, że rezerwat stał się wielkim enigmatycznym labiryntem, który nie dał nam cieszyć się dalekosiężnymi widokami, ale za to pozwolił skupić się na rzeczach będących na wyciągnięcie ręki. Czasem nawet i dobrze, że dzień układa się nie tak, jak byśmy chcieli! Gdyby pogoda była idealna, zapewne podziwialibyśmy widoki, jakie później mogliśmy obejrzeć w Internecie, a wówczas nie dostrzeglibyśmy tego, co było w naszym najbliższym otoczeniu. Idąc alejką wśród drzew okrytych mętną bielą, dokładnie przyglądaliśmy się liściom. Ciemnozielone gałązki wychodziły na ścieżkę, tarasując czasem przejście. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że gałązki te zamieszkiwane były przez pająki, a raczej przez ich pajęczyny. Cienkie sieci nici, które w słoneczny dzień byłyby ledwo widoczne, tym razem wyraźnie rzucały się w oczy. Krople deszczu osadzone na pajęczynach potęgowały ich naturalną, delikatną budowę. Ostrożnie mijaliśmy każdą z napotkanych geometrycznych plątanin pajęczych nici, będących domem tych stawonogów. Nie chcieliśmy zniszczyć żadnej z nich, bo kto wie, może z jakiegoś schronienia spoglądały na nas oczy pająka broniącego swojego domostwa? Co jak co, ale z australijskimi pająkami to my raczej nie chcieliśmy mieć nic wspólnego, dlatego uważnie przechodziliśmy obok i zostawiliśmy je w świętym spokoju.
W końcu po kilku kilometrach wędrówki w tajemniczo wyglądającym buszu usłyszeliśmy głośny szum dudniącej o kamienie wody. Naszym oczom ukazał się wodospad, wyłaniający się z mistycznej przestrzeni, której nie potrafiliśmy zdefiniować. Może to był las, a może to były skały. Widzieliśmy jedynie jego ujście zbiegające delikatnie niewielkimi kaskadami w dół do strumienia. Posłuchaliśmy chwilę dźwięku, który zupełnie nie pasował do swobodnie spływającej po kamiennych stopniach wody, i z lekkim nieusatysfakcjonowaniem podjęliśmy decyzję o powrocie. Było nam jednak szkoda tego, że nie mogliśmy w pełni poznać prawdziwego oblicza Niebieskich Gór. Tym razem dla nas, w XXI wieku, góry te także okazały się barierą nie do pokonania – nie pod względem trudności, ale pod względem wizualnej nieobecności.
Co roku trzydziestego pierwszego grudnia rodzice szykowali się do wyjścia na bal sylwestrowy. Kiedy mama krzątała się jeszcze po kuchni, by przygotować dla mnie i dla brata coś na kolację, ja wraz z tatą oglądałem ostatnie w roku wydanie wiadomości. Pokazywano w nich zawsze, jak Nowy Rok przyjmowały kraje leżące na wschód od Polski. Jednym z pierwszych była oczywiście Australia, która miała zwyczaj witania Nowego Roku spektakularnym pokazem fajerwerków rozświetlających niebo nad operą w Sydney. Wielka bryła budynku składającego się z charakterystycznych muszli na swojej śnieżnobiałej powierzchni odbijała wtedy kolorowe niebo. Spektakl ten podziwiany był przez tłumy na całym świecie.
Właśnie takie wspomnienie przyszło mi do głowy, kiedy wraz z dziewczynami staliśmy na półwyspie Bennelong Point w Sydney i nasz wzrok był skierowany na ten najbardziej znany australijski budynek. Z ekranu telewizora jego elewacja wydawała się gładka i śnieżnobiała, lecz z bliskiej odległości można było dostrzec tysiące (a według budowniczych ponad milion) płytek w dwóch różnych kolorach: błyszczący biały i matowy kremowy.
Oczywiście wielu z nas nie potrafi sobie wyobrazić Sydney bez swej opery, jednak budynek wpisał się w miejski krajobraz dopiero niespełna pięćdziesiąt lat temu. Wtedy to, w 1973 roku, przybyła do Australii Elżbieta II, która jako królowa całego Zjednoczonego Królestwa dokonała hucznego otwarcia obiektu i przy akompaniamencie orkiestry grającej IX Symfonię Ludwiga van Beethovena wzięła udział w inauguracji działalności tej nowej instytucji kultury.
Od tamtego czasu opera w Sydney jest ikoną Australii. Pomimo swego młodego wieku zdążyła już zostać wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO oraz być finalistą „Nowych siedmiu cudów świata”, zaraz obok Wielkiego Muru Chińskiego czy Taj Mahal w Indiach.
Podchodząc coraz bliżej wielkich elementów muszli, czuliśmy, jak szybko gmach budynku rośnie w naszych oczach. Jego ogrom nie pozwolił się już objąć jednym spojrzeniem. Wielkie trójkątne bryły wyrastały zza wznoszących się w górę schodów jak muszelki do połowy pogrzebane w piasku na plaży. Prawdopodobnie właśnie taki obraz zainspirował duńskiego architekta Jørna Utzona do wzięcia udziału w konkursie na nowy budynek opery w Sydney.
Obeszliśmy budowlę dookoła, co pozwoliło nam przekonać się, w jakim urokliwym miejscu została wzniesiona. Co prawda nie otaczała jej piaszczysta plaża, lecz z trzech stron oblewały ją wody zatoki, w której tle wyrastał wielki most Harbour Bridge. Takie usytuowanie sprawiało, że wszyscy przechodnie, chcący podziwiać operę z bliska, musieli się liczyć z silnie wiejącym od morza wiatrem.
Niewątpliwie budynek urzekł nas swoją konstrukcją, ale opera to przecież nie tylko ściany i okna, lecz przede wszystkim instytucja, orkiestra, artyści i spektakle. Oczywiście istnieje możliwość zwiedzania jej wewnątrz wraz z przewodnikiem, który opowiada o historii tego obiektu i raczy słuchaczy licznymi ciekawostkami o nim. Moim marzeniem jednak nie było zwiedzanie opery, ale pójście do niej! Chciałem kupić bilet, usiąść w wygodnym fotelu, słuchać najpiękniejszych arii w wykonaniu słynnych śpiewaków, podziwiać tańczących przede mną artystów i cieszyć się faktem, że tak jak kiedyś podziwiałem operę w Sydney tylko w telewizji, tak teraz mogę tego doświadczać w rzeczywistości. Przy następnym oglądaniu w Polsce wiadomości trzydziestego pierwszego grudnia chciałbym móc powiedzieć: „A w środku wygląda jeszcze ładniej niż na zewnątrz…”. Jednak żeby moje marzenie się spełniło, należało jeszcze kupić bilety. Nasze możliwości czasowe były bardzo ograniczone, a mianowicie pasował nam tylko wieczór dziesiątego marca. Oczywiście chciałem zamówić bilety już dużo wcześniej, ale trudno nam było przewidzieć, jak długo zajmie podróż z Brisbane do Sydney, przez co decyzja o ich kupnie była cały czas przekładana, aż do dnia, kiedy osobiście stanęliśmy przed operą.
Jak się okazało, kasa biletowa znajdowała się w „pierwszej muszli” budynku. Nie zależało nam na żadnej szczególnej sztuce. Chcieliśmy kupić najtańsze bilety i rozkoszować się możliwością uczestniczenia w spektaklu. Tego wieczoru były wystawiane dwa przedstawienia: Carmen i La Traviata. Okazało się, że na pierwsze wszystkie bilety zostały wyprzedane, a na drugie nie ma już tanich miejsc. Pozostały jedynie te „bardziej premium”. Niestety nasze legitymacje studenckie uprawniające do zniżek i zakupu biletów w dniu spektaklu za symboliczną kwotę pięćdziesięciu dolarów już utraciły ważność. Kwota kilkuset dolarów za normalny bilet mocno nadszarpnęłaby nasz podróżniczy budżet. Po dłuższej chwili namysłu musieliśmy więc podziękować pani w okienku i z opuszczonymi głowami udaliśmy się nad brzeg zatoki.
Wysoko świecące słońce próbowało nas rozchmurzyć, lecz z marnym skutkiem. Czekając na Gosię i Anię, przechadzaliśmy się po rozległym dziedzińcu opery i dyskutowaliśmy na temat naszych niedoszłych biletów. Cena, jaką przedstawiła sprzedawczyni, była dla nas horrendalnie wysoka. Ciężko nam było ją zaakceptować, ale jeszcze trudniej było mi wyobrazić sobie siebie oglądającego kiedyś sylwestrowe wiadomości, w których zapewne kolejny raz pojawi się Sydney Opera House. Dodatkowo myśl, że prawdopodobnie już nigdy więcej nie będę miał okazji zasiąść w fotelu na wymarzonej widowni, motywowała mnie do podjęcia decyzji o zakupie „biletów nie na naszą kieszeń”. Nie wiem, czy to grzejące słońce, czy wiejący wiatr spowodowały, że wypaliłem do Luli:
– Najwyżej będziemy jeść tylko groszek konserwowy, ale kupimy te bilety!
Nie wahając się długo, Lula z uśmiechem przystała na mój plan. Nie do końca jednak przekonani co do decyzji, poprosiliśmy poznaną już wcześniej kasjerkę o możliwie najtańsze bilety na La Traviatę. Pani z okienka przekazała nam tylko swój krótki uśmiech, po czym nie pytając o numery miejsc, podała nam dwa bilety, dodając:
– Legitymacje studenckie możecie pokazać przy okazji, następnym razem.
Staliśmy chwilę w osłupieniu, po czym z wielką radością podziękowaliśmy naszej sprzedawczyni. Dostaliśmy bardzo dobre miejsca blisko sceny w promocyjnej, studenckiej cenie. Zapewne nigdy byśmy sobie takich sami nie wybrali. Usatysfakcjonowałyby nas fotele w ostatnim rzędzie za filarem, a tu proszę – scena niemal w zasięgu ręki!
Wieczór nastał bardzo szybko. Byliśmy nadzwyczaj podekscytowani możliwością podziwiania widowiska w jednej z najbardziej znanych oper na świecie. Postaraliśmy się, jak tylko mogliśmy, by wyglądać odświętnie, jednak nasze możliwości były dość ograniczone. Lula miała na sobie sukienkę w kwiatki z białym sweterkiem, a ja beżową koszulę w palmy i lniane spodnie. Myśleliśmy, że nasz wygląd przykuje uwagę innych widzów. Nic bardziej mylnego! Australijczycy są na tyle wyluzowanym narodem, iż niczym nadzwyczajnym jest dla nich spotkanie osób ubranych w dresy czy zwykłe T-shirty na widowni opery podczas wieczornego spektaklu. Trochę nas to zaskoczyło, ale z drugiej strony pozwoliło czuć się bardziej komfortowo.
Jeżeli chodzi o wnętrze budynku, to niestety nie zachwyciło nas tak, jak jego zewnętrzna bryła. Szare korytarze oraz surowe zdobienia sali nie wyróżniały się niczym szczególnym. Jednak pomimo tych drobnych niedociągnięć przedstawienie zaliczyliśmy do jak najbardziej udanych.
Od tego wydarzenia minęły już dwa lata, lecz za każdym razem, gdy widzę zdjęcia opery w Sydney okraszone kolorowymi fajerwerkami, wspominam naszą La Traviatę i mam tylko cichą nadzieję, że nikt nie czeka tam na nasze studenckie legitymacje.
A co w tym czasie działo się z Anią i Gosią? Otóż zwiedzając miasto, natrafiły na szpital, którego nie omieszkały poznać również od środka. Opuchlizna z opalonego czoła Ani zaczęła schodzić jej na oczy. Duży dyskomfort i ciągłe uczucie palenia skóry sprawiły, że izba przyjęć była akurat tym miejscem, które najbardziej chciała odwiedzić. Pierwszy napotkany lekarz od razu wiedział, z czym ma do czynienia. Dla potwierdzenia swojego przekonania zadał tylko jedno, chyba retoryczne, pytanie:
– Jesteście z Europy?
Dziewczyny swą odpowiedzią upewniły w domysłach doktora, który od razu rzucił nazwę kremu, mającego złagodzić objawy poparzenia. Wizyta trwała zaledwie kilka minut, a opuchlizna leczona przepisaną maścią utrzymywała się jeszcze kilka dni, aż w końcu zniknęła i Ania mogła w pełni cieszyć się pozostałą częścią podróży.
Australijscy lekarze wiedzą, że takie poparzenia trafiają się zazwyczaj tylko nowo przybyłym. Mieszkańców Czerwonego Lądu raczej takie przypadki nie dotyczą. Oni doskonale zdają sobie sprawę z siły promieni słonecznych na tej szerokości geograficznej, która, jak widać, może mieć dla Europejczyków przykre konsekwencje.
Wszyscy razem spotkaliśmy się ponownie dopiero wieczorem w pokoju hotelowym. Wymieniając się wzajemnie przeżyciami z minionego dnia, kończyliśmy robić pranie i przygotowywaliśmy wszystko tak, by rano być w pełni gotowymi na kolejną dozę przygód, tym razem nie w kamperze, lecz nowo wypożyczonym sedanie – toyocie corolli.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
[1] Outback – tereny znajdujące się z dala od linii brzegowej oceanu.
Australijska odyseja
ISBN: 978-83-8313-669-1
© Anna Grycz, Kamil Grycz i Wydawnictwo Novae Res 2023
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.
REDAKCJA: Magdalena Białek
KOREKTA: Emilia Kapłan
OKŁADKA: Paulina Radomska-Skierkowska
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Grupa Zaczytani sp. z o.o.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek