Aż po ciemny las - Jacek Rębacz - ebook + audiobook

Aż po ciemny las ebook i audiobook

Jacek Rębacz

3,9

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Makabryczny mord w lubelskiej placówce banku i kradzież milionów złotych. A to dopiero początek!

W osiedlowym oddziale banku dochodzi do makabrycznego mordu. Sposób pozostawienia ciał wprawia policjantów w konsternację i stanowi koszmarną zagadkę. Z kasy zniknęły dwa miliony złotych. Mordercy musieli wiedzieć, że tego dnia w banku będzie więcej pieniędzy niż zwykle. A może po prostu mieli szczęście? 
Młoda podkomisarz Vesna Suszko rozpoczyna śledztwo. Sprawcy nie pozostawili żadnych śladów i dochodzenie utknęło w martwym punkcie. W pewnym momencie w sprawę włącza się emerytowany policjant. Uważa, że napad może mieć związek z dotąd niewyjaśnionym podwójnym morderstwem, które stało się jego obsesją.

Powieść „Aż po ciemny las” została oparta na autentycznych wydarzeniach, które miały miejsce w Lublinie i do dzisiaj nie zostały wyjaśnione.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 465

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 59 min

Lektor: Czyta: Maciek Szklarz
Oceny
3,9 (22 oceny)
7
6
9
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Rikert

Nie oderwiesz się od lektury

polecam.
00
Natalia_Sierpniak

Dobrze spędzony czas

Rozbudowana historia i lektura wymagająca skupienia. W przeciwnym razie można się pogubić 😉
00
grazyna2525

Nie oderwiesz się od lektury

Autor mistrzowsko wprowadza słuchacza w wielowatkowa powieść trzymającą w napięciu do ostatnich minut. Polecam
00
Recenzent

Całkiem niezła

Dobrze się słucha.
00

Popularność




Projekt okładki: XAUDIO

Copyright © Jacek Rębacz

Copyright © for the Polish ebook edition by XAUDIO Sp. z o.o.

Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.

ISBN 978-83-67330-35-0

Wydanie II

Warszawa 2022

Wydawca:

XAUDIO Sp. z o.o.

e-mail: [email protected]

www.xaudio.pl

Piątek

1

Nie powinienem otwierać tych drzwi, pomyślał wtedy kontroler. Byłoby lepiej, aby nigdy nie zostały otwarte.

– Co robimy?

Kontroler jeszcze raz spojrzał na zegarek. Dziesiąta trzydzieści. Najwyższy czas. Trzeba otworzyć. Wpisał kod do elektronicznego zamku i przekręcił klucz. Wskazał gestem, aby to ochroniarz wszedł pierwszy. Kontroler za nim. Zapalił światło w sali operacyjnej.

– Halo – powiedział.

Odchrząknął i krzyknął głośniej:

– Halo!

W sali nie było nikogo. Wyglądała, jakby tego dnia nikt nie przyszedł do pracy.

– Na dół – zwrócił się do sprawdzającego łazienkę ochroniarza. Znowu odchrząknął, bo tamten nie usłyszał. – Do pomieszczenia socjalnego.

Zeszli po schodach. Pokój z szafkami pracowniczymi był pusty. Toaleta też. W małym aneksie kuchennym, oddzielonym od reszty pomieszczenia kotarą, kontroler dotknął ręką czajnika elektrycznego. Zimny.

– Nie przyszli do roboty? – zapytał ochroniarz, którego koledzy nazywali Wesołkiem. – Zmówili się?

Kontroler nie odpowiedział. Pracował już wiele lat w banku, ale o takiej sytuacji nie słyszał. Żeby cała załoga naraz? Bez uprzedzenia? Jest wprawdzie gorzej, niż było. Premie zamrożone. Wynagrodzenia obcięte. Redukcje. Tylko zarząd dostaje niezmiennie milionowe bonusy za niezłomną walkę z kryzysem. Ale żeby tak wszyscy razem? Bez słowa?

– Sprawdzamy sejf? – W głosie ochroniarza dało się wyczuć nutkę nadziei.

Kontroler rozglądał się po niewielkim, pustym pomieszczeniu socjalnym dla pracowników. Dwa krzesła, stolik, czajnik i blaszane szafki na ubrania. Bez okien. Piwnica. Pokój jakich widział dziesiątki, ale zarazem inny. Zupełnie inny. Przeszedł go dreszcz. Na pewno nie z chłodu, bo rozpiął kołnierz koszuli i poluzował krawat.

– Sprawdzamy ten sejf? – dopytywał się wyraźnie podekscytowany sytuacją ochroniarz.

– Nie ma kluczy.

– Proszę?

– Nie ma kluczy – wychrypiał kontroler.

– Co? Nie ma pan kluczy od sejfu? – Popatrzył na starszego mężczyznę z krzywym, kpiącym uśmieszkiem na ustach. – No to pięknie żeśmy się wybrali na kontrolę. Pięknie.

– Nie ma kluczy. W szafkach. – Kontroler wskazał na metalowe szafki pracownicze. – Nie ma kluczy. Przebrali się, zamknęli szafki i zabrali klucze.

– No to gdzie poszli? Na cappuccino?– Uśmieszek nie znikał z twarzy Wesołka. – Sprawdźmy wreszcie ten sejf.

– Tak. Sprawdźmy.

Ochroniarz ruszył na górę, kontroler za nim. Zatrzymał się jednak po kilku krokach. Zawrócił. Kucnął i popatrzył na podłogę, gdzie tuż przy szafce na terakocie powstała mała plama. Spadła następna kropla. Kontroler pochylił się jeszcze niżej.

– Ej. – Zamierzał krzyknąć głośniej, ale znowu musiał odchrząknąć. Wstał. – Ej!

– No? – Ochroniarz wrócił niepocieszony.

– Potrafisz otworzyć taką szafkę?

– Nie wolno. – Skarcił wzrokiem kontrolera. – Prawo pracy zakazuje. Nie wolno zaglądać do szafek pracowniczych.

– Wiem. Ale potrafisz? Zapasowe klucze są w centrali. Otwórz.

– Nie wolno. – Ochroniarz przez chwilę upajał się władzą, ale w końcu podał kontrolerowi mały kluczyk. – Sam pan otwórz. Pasuje do każdej szafki.

Kontroler wsunął klucz do zamka. Przekręcił i otworzył. W środku, obok wiszącego na wieszaku granatowego kostiumu przykucnęła młoda kobieta. Głowa opadła jej na kolana. Splotła palce i złożyła dłonie tuż pod brodą. Na jasnych włosach zakrzepła już krew.

Cofnął się nieporadnie, jakby nogi zamieniły się nagle w kawałki drewna. Spojrzał na ochroniarza. Grymas na twarzy tamtego był tym kretyńskim uśmieszkiem, z powodu którego nazywano go Wesołkiem.

Kontroler niepewnie wyciągnął rękę. Wyjął kluczyk z zamka szafki. Otworzył następną. Potem trzecią i czwartą. Gęste jak klej, tężejące już rubinowe strużki krwi wylewały się powoli na kremową terakotę.

Ochroniarz stał oparty o ścianę, przekrzywiając twarz, na której zastygł grymas, gdy kontroler kciukiem wybierał numer w telefonie. Drugą ręką szukał, czy nie został mu ostatni papieros, chociażby ten złamany, który powinien być w jednej z wewnętrznych kieszeni służbowego uniformu.

2

Kilka dni wcześniej Tomasz Burski spotkał się ze swoim starym kolegą. Zatelefonował do Karola Pomianowskiego zaraz po przyjeździe do Lublina. Tak jak się umawialiśmy, podkreślił Burski na wstępie. Rzadko zdarzało mu się dotrzymywać słowa w kwestiach spotkań ze starymi, dawno niewidzianymi znajomymi. Do zobaczenia. Zdzwonimy się. Koniecznie i na pewno. Na tym zwykle kończyło się odnawianie starych znajomości.

Tym razem jednak Tomasz Burski dotrzymał słowa.

Mężczyźni spotkali się w kawiarni Paryska przy ulicy Chopina, niedaleko sądu, dokąd sędzia Pomianowski dojeżdżał z Puław dwa razy w tygodniu, w dni rozpraw.

Niemal się nie zmienił, zauważył z zazdrością Burski. Przytył tylko nieznacznie. Ten sam ciepły, miły wyraz twarzy. Włosy nadal gęste, wdzięcznie przyprószone szronem. Przestał palić. Ja też, powiedział Burski, czując, jak do ich stolika dociera przyjemny zapach nikotyny. Pod oknem dwie młode kobiety energicznie dyskutowały nad pokalami z piwem, kreśląc figury z dymu trzymanymi w dłoniach cienkimi papierosami.

– Gratuluję książki. Podpisz mi, proszę. – Pomianowski położył na stoliku książkę o dzielnym policjancie walczącym z niegodziwcami.

Burski myślał nad dedykacją dłużej niż było konieczne i starannie ją wypisał. Zamaszysty podpis, mający podkreślać pewność siebie, zwieńczył autograf.

Zerknął, czy dwóch smakoszek vogue’ów nie zaciekawiło, co robi. Długowłose kobiety nie przejawiały jednak zainteresowania panami w średnim wieku.

– Jesteś pierwszym emerytem z naszego rocznika – stwierdził Karol.

– Dawniej byłby to powód do niezłej popijawy.

– Rzadko piję.

– Ja też.

– Chciałbym ci opowiedzieć o pewnej sprawie. Jeżeli będziesz miał czas i ochotę, to może się nią zainteresujesz. Byłbym ciekaw twojej opinii. Od piętnastu lat sądzę i nigdy jeszcze nie miałem tylu wątpliwości, jak przy tej sprawie. Zwłaszcza że popełniono trochę błędów.

– Chętnie posłucham.

Pomianowski opowiedział w skrócie historię nazywaną LSM. Potem dał Burskiemu kserokopie akt. Zmrużył oczy.

– Rozumiesz?

– Jasne. – Skinął głową kolega. – Zjem po użyciu.

Schował teczkę do reklamówki.

– Emeryci nie noszą aktówek – wyjaśnił Burski. W tym czasie tamte dwie wyszły z kawiarni, nie oglądając się nawet na nich, gdy odprowadzali je wzrokiem.

– Zgrabne bestie. Zauważyłeś, że teraz dziewczyny są ładniejsze niż dawniej?

– I jest ich więcej – dodał Pomianowski. – Są wszędzie.

– Przegapiliśmy coś?

– Też się czasem nad tym zastanawiam.

Kiedy wyszli z kawiarni, Karol Pomianowski potruchtał do sądu na Krakowskim Przedmieściu, a Tomasz Burski poszedł okrężną drogą przez Ogród Saski. Właśnie kwitły tulipany i zapachniało już bzem. Kolorowe bratki połyskiwały na klombach. Czeremcha odurzała zapachem. Przyszła wiosna.

Największa kłamczucha wśród pór roku, pomyślał Burski.

*

Nie wylał nikomu kawy na garnitur. Nie wygarnął, co myśli o przełożonym. Nawet nie przeniesiono go do archiwum albo do zbrojowni. Burski po prostu uznał, że wystarczy. I odszedł. To znaczy uciekł.

Zakomunikował, że ma za sobą już szesnaście lat służby. Rok więcej niż jest niezbędne, aby nabyć prawo do emerytury, i chciałby odejść na wspomnianą emeryturę. Trzeba przyznać, że nikt go nie zatrzymywał. Nie było głosów: „Nie rób nam tego”, „Jak sobie bez ciebie poradzimy?”. Pozwolili mu. Dostał dyplom z podziękowaniami. Mosiężnej tablicy o treści: „Tu żył i pracował wybitny policjant, który zakończył sukcesem najbardziej spektakularne śledztwo w historii bielskiej policji” jednak nie zawieszono na ścianie.

Jak to mam w zwyczaju, uciekłem, podsumował Burski.

Sprzedał mieszkanie w Bielsku-Białej i kupił apartament w górach. Na granicy Kościeliska i Zakopanego. Dwa pokoje, kuchnia. Duży balkon z widokiem na góry, gdzie ustawił zestaw ratanowych mebli. Przez pierwszy rok nie było źle. Spacerował górskimi szlakami, kupił cyfrową lustrzankę. Fotografował. Zbaczał ze szlaków, aby w parku narodowym nazbierać grzybów. Napisał książkę i znalazł na nią wydawcę.

Syn czasem odpowiadał na maile Burskiego z Australii. Wyjechał tam, gdy w Irlandii zaczął się kryzys. Ojciec nie widział go od trzech lat. Na grobie żony też dawno nie był. Powiesiła się, zanim odszedł z policji.

Żył w górach całkiem higienicznie. Przestał palić. Żadnych mocnych alkoholi. Najwyżej kilka lampek wina wieczorem. Jak to twórca, dla pobudzenia wyobraźni. Odwiedzał lekarza i zjadał zalecane pigułki od nadciśnienia, cholesterolu, trójglicerydów i diabli wiedzą od czego jeszcze. Poznał kobietę, rozwódkę. Wyglądało na to, że ma wobec niego poważne zamiary. Wkrótce powiedział jej, że musi wyjechać. Lekarz zdradził mu, że góry to nie miejsce do życia dla nadciśnieniowca. Czasem słucham się lekarzy, wyjaśnił. Nie zaproponował jej, aby pojechała z nim do Lublina.

Uciekłem. Jak zawsze. Muszę przyznać, że to w życiu wychodzi mi najlepiej, myślał Tomasz Burski.

Nieźle zarobił na sprzedaży apartamentu, bo stał się jego właścicielem na kilka lat przed szczytem bańki spekulacyjnej, a sprzedał w dobrym momencie. Kupił za gotówkę nowe auto, wziął kredyt we frankach szwajcarskich, co wydawało mu się wtedy niebywałą okazją, i wprowadził się do kamienicy w centrum Lublina. Wybrał zbyt duże mieszkanie w pobliżu ulicy 3 Maja. Z okien miał widok na plac Litewski, gdzie w oddali stał pik pomnika Unii Lubelskiej, a znacznie bliżej niewielki orzeł na cokole, symbol Konstytucji 3 maja. Z powodu upływu blisko trzydziestu lat nie był pewien, czy brama w kamienicy, gdzie zamieszkał, jest tą samą brama, do której wskazał mu drogę życzliwy przechodzień, gdy wiele lat temu, pewnego zimowego wieczoru uciekał przed zomowcami. Wyglądała podobnie. To mogła być ta sama brama.

Spotkany wtedy życzliwy przechodzień okazał się ormowcem. Grupka milicjantów z długimi „blondynkami” czekała już w bramie na szukających kryjówki studentów. Z bramy takiej jak ta zabrano go wtedy do aresztu na Północną, gdzie trochę oberwał i przesiedział na dołku święta Bożego Narodzenia.

Niedługo po tym jak Burski kupił drogie mieszkanie w sentymentalnym miejscu, splajtował bank Lehman Brothers. Zbankrutowała Islandia, a na Łotwie, Litwie i w Estonii dochód narodowy spadł nagle o dwadzieścia procent. On, podobnie jak Islandia i Estonia, nie bardzo rozumiejąc, co się stało, obudził się nagle z długiem hipotecznym większym o jedną trzecią. Sprzedał samochód, bo kurs franka tak podskoczył, że wolał pozbyć się auta niż mieszkania.

Na szczęście książka, którą napisał, odniosła sukces. Recenzentom spodobała się bezpretensjonalna historia o policjantach z krwi i kości, napisana ze znajomością rzeczy i bez zbędnego zadęcia. Wydawca twierdził, że sprzedaje się dobrze, i co kwartał robił przelewy na konta Burskiego, chociaż autor nie mógł doprosić się zestawienia ile egzemplarzy sprzedano. Trzy zagraniczne wydawnictwa kupiły już prawa do wydania książki.

To w skrócie ja: Tomasz Burski, czterdziestosiedmioletni emeryt, pomyślał mężczyzna. Stoję teraz w oknie i patrzę na sześciokątną fontannę w oddali. Uruchomiono ją pierwszy raz w tym roku. Nareszcie nadeszły ciepłe, wiosenne dni.

Przeczytał akta, które dał mu sędzia Pomianowski. Sprawa niejednoznaczna, uznał. Ciekawa. Proces poszlakowy. W pierwszej instancji wydano wyrok skazujący, ale apelacja cofnęła sprawę do ponownego rozpatrzenia. Karol został wyznaczony na przewodniczącego składu orzekającego. Ma prawo do wątpliwości, lecz poradzi sobie. To mądry chłopak.

Dlaczego pyta o moją opinię?

To on orzeka, decyduje, rozstrzyga. Stanowi prawo. Z nas trzech, którzy trzymaliśmy się razem na studiach, właśnie Karol był najlepszy. Jest najlepszy nadal. Tylko że zostało nas dwóch. Powinienem pojechać na cmentarz, przypomniał sobie Burski.

Wybierał się tam, od kiedy wrócił. Obiecał to sobie.

Rozklejam się jak stara baba, zreflektował się. Dosyć. Rusz się, chłopie. Jedź na to osiedle LSM. Obejrzyj miejsce zdarzenia. Zajmij się czymś, zamiast gapić na bryzgającą wodę z fontanny.

Pomyślał, że zabierze ze sobą kilka kartek z akt i pojedzie na osiedle LSM.

Wezmę protokoły sporządzone przez policjantów, którzy weszli pierwsi do mieszkania, uznał. Wyjął je z teczki. Z przyzwyczajenia zerknął, kto je podpisał. Jako pierwszy był tam dzielnicowy. Potem jeszcze dwóch. Nie, dwoje funkcjonariuszy. Burski zamarł.

Nazwisko znane mu doskonale i imię, którego nie można pomylić z żadnym innym. Patrzył długo na te litery, aż rozpłynęły mu się przed oczami.

Dobiegły go słowa spikera z radia. W lokalnych wiadomościach mówiono o makabrycznym morderstwie w osiedlowym oddziale banku. Tomasz Burski ponownie usłyszał to samo nazwisko.

Czyżby dlatego Karol chciał, abym zajął się tą sprawą? – zadał sobie pytanie. Karol potrafił być niesłychanie taktowny. Teraz delikatnie zwraca mi uwagę na pewną młodą osobę, której rola w śledztwie nazwanym LSM była zauważalna.

*

Szedł i rozglądał się, przypominając sobie czasy, kiedy studiował w Lublinie. Przeszedł kilkaset metrów wzdłuż Krakowskiego Przedmieścia, reprezentacyjnej ulicy Lublina. Mijał kamienice o popielatych fasadach. Zwolnił przed gmachem dawnego Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego, dziewiętnastowieczną budowlą uchodzącą wówczas za najpiękniejszy budynek w Lublinie. Grupę rzeźb na zwieńczeniu budowli z centralną postacią bogini Cerery symbolizującej płodność pozostawiono mimo zmiany przeznaczenia budynku. Obecnie w dawnym gmachu towarzystwa ziemskiego mieścił się sąd okręgowy, miejsce pracy Karola Pomianowskiego.

Burski dotarł do przystanku trolejbusów na ulicy Lipowej, przed wejściem do Ogrodu Saskiego. Obok przystanku, w budynku przypominającym mały pałacyk o czterech strzelistych wieżach, nadal serwowano pizzę. Dziewiętnastowieczny budynek był pierwotnie domkiem odźwiernego, pilnującego bramy do zamykanego na noc Ogrodu Saskiego. W czasach komuny funkcjonowała w nim jedna z dwóch pizzerii w Lublinie, o nazwie Piccolo. Zawsze trzeba było odczekać w kolejce do lady, zanim udało się kupić pizzę na grubym cieście, przypominającym raczej lubelski cebularz niż włoską pizzę. Najczęściej dostępnymi rodzajami były pizza z masą jajeczną lub z kapustą kiszoną. Wersje z resztkami kurczaka albo z pieczarkami zdarzały się rzadko. Nie mówiąc już o kiełbasie. Ta z kapustą kiszoną była naprawdę dobra.

Przychodzili tutaj we trzech, Bury z Karolem Pomianowskim i z Suchym. Zapraszali dziewczyny. Wtedy, już w czasach kiedy studiowali, otworzono w jednej z pobliskich piwnic pierwszy prywatny fast food w Lublinie. Był to początek lat osiemdziesiątych. Bar nosił nazwę U Ewy i jednoosobowy personel (zapewne wspomniana Ewa) serwował tam zapiekanki z pieczarkami, żółtym serem i keczupem. Pyszności. Kolejka zaczynała się już na chodniku, aby po schodach zejść do lokalu w piwnicy.

Po takim jedzeniu student marzył o piwie. W tamtych czasach bywała w lubelskich sklepach jedynie niepasteryzowana Perła w małych butelkach. Ambrozja. Żeby ją kupić, musiałeś mieć własne butelki na wymianę. Butelki były formą lokaty kapitału. Dobrą. Jak fundusz rynku pieniężnego. Zapewniały stały, stabilny wzrost wartości i płynność, bo w każdej chwili byli chętni, aby je odkupić bez spreadu, maklerów i brokerów.

Dawniej świat był prostszy i wydawał się mieć przed sobą przyszłość, pomyślał Burski.

Wsiadł do trójkolorowego trolejbusu, cichym niczym UFO pojazdem dojechał na ulicę Zana i wysiadł obok Leclerca. Stamtąd ruszył piechotą wzdłuż ulicy Bohaterów Monte Cassino, gdzie po lewej stronie stały obok siebie płaskie, dziesięciopiętrowe pudełka z miniaturowymi balkonikami, wybudowane technologią wielkiej płyty w czasach Gierka dla ludności napływającej z wiosek do rozwijającego przemysł miasta. Wtedy, kiedy Lublin rozrastał się, pochłaniając pod blokowiska kolejne senne, kryte strzechami wioski, a mieszkańców szybko przybywało. Wieżowiec, którego Burski szukał, stał przy Bohaterów Monte Cassino w pobliżu skrzyżowania z ulicą Armii Krajowej. To tutaj, w mieszkaniu na drugim piętrze, ponad rok temu miało miejsce podwójne morderstwo nazywane sprawą LSM. Burski stanął po drugiej stronie ulicy, na skarpie przy budynkach pawilonów. Wtedy, w marcu widoczność była jeszcze lepsza. Na drzewach nie było liści. Ktoś, kto obserwował wejście do klatki schodowej wieżowca, zapewne też wybrał to miejsce. W pobliżu jest wprawdzie plac zabaw, lecz zimą na pewno był pusty. Dobre miejsce. Przy ślepej ścianie sklepu z wiatrakiem klimatyzatora wiszącym nad głową. Rozpytywanie osób pracujących w okolicy nie naprowadziło policji na żaden ślad. Naprawdę dobre miejsce.

Obserwował właśnie stąd. Sprawca (lub sprawcy) widział, kiedy młodsza z kobiet wracała do domu. Ruszył szybkim, pewnym krokiem. Jak zwykły przechodzień. Nie zwrócił niczyjej uwagi. Wejście do klatki schodowej to drobiazg. Zresztą znał ofiary lub przynajmniej jedną z nich. Został wpuszczony do mieszkania. Otworzyła mu młodsza, córka. Chwilę potem siedziała przy komputerze, przeglądając strony Wierszownika. Dobry znajomy? Ktoś z rodziny? Ktoś, przed kim się nie krępowała. A może znajomy matki, którego wpuściła, ale ignorowała, zajmując się swoimi sprawami, aż matka wstanie z łóżka?

Uderzył ją w głowę tępokrawędzistym narzędziem, gdy siedziała przed komputerem. Plamy rozbryzgowe wskazują jednoznacznie na taki przebieg zdarzenia. Spadła z krzesła. Uderzył jeszcze kilkakrotnie w jej głowę. Potem, martwą już, podniósł z dywanu i położył na łóżku (po co? jakiś fetysz?). Mówiąc precyzyjnie, ułożył denatkę na łóżku, poprawił się Burski. Tak, ułożył.

Następnie sprawca poszedł do pokoju matki. Kobieta spała po nocnej zmianie w PepsiCo na Bursakach, gdzie była sprzątaczką. Miała na sobie tylko bieliznę. Zatłukł ją tym samym narzędziem. Nawet się nie obudziła. Wygląda na to, że ułożenie jej ciała też poprawił. Kto śpi w takiej pozycji jak ta kobieta na zdjęciu?

Podczas śledztwa nikt, nawet profilerka z Warszawy, nie zajął się analizą ułożenia zwłok. Nie zwrócili uwagi. Pominęli pracę, którą wykonał morderca. Zignorowali go. To błąd, pomyślał Burski. Myślę, że to poważne niedopatrzenie.

Karol wspominał wyraźnie o popełnionych błędach. Oto jeden z nich. Nikt nie zwrócił uwagi na to, co sprawca chciał powiedzieć. No i te zadeptane ślady, gdy policjanci wpuścili do środka sąsiadów w celu identyfikacji zwłok, zanim przyjechała ekipa techniczna. Szkoda gadać. Patrol mundurowych schrzanił robotę.

A pies?

Niepokojąca zagadka.

Z pokoju matki sprawca poszedł do kuchni, gdzie za zamkniętymi drzwiami ujadał pies. Mały pudel. Morderca zatłukł psa tą samą pałką, którą wcześniej zabił dwie kobiety, a potem położył obok martwego zwierzęcia kość. Miał ją ze sobą czy znalazł w kuchni? Przyniósł kość specjalnie dla psa?

Mógł oczywiście przynieść kość, ponieważ wiedział, że pies wściekle jazgocze na gości. Małe, zaczepno-obronne psy tak mają. On zaczepia, ty go bronisz. Zamierzał dać psu kość, aby się uciszył i nie hałasował, gdy on zajmie się kobietami? Ale nie zrobił tego. Chociaż mógł. Był znajomym. Mam kostkę dla Czarusia, dam pieskowi. Jasne, że daj.

Dał psu kość, dopiero gdy go zatłukł. W tym celu przyniósł kość? To była część rytuału?

Zabił dwoje ludzi, a martwego psa obdarował kością?

Starannie ułożył zamordowane kobiety, jakby wkładał je do trumien. Psa po zabiciu nie tknął, ale położył obok niego dar. O co chodzi? Co autor chciał nam przez to powiedzieć?

Nie dziwię się Karolowi, że ma wątpliwości, pomyślał Burski. Wybiorę się na rozprawę. Zaciekawiło mnie to.

W śledztwie popełniono błędy, jak wspomniał sędzia Pomianowski. Błędy popełnia się z trzech powodów. Najczęściej, po pierwsze, z braku umiejętności lub, po drugie, z niewystarczającego zaangażowania w pracę. Ta sprawa była głośna, spektakularna. Trudno przypuszczać, aby została zlekceważona. Prowadzili ją najlepsi gliniarze, najlepiej jak potrafili. Nasuwa się pytanie, czy w tej sytuacji nie mamy do czynienia z trzecim powodem popełniania błędów?

Tomasz Burski nie zatelefonował do kolegi i nie pochwalił się przemyśleniami ani nazwiskiem policjantki odkrytym w aktach, o którym Pomianowski mu nie wspomniał.

Nie lubię wychodzić na głupka przed kumplami, usprawiedliwił się Burski.

3

Telefon od podinspektora Gardziszewskiego, szefa wydziału w komendzie miejskiej, zastał komisarza Pawła Mularczyka w trakcie czytania akt dotyczących malwersacji przy dotacjach unijnych. Pod teczką z dokumentami opisującymi proceder wystawiania lewych faktur, które potwierdzały postęp prac nad nieistniejącą oczyszczalnią ścieków, Mularczyk trzymał rozłożony projekt domu, znacznie bardziej go absorbujący niż dotacje unijne dla sprytnych oszustów. Była godzina jedenasta dwadzieścia.

– Czymkolwiek byś się zajmował, to już nieważne – oznajmił władczym tonem Gardziszewski. – Młody, to znaczy Pawlicki jest w oddziale banku PTK na ulicy Polanka. Pojedziesz tam natychmiast i przejmiesz sprawę. Paskudną sprawę. Weź jeszcze do pomocy panią podkomisarz.

Paweł Mularczyk był mężczyzną zbliżającym się do czterdziestki, szczupłym, o pociągłej twarzy przeciętej kępką żółknących od papierosowego dymu wąsów. Komisarz Mularczyk nie był zachwycony.

– Wiosnę? – skrzywił się.

– Nie mam nikogo więcej – odpowiedział Gardziszewski. – Może za kilka dni, w przyszłym tygodniu, jeżeli nadal będziesz potrzebował pomocy.

– Potrzebuję ludzi do roboty, a nie do pomocy, szefie. Poradzę sobie.

Idąc na parking przed gmachem na ulicy Północnej, Mularczyk zatelefonował do Vesny Suszko, jedynej kobiety w wydziale. Pół godziny później na ulicę Polanka przyjechała drobna, krótko obcięta blondynka o kręconych włosach. Jak zawsze w dżinsowych spodniach i kurtce, z dużą, zwłaszcza wobec filigranowej postury policjantki, skórzaną torbą. Drobna budowa sprawiała, że nie wyglądała na swoje trzydzieści lat, a raczej jak studentka pierwszego roku. Być może dlatego nie stosowała specjalnie makijażu, malowała tylko kreski podkreślające jej brązowe oczy. Podkomisarz Vesna Suszko mogłaby uchodzić za atrakcyjną kobietę, gdyby zwracała uwagę na takie rzeczy jak vita derma, pilingi czy wspomniany makijaż. Gdyby rzadziej musiała palce oklejać plastrem, a posiniaczone ręce chować w długie rękawy kurtki.

Mularczyk czekał na nią, rozmawiając z technikami. Mały parking przed placówką banku otoczono policyjną taśmą. Jedna karetka pogotowia już odjeżdżała. Dwie następne czekały na wjazd. W żadnej z nich nie uruchomiono sygnalizacji alarmowej. Na pośpiech jest już za późno, pomyślała podkomisarz Suszko. Zaparkowała swoje suzuki na chodniku i Mularczyk wsiadł do jej samochodu.

– Napad na bank – powiedział. – Mniej więcej przed trzema, czterema godzinami. Są ofiary. Ja zajmę się miejscem zdarzenia. Ty i Jarek Pawlicki posłuchacie sąsiadów. Kioski, sklepy, handlarze…

– Rozumiem. Ile ofiar?

– Cztery. Wszyscy pracownicy. Jatka.

– Jak zginęli?

– Od strzałów i od noża. Mężczyźni zastrzeleni, kobietom poderżnięto gardła. Proszę, to lista ofiar. Odwołaj plany weekendowe, bo weekend mamy już, kurwa, z głowy.

*

Ulica Polanka przecinała blokowisko wybudowane w latach siedemdziesiątych. Topole, które wtedy nasadzono, wyrosły na tyle, że mieszkańcy sąsiadujących bloków nie zaglądali już sobie w okna. Na skwerze, obok placu zabaw z zardzewiałą rakietą-zjeżdżalnią i żałośnie piszczącą karuzelą, wybudowano parterowe pawilony handlowe. Kilkanaście betonowych pudełek połączonych jednym dachem. Obok pawilonów, tuż przy ulicy stał kiosk z prasą i papierosami. Po drugiej stronie, na parterze bloku w seledynowe pasy, ulokował się oddział banku PTK SA. Minęło południe i zrobiło się naprawdę ciepło jak na tę porę roku. Słoneczny piątek zapowiadał ładny weekend.

Podkomisarz Vesna Suszko najpierw odwiedziła kiosk z prasą i papierosami.

– Przyjeżdżają codziennie rano, ale o różnych godzinach. Korki. W każdym razie zawsze przed dziewiątą, zanim bank zostanie otwarty. Co proszę? Aha, proszę sobie wziąć z lady. Dwa złote. – Ostatnie słowa kioskarka skierowała do mężczyzny zaglądającego w okienko. Zgarnęła monetę do szuflady. Vesna siedziała w ciasnym kiosku obok sprzedawczyni.

Kilkoro gapiów zgromadziło się w pobliżu kiosku. Niektórzy udawali, że interesuje ich kolorowa wystawa prasy. Inni po prostu stali, śledząc uważnie, co dzieje się po drugiej stronie ulicy, za policyjną taśmą.

– Pancerny furgon zatrzymuje się przed bankiem. Dwóch takich dużych, szerokich, w hełmach na głowach, staje w rozkroku na ulicy. Noszą ciemne okulary i trzymają w rękach karabiny. Boję się ich, bo jakby co… Gdyby wybuchła jakaś strzelanina, to ja w tym kiosku z tektury… Kto by pomyślał? Jak zwierzęta zaszlachtować tyle ludzi? – Kioskarka poprawiła okrągłe okulary. – To będzie już koniec świata – stwierdziła z przekonaniem. – Prawdę we „Fakcie” piszą.

– O której godzinie przyjechał dzisiaj furgon z pieniędzmi?

– Dzisiaj byli wcześnie. Zaraz po ósmej. Tak. Dopiero jak odjechali, to Malinowski psa wyprowadził. Zawsze to robi dwadzieścia po ósmej. Wraca o dziewiątej.

Vesna zanotowała adres wspomnianego Malinowskiego.

– Dwóch stało na ulicy, a trzeci, też w kamizelce ochronnej i w hełmie, poszedł z walizkami do banku. Oni mają takie duże pancerne walizki.

– Sam otworzył drzwi czy ktoś go wpuścił?

– Pan Marek? – Kioskarka zsunęła okulary na nos i zerknęła ponad szkłami w stronę wejścia do banku, mrużąc oczy. – Tak, pan Marek otworzył.

– Widziała pani ochroniarza Marka Zawoję?

– Skoro tam był, to pewnie on otworzył.

Policjantka pochyliła głowę, aby poniżej rządku papierosów zerknąć na zewnątrz. Kiosk stał po drugiej stronie ulicy, dobre pięćdziesiąt metrów od wejścia do banku. Z takiej odległości wszyscy ochroniarze w mundurach wyglądają tak samo, pomyślała.

– Widziała pani, jak pan Marek Zawoja otwierał drzwi do banku?

Po chwili namysłu kioskarka potwierdziła raz jeszcze. Tak.

– Jak długo trwało dostarczanie pieniędzy do banku?

– Moment, proszę pani. Minutę? Szybko odjechali.

– Bank znowu zamknięto?

– Tak. Bo było przed czasem.

– Czy przez cały czas widziała pani stąd, z kiosku, wejście do banku?

– Przecież to naprzeciwko.

– Przed bankiem jest parking. W tej chwili właśnie odjechały karetki, a parking został przez policję zamknięty. Rano, pomiędzy godziną ósmą a dziesiątą trzydzieści nie było żadnych samochodów na parkingu?

– No, jakieś tam auta były… Ja tam się na autach nie znam.

– Jaką ma pani wadę wzroku?

– Słucham?

– Okulary służą pani do czytania?

– A co innego można w kiosku robić? – kobieta obruszyła się. – Oczywiście, że do czytania.

Vesna zmieniła temat:

– Czy widziała pani jakieś podejrzane osoby w pobliżu banku?

– Podejrzane, to znaczy jakie?

– Kogoś kto obserwował okolicę, spacerował bez celu. Kogoś zbyt długo i bez potrzeby siedzącego w samochodzie?

– Bo ja wiem… Raczej nie. Nikt taki nie rzucił mi się w oczy. Nie widziałam nikogo obcego, kto by się dziwnie zachowywał.

Na potwierdzenie swoich słów zsunęła okulary na czubek nosa i ponad szkłami, mocno mrużąc oczy, popatrzyła na drugą stronę ulicy, w kierunku banku.

– A czy widziała pani innych pracowników banku? – podkomisarz Suszko zadała kolejne pytanie, świadoma już, że zeznania tego świadka są niewiele warte.

– Pan Leszek, kierownik, po gazetę wstąpił. Jak zawsze. Codziennie kupuje „Kurier”.

– O której godzinie?

– Zazwyczaj przychodzi do pracy po wpół do ósmej. Zależy, czy autobus nie ma spóźnienia.

– Zauważyła pani może coś dziwnego w jego zachowaniu?

– Co dziwnego?

– Nie wiem. To pani go widziała. Nie zachowywał się inaczej niż zwykle?

– Czy ja wiem? Może i tak. Zamyślony był bardziej? Może przeczuwał coś? Czasem podobno ludzie przeczuwają swoją śmierć. Czytałam we „Fakcie”, że…

– Fajranty. – Ktoś nachylił się do okienka kiosku. – I zapałki.

– Osiem złotych. – Kioskarka podała papierosy z zapałkami.

– Kierownik, pan Leszek odebrał gazetę i poszedł do banku?

– A gdzie miałby pójść? Do banku. Potem jeszcze widziałam panią Izę, tę blondynkę. Machnęła do mnie ręką i ukłoniła się. Ze wsi dziewczyna była, ale całkiem do rzeczy. Studiowała. Narzeczonego z miasta miała. Przychodził po nią, jak kończyła pracę, bo oni w tym Carexie wcześniej zaczynali, ale i wcześniej kończyli pracę. A teraz to w ogóle stoją całymi dniami.

– Jak nazywa się ten narzeczony?

– Rafał, nazwiska nie znam. Pracuje niedaleko, w Carexie. Ale nie wiem, czy teraz jest na zakładzie, czy gdzie, bo oni strajkują.

– Kogo jeszcze zauważyła pani rano w pobliżu banku? – zapytała policjantka, równocześnie pochylając się, aby widzieć wejście do banku. Słuchała słów kioskarki, nagrywała zeznanie na dyktafonie i zastanawiała się, czy wzrok jej nie myli. Czy ten mężczyzna w bojówkach, z torbą fotograficzną na ramieniu to facet, za którym nie przepadała, ale nieraz spotykała go w miejscach, gdzie tacy jak on nie powinni być mile widziani? Paparazzo.

Fotograf zamienił kilka słów z mundurowym policjantem przy drzwiach. Po chwili ktoś z wewnątrz lokalu banku pozwolił mu wejść.

Kto wpuścił hienę?

– Widziałam różnych przechodniów – odpowiedziała po namyśle kioskarka. – Tylko przechodniów.

*

Nieopodal kiosku, na chodniku, sprzedawca truskawek ustawił pokaźny stos łubianek. Obok, dziewczyna w bluzce odsłaniającej pępek i tatuaż na plecach oferowała kwiaty z wiader. W pawilonach większość lokali sklepowych była zamknięta. Hipermarket uruchomiony kilkaset metrów dalej spacyfikował małe sklepy. Okna wielu z nich zabito płytami wiórowymi, które wkrótce zostały ozdobione niewyszukanymi sentencjami o wyższości Motoru Lublin nad innymi klubami piłkarskimi oraz akronimami CHWDP. W zaułkach śmierdziało moczem. Pozostawione nocą aluminiowe puszki po piwie już zabrali zbieracze, zostało tylko szkło z potłuczonych butelek. W narożnym sklepie, skąd widać było lokal banku, mieściła się Galeria Taniego Ciucha, otwarta od dziesiątej, ale tego dnia z powodu dostawy nowego towaru z Holandii właścicielka była w sklepie już o ósmej.

– Ciężarówka z towarem zaparkowała przed sklepem i zasłoniła widok z okna – wyjaśniła trzydziestoletnia sprzedawczyni w obcisłym sweterku, pod którym zaznaczały się fałdki tłuszczu, i w krótkiej spódniczce odsłaniającej zbyt grube uda. – Kiedy dostawca odjechał, około dziewiątej, od razu przyszli znajomi, którzy wiedzieli, że będę miała dostawę. Rozpakowywali towar razem ze mną i wybierali coś dla siebie. Byłam zajęta. Nie zwracałam uwagi na to, co się działo po drugiej stronie ulicy.

Vesna zanotowała, kto ze znajomych sklepikarki odwiedził ją rano. Było to w sumie siedem osób, sześć kobiet i jeden mężczyzna. Policjantkę zaciekawił ten mężczyzna. Zadała jeszcze kilka pytań w rodzaju: Jak często odwiedza sklep z używaną odzieżą? Czym się zajmuje? Od jak dawna się znają?

Sprzedawczyni poczęstowała policjantkę czekoladkami Merci, które od niego dostała. Zawsze przyjeżdża z czekoladkami lub z kawą, dodała. Piotruś. Ma na imię Piotr. Kulturalny, elegancki facet.

*

Wilczur zaczął szczekać, gdy tylko podkomisarz Suszko nacisnęła dzwonek. Właściciel uciszył go krótką, stanowczą komendą i otworzył drzwi.

– Vesna Suszko, lubelska kryminalna. – Policjantka pokazała odznakę. – Pan Malinowski? Prowadzimy śledztwo w sprawie morderstw w banku na ulicy Polanka. Czy mogłabym z panem porozmawiać?

– Oczywiście. Czekałem na was. Zapraszam.

Józef Malinowski był siedemdziesięcioletnim emerytem. Niewysokim, siwym i wyraźnie zaokrąglonym. Wyglądał na dobrotliwego dziadzia, który wieczorami kołysze na kolanach wnuki.

– Proszę usiąść tutaj. Kawy? Herbaty? Skoro nie, to przystąpmy od razu do czynności. – Ton jego głosu zakłócał obraz dobrodusznego staruszka.

Vesna posłusznie usiadła na wskazanym krześle. Obok niej na ścianie wisiała oprawiona w drewnianą ramkę stara, czarno-biała fotografia przedstawiająca kilku młodych mężczyzn w mundurach polowych i beretach, które mogły mieć błękitny kolor. Były także trzy dyplomy z dużymi, urzędowymi pieczęciami.

– O której wyszedł pan dzisiaj na spacer z psem? – zapytała, kiedy gospodarz również usiadł, przyjrzawszy się z zaciekawieniem dyktafonowi.

– Oczywiście jak zawsze o ósmej dwadzieścia. O ósmej piętnaście Ares już czeka pod drzwiami ze smyczą w zębach.

– Którędy pan szedł?

Emeryt opisał drogę, jaką każdego dnia z rana prowadza psa. Wzdłuż ulicy Polanka, obok banku, ale po drugiej stronie, tam gdzie stoi kiosk i pawilony handlowe, aż na zadrzewiony skwerek, gdzie Ares zostaje na piętnaście minut spuszczony ze smyczy, oczywiście w kagańcu, i z powrotem tą samą drogą do domu. Oczywiście.

– Interesują mnie ludzie, których pan widział, spacerując w pobliżu banku.

– Widziałem kilkoro przechodniów. Młodego Kowalskiego, studenta z bloku numer sześć. Emerytki z sąsiedztwa, które szły na dziewiątą do hipermarketu, aby zobaczyć, jakie dzisiaj będą promocje. Kierownika banku. Kasjerkę, tę czarną. Ochroniarza. Podejrzanych widziałem dwóch.

– Potrafi ich pan opisać?

– Oczywiście. Pierwszy to trzydziestokilkuletni mężczyzna, niechlujnie ubrany i nieogolony. To nie był żul z mojego osiedla. Zauważyłem, że przystanął obok lumpeksu i rozglądał się. Wzrost: metr siedemdziesiąt pięć. Włosy średniej długości, kręcone. Twarzy z bliska nie widziałem. Temu drugiemu przyjrzałem się lepiej, bo szedł z naprzeciwka i nie spieszył się. Był w garniturze, ale bez krawata, koszulę rozpiął pod szyją. Nie golił się z rana, a z brązowej skórzanej teczki wystawał mu koniuszek krawata. Kto nosi krawat w teczce? Prawda? Dziwne.

– Dziwne. – Vesna skinęła głową i jeszcze raz zerknęła na fotografię oprawioną w ramkę. Zdjęcie było małe i z trudem udało jej się zauważyć, że na beretach mężczyzn nie było żadnych dystynkcji, tylko cztery litery, a w środku pomiędzy nimi coś, co miało być orłem, ale przypominało raczej kurczaka rozjechanego przez walec drogowy.

W tym czasie Malinowski opowiadał dalej:

– Podejrzany miał około czterdziestu lat. Blondyn, krótko ścięty. Oczy niebieskie lub szare… Nie spieszył się, jak wspomniałem, i sprawiał wrażenie bardzo zadowolonego z życia. Dziwne, prawda?

– Dziwi pana, że był zadowolony z życia?

– A z czego tu się cieszyć?

Przez pokój cicho niczym zjawa przeszła starsza kobieta. Skinęła głową Vesnie i wyjęła coś z meblościanki.

– Żona – wyjaśnił Malinowski.

– Miło mi.

Kobieta jeszcze raz skinęła głową policjantce i wyszła cicho, jakby nie stąpała po podłodze.

– Obu podejrzanych widziałem, wracając ze skweru, czyli była to godzina ósma czterdzieści pięć, może ósma pięćdziesiąt.

– Bardzo mi pan pomógł. Dziękuję.

– Staram się. Zawsze się starałem dobrze wykonywać swoją pracę. To oczywiste. Taką mam dewizę.

– Wspaniale.

– Nie wszyscy tak uważają.

– Ja w każdym razie jestem wdzięczna za pomoc. A czy mogłabym zadać kilka pytań pana małżonce?

– Po co? Żona nie wychodzi rano z domu. Ma inne zajęcia. Niczego nie widziała.

– Dziękuję za pomoc i poświęcony czas – powiedziała Vesna, wstając z krzesła.

Jeszcze raz omiotła wzrokiem pokój dzienny. Solidne meble, wykonany ołówkiem portret gospodarza, wiatrówka wisząca na ścianie. Dywan, na którym nawet pod lupą nie znalazłaby najmniejszego paprocha. Na półkach stały różne bibeloty uskładane przez wiele lat. Wśród nich szklana błękitna ryba i kilkanaście kryształowych flakonów. Tylko zdjęć wnuków, które dobrotliwy dziadzio miałby kołysać na kolanie, nigdzie nie zauważyła.