Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jacek Rębacz to kolejny, po Sabale, Tetmajerze, Witkiewiczu, Asnyku i Żeromskim, piewca zimowej stolicy Polski. Po serii kryminałów z Zakopanem w tle, zmęczony już nieco słynną góralską gościnnością ruszył w teren, by opisać narodziny współczesnego polskiego kapitalizmu. A więc układy, mafijne powiązania, szantaże, morderstwa.... Nie jest to, z góry uprzedzamy, obraz budujący. Jacek Rębacz, z wykształcenia prawnik, imał się różnych zawodów, był m.in. dyrektorem dużych firm - to facet, który wie, w co grają grube ryby.
Na początku była zbrodnia.
Ale potem wszystko się skomplikowało!
Zaginiona przed laty żona prominentnego polityka i posła na sejm powraca z zaświatów. Jej mąż nie jest jednak tym powrotem zachwycony i publicznie zarzuca cierpiącej na amnezję kobiecie oszustwo. Pan poseł ma w tej chwili inne, ważniejsze problemy. Jak uwłaszczyć wielką firmę, by wszystkim żyło się lepiej? Jak pozbyć się niebezpiecznego szantażysty? I w jaki sposób spławić nazbyt dociekliwego komisarza policji?
Komisarz Burski też ma problemy!
Nie tylko alkoholowe.
Książka nominowana do Nagrody Wielkiego Kalibru.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 393
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Projekt okładki: XAUDIO
Copyright © Jacek Rębacz
Copyright © for the Polish ebook edition by XAUDIO Sp. z o.o.
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.
ISBN 978-83-67330-52-7
Wydanie II
Warszawa 2022
Wydawca:
XAUDIO Sp. z o.o.
e-mail: [email protected]
www.xaudio.pl
Maj tego roku był wyjątkowo zimny.
Pochmurne, szare dni następowały jeden za drugim. Każdy rozpoczynał się od wilgotnego, chłodnego poranka, przechodził w wietrzne i smutne południe, by dobiec szarego kresu w porze przedwczesnego wieczoru.
W taki właśnie wieczór do bocznych drzwi jednorodzinnego domu podszedł mężczyzna. Miał na sobie przeciwdeszczową kurtkę. Kaptur naciągnął głęboko na głowę. Zapukał kilkakrotnie. Niezbyt głośno. Gdy nikt nie odpowiedział, wyjął z kieszeni pęk kluczy. Łatwo otworzył drzwi. Wszedł.
Mieszkanie na niskim parterze domku składało się z pokoju, dużej kuchni i składziku-graciami. Mężczyzna zsunął kaptur. Brak włosów na środku głowy nadrabiał kucykiem z tyłu. Po kolei zaciągnął wszystkie zasłony w oknach. Dopiero wtedy zapalił latarkę.
Obejrzał pokój, gdzie znajdowała się szafa, wersalka, dwa fotele, dwa pufy, trzy taborety, stół i stolik ze starym telewizorem. Na stole zauważył trzy popielniczki. Umyte do czysta. Obok leżało kilka kolorowych ulotek ze zdjęciami rozebranych, powabnych dam. Nie bez przyjemności obejrzał wszystkie. W pokoju wisiał swąd spalenizny. Nie dawniej jak wczoraj rozpalano w kominku.
Zajrzał do szafy. Otworzył leżące na dnie walizki. Poszperał w nich.
Zamknął szafę i przeszedł do kuchni. Otwierał wszystkie szuflady i kuchenne szafki. Znalazł tam tylko to, czego mógł się spodziewać. Używane już od lat sztućce, sfatygowane garnki i patelnie. Jedynie nóż z czerwonym trzonkiem w plastikowym futerale wyglądał na nowy. Dla świętego spokoju przybysz zajrzał także do lodówki i zamrażarki. Przy wieku dużej zamrażarki, pamiętającej czasy gierkowskiej prosperity, wisiała kłódka. Kłódka była otwarta, a zamrażarka pusta. Odłączona od sieci elektrycznej.
Został mu już tylko składzik-rupieciarnia. Drzwi, obite boazerią przez domorosłego stolarza, były zamknięte. Mężczyzna z kucykiem znowu wyjął z kieszeni klucze. Poświecił na nie latarką. Przez kilkadziesiąt sekund pobrzękiwał kluczami, dobierając właściwy. Wreszcie zamek w drzwiach zachrzęścił zapadka ustąpiła.
W składziku bez okien o powierzchni nie większej niż cztery metry kwadratowe stały na drewnianych regałach puste, zakurzone słoiki. Trochę butelek, zasnuty pajęczyną kosz z balonem na wino. W kącie dwie pary odrapanych nart i sczerniałe ze starości sanki. Na betonowej wylewce podłogi leżała sterta gazet. Pochylił się. Zaczął je przeglądać. Szybko, ale dokładnie, strona po stronie.
Najczęściej napotykał „Wyborczą”, nieco rzadziej „Dziennik”, ale trafiały się również „Fakt” i „Super-Ekspres”. Tygodniki i miesięczniki pomijał, chociaż niektóre numery „Playboya” i „CKM-u” zachęcały okładkami.
Gdy natrafił na gazetę z pociętą nożyczkami stroną, zatrzymał się. W kilku miejscach z tytułów artykułów wycięto pojedyncze słowa. Pokiwał głową. Zaczął składać tę gazetę, żeby wsunąć ją do wewnętrznej, suchej kieszeni kurtki.
Nie zdążył.
Drewniana laga spadła na jego głowę. W powietrzu zawisł krótki jęk. Mężczyzna upadł twarzą w gazety. Ten, który stał za nim z lagą, poprawił jeszcze raz. Głowa uderzonego podskoczyła na gazetach jak odbita od trampoliny. Trzeci cios był najmocniejszy. Spięte w kucyk jasne włosy leżącego zaczęły nasiąkać krwią.
Wtedy tamten odłożył lagę. Rozejrzał się po kuchni, jakby zapomniał, że poprzedniego dnia wszystko, co nadawało się do siedzenia, zostało wyniesione do salonu. Usiadł na podłodze, opierając się plecami o ścianę. Nie siedział dłużej niż minutę.
Wstał. Z kuchennej szafki wyjął rulon niebieskich, mocnych worków na śmieci. Oraz nóż. Wypiął go z plastikowego futerału, na którym widniała naklejka z apetycznym pstrągiem. Rozłożył kilka worków na kuchennej podłodze z linoleum. Przytrzymując je stopą, wciągnął na posłanie z worków nieprzytomnego intruza. Rozchylił mu kurtkę. Podciągnął czarny sweter ze zbyt dużą, jak zauważył, ilością elany. „Już w porządku mój żołądku”, oznajmiał tekst reklamowy na T-shircie.
- Rzeczywiście w porządku - mruknął napastnik.
Podwinął bawełnianą koszulkę. Nie sprawdzał, czy serce nieprzytomnego jeszcze bije. Odnalazł tylko właściwe miejsce. Ujął w dłoń nóż o cienkim, ząbkowanym ostrzu. Drugą ręką docisnął z góry.
Ostrze weszło lekko. Aż po trzonek. Tamten nawet nie stęknął. Na wszelki wypadek morderca poruszył jeszcze wbitym ostrzem na boki. Potem wyjął nóż. Obtarł go o ubranie trupa. Wstał i umył nóż w zlewozmywaku. Ciepła woda z ludwikiem błyskawicznie zmyła krew. Do trupa wrócił, gdy tamten przestał wreszcie krwawić. Bez pośpiechu zdjął z niego buty i wszystkie części ubrania. Zapakował to do studwudziestolitrowego worka. Zmieściło się bez problemów. Teraz mógł zająć się intruzem. Jeden worek na śmieci naciągnął na niego przez głowę, a drugi od strony nóg. Pomyślał chwilę, co wykorzystać do zawiązania worków. Nieboszczyk nie należał do szczupłych ludzi. Zawiązywanie może nie było konieczne, worki zachodziły na siebie ze sporym zapasem, ale on lubił wykonywać swoją pracę dobrze i do końca. Nawet jeżeli ktoś nie potrafił tego docenić.
— Docenicie - mruczał pod nosem. - Docenicie. Już ja się o to postaram.
Poszedł do łazienki. Starannie złożył suche pranie. Uciął sznur do suszenia bielizny, który wisiał nad wanną. Związał nim mocno worki. Warto było. Przekonał się o tym, gdy wkładał trupa do zamrażarki. Gość był ciężki. Morderca musiał otworzyć wieko zamrażarki i zablokować je kijem. Postawił trupa obok, przytrzymując go kolanem, żeby się nie złożył jak marionetka, i wsunął najpierw jego głowę, a potem wepchnął resztę tułowia środka. Zamknął zamrażarkę na kłódkę. Włączył kabel zasilający do gniazdka. Sprężarka zakasłała. Zatrzęsło całym urządzeniem. Ruszyła.
Posprzątał kuchnię.
Rozpalił w kominku. Otworzył szyber na pozycję maksimum. Wkrótce w palenisku buzowały płomienie. Ciął i rozrywał na strzępy ubrania intruza. Palił je. Spalił także drewnianą lagę, którą rozbił tamtemu głowę. Dopiero wtedy zdjął rękawiczki.
Obejrzał całe mieszkanie, upewniając się czy niczego nie przeoczył. Kusiło go, żeby zajrzeć do zamrażarki. Nie zrobił tego jednak. Przystawił tylko ucho. Słyszał szum sprężarki tłoczącej freon.
— Sam tego chciałeś - powiedział cicho. — To nie moja wina.
Wrócił do salonu. Włączył telewizor. Rozpoczynały się „Wiadomości”.
- Będziemy mieli koalicję! - Zadowolona twarz polityka oznajmiała wiadomość dnia.
Popatrzył na wykrzywioną w nieszczerym grymasie uśmiechu twarz.
Zmienił kanał. Trzy tancerki w kusych sukienkach wymachiwały nogami. Magnolia, pralinki dla małej i dużej dziewczynki. Nie słuchał już dalszych słów. Jego oczy stawały się coraz mniejsze. Zaciskał usta.
Siedział ze splecionym rękami. Poczuł na karku chłód. Jakby ktoś przyłożył mu lodu. Wstał i dorzucił drewna do kominka.
Maj tego roku był wyjątkowo zimny.
„Będziemy mieli koalicję!” - oznajmiał poseł Remigiusz Kołuchowski w chwili, gdy na jego zadowoloną, okrągłą jak miseczka budyniu twarz upadła kropla keczupu.
Coraz lepsze te koalicje w naszej Świętej RP - pomyślał z niesmakiem Adam Knap, żując bułkę i wycierając serwetką sos z gazety.
Rozejrzał się dyskretnie. Egzemplarz gazety był przecież własnością McDonalda, gdzie jadł śniadanie. Cheeseburgery, cola i ciastko jabłkowe ze zbyt dużą ilością cynamonu. Po dwóch godzinach jazdy służbowym passatem z Lublina zatrzymał się na śniadanie. Wyjechał o piątej rano. Śniadanie jadał pod Piotrkowem, w McDrivie. Potem już tylko trzy kolejne godziny jazdy rozklekotaną gierkówką, ze dwie łapówki na radarach i przed jedenastą będzie w pracy. W Bielsku Białej. Poniedziałek był jedynym dniem tygodnia, kiedy mógł sobie pozwolić na tak późne pojawienie się w fabryce. W pozostałe dni siedział tam po dwanaście godzin. Poza piątkiem. W piątki wyjeżdżał około piętnastej. Przed dwudziestą drugą witał się już z żoną i dziećmi, jeżeli akurat miały ku temu ochotę i chwilę czasu, w swoim lubelskim mieszkaniu.
W kieszeni jego marynarki zabrzęczała komórka. „Wełpol-sekretariat”, migał napis.
- Tak? - popił colą ostatni kęs bułki z tajemniczym nadzieniem i odebrał telefon.
- Dzień dobry, panie prezesie - zaszczebiotała sekretarka. - Bardzo przepraszam, że przeszkadzam. Przed chwilą telefonowała do sekretariatu jakaś dziennikarka, pani Aleksandra Kosma, z gazety... „Nowiny”. Prosiła o możliwość spotkania z panem prezesem i zgodę na przeprowadzenie wywiadu.
- Co to za gazeta?
Chwila milczenia w słuchawce.
- Nie bardzo wiem, panie prezesie, tak tylko pomyślałam... - nieco zmieszała się sekretarka. - Może sam pan zechce porozmawiać z nią przez telefon?
- Dobrze. Proszę dać jej mój numer komórki.
Gdy tylko to powiedział, pożałował. Jestem zbyt miękki dla podwładnych, uznał. Taki dobry wujek. To źle.
Dziennikarz to zawsze dziennikarz — myślał Adam, kończąc śniadanie. - Nawet z jakichś „Nowin”. Wszystkiego dowiem się od Zwierzaka.
Siedząc już w samochodzie, włożył telefon do zestawu głośnomówiącego i wybrał numer niedawnego jeszcze dyrektora personalnego „Wełpolu”, Roberta Bizona.
Nikt ze znanych mu współpracowników nie potrafił tak jak Zwierzak zadbać o właściwy pijar. Zaledwie trzydziestokilkuletni personalny dopracował się na tyle dobrych układów z prasą, że w ogłoszonym przez ogólnopolski dziennik konkursie na najlepszego dyrektora personalnego w kraju zajął medalową, trzecią lokatę. Ile kosztowało, tyle kosztowało, uśmiechał się tajemniczo Zwierzak. Ale warto było. Oprawiony w drewnianą ramkę wielki dyplom wisiał dumnie nad jego biurkiem.
- Cześć, Robert. Mam nadzieję, że nie obudziłem? Adam z tej strony.
- Ależ skąd - odpowiedział zaspanym głosem personalny. Ziewnął i dodał: - Jestem jeszcze wprawdzie w mieszkaniu. Mam dużo pracy, do której potrzebuję spokoju, dlatego jeszcze pracuję w domu... Słucham, w czym mogę ci pomóc? Wszystko u ciebie w porządku, mam nadzieję, że dzieci i żona...
- Oczywiście - przerwał mu Knap. Nie chciał wysłuchiwać pytań o zdrowie żony, postępy w szkole jego dzieci ani wyuczonych na kursach Amatekstów, że gdy spotkali się poprzednim razem, to Knap miał świetny krawat oraz gustowną spinkę i gdzie właściwie on takie szykowne rzeczy kupuję. - Znasz gazetę „Nowiny”? Jakaś pani dziennikarz zgłosiła się do „Wełpolu”, że chce przeprowadzić ze mną wywiad. Nie bardzo zresztą wiem, o czym.
- „Nowiny”?... To może być taki lokalny tygodnik. Coś kojarzę... - ze słuchawki dobiegł przytłumiony, kobiecy głos, więc Zwierzak zapytał głośniej: - A jak się nazywa ta dziennikarka?
- Niejaka Aleksandra Kosma.
- A to nie znam. Przykro mi. Jeżeli mógłbym jednak coś ci zasugerować, to umów się z nią w jakiejś dobrej knajpie na obiad. Dziennikarze zawsze są głodni. Pogadajcie.
- Tak zrobię. Dziękuję i miłego dnia życzę.
- Z wzajemnością. Wszystkiego dobrego, Adamie, i samych sukcesów. Pozdrów żonę i ... - wiadukt, pod który wjechał Knap, przerwał połączenie.
Ten to się umie ustawić - myślał Adam Knap, nie zwalniając poniżej stu czterdziestu. Nowy passat kombi, którego niedawno mu kupiono, po prostu nie tolerował wolniejszej jazdy.
Nie dalej jak dwa tygodnie temu Zwierzak został oddelegowany z Bielska do Gorzowa Wielkopolskiego, gdzie rodzina Laskowskich, właścicieli „Wełpolu”, kupiła od Narodowego Funduszu Inwestycyjnego następną podupadającą fabrykę tekstyliów. Teraz Robert Bizon robił tam czystkę, wyrzucając na zbitą twarz cały dotychczasowy wyższy i średni szczebel zarządzania. Jeżeli ktoś z nich okazał się na tyle naiwny, że nie poszedł od razu na zwolnienie lekarskie.
Zwierzak zorganizował powitalny bankiet. Przyszli prawie wszyscy. Ponad trzydzieści osób. Sekretarki roznosiły lampki z szampanem i koreczki z mozzarellą, a zaufany asystent personalnego zamknął drzwi na klucz. Żeby nikt nie wyszedł przed pokwitowaniem odbioru wypowiedzenia.
I już po dwóch tygodniach ma tam na miejscu jakąś nową dziewczynę - Knap przypomniał sobie kobiecy głos w słuchawce. - Bardzo operatywny menadżer. Prawdziwy zwierzak. Może wybrałbym się do tego Gorzowa, gdziekolwiek to jest?
Zadzwonił telefon. Nieznany numer.
- Adam Knap, słucham.
- Dzień dobry, panie prezesie. Aleksandra Kosma, dziennikarz „Nowin”. Pana sekretarka była tak miła, że udostępniła mi numer telefonu do pana. Czy byłby pan łaskaw umówić się ze mną na spotkanie w celu przeprowadzenia wywiadu? - mówiła swobodnie, w sposób zdradzający pewność siebie. Knap zwrócił także uwagę, że przedstawiła się słowem: „dziennikarz”, a nie „dziennikarka”.
- A o czym mielibyśmy rozmawiać, pani redaktor?
- Mamy taką cykliczną rubrykę w „Nowinach” pod tytułem: „Ciekawi ludzi w naszym województwie”. Może czyta pan naszą gazetę i zna pan już tę rubrykę?
- Jeżeli czas pozwala, to oczywiście czytam. Ale czasu mam niestety mało. Chętnie się z panią redaktor spotkam. Kiedy?
- Dzisiaj?.. Znajdzie pan prezes chwilę czasu?
— Zapraszam panią o szesnastej na obiad do Zajazdu Myśliwskiego. Dobrze? Podają tam wyśmienite flaki.
- Z przyjemnością. O szesnastej. Będę na pewno. Dziękuję.
Adam Knap natychmiast przełączył aparat na połączenie oczekujące. Znowu telefonowano z sekretariatu.
- Tak?
- Przepraszam, że ponownie pana prezesa niepokoję. Powinnam była chyba powiedzieć panu prezesowi od razu, ale...
- O co chodzi? Proszę mówić krótko.
- Znowu dostaliśmy to.
- Co?
- Następną puszkę i list z żądaniem.
- To nic ważnego. Kretyński wybryk i tyle - odpowiedział szorstko Knap, chociaż serce zabiło mu szybciej. - Ale dziękuję za informację. Proszę umówić na siedemnastą tego detektywa, jak mu tam... Tego z kucykiem, wie pani.
- Zibik?
- Tak.
Zawsze jest tak samo - pomyślał. - Jeszcze nigdy poniedziałek nie zaczął się po prostu dobrze, bez żadnych problemów.
Docisnął pedał gazu, nie zwracając uwagi na mokrą nawierzchnię. Ukryci za kolejnym wiaduktem policjanci z radarem tylko na to czekali. Wpadł jak mucha w pajęczynę.
Bzyczała i bzyczała.
Krążyła w powietrzu, kreśląc kółka. Niczym śmigłowiec wojskowy, zanim pilot wybierze miejsce, gdzie wysadzi desant marines.
Wreszcie usiadła. Teraz szła na tych swoich pokracznych łapkach po biurku. Stroszyła przezroczyste skrzydła. Prostowała je i rozkładała.
Po kilkunastu długich jak szkolenie bhp minutach oczekiwania pułapka komisarza Burskiego zamykała się. Mucha lazła po biurku. Nieświadoma oczekującej jej dłoni, uzbrojonej w rulon ze zwiniętej gazety.
Wielkie oczy ci nie pomogą - pomyślał Burski. - Jestem szybki jak rewolwerowiec. Zaraz się przekonasz.
Wtedy nagle otworzyły się drzwi i stanął w nich komendant. Czar polowania prysł, a raczej uleciał.
- Bury!
Komisarz drgnął, poderwał się na nogi i mimowolnie najpierw odprowadził wzrokiem odlatującą ofiarę. Potem spojrzał na szefa.
- Spałeś czy co?! - Komendant nadal stał w otwartych na oścież drzwiach.
- Dedukowałem, szefie.
- No to wydedukuj sobie spacer do archiwum. Akta sprawy Marii Kołuchowskiej. Prowadziłeś ją jakieś trzy lata temu. Pamiętasz coś jeszcze z tamtych zamierzchłych czasów?
- Jak przez mgłę, szefie. A powinienem coś pamiętać?
- Co to za gazetę ściskasz w ręce?
- Dzisiejszą „Wybiórczą”.
- No to ją rozłóż... Zobacz zdjęcie na pierwszej stronie... Teraz już pobiegniesz w podskokach po te akta?
- Tak jest, szefie - odpowiedział Burski po szybkim rzucie oka na zdjęcie posła Kołuchowskiego pod komunikatem: „Mamy nową koalicję!”. - Natychmiast pobiegnę.
Komisarz Burski był średniego wzrostu mężczyzną, wyglądającym na więcej lat, niż miał w rzeczywistości. Miał przetykane siwizną włosy i szare, zawsze zmęczone oczy. Lekka nadwaga nie przeszkodziła mu pokonać drogi do archiwum i z powrotem w czasie, który mógł rywalizować o rekord komendy.
Od sprawy zaginięcia Marii Kołuchowskiej zaczęła się jego zła passa. Potem były kłopoty z żoną. Kłótnia z synem, zakończona wyjazdem młodego do Irlandii. O alkoholu szkoda nawet wspominać. Kilka głupich wpadek na sprawach, które dawniej rozwiązałby z zamkniętymi oczami, uzupełniało wizerunek, z którego sam Burski coraz lepiej zdawał sobie sprawę. Obraz faceta, który wziął już od życia wszystko. Więcej nie dostanie.
- Jestem, szefie - wysapał, zamykając za sobą drzwi.
- Czy może spacer odświeżył twoją pamięć? - zapytał komendant. Był znacznie młodszy od Burskiego. Mundur leżał na nim idealnie, jakby komendant całymi dniami zajmował się tylko udzielaniem wywiadów mediom i spotkaniami z ważnymi ludźmi. - Pamiętasz już, o co chodziło?
- Oczywiście. Zaginięcie żony polityka. Wtedy jeszcze nie, ale obecnie wpływowego posła na Sejm. Jak kamień w wodę. - Komisarz położył na biurku szefa akta i mówił dalej: - Podejrzenia Kołuchowskiego oraz pewne poszlaki wskazywały na udział w zaginięciu ludzi związanych z dawną Służbą Bezpieczeństwa. Motyw zemsty za wcześniejszą działalność opozycyjną Kołuchowskiego wydaje się... wydawał się wtedy, wobec nieodnalezienia ciała ofiary, całkiem prawdopodobny. Sprawa została umorzona.
- Jak kamień w wodę... - powtórzył komendant. - Trafnie to ująłeś.
- Tak?
- Kobieta, którą przed dwoma laty wyłowiono z rzeki w Bielsku-Białej, prawie rok po zaginięciu Kołuchowskiej i umorzeniu sprawy, dzisiaj rano odzyskała pamięć i oznajmiła, że jest żoną posła Remigiusza Kołuchowskiego.
- Słucham?
- Kobieta, której tożsamości nie ustalono, dzisiaj rano powiedziała, że nazywa się Maria Kołuchowska.
- Gdzie ona jest?
- W domu wariatów. To znaczy w szpitalu — poprawił się komendant. - W Szczyrku czy gdzieś tam w okolicy... Proszę. - Komendant położył na beżowej teczce z aktami sprawy sprzed trzech lat odręczną notatkę. — Jedz tam. Zobacz. Porozmawiaj. Słuchaj, Bury...
Ton i sposób zwracania się szefa mógł zasugerować Burskiemu, że nie wszystko jeszcze przegrał bezpowrotnie.
- Widzisz - po chwili przerwy i oblizaniu warg kontynuował komendant — ten Kołuchowski jest teraz w koalicji rządzącej. Profilaktycznie zatelefonowałem do prokuratury, no i zaczęło się... Krótko mówiąc, dzwonili już z województwa, a potem z Głównej. - Komendant machnął ręką. - Nie wdając się w szczegóły: sprawa jest delikatna. Rozumiesz?
- Tak jest.
— Żadnych przecieków ani komentarzy. Twarz w kubeł i wszystkie informacje tylko i wyłącznie bezpośrednio do mnie. Jasne, Bury...?
- Tak jest, szefie.
- Wiesz, że mógłbym tę sprawę dać komuś innemu?
- Wiem, szefie. Bardzo się cieszę, że daje pan ją jednak mnie. Naprawdę. Dziękuję bardzo.
Burski wyszedł z gabinetu komendanta.
Może nie jest wcale taką świnią, za jaką wszyscy go uważają? - pomyślał ciepło o swoim szefie.
Od dwóch lat nikt już nie nazywał jej inaczej, aniżeli Panna Nieznajoma. Mieszkała w ośmioosobowej sali na oddziale dla przewlekle chorych. Tyle że z powodu braku miejsc i chronicznego kryzysu, toczącego niezdrowy organizm służby zdrowia, nikt nie zwracał uwagi na nazwy oddziałów. Jeżeli akurat obok niej było miejsce, to lądował na nim narkoman, co nie mógł ani minuty wyleżeć, tylko nerwowo chodził po korytarzu z jednego końca na drugi, uśmiechając się przy tym na sposób głupkowato-przepraszający. Jakby ktokolwiek oczekiwał od niego przeprosin w takim miejscu. Albo mocno przypięty pasami do łóżka deliryk. Ci byli najgorsi. Rzucali się i krzyczeli. A przede wszystkim zbyt rzadko ktoś pod nimi sprzątał. Katatonicy byli bardziej znośni. Znacznie spokojniejsi, lecz niestety zdecydowanie za mało towarzyscy.
W czasie tych dwóch lat, od kiedy wyłowiono ją z rzeki, Panna Nieznajoma poznała wielu nowych pacjentów. Nigdy wszakże nie pojawił się żaden Napoleon ani Aleksander Wielki. Koleżanka, ta, która spała pod zakratowanym oknem z mleczną szybą, wytłumaczyła jej, że schorzenia psychiczne są zawsze adekwatne do czasów. Gdy czasy dobre, pomyślne, wtedy dużo jest ofiar urojeń maniakalnych. Napoleonów, papieży Piusów i Cesarzy Odległych Galaktyk. A kiedy czasy podłe, zdecydowanie więcej jest depresji. Wtedy nie trzeba wyobrażać sobie, że jest się kimś innym. Wystarczy spróbować zrozumieć świat i swoją w nim rolę. Deprecha gotowa.
Ta koleżanka spod zakratowanego okna, Ania, była wykształconą i oczytaną kobietą. Dziennikarką, która nawet jakąś książkę napisała. Bardzo światłą i inteligentną. Gdy nie miała ataków.
Kiedy nadchodziły te małe ataki, w czasie których człowiek czuje się tak, jakby wiatr wpadł mu do głowy i hulał między ścianami czaszki, szukając wyjścia, po prostu stała nieruchomo, patrząc przed siebie nieobecnym wzrokiem. Nie rozumiała, co się do niej mówi. Sama była w stanie wydobyć z ust tylko bełkot. Małe ataki epilepsji trwały kilka, góra kilkanaście sekund. Znacznie gorzej wyglądały te duże ataki. Ciało szarpane dzikimi podrygami, piana w ustach, charczenie. Kto był najbliżej, ten spieszył, żeby włożyć jej w zęby leżące na szafce, ponadgryzane już drewienko. Aż pewnej nocy nikt nie usłyszał. Jeden z deliryków tak krzyczał przez całą noc, że wszystko zagłuszał. Bardzo bał się pająków.
Ania odgryzła sobie język i się nim udusiła.
Tego dnia, gdy straciła przyjaciółkę, Panna Nieznajoma postanowiła, że wyjdzie ze szpitala.
— Chciałabym wrócić do domu — powiedziała lekarzowi w czasie porannego obchodu. - Do męża.
- Słucham? - Siwy ordynator poprawił sobie okulary.
Dwa lata po wyłowieniu jej z rzeki w Bielsku Białej nadzieje na to, że odzyska pamięć były czysto teoretyczne. Ale cuda przecież się zdarzają. Zwłaszcza w Świętej RP.
Panna Nieznajoma przebywała pod wodą znacznie dłużej niż trzy decydujące o życiu minuty. Niczego, po odzyskaniu przytomności, co już przecież zakrawało na cud, nie pamiętała. Zmiany, które zaszły w jej mózgu mogły być nieodwracalne.
Mogły, ale nie musiały. Ordynator nie takich rzeczy już doświadczył. Przed laty, za poprzedniego ustroju, jako ambitny działacz partyjny wywiesił na budynku szpitala psychiatrycznego hasło dla uczczenia rocznicy 22. Lipca: „Socjalistycznej ojczyźnie - nasze serca i umysły”.
Kilka dni później wyrzucono go z partii i zamknięto drogę kariery. Dopiero po zmianie ustroju i wielu kolejnych latach doceniono jego odważną, niezłomną postawę. Gdy otwarto mroczne archiwa i rozpełzło się z nich robactwo esbeckich raportów, dowiedział się, kto opacznie odczytał hasło i skwapliwie na niego doniósł. Został ordynatorem.
Tamten, który doniósł, przeprosił i załatwił mu awans. Nadal miał bardzo wpływowych kolegów.
- Przypomniałam sobie. - Panna Nieznajoma podniosła gazetę, którą trzymała na kolanach. - Nazywam się Maria Kołuchowska. Jestem żoną posła Kołuchowskiego.
Z pierwszej strony gazety uśmiechał się ponad sejmową mównicą poseł Remigiusz Kołuchowski.
- No tak - odpowiedział bez entuzjazmu lekarz, ucinając szmer wśród pielęgniarek, stażystów i praktykantów, których kilkunastoosobowy korowód kroczył za nim od łóżka do łóżka.
- Bardzo się cieszymy. Po obchodzie zostanie pani poproszona do mojego gabinetu na badania, dobrze?
- Proszę zadzwonić od razu do męża. Na pewno zamartwiał się przez cały ten czas, co się ze mną działo. Może trzeba go jakoś przygotować na tę wiadomość? - Panna Nieznajoma mówiła bardzo pewnie i spokojnie.
— Wszystkim się zajmiemy - potwierdził ordynator z zawodowym, zmęczonym uśmiechem.
- Kropelkę soku malinowego do herbaty? - zapytał ordynator, gdy po raz drugi tego dnia zaprosił Pannę Nieznajomą do swojego gabinetu.
- Bardzo chętnie. Poproszę - odpowiedziała. Wzrok jej uciekał do okna. Było duże. W tym oknie nie wstawiono krat. Za cudownie przezroczystą szybą kwitły kasztanowce.
- Jak się pani podoba nowy pokój?
Lekarz, zanim jeszcze zadzwonił na policję, kazał przenieść Pannę Nieznajomą do izolatki. Wysprzątanej, pachnącej i czystej. Z nowiutką pościelą.
- Ładny. Dziękuję. - Wypiła mały łyk herbaty z sokiem. - Kiedy przyjedzie mój mąż?
- Ach, czytała pani przecież... Przesilenie rządowe, nowa koalicja. Sprawy państwowe najwyższej wagi... Pan Kołuchowski będzie u nas może już jutro?
- Czy mogłabym zadzwonić do niego z pana gabinetu?.. W moim pokoju niestety nie ma telefonu.
- Bardzo proszę jeszcze o chwilę cierpliwości.
Profesor psychiatrii patrzył, jak Panna Nieznajoma zmieniała się w oczach. Jeszcze kilka godzin temu była tylko rozczochraną pacjentką w nieświeżej, poplamionej piżamie. A teraz... nawet paznokcie miała pomalowane.
Kto dał jej lakier? - pomyślał. - Przecież nie wolno... Wygląda na to, że pielęgniarki prześcigają się w uprzejmościach.
- Czy może przypomniała pani sobie coś jeszcze?
- Niestety - odpowiedziała uśmiechem. Takim w sam raz. Przepraszającym i zadumanym zarazem. - Na pewno, gdy wrócę do domu, wspomnienia zaczną same napływać. Jestem tego pewna. Igen, igen. Czuję to. Tak jak wtedy, gdy zobaczyłam zdjęcie Remka. To śmieszne niemalże, prawda...?
- Słucham? Dlaczego śmieszne?
- Jak kobieta mogła zapomnieć, kto jest jej mężem?... Zabawne. Dobrze, że przypomniałam sobie na czas, a nie na przykład przed ołtarzem z jakimś innym, przystojnym mężczyzną, prawda?
- Prawda. Rzeczywiście jest w tym pewien element komizmu... Użyła pani przed momentem słowa: „igen”.
- Tak powiedziałam? Doprawdy?
- Takie odniosłem wrażenie.
- To po węgiersku, prawda?... Nem tu dom lengyalu - dodała Panna Nieznajoma i uśmiechnęła się szeroko. Chyba do tych zaczarowanych kwiatów kasztanowca, które zaglądały w okno.
Ktoś zapukał do drzwi i otworzył je, zanim lekarz zdążył odpowiedzieć.
- Panie profesorze - przez uchylone drzwi zajrzała kobieca głowa w czepku - pan z policji przyjechał.
- Proszę, prosimy tutaj! - Lekarz wstał i przywitał się z wchodzącym komisarzem Burskim. - Może herbaty z sokiem malinowym...?
- Poproszę, tak, chętnie. Z sokiem malinowym, oczywiście. Jeżeli można prosić. Sok malinowy, tak. Dzień dobry.
Komisarz Burski odwiedzał już takie miejsca nie raz. Dlatego wiedział, że nigdy nie uda mu się tak po prostu wejść tutaj jak do pubu na rogu ulicy i spokojnie usiąść.
Zamknięty oddział dla przewlekle chorych w szpitalu psychiatrycznym jest sto razy gorszym miejscem od na przykład prosektorium. Tam lekarze i technicy nie kroją ludzi. To, co leży na stołach, to są już tylko puste worki. Czasem nadpalone. Nieraz opuchnięte, z pofałdowaną skórą praczki od zbyt długiego przebywania w wodzie. Z niepozornymi rowkami ran, co już nie wyglądają groźnie. Albo z sinymi pręgami od sznura na zimnych, niepotrzebnych szyjach. Zwykłe puste worki, nie przypominające nawet ludzi.
Technicy rozdają kamienie żółciowe na pamiątkę dla odwiedzających. Zwłaszcza dla tych, co są na sekcji zwłok pierwszy raz i zawsze stają blisko wejścia do łazienki. Właściwie tylko ten zapach... Mdły zapach prosektorium tkwi w nozdrzach przynajmniej do końca dnia. Wiele godzin po wyjściu z krajalni. Przedostaje się do ust. Wszystko, co chciałbyś przełknąć, gdybyś jednak miał apetyt i potrafił cokolwiek zjeść, smakuje smrodem rozkrojonego trupa.
Ale szpital psychiatryczny jest sto razy gorszy. Bo tutaj nadal są ludzie. Chociaż najczęściej wcale nie wyglądają i nie zachowują się jak ludzie. Zawsze coś ściskało Burskiego w gardle na widok tych ludzkich resztek.
- To jest ta pani, o której rozmawialiśmy przez telefon, panie...?
- Komisarz Burski. - Policjant uścisnął dłoń lekarza, a potem zwrócił się do siedzącej nadal Panny Nieznajomej. - Miło mi panią poznać, Burski, komisarz.
- Dzień dobry. - Nie wstała i nie podała mu ręki. - Maria Kołuchowska, jak się pan zapewne domyśla.
Po kilku kurtuazyjnych, grzecznościowych zdaniach ordynator pozostawił policjanta i Pannę Nieznajomą w swoim gabinecie. Zszedł do barku mieszczącego się w piwnicy. Zjadł pierogi z kapustą. Wrócił pół godziny później.
Komisarz Burski czekał już na lekarza. Był sam w gabinecie psychiatry. Przyglądał się książkom na półkach. Poza publikacjami z dziedziny psychiatrii zauważył także kilka pozycji historycznych o starożytności. Raczej popularnonaukowych. Na oddzielnej, starannie odkurzonej półce stało zoo. Kilkanaście figurek zwierząt z tworzywa sztucznego.
- Już po rozmowie, komisarzu?
- Telefonował pan do posła Kołuchowskiego, profesorze? - odpowiedział pytaniem policjant.
To nie jest dobrze wychowany człowiek - pomyślał lekarz. - Zresztą wcale nie wygląda na dobrze wychowanego człowieka.
- Pana zwierzchnik, ten, który tu pana przysłał, prosił, abym powstrzymał się z powiadamianiem kogokolwiek, zanim pan nie porozmawia z... tą panią - odpowiedział. - Zresztą nie mam w notatniku telefonów do posłów na Sejm RP.
- Bardzo dobrze. I co pan myśli, profesorze...? Czy ona mówi prawdę?
- Myślę, panie policjancie, że niewłaściwie pan sformułował pytanie. Pyta mnie pan jako lekarza psychiatrę?
- No.
- Pacjent lekarza psychiatrii zawsze mówi prawdę. Swoją prawdę. Czasem chwilową prawdę. - Lekarz wcale nie zamierzał udawać, że jest miły dla tego policjanta. Był już pewien, że tamten dotykał jego figurek na półce.
- To znaczy, że pana zdaniem to jest Maria Kołuchowska-Hurtanyi?
- Nie mam bladego pojęcia - uśmiechnął się złośliwie lekarz. - Ja nawet nie wiem, kto to jest albo była ta pani Kołuchowska. Nie widziałem jej nigdy na oczy. Nawet zdjęcia.
- Proszę bardzo - zreflektował się Burski i wyjął z teczki plik spiętych spinaczem zdjęć.
Lekarz przejrzał je szybko. Z wyraźną niechęcią. Wzruszył ramionami.
— To rodzina powinna się wypowiedzieć, panie komisarzu. Nie my.
- W zasadzie tak, ale wie pan... - Odbierając od lekarza zdjęcia, zerknął przelotnie na srebrny pierścionek, który psychiatra nosił na małym palcu. Umocniło go to w postanowieniu, by w takim miejscu nie dziwić się niczemu. Nawet temu, że lekarz kłamie.
- Nie wiem. Nie wiem, co chce pan powiedzieć, nie mówiąc nic. Czy mogę liczyć, że bezzwłocznie zawiadomicie jej męża, czy też mam sam zadzwonić do telewizji?
- Spokojnie, panie profesorze. Po co te nerwy. Oczywiście, że zawiadomimy, kogo trzeba. Jeszcze dzisiaj.
- Bardzo bym prosił. - Lekarz wstał zza biurka. - Mam nadzieję, że nie jestem już panu potrzebny?
- Czy pana zdaniem, jako lekarza, osoba ze zdjęć jest podobna do tej pani?
- Osoba na zdjęciach waży około sześćdziesięciu kilogramów. Nasza Panna Nieznajoma nie więcej jak pięćdziesiąt. Szpitalny wikt... Trudno porównać.
- Pan to się zna na kobietach... Czy człowiek w ciągu trzech lat może zmienić się aż tak bardzo?
- Słyszał pan o żołnierzach na wojnie, którzy siwieli w ciągu kilku sekund...? Może pożyczyć panu kasetę, żeby pan zobaczył, jak wyglądają ludzie po załamaniu nerwowym, na przykład na wojnie, skoro już posłużyłem się tym przykładem? Często nawet nie przypominają tych ludzi, którymi byli wcześniej. W mózgu Panny Nieznajomej zaszły daleko idące zmiany. Uderzono ją w głowę.
Potem została utopiona. Przeżyła cudem. Naprawdę. Jakie zmiany zaszły w jej mózgu...? Nie wiem. Gdybym wiedział, to może wiedziałbym, jak ją uleczyć.
- Dziękuję za pomoc, profesorze.
- Naprawdę nie ma za co.
Komisarz wyszedł z gabinetu lekarza z przykrą świadomością, że nie dowiedział się niczego. Poza tym, że lekarz kłamał oraz że nie odczuwał do Burskiego sympatii. To akurat nie dziwiło policjanta. Właściwie nie znał nikogo, kto by go darzył sympatią.
Godzinę później Burski był znowu w gabinecie komendanta. Położył na jego biurku teczkę z aktami i rozłożył ręce.
- Nie wiem - dodał.
- Dobra - westchnął komendant. - Zadzwonimy po pana posła. Pojedziesz z nim i będziesz przy okazaniu.
- Jasne... Może chłopcy od kryminalistyki z Głównej potrafiliby porównać zdjęcia na tych swoich kosmicznych komputerach?
- Odkrywca się znalazł. Coś jeszcze? Dam ci znać, kiedy przyjedzie pan poseł.
- Proszę go zapytać, czy nie ma może pukla włosów żony... Najlepiej byłoby zrobić test DNA.
- Słuchaj, Sherlocku, poprosimy po prostu kogoś z jej rodziny o badanie wymazu z jamy ustnej. Nie będę robił z siebie kretyna i pytał posła przez telefon o pukiel włosów jego zaginionej przed trzema laty żony.
- No, bo z tą rodziną to może być problem, szefie.
- Jak to?
— Jej matka, Helen Hurtanyi, wyjechała z Polski, zanim umorzyliśmy sprawę zaginięcia. I wcale nie wróciła na Węgry, skąd pochodziła. Ojciec Kołuchowskiej zginął w 1956 roku. A dokładnie rozpłynął się w powietrzu, gdy ruskie czołgi wjechały do Budapesztu. Zaginął. Mówiła, jej matka mówiła, że nie wraca na Węgry, bo nikogo tam już nie ma. Wspominała coś o Urugwaju, o ile dobrze pamiętam.
- Cholera.
- Ten pukiel włosów byłby najlepszy, szefie.
- Pomyślę jeszcze. Zostaw mi akta. Dam ci znać.
Punktualnie o godzinie szesnastej Adam Knap wszedł do Zajazdu Myśliwskiego. W sali restauracyjnej siedziało zaledwie kilka osób. On jedyny miał na sobie dobry, nowy garnitur. Nie obawiał się zatem, czy zostanie rozpoznany.
Wełna z dodatkiem kaszmiru. Miękka tkanina z lekkim, ledwie zauważalnym połyskiem. Nie do kupienia w normalnych sklepach. Jak kilkanaście pozostałych jego garniturów, ten także uszyty został na zamówienie w myślenickiej Vistuli. Tam, jak wiadomo, pracują najlepsze igły, zaraz po Bytomiu. Prezes firmy produkującej wełniane tkaniny musi jakoś wyglądać. Raczej nic oficjalnego. Stonowany luz. Delikatny brąz. Wiadomo, do banku by takiego nie założył. Bankowcy rozumieją tylko czarne, w najgorszym razie granatowe garnitury. Facet w brązach od razu ma o połowę mniejszą zdolność kredytową.
Adam Knap lubił ten garnitur, dobrze komponował się z jego cerą, która stawała się śniada już w maju. Wystarczało kilka słonecznych dni, żeby opalenizna pokryła jego twarz, sprawiając, że kobiety jeszcze częściej i chętniej zawieszały na nim powłóczyste spojrzenia. Szczupły, wysoki, opalony brunet o brązowych oczach. Wyglądał jak gwiazdor filmowy. Mężczyzna z dobrym samochodem, stanowiskiem i nieprzyzwoicie wysoką pensją. Czego więcej można wymagać?
Knap usiadł przy jednym z wolnych stolików. Dziennikarka natychmiast go poznała. Wstała od swojego stolika i podeszła, uśmiechając się z daleka.
- Pan prezes Knap...? Bardzo mi miło. Aleksandra Kosma.
Dziennikarka miała na sobie luźne spodnie typu bojówki i rozciągnięty włóczkowy sweter. Z ramienia zwisała jej płócienna torba, rozmiarów takich, w jakich normalni ludzie noszą laptopy. Na nogach jakieś trzewiki, na głowie krótkie, czarne jak smoła włosy.
Zapewne jeszcze godzinę temu były przykuta łańcuchem do drzewa rosnącego na planowanej trasie obwodnicy - pomyślał Knap, odpowiadając grzecznym uśmiechem i podając dziennikarce rozłożoną kartę dań.
- Podobno podają tu pyszne flaki — powiedział.
— Podobno — przytaknęła.
Miała nie więcej niż trzydzieści pięć lat. Gdyby używała podkładu, szminki, cienia do oczu i maskary, mogłaby nawet uchodzić za atrakcyjną kobietę.
- Podobno - powtórzyła. - Ale ja tego nie sprawdzę. Jestem wegetarianką.
Dlaczego mnie to nie dziwi? - pomyślał Knap, zamawiając porcję flaków i cordonbleu na drugie.
Pani redaktor jadła chłodnik litewski oraz pierogi ruskie, bez skwarek. Potem kawa. Przed deserem oboje skapitulowali, mimo że szarlotka na ciepło z lodami potrafi zawrócić w głowie.
Knap opowiadał o swojej karierze zawodowej. Jak zaczynał po studiach jako przedstawiciel handlowy sprzedający chrupki kukurydziane. Tam się wybił. Pracował po czternaście godzin dziennie. Niestety firma z Krosna, w której pracował, szybko splajtowała. Przy okazji przepadło gdzieś sporo pieniędzy, jakie zagraniczny kooperant zamierzał przeznaczyć na promocję i akcje reklamowe. Właściciel tej krośnieńskiej firmy wkrótce został parlamentarzystą SLD i zasłynął z głosowania na dwie ręce. Takie tam ciekawostki... Potem następny szczebel kariery, w innej już firmie. Sukcesy przy dystrybucji barwiących język lizaków i żelków o kształcie szczurów kanałowych lub dżdżownic. Wreszcie prawdziwy sukces przez wielkie „S”, z gumą do żucia. Sprzedawał jej całe TIR-y. Pani wie, pani redaktor, ile to jest TIR gumy do żucia...? Mnóstwo pieniędzy. Nie wspominał oczywiście, że odszedł z tej branży po drobnej wpadce, jaką było wprowadzenie na rynek gumy do żucia z naklejkami rozebranych panienek. Guma trafiła do sklepików szkolnych.
Zrobiła się z tego niemiła afera. Telewizja, radio, gazety...
Jako uznana gwiazda od organizacji sprzedaży Knap trafił potem do funduszu emerytalnego. Właśnie startował trzeci filar emerytalny. Wiele można by o tym opowiadać. Zwłaszcza o politykach ze świętej pamięci AWS-u, co nadzorowali tę reformę... Jak na przykład o wicepremierze Henryku, co nie zbudował wprawdzie szybkich autostrad, ale stosowne licencje dla partyjnych kolegów Maryjana załatwiał bardzo szybko. Pomyliły mu się autostrady dla wszystkich z licencjami dla wybranych. Ale to już inna bajka. Oczywiście Knap okazał się najlepszym dyrektorem regionalnym w całym funduszu. Stamtąd, z funduszu, przeszedł do Laskowskich. Pewnego dnia po prostu pojawił się jego biurze dyrektor personalny familii Laskowskich, pan... zresztą mniejsza o nazwisko. Rodzina Laskowskich, wiadomo, właściciele „Ziemowita”, dużej fabryki cukierniczej notowanej na giełdzie. Prawie osiem procent udziałów w polskim rynku cukierków. No i kilka mniejszych spółek. Szeroko pojęta branża spożywcza oraz tekstylna. Pierwsza liga polskiego biznesu. Jak mógłbym odmówić? Tak, mam mniej niż czterdzieści lat... Zdarzają się jeszcze młodsi prezesi, pani redaktor. Na pewno ja nie jestem rekordzistą.
- Bardzo panu prezesowi dziękuję za tak interesującą rozmowę. - Dziennikarka wyłączyła mały, leżący na stole dyktafon i schowała go do swojej płóciennej torby. — Nasi czytelnicy będą zachwyceni.
- Cieszę się, jeżeli to było interesujące.
— Proszę mi jeszcze powiedzieć, tak prywatnie już, co jest właściwie motorem pana poczynań...? Pracuje pan dla pieniędzy?
- Ależ skąd, pani redaktor. O pieniądzach w ogóle nie myślę. Koncentruję się na zadaniach. Wie pani, jak ktoś dobrze wykonuje swoją pracę, to pieniądze same przychodzą.
- Doprawdy...? Mam kolegę z podstawówki, co zbiera złom na osiedlu. Dobrze to robi. Bardzo dobrze. Naprawdę.
Wegetarianka, ekolog, socjalistka i na pewno także feministka - uznał Knap. - Skąd się biorą takie dziwolągi?
- Chyba już na mnie czas - zerknął na zegarek i dał znać kelnerowi, że oczekuje rachunku.
- Czy myślał pan kiedyś o tym, żeby zrobić coś na przykład dla kraju? - zapytała ciszej.
Podszedł kelner, wziął od Knapa firmową kartę kredytową. Upewnił się, czy fakturę wystawić na „Wełpol”, i odszedł.
Knap nie odpowiedział kobiecie. Czasem lepiej udawać, ze się nie słyszy głupich pytań.
- Proszę się zastanowić - znowu cicho powiedziała Aleksandra Kosma. - Ja mówię poważnie.
Nie wytrzymał.
- Mam się przykuć do torów kolejowych czy iść na jakąś manifę?
- Nic z tych rzeczy. Po prostu ma pan szansę zrobić coś pożytecznego dla innych, nie tylko dla siebie. A przy okazji spełnić swoje marzenie.
- Pani zna moje marzenia...? Jestem pod wrażeniem możliwości czwartej władzy. Naprawdę.
- Przypuszczam, że potrzebuje pan czasu do namysłu.
- Kim pani jest?
Na pewno nie dał po sobie poznać irytacji. Nie takie negocjacje już prowadził. Dziwaków też spotykał już w swoim życiu wielu. Nawet zbyt wielu.
- Ma pani może jakąś legitymację służbową albo coś takiego?
- Ile pan chce, panie Adamie, ile pan chce legitymacji i jakie tylko pan chce. Ale prawdziwą tylko jedną. Z orzełkiem w koronie na okładce.
- Pokaże mi ją pani?
- Na pewno chce pan tutaj, w knajpie, oglądać legitymację tajnej rządowej agencji?
Wrócił kelner. Knap podpisał rachunek i fakturę. Schował wszystko razem ze służbową kartą do portfela.
- Zastanowię się - powiedział wstając. - Miło było panią poznać. Do widzenia.
- Do zobaczenia, panie prezesie.
Adam Knap wyszedł z zajazdu, nie czekając na swoją towarzyszkę obiadu. Szybko wsiadł do passata i odjechał.
Dlaczego powiedziałem, że się zastanowię? - myślał, szukając w schowku papierosów. Powinny tam być. Nie palił od kilku miesięcy, ale widział wyjmując płyty CD, że leżała tam jakaś zapomniana, napoczęta paczka. - Powinienem odmówić. Jasne, że powinienem... Ale nie odmówiłem.
Wreszcie znalazł fajki. Zapalił. Już po drugim sztachu poczuł ten przyjemny zawrót głowy.
Przed godziną siedemnastą był z powrotem w fabryce. Większość pracowników biurowych wyszła już do domów. Tylko członkowie zarządu, wedle wprowadzonego przez Dudusia zwyczaju rodem z Japonii, nie opuszczali biur dopóty, dopóki prezes zarządu nie zakończy pracy. Siedzieli bezczynnie w swoich gabinetach, czekając na sygnał z sekretariatu prezesa, że już wyszedł.
- Pana Zibika jeszcze nie ma - oznajmiła sekretarka, gdy Knap otwierał wyciszane drzwi swojego gabinetu.
- Ale potwierdził, że będzie?
- Nie rozmawiałam z nim. Cały dzień miał wyłączoną komórkę. Nagrałam się kilkakrotnie. Nawet wysłałam esemesa.
Knap westchnął ostentacyjnie. Pracownicy powinni widzieć, kiedy szef jest niezadowolony.
- Proszę mi pokazać tę przesyłkę.
Wszedł do gabinetu. Kilka kroków za nim weszła sekretarka i postawiła na stoliku niewielką, starannie rozciętą paczkę. Po uchyleniu tekturowego wieczka wyjął z niej puszkę psiej karmy. W jednej z hal „Wełpolu” pół roku wcześniej uruchomiono produkcję pokarmu dla psów i kotów. Z kolorowej etykiety puszki patrzyły słodkie oczy długouchego spaniela. Obok puszki leżał list. Kilka zdań wyklejonych wyciętymi z gazet literami na kartce w kratkę.
Ostatnia szansa. Wpłaćcie po 50 tysięcy na każde z kont.
Pod spodem także techniką wycinanki wyklejono dwa dwudziestosześciocyfrowe ciągi cyfr.
- Proszę już nie telefonować do tego pana detektywa - powiedział Knap z nieukrywanym zadowoleniem. - A gdyby sam się zgłosił, proszę nie płacić mu już ani złotówki. Wygląda na to, że niedoszły szantażysta sam chce się oddać w ręce policji.
- Tak? - zapytała zdumiona sekretarka. Niczego takiego w liście załączonym do puszki nie przeczytała.
- Podał numery bankowych rachunków. To tak, jakby przesłał nam wizytówkę. Proszę zatelefonować na policję. Zgłosić próbę wymuszenia czy szantażu, nieważne. Niech ktoś tam od nich przyjedzie jutro. Proszę zamknąć paczkę z przesyłką w szafie pancernej. Teraz jadę już do domu. Do widzenia pani.
Wygląda na to, że nie każdy poniedziałek musi być do bani - myślał Adam Knap, wracając na parking. Pogwizdywał pod nosem. — Szkoda tylko, że pogoda taka beznadziejna. Wyjątkowo zimny ten maj.
Jednorodzinny domek, który „Wełpol” wynajmował dla prezesa Knapa, stał na przedmieściach miasta. W dzielnicy o nazwie Straconka. Z okien rozpościerał się pyszny widok na pagórki Beskidów. Adam Knap mieszkał sam w pięciopokojowym domu, za wynajem którego płacono miesięcznie tyle, ile wynosiły pensje trojga pracowników farbiarni „Wełpolu”. W odróżnieniu od wynagrodzeń dla ludzi z farbiarni, za domek płacono bez opóźnień. W całości, a nie zaliczkami.
Dopiero wieczorem w domu miał czas, żeby przejrzeć w intemecie strony gazet o nazwie „Nowiny”. Nie znalazł takiej lokalnej gazety z okolicy Bielska, gdzie pracowałaby w redakcji niejaka Aleksandra Kosma. Nie znalazł w ogóle dziennikarki o takim nazwisku.
Jednak nie był zdziwiony, gdy ta kobieta wkrótce zatelefonowała.
- Zastanowił się pan, prezesie?
- Czy to takie pilne?
- Jeżeli się zastanowił pan, to będę za pięć minut.
- Dobrze.
Knap odłożył komórkę i poszedł do kuchni. Nie zapalał światła. Stanął przy oknie obok dużej zamrażarki. Kuchnia miała okna od frontu. Uliczna latarnia świeciła mlecznym światłem tuż przed furtką.
Porozmawiam i dowiem się, o co chodzi - tłumaczył sobie. - Tylko tyle. Jedynie porozmawiam, a potem podejmę decyzję.
Przed kilkoma dniami jadł kolację w meksykańskiej restauracji na Starym Mieście. Z kobietą, którą poznał dzień wcześniej. Tortilla była całkiem dobra. A salsa wyborna. Ta nowa znajoma, długonoga blondynka, też niezła. Potem przyjechali tutaj. Gdy całował ją, głęboko w płuca wciągał zapach jej perfum, rozpinał guziki bluzki, a potem zsuwał ramiączka biustonosza, czuł taki sam przyjemny przypływ emocji.
W snopie białego światła przed domem pojawiła się postać kobiety. Podeszła śmiało do furtki. Nie czekając na dzwonek, Adam Knap ruszył do drzwi.
- Proszę - otworzył.
- Witam. - Aleksandra Kosma na męski sposób wyciągnęła rękę. Nawet ścisnęła dłoń Knapa, czego kobiety zwykle nie robią, ograniczając się do zawieszenia w powietrzu swojej wiotkiej rączyny. Ubrana była tak samo, jak podczas spotkania przed kilkoma godzinami przy obiedzie. To także było mało kobiece.
- Czego ode mnie chcecie? - zapytał, kiedy weszli do salonu i usiedli w głębokich skórzanych fotelach. - Czy teraz mógłbym zobaczyć pani legitymację?
- Proszę bardzo. - Położyła na stole małą legitymację z groźnie stroszącym pióra orłem w koronie na okładce. - Chcemy współpracy.
„Agencja Wewnętrznej Ochrony”, przeczytał Knap.
- A konkretnie co was interesuje?
- Może poda pan drugą szklaneczkę? - Kobieta wskazała na stolik, gdzie obok butelki whisky stała tylko jedna szklanka. - Powinniśmy chyba coś wypić za dobry początek współpracy.
- Jak pani się właściwie nazywa? - zapytał Knap, stawiając drugą szklaneczkę.
- Pozostańmy przy Aleksandrze Kosmie. Numer telefonu na wizytówce też jest okay. W razie czego zawsze może się pan do mnie lub kogoś z moich kolegów pod tym numerem dodzwonić.
Mówiąc to, nie patrzyła na Knapa. Jej wzrok powędrował w stronę komody, gdzie stały dyżurne zdjęcia żony z dziećmi. Oraz to zdjęcie, które Adam Knap lubił najbardziej. Gdy miał na głowie czarny kowbojski kapelusz i z rewolwerem w dłoni naprawdę przypominał Clinta Eastwooda.
- O co chodzi?
- Najpierw toast, potem autograf na zobowiązaniu, a później szczegóły - odpowiedziała pani Aleksandra, wlewając whisky do szklanek.
- Nie. Najpierw chcę wiedzieć, co was interesuje.
- Laskowscy.
— Ależ to są moi pracodawcy. Mam nadzieje, że rozumie pani, czym jest stosunek pracodawcy i pracownika oraz co z niego wynika. Wie pani, że istnieje coś takiego jak etyka menadżera i niektórzy ludzie w to wierzą?
- No właśnie... - Kobieta podniosła szklankę, nie czekając na zaproszenie. Wypiła łyczek. - Dobra... No właśnie, panie Adamie. Pracodawcy...
Szybki remanent w głowie Adama Knapa dał oczywisty wynik.
Jeżeli pracując dla Laskowskich mam się wpieprzyć w jakieś gówno, pomyślał, to muszę być ubezpieczony.
- Ja też lubię chivasa - uśmiechnął się nieznacznie i uniósł szklaneczkę z grubego szkła.
Czasem jedna szklaneczka whisky odmienia życie człowieka. Problem polega na tym, żeby zgadnąć, która.
Adam Knap ostrożnie przejechał przez wąski most. Mgła jeszcze wisiała nad rzeką, a kierowcy samochodów dostawczych znani byli z pogardy dla zjawisk atmosferycznych. Do tej rzeki niedawno jeszcze trafiały ścieki z fabrycznych farbiarń. A było ich niegdyś dwanaście. Marka „Bielska Wełna” słynęła nie tylko w granicach Układu Warszawskiego. Woda w rzece mieniła się barwami tęczy. Pełną paletą kolorów. Od zieleni mundurów, poprzez czerwień szkockich kiltów, po czerń smokingówki. Teraz większość fabryk zamknięto, reszta musiała zainstalować filtry. Kolorowe czasy socjalizmu minęły bezpowrotnie. Do rzeki wracały ryby.
Sto metrów za mostem stała brama „Wełpolu”. Barierka uniosła się.
Pozdrowił gestem ręki strażnika w granatowym mundurze. Rencista przytrzymywał czapkę, żeby mu nie spadła w trakcie głębokiego ukłonu. Knap wjechał na teren fabryki i zaparkował przed budynkiem zarządu. Jacyś przechodzący placem ludzie kłaniali mu się i przyspieszali kroku. Fabryka zatrudniała ponad siedmiuset pracowników. Nie Ucząc tych pracujących w hali przy psinie i kocinie. Po trzech miesiącach pracy rozpoznawał najwyżej pięćdziesięciu. Nie po to zresztą go zatrudniano. Prosty i zawsze skuteczny pijarowski chwyt, za opracowanie którego Zwierzak otrzymał dodatkową premię, zakładał, że właściciele zawsze są ci dobrzy. Błędy mogą popełniać jedynie najemni menadżerowie. Prezesi spółek należących do holdingu familii Laskowskich nie byli zatem ulubieńcami pracujących w nich małp, jak Duduś Laskowski zwykł określać pracowników.
Na wielkim prezesowskim biurku w gabinecie, do którego wchodziło się, mijając uśmiechającą się w pozycji na baczność sekretarkę, leżała już sterta porannych gazet. Po chwili z tym samym przyszytym do twarzy uśmiechem pojawiła się sekretarka, niosąc termos kawy, filiżanki, mleczko i jakieś czekoladki madę in Ziemowit na tacy.
- Sekretariat pana przewodniczącego Rady Nadzorczej, pana Andrzeja Laskowskiego, potwierdził, że pan Andrzej odwiedzi pana prezesa o dziesiątej - oznajmiła oficjalnie. Była niewiele ponad dwudziestoletnią dziewczyną w wystarczająco, jak na sekretarkę prezesa, krótkiej spódniczce. To znaczy nie za bardzo. Do kolan. Gabinet prezesa to przecież nie pokoik dyrektora handlowego, gdzie laski mogą, a nawet powinny biegać z majtkami na wierzchu, żeby łatwiej się rozmawiało z kontrahentami.
- Korespondencja, panie prezesie. - Po ustawieniu tacy z kawą położyła na biurku plik kopert. Odsiawszy uprzednio ziarna od plew, czyli wyrzuciwszy do kosza wszystkie nieproszone oferty, reklamówki i prośby o pomoc.
Dziewczyna należała do typu: sekretarka-ważka. Wiotka, cicha, niemal niezauważalna, ale zawsze krążąca gdzieś w pobliżu.
Poprzednia, z gatunku sekretarka-smok, została zwolniona mimo protestów związku zawodowego, odwołującego się do jej ponad dwudziestoletniego doświadczenia i stażu na wspomnianym stanowisku. Sekretarka-smok była reliktem poprzedniej epoki. Ale miewała również zalety. Do prezesa nie wszedł nigdy nikt nieproszony. Zawsze gotowa była zasłonić drzwi własną piersią. A że miała czym, natręci szybko rezygnowali.
Adam Knap zagłębił się w poranną kawę i lekturę prasy.
- Masz chwilę? - W drzwiach stanął Duduś Laskowski.
- Oczywiście. - Knap poderwał się i przywitał.
Duduś był młodszym z dwóch synów seniora Andrzeja Laskowskiego. Niespełna trzydziestoletnim, krępym młodzieńcem o pucołowatej twarzy. Miłej, jasnej i przyjaznej niczym księżyc w pełni, o ile księżyc w pełni może wydawać się przyjazny. Duduś był niższy od Knapa o dobre pół głowy. A głowę miał nie od parady.
- Byłem na squoshu - oznajmił, siadając na dużej skórzanej kanapie. - Grałeś kiedyś? Nie...? Umówmy się na jutro rano.
- Z wielką przyjemnością.
Knap wrócił na swoje miejsce za biurkiem. Nachylił się do stojącej przy biurku teczki, żeby wyjąć ładowarkę do telefonu. Długo jej szukał.
- Wczoraj jadłem kolację z chłopakami od Mitchena - zmienił temat Duduś. Teczka Knapa była tej właśnie firmy. - Sprytne chłopaki. Z niczego zbudowali markę. Ludzie myślą, że to jakaś nobliwa zachodnia firma z tradycjami. A jeszcze niedawno tłukli tę galanterię skórzaną w garażu i sprzedawali na bazarze.
- Nie miałem okazji poznać - odpowiedział Knap. Wbrew wcześniej żywionym obawom wiedział już, że niczym się nie zdradzi. - Kto im wymyślił kampanię reklamową? Wynajęta agencja czy to był ich pomysł?
- Myślę, że po trochu każdego, ale siłą sprawczą są przecież oni... Zapalimy po cygarze? Też dostałem wczoraj. Kubańskie!
W rodzinnym biznesie familii Laskowskich siłą sprawczą był niewątpliwie Duduś Laskowski. Tak uważał Adam Knap.
- Mój ojciec w czasach komuny pracował tu i tam na państwowym, jak to w tamtych czasach. Potem został oddelegowany do handlu^ a następnie sprawdzał się na odcinku przemysłu - opowiadał Duduś przy jednym z pierwszych spotkań z Knapem. - Kiedy komuna upadła, rozpoczęliśmy rozkręcanie własnych drobnych biznesów, bo ojciec wyleciał z roboty w „Ziemowicie”. Wywieźli ich wszystkich na taczkach. „Ziemowitem” zaczęła kierować Rada Pracownicza. Upadł jeden socjalizm, nastał następny. Jak to u nas. Nie minął rok i doprowadzili firmę na granicę bankructwa. Wiesz, daj związkowi zawodowemu firmę... Po prostu nie mogło być inaczej. Sami przyszli do ojca, żeby ich ratował. Siedzimy wieczorem przy kolacji, a ojciec mówi, że wróci do pracy w „Ziemowicie”, bo go załoga prosi. Mój stary zawsze się doskonale uśmiechał. Wszyscy bardzo go cenili za ten uśmiech. Ja wtedy mówię: Tato, kupmy to, zamiast żebyś tam wracał na etat. Teraz są inne czasy. On patrzy na mnie, jakbym z drzewa spadł, i pyta: Za co mamy kupić? A ja mu na to: Gdzie teraz pracują twoi kumple z komitetu partyjnego? Nie w bankach, funduszach, zusach i tym podobnych skansenach? No tak. Weź kredyt, mówię. Zastawimy dom, jak bardzo będą chcieli. „Ziemowita” przemianujemy na zakład pracy chronionej. Nie załatwisz dotacji od kolegów, którzy pracują w funduszu dla niepełnosprawnych? Załatwię, czemu nie, ale to kosztuje. Przecież ich znam, odpowiada. Wszystko kosztuje, tato, mówię mu, niedawno wystartowała giełda papierów wartościowych w Warszawie. Jest hossa na wszystko. Takie branie, że łeb urywa... Giełda?!, niemal przeraził się ojciec. Spokojnie, tato, jest przecież rynek równoległy. Tam są znacznie mniejsze rygory i wymagania. Jak zdążymy załapać się na hossę, to będzie okay. No i było. Zgarnęliśmy, kurwa, ponad dwadzieścia baniek z giełdy. Wtedy to była kasa. Mając już forsę, podkupiłem ludzi od sprzedaży i marketingu. Zaskoczyło. Mamy szpiegów u konkurencji. Wiemy, kiedy startują z promocją i reklamą nowego wyrobu, i na tydzień wcześniej towarujemy odbiorców bardzo podobnym, ale znacznie tańszym produktem. Może do jedzenia to się za bardzo nie nadaje, ale słodycze z „Ziemowita” są na sprzedaż. Nie do jedzenia. Niestety popełniłem błąd, za który teraz cierpię. Stary chciał, żeby to była firma rodzinna. On, ja i mój brat Romek. Jak kapitalizm, to kapitalizm. Słyszał od kogoś, że na Zachodzie tak jest. Firmy rodzinne to podstawa zdrowej gospodarki, przeczytał pewnie w jakiejś kolorowej gazecie. Podzieliliśmy kasę z giełdy na trzech, no bo na nowe inwestycje w „Ziemowicie” wzięło się kredyty. Przecież robienie biznesu polega na tym, żeby go robić za cudze pieniądze, prawda...? Jasne i oczywiste. Trzeba tylko coraz więcej sprzedawać. Banki patrzą na wzrost sprzedaży. Jak jest wzrost sprzedaży, to nie interesują ich koszty. Bo wzrost sprzedaży wypracuje dodatkowe środki na pokrycie kosztów. Po co ja ci to mówię? Przecież wiesz o tym wszystkim doskonale... Naiwnie się zgodziłem. Niestety. Niestety, bo mój brat to kretyn, a ojciec... Ojciec tylko uśmiechać się potrafi.