Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Drugi tytuł – po pasjonujących „Czarownikach” Elżbiety Dzikowskiej – w serii „Podróże z Mistrzami”. Jerzy Chociłowski rusza na Bali i wprawnym okiem, nie tylko reportera, ale także świadomego XX-wiecznych zmian etnografa, rejestruje stan ducha Balijczyków i ich rozdarcie między tradycją a nowoczesnością. Reportaż „Bali – kwiat z ogrodu snów” (e-book w formatach epub i kindle mobi) to świetnie napisana opowieść z czasów przełomowych dla tej rajem okrzykniętej indonezyjskiej wyspy, znacznie w swojej tematyce wykraczająca poza ramy relacji z podróży.
O REPORTAŻU „Bali – kwiat z ogrodu snów”; AUTOR: Jerzy Chociłowski [e-book w formatach epub i kindle mobi]:
Bali – rajska wyspa z wiecznie uśmiechniętymi ludźmi, magicznymi rytuałami, słonecznymi plażami i bogatą historią. Globalny kurort dla hipisów i podstarzałych turystów z Zachodu oraz umilających im życie rdzennych mieszkańców. Od kiedy?
Jerzy Chociłowski jedzie na Bali w latach 70. XX wieku. I już wtedy obserwuje zmiany, jakie niesie ze sobą masowa turystyka. Pisze znakomity reportaż z podróży w czasach, kiedy Bali zaczęło balansować na cienkiej linii dzielącej przeszłość od przyszłości, tradycję od nowoczesności, obyczaj od komercji; gdy musiało zdecydować, czy chce zachować swoją unikalność, czy lepiej zamknąć wszystko w bańce folkloru i sprzedać za twardą walutę. Reporter przemierza wyspę wzdłuż i wszerz. Wprawnym okiem, nie tylko reportera, ale także świadomego XX-wiecznych zmian etnografa, opisuje stan ducha Balijczyków i ich rozdarcie między tradycją a nowoczesnością. Reportaż ten nie jest ani przewodnikiem, ani zwykłą relacją z podróży, nie jest też pamiętnikiem, ani książką historyczną. To otwierająca oczy i poszerzająca horyzonty wyśmienita opowieść podróżna.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 134
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Koncepcja, redakcja, korekta:
Redakcja-Kreacja
Projekt graficzny okładki, projekt layoutu, skład:
Krzysztof Grzegorz Sufa-Chrostowski
+48 501453924
Fotografia na okładce:
Jerzy Chociłowski, ze zbiorów Muzeum Azji i Pacyfiku
im. Andrzeja Wawrzyniaka w Warszawie
Wydawca:
FEDOR Dariusz Fedor
ul. Klonowa 13
05-220 Zielonka
© Copywright by „Kontynenty” 2021
© Copywright by Jerzy Chociłowski
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
Wydanie II
Zielonka 2021
ISBN: 978-83-961233-0-5
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Książeczkę, którą wskrzesza obecnie Dariusz Fedor, pisałem w czasie zamierzchłym. Dokładnie 46 lat temu. Przypuszczałem wtedy, że magnes „rajskiej wyspy” przyciągnie niebawem naszych mistrzów reportażu i nie trzeba będzie długo czekać na relacje obszerniejsze. Pogłębione, wnikliwsze od mojego tekstu, który był ledwie dotknięciem tego niezwykłego miejsca na Ziemi. Niestety, czas mijał, a moje oczekiwania się nie spełniły. Owszem, raz po raz pojawiały się pojedyncze opisy w prasie, ukazały się także szczegółowe przewodniki; trafiały się rozdziały o Bali w różnych podróżniczych książkach, jednakże żadna osobna monografia wytrawnego pióra jakoś nie mogła ujrzeć światła dziennego, jak gdyby nie istniała taka potrzeba.
I rzeczywiście tak było. Albowiem właściwie wszystko, co się ukazywało w druku, zarażone było bakcylem rozpanoszonej zuchwale turystyki. Bali traktowano przede wszystkim reklamowo, jakby było to jeszcze jedno świetne miejsce do urlopowego wygrzewania się na piasku pod niezawodnie bezchmurnym słońcem. Niczym Seszele, Malediwy czy tajlandzka Pattaya, a nie zachowana jak owad w bursztynie miniatura hinduizmu, i to o własnym, oryginalnym kolorycie, wyjątek na islamskim morzu reszty kraju.
Niestety, sami Balijczycy przyjęli pęczniejącą stale lawinę turystyczną bez należytej rozwagi. Jakby zapomnieli, że ich ojczyzna jest malutka, że średniej klasy autem można ją przejechać wszerz i wzdłuż przez jeden dzień, zatrzymując się po drodze na obiad. Ulegli pokusie jeszcze jednego demona, których istnienie jest nieodłączną cząstką ich wierzeń. Dawał on już o sobie znać podczas mojej włóczęgi po wyspie, ale z biegiem lat nabrał dyktatorskiej władzy. Niegdyś pokrojona na miniaturowe królestwa, stała się Bali znowu swego rodzaju monarchią. Rządzi nią despotycznie królowa, której na imię Komercja.
Niczym natrętny kąkol w zbożu rozpleniły się skąpane w luksusie termitiery hotelowe, dające dach nad głową międzynarodówce posiadaczy dolarów, od których jak od tlenu zależy już organizm całej balijskiej gospodarki. A na tym dolarowym tle wytworzyło się przykre zjawisko, którego ja nie doświadczyłem, ale teraz stało się nagminne. Oto Balijczycy na każdym kroku bezwstydnie naciągają i oszukują cudzoziemców, co dotkliwie odczuwają zwłaszcza szeregowi turyści ze skromniejszym budżetem. Zastawiane są też pułapki na naiwnych amatorów narkotyków. Oferują je zazwyczaj (albo podrzucają) dilerzy na usługach policji. Wymiganie się od więzienia jest potem możliwe, ale bolesne dla kieszeni.
Mimo to strumień turystyczny nie wysycha, a jego erozyjne skutki aż nadto kolą w oczy. Oto złociste balijskie plaże – niegdyś rozległe połacie czystego, ciepłego piasku, na którym pod gwiazdami spędzali noce hippisi – stają się wysypiskiem śmieci. Aby je uprzątnąć, od czasu do czasu plaże się zamyka. Jest to jednak zabieg o skutkach krótkotrwałych, plażowicze bowiem nie ustają w znakowaniu swej obecności, a i morze wypluwa stale trochę tego, co do niego wrzucono. Na przykład miliony plastikowych „słomek” do picia napojów.
Nie ominęła również Bali inna plaga dzisiejszego świata – terroryzm islamski. Doszło tam do kilku śmiercionośnych zamachów bombowych, w najtragiczniejszym (październik 2002) zginęło ponad 200 osób, tyleż było rannych. Straciła wówczas życie polska dziennikarka Beata Pawlak.
Wszystko to – plus jeszcze kilka innych okoliczności, które wolę przemilczeć – odczarowuje zapewne w wielu oczach urok wyspy. Co do mnie, to miła nadzieja powrotu na Bali, do której się przyznawałem w końcowych słowach tej książeczki, tliła się we mnie coraz słabiej, aż w końcu zgasła. Rozstałem się z nią ostatecznie. Ale pożegnany z tamtą nadzieją, chciałbym teraz przywołać inną. Taką mianowicie, że powtórka mej opowieści o Bali może się trochę przydać dzisiejszym Czytelnikom, którzy zechcą uznać, że jednak nie wszystko w niej czas zmienił lub uśmiercił bezapelacyjnie.
Jerzy Chociłowski
Wśród rozmaitych miejsc na Ziemi otoczonych aureolą cudowności aureola balijska błyszczy może najjaśniej. Legenda Bali zaczęła się w końcu XVI stulecia, gdy na wyspie stanęli żeglarze holenderskiego kupca korzennego nazwiskiem Cornelis de Houtman, i wszyscy, łącznie z dowódcą, padli ofiarą miłości od pierwszego wejrzenia. Tylko część załogi, i to z ciężkim sercem, wsiadła z powrotem na statki. Ci, którzy wrócili do Europy, opowiadali, że znaleźli raj na Ziemi. Od tego czasu minęły prawie cztery wieki, a tęczowa legenda Bali nie spłowiała, wciąż krąży między kontynentami, obrastając w superlatywy jak rafa w korale, i nie przestaje wyrywać z piersi nostalgicznych westchnień.
Na fizycznej mapie Indonezji Bali wygląda jak zielony żółw płynący w stronę Jawy. Balijczyków ten kształt ich ojczyzny nie dziwi, albowiem według pradawnego manuskryptu opisującego tworzenie świata Bali spoczywa na grzbiecie gigantycznego żółwia Bedawang, który unosi się na falach oceanu. Gdyby jednak spytać o zdanie uczonych, to usłyszelibyśmy, że Bali nie zawszę była wyspą, lecz – podobnie jak Jawa, Sumatra czy Kalimantan[1] – częścią stałego lądu azjatyckiego. Wody między tymi wyspami są płytkie, największa ich głębokość nie przekracza 80 metrów. Cieśnina między Jawą a Bali jest wąziutka, ledwie parokilometrowa, z jednego brzegu widać drugi gołym okiem. Natomiast cieśnina między Bali a jej wschodnią sąsiadką, wyspą Lombok, jest głęboka przepastnie, mogłyby się w niej zmieścić najwyższe szczyty himalajskie. Stąd wniosek, że tam właśnie przebiegała ongiś granica między Australią i Azją. Zdaje się to potwierdzać również kontrast w wyglądzie i faunie obu wysp. Choć obie położone są tak samo: 8 stopni pod równikiem, Lombok jest sucha, zakurzona, jałowa, żyją na niej wielkie jaszczurki, torbacze i papugi kakadu, nieznane całkiem na Bali – bujnej, pławiącej się w zielonym tropikalnym gąszczu, gdzie mieszka tygrys, pyton i orangutan.
Człowiek musiał zamieszkiwać Bali od czasów prazamierzchłych: to przecież tuż obok, na Jawie, znaleziono szczątki pitekantropa, jednego z najwcześniejszych obywateli Ziemi. Proto-Malajowie, czyli wcześni mieszkańcy Nusantary[2], byli ludźmi typu negroidalnego, który na blisko dwadzieścia wieków przed naszą erą stonowany został imigracją z południowych Chin. W każdym razie na długo przed importem kultury indyjskiej na wyspy dzisiejszej Indonezji żyło tam dobrze zorganizowane społeczeństwo, umiejące nawadniać ryżowiska, hodujące bawoły, żeglujące po morzach, tkające batiki o skomplikowanych wzorach, cieszące się muzyką. Sądząc po liczbie motyk, siekier, bransolet i innych przedmiotów z brązu, które przechowała ziemia balijska, była ona od dawna dosyć gęsto zamieszkana i zaawansowana cywilizacyjnie.
Indonezyjski archipelag był jednym z głównych skrzyżowań światowych migracji i Balijczycy mają ten etniczny chaos wypisany na obliczach. Jest to lud przystojny, ale niestety opowieści o cudownej urodzie kobiet balijskich są mocno podkolorowane. Balijki mają wprawdzie tę charakterystyczną dla rasy malajskiej miękką łagodność rysów i gładką, czekoladowozłocistą cerę, potrafią ślicznie się uśmiechać i stąpać z wdziękiem; widuje się niekiedy rzeczywiście bardzo piękne twarze, ale rzadko dopełnia je równie doskonała sylwetka. Dziewczęta tamtejsze są na ogół niskie i – jak ktoś nie bez racji zauważył – „nazbyt często górne i dolne połówki ich figur wydają się należeć do dwu różnych osób”.
Przez wiele stuleci malutka Bali była w mniejszym lub większym stopniu kolonią swej potężnej sąsiadki – Jawy, gdzie od początków naszej ery hinduizm zmagał się z buddyzmem o rząd dusz i gdzie rozkwitały i więdły rozmaite dynastie, którym słabe, skłócone z sobą ksiąstewka balijskie musiały hołdować. Punkt zwrotny w historii Bali to początki wieku XI. Na widowni pojawia się wówczas młody i ambitny książę Erlangga, pół Balijczyk, pół Jawajczyk, który przez małżeństwo z jawajską księżniczką zostaje królem wschodniej Jawy i jednoczy ją pod swym berłem wraz z Madurą, Lombokiem i Bali. Erlangga przez ćwierć wieku swego panowania zasłynął jako wybitny architekt urządzeń irygacyjnych i w ogóle monarcha mądry i solidny, ale umierając w 1049 roku, podzielił państwo między dwu ukochanych synów; pospolity błąd królewskich ojców. Jeden z tych synów, imieniem Joyobolo – władca części podzielonego królestwa zwanej Kediri – miał talenty prorocze. Przepowiadał on (w XII wieku), że na Jawie długo będzie rządził obcy biały bawół, którego później zastąpi żółta małpa, ale tylko na czas jednego dojrzewania kukurydzy. Potem Jawa stanie się znów własnością swego ludu. Ulotki z tą przepowiednią kolportowane były podczas okupacji japońskiej ku pokrzepieniu serc.
Podzielone dziedzictwo Erlanggi padło w XIII stuleciu łupem wschodniojawajskiego księcia Kertanagary, który przeszedł do historii czynem mało roztropnym: znieważył w okrutny sposób posłów Chubiłaj-chana[3]. Zanim jednak karna ekspedycja chińska w sile tysiąca statków i 20 tysięcy ludzi dotarła do Jawy, Kertanagara został zamordowany, a na tron wstąpił chytry książę Wijaya. Był to koniec XIII wieku i początek olśniewającej kariery jawajskiego imperium Majapahit, jednej z największych potęg ówczesnej Azji. Majapahit wchłonęło ostatecznie (1377) skurczone już wówczas bardzo buddyjskie królestwo Sriwijaya. Na liście swych wasali miało Sumatrę, Borneo, Moluki, Timor, południową część Sulawesi[4] oraz Bali, czyli całą dzisiejszą Indonezję, a u zenitu siły dotykało granic Chin, obejmując Półwysep Indochiński i Malajski, panując na morzach od Cejlonu po Nową Gwineę. Dwór Majapahit pławił się w przepychu, wydawano bankiety dla tysięcy gości, których zabawiali trefnisie i tancerki. Bismarckiem i Talleyrandem Majapahit był premier Gajah Mada. To on właśnie w połowie XIV wieku zadał ostateczny cios niezależności Bali, buntującej się wciąż przeciw dominacji Jawy. Narzucony przez niego władca zainstalował się w Gelgel i tam też była stolica Dewa Agung, czyli króla.
Tymczasem jednak na archipelagu rozprzestrzenił się islam, przyniesiony dawno przez kupców z Persji, Arabii i Gudżaratu, a od końca XIII wieku zadomowiony na dobre. Tu króciutka dygresja: głoszenie wiary Mahometa nie miało w sobie nic z zaciekłości świętej wojny. Nie była to krucjata religijna, lecz spokojne promieniowanie, które wydało owoce, gdy książęta jawajscy doszli do wniosku, że wygodniej im będzie z tytułami sułtanów oderwać się od rozsypującego się Majapahit. W podobnie nieagresywny sposób przebiegał przez czternaście stuleci wcześniejszy proces hinduizacji. Było to raczej stopniowe przenikanie niż inwazja: co w obu przypadkach dało ciekawe rezultaty, bo zarówno hinduizm, jak i mahometanizm w wydaniu indonezyjskim mają wygładzone ortodoksyjne kanty, ale za to grubszą niż gdzie indziej podszewkę nacjonalistyczną. Islam, wyznawany dziś przez niemal 90 procent Indonezyjczyków, jest jak płaszcz narzucony tylko na szatę skrojoną podług żurnala starej, tkwiącej w prehistorii tradycji.
W roku 1478 główny kapłan monarchy Majapahit wywróżył mu, że w ciągu czterdziestu dni straci władzę. Przerażony tą perspektywą król nie wytrzymał nerwowo i spalił się żywcem, a jego syn uciekł w popłochu na Bali, zabierając ze sobą cały dwór, poetów, kapłanów, uczonych i artystów. Książę ogłosił się radżą Klungkungu i królem Bali. On też pokroił wyspę na osiem ksiąstewek, rządzonych przez jego krewnych i wodzów. Później przekształciły się one w małe królestwa, które były za czasów holenderskich, a i dziś są jeszcze, podstawą podziału administracyjnego Bali. Były to radżostwa: Buleleng, Jembrana, Bangli, Gianyar, Badung, Karangasem, Klungkung i Tabanan.
Majapahit natomiast przeżywało już schyłek złotego wieku. Królestwo rozpadło się ostatecznie pod uderzeniami swych muzułmańskich wasali w latach 1515-1520.
[...]