Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Charles, wnuk Jamesa Blake’a seniora, wielkiego barona śledziowego ze Smögen, zostaje znaleziony martwy w niedawno odremontowanej wieży pilotów morskich. Policjantka Nathalie Colette, która – wraz z Sandrą Haraldsson – przyjeżdża na miejsce zdarzenia, ani przez chwilę nie wierzy w samobójstwo. Charles Blake zaledwie tydzień wcześniej z promiennym uśmiechem na twarzy opowiadał dziennikarzowi z magazynu ekonomicznego, jak zamierza zarządzać ogromnym majątkiem odziedziczonym niedawno po ojcu.
Jeśli faktycznie mężczyzna odebrał sobie życie, to jaki miał powód, aby to zrobić? I co dzieje się właściwie w starym domu kupieckim, gdzie rodzina Blake’ów żyje w odosobnieniu, nie utrzymując praktycznie żadnego kontaktu ze światem zewnętrznym?
„Baron śledziowy” to trzeci tom serii kryminałów „Morderca z Wyspy” autorstwa Anny Ihrén. Pisarka dorastała w Sztokholmie i Göteborgu, a dzieciństwo spędziła na wyspie Smögen. Obecnie mieszka w Sjövik z mężem i dziećmi.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 371
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: Sillbaronen
Przekład z języka szwedzkiego: Agata Kerepet
Copyright © Anna Ihrén, 2024
This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S, Copenhagen 2024
Projekt graficzny okładki: Emma Graves
Redakcja: Magdalena Mierzejewska
Korekta: Aneta Iwan
ISBN 978-87-0237-343-1
Konwersja i produkcja e-booka: www.monikaimarcin.com
Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe.
Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S
Klareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K
www.gyldendal.dk
www.wordaudio.se
Kroki zbliżały się po kamiennej posadzce w korytarzu. Gdyby szybko nie wstał, kij miotły mocno zdzieliłby go po chudych nogach, które i tak zrobiły się już sine i obolałe. Pomacał dłonią pośladki i uda. Razy wymierzane ratanowym batem zostawiły widoczne ślady na jego delikatnej skórze. Nadstawił uszu. Wygiął się w łuk. Nie było drogi ucieczki. W oczach stanęły mu łzy. Suche łzy, jakby nie miał już czym płakać. Starsi uczniowie, niczym hieny na sawannie, zwęszyli jego słabe, wychudzone ciało i mijali w dormitorium innych pierwszoklasistów. Teraz nadeszła jego kolej. Kończył dzisiaj siedem lat, nikt tu jednak o tym nie wiedział. Brakowało mu miękkich objęć matki.
1
Mary Blake wychyliła się z balkonu. Niezbyt mocno, tylko tyle, żeby widzieć keję, sama nie będąc przy tym dostrzeżona. Miała idealne włosy – gładkie i białe jak wata cukrowa. Otaczały jej głowę niczym aureola. Kiedy przed laty wprowadziła się do domu kupieckiego przy wejściu do portu w Smögen, balkon był zacieniony przez dom rodziny Perssonów, w którym obecnie znajdowała się kawiarnia Skäret. Żeby zrobić miejsce na nowe nabrzeże, sąsiedni dom przeniesiono jednak nieco w głąb lądu. Mary nie pamiętała wprawdzie dokładnie, ale chyba musiało to być w latach pięćdziesiątych. Tamtego przedpołudnia, gdy do nabrzeża dobił parowiec z Göteborga, pani Persson i jej córka siedziały na werandzie i popijały kawę, jak zwykle o jedenastej.
Rodzina Blake’ów obserwowała to przedsięwzięcie z powściągliwą satysfakcją. Kiedy przeniesiono Skäret, ich dom znalazł się wreszcie w adekwatnym miejscu. Mimo wszystko był to w końcu najpiękniejszy i najokazalszy budynek na nabrzeżu. Teraz pani Persson i jej córka nie żyły, ale najwyraźniej gdzieś w Göteborgu mieszkał jej wnuk, dziecko jej syna.
Mary Blake pomachała do swojego prawnuka stojącego na pomoście pontonowym i wypuszczającego z łodzi hybrydowej pierwszą tego ranka grupę. Hugo, tak jak jego przodkowie, do których zaliczał się najpotężniejszy baron śledziowy na Smögen, był przedsiębiorcą. Na ustach Mary Blake pojawił się delikatny uśmiech. Jej oblicze rozpromieniało się już tylko dzięki Hugonowi.
Chociaż Hugo był obrotny i zaradny, a do tego cieszył się powodzeniem płci przeciwnej, wciąż był chłopcem. Chłopcem zarabiającym pieniądze na swój surferski, sportowy sposób. Prowadził biznes, który uważał za najfajniejszy na świecie, czyli pływał między wysepkami łodzią wyścigową z prędkością czterdziestu, sześćdziesięciu węzłów na godzinę.
Kiedy zjawił się u Mary zeszłej wiosny i spytał, czy nie pożyczyłaby mu pieniędzy na rozkręcenie własnej działalności, prababka powiedziała, że powinien porozmawiać na ten temat z jej mężem – Jamesem juniorem. I tak też zrobił. Potem wrócił do niej ze zwieszoną głową i wyznał, że pradziadek odmówił mu na łożu śmierci.
Pomysł Hugona na własny biznes – przewożenie turystów – ległby zapewne w gruzach, gdyby mąż Mary nie zmarł zaraz przed Midsommar. Spokojnie zasnął w swoim łóżku, a następnego dnia o świcie nocna zmiana pomocy domowej znalazła go nieżywego. Oczywiście podział spadku oraz planowanie pogrzebu trochę trwało. Ale Mary już w poniedziałek po Midsommar przelała na konto Hugona pokaźną sumkę ze swoich oszczędności. Bo jej mąż nie odmówił mu z braku pieniędzy. Nie, chodziło o chęć zachowania władzy, tej niewielkiej kontroli, jaka mu jeszcze została, kiedy leżał przykuty do łóżka z regulowanym podgłówkiem.
Mary szybko odkryła, że oczekuje się od niej, żeby słuchała męża. Ten nie podniósł na nią nigdy głosu. Nigdy nie zaatakował jej fizycznie. Na inne sposoby dawał jej jednak do zrozumienia, że jego słowa stanowią świętość. Prawo, które ona starała się przestrzegać jak najskrupulatniej.
Marzenie Hugona dotyczyło jednak obecnej chwili, tego lata. Przez całe swoje krótkie życie ten młodzieniec egzystował tak, jakby wszystko było tylko tu i teraz. Może dlatego pobyt w renomowanej angielskiej szkole z internatem zniósł lepiej, niż się tego spodziewano. Biły od niego miłość i żądza przygód. W pewien sposób to go chroniło i kiedy wrócił wiosną do domu, wciąż miał w sobie radość życia.
Ta gorliwość wydawała się Mary znajoma. Hugo był jak ona w młodości. Niestety życie w odizolowanym domu kupieckim odebrało jej chęć, żeby tworzyć, angażować się, rozwijać. W końcu zostały już tylko pozory. Madde, fryzjerka ze Smögen, przychodziła do niej każdego ranka o ósmej, układała jej włosy i robiła makijaż. Dzięki temu Mary, opuściwszy sypialnię, wyglądała przy śniadaniu jak zwykle olśniewająco.
Znów powędrowała wzrokiem w stronę Hugona. Jego łódź właśnie zapełniła się nową grupą gości. Mary wjechała wózkiem inwalidzkim do domu. Machanie Hugonowi stanowiło jej główną przedpołudniową rozrywkę, którą właśnie zrealizowała.
Sandra energicznie wstała i poszła do recepcji, żeby przywitać policjantkę oddelegowaną do nich na lato. Jej urlop przypadł na sierpień, Helena dostała go w lipcu, bo jej mąż pracował w gminie jako dozorca i mógł wziąć wolne tylko w standardowym okresie urlopowym, kiedy ograniczano produkcję przemysłową i zamykano szkoły. Sandra – jako singielka – nie protestowała, było jej to na rękę, żeby zaczekać, aż temperatura wody podniesie się w morzu do ponad dwudziestu stopni. Od tamtego esemesa w Wigilię nie słyszała już ani słowa od Rickarda i wcale jej to szczególnie nie dziwiło. Wiedziała, że dostał posadę w Göteborgu – w oddziałach specjalnych – i że miał teraz za szefową Cleudę, byłą dziewczynę Dennisa.
Kobieta czekająca w recepcji wyciągnęła rękę, żeby przywitać się z Sandrą.
– Nathalie Colette – przedstawiła się.
– Sandra Haraldsson – odparła i zaprowadziła ją do Guleskär, „żółtej” sali konferencyjnej. Dennis już tam czekał, siedząc na jednym z żółtych foteli i przeglądając leżące przed nim papiery. Kiedy Sandra i Nathalie weszły, wstał, żeby się przywitać.
– Usiądź – zwrócił się do Nathalie. Kobieta zajęła miejsce i położyła swoją czerwoną torebkę Yves Saint Laurent z ciężkim srebrnym łańcuszkiem na fotelu obok. Torebka pasowała zarówno do jej skórzanej kurtki, jak i paznokci.
– Gdzie będę pracować? – spytała Nathalie i popatrzyła na Dennisa i Sandrę.
– Recepcja jest otwarta jedynie w czwartki między dwunastą a piętnastą – wyjaśnił Dennis. – Przez resztę czasu będziesz nam pomagała w dochodzeniówce i w bieżących sprawach. Zajmiesz więc pokój Helene w korytarzu.
– A jakie sprawy w tej chwili prowadzicie?
Dennis spojrzał na Sandrę, która dalej uważnie przypatrywała się oddelegowanej do nich policjantce z czerwonymi paznokciami.
– W tej chwili nie prowadzimy większych śledztw – wyjaśniła. – W lato pojawia się jednak zwykle sporo mniejszych spraw, więc nie będziesz się tutaj nudzić.
– Kto będzie powierzać mi zadania?
– Ogólnie rzecz biorąc, ja, ale Sandra zapewni ci pracę na co dzień. Większe nieprawidłowości lub zdarzenia, na które twoim zdaniem musimy zwrócić szczególną uwagę, raportujesz bezpośrednio do mnie.
– Szczególną uwagę? – zdziwiła się Nathalie.
– Ryzyko nie jest wysokie – wtrąciła Sandra. – Oprowadzę cię. Komisariat jest mały, ale gnieździmy się w nim razem z innymi służbami.
– A można zjeść lunch gdzieś w okolicy?
– Nie, zwykle przywozimy jedzenie z restauracji albo bierzemy lunch z domu.
Nathalie uśmiechnęła się i popatrzyła na Dennisa.
– Moglibyśmy zjeść razem pierwszego dnia?
Sandra wbiła wzrok w blat stołu i stłumiła westchnienie.
– Hmm, jasne, świetny pomysł. Spytajmy jeszcze Stiga – powiedział Dennis i pomyślał, że nigdy nie robił nic ze Stigiem. Nawet z ich wspólnych obchodów dnia Świętej Łucji zeszłej zimy nic nie wyszło, mimo że Dennis zawzięcie ćwiczył przed występem.
Nagle do sali wpadł Stig. Cały czerwony na twarzy.
– O wilku mowa – zauważyła Sandra.
– W wierzy pilotów w Smögen znaleziono zwłoki mężczyzny! – wydyszał zziajany.
– Kto je znalazł? – spytał zszokowany Dennis.
– Erling z lokalnego stowarzyszenia podjechał tam z grupą turystów, żeby wejść z nimi na wieżę. Miał ich oprowadzić i opowiedzieć o pilotach, ich znaczeniu dla żeglugi w okolicach Smögen.
– Wie, kim jest denat? – spytała zniecierpliwiona Sandra, szykując się do wyjścia.
– To Challs! – powiedział Stig i zmartwiony potrząsnął pulchnymi policzkami.
– Challs?
– No, Charles Blake. Wnuk barona śledziowego.
– Ile miał lat? – spytała Nathalie.
– Zaraz sprawdzimy – odparła Sandra. – Chodź ze mną, pojedziemy tam. Stig, wezwiesz lekarza?
Dennis patrzył przez okno, jak policjantki odjeżdżają radiowozem z włączonym kogutem. Są dwa możliwe scenariusze. Albo się dogadają i staną się jak papużki nierozłączki. Albo będą się żreć jak pies z kotem. Na tę myśl zrobiło mu się ciężko na żołądku. Dlaczego od razu zakłada najgorsze? Sandra niesamowicie dojrzała podczas wspólnie przepracowanego roku. Stała się spokojniejsza, a jej język nie jest aż taki długi i niewyparzony. A o Nathalie Dennis dużo słyszał w Göteborgu, gdzie pracowała na co dzień w grupie Cold Case, jak lubiły to nazywać media. Wcześniej był to jednoosobowy wydział, ale wiosną Camilla Stålberg, szefowa göteborskiej policji, wzmocniła go, kierując tam Nathalie Colette. W związku z planami urlopowymi najwyraźniej jednak uznała, że niewyjaśnione od lat sprawy mogą zaczekać jeszcze miesiąc. W ciągu ostatniego roku nie pojawiło się zbyt wiele nowych śladów odnośnie do czterdziestu dziewięciu niewyjaśnionych morderstw, więc jej osąd – jeśli wziąć pod uwagę, delikatnie mówiąc, skromne zasoby policji – był zapewne trafny.
Jeśli Sandra zaakceptuje Nathalie, to lato będzie znośne. Pozostaje mieć nadzieję, że lekarz uzna, że Charles Blake – albo Challs, jak nazwał go Stig – zmarł śmiercią naturalną. Jeśli Dennis się nie mylił, denat miał już jakieś siedemdziesiąt lat, najpewniej więc doznał zawału po tym, jak wspiął się po stromej drabince do punktu obserwacyjnego. Wkrótce zadzwoni do niego Sandra i zda mu wstępny raport.
Otworzył teczkę Nathalie Colette, której – szczerze mówiąc – do tej pory nie udało mu się przejrzeć. Ponieważ Camilla Stålberg już podjęła decyzję, że Nathalie dołączy do nich latem, Dennis nie tracił czasu na przeglądanie dokumentów. Teraz jednak policjantka rozbudziła w nim ciekawość. Zaczęła w grupie Cold Case już po jego przeniesieniu do Kungshamn, więc jej nazwisko nie było mu znane. Wcześniej pracowała w ówczesnej komendzie regionalnej. Dennis nie mógł rozstrzygnąć, czy przejście ze zwyczajnej dochodzeniówki do Wydziału do spraw Niewyjaśnionych Przypadków Morderstw, jak brzmiała właściwa nazwa Cold Case, to awans czy degradacja. Przypomniał sobie, jak Nathalie otwiera torebkę za czterdzieści tysięcy koron długimi, krwistoczerwonymi paznokciami. Śledczy przeważnie tak nie wyglądali. Sam przepracował w Göteborgu trzy lata i nie widział tam wtedy ani jednej takiej laski, ale było to blisko pięć lat temu, więc sporo mogło się zmienić w policji od tamtego czasu.
Zadzwonił telefon i Dennis zerknął na wyświetlacz. Sandra.
– Udar czy zawał? – spytał.
– No właśnie – odezwała się Sandra w słuchawce.
Punkt obserwacyjny pracujących na Smögen pilotów znajdował się niegdyś w doskonałej lokalizacji, na skałkach w zachodniej części wyspy, z widokiem na południe, zachód i północ. To tutaj piloci od tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego dziewiątego roku do lat sześćdziesiątych dwudziestego wieku mogli w suchych butach i osłonięci przed wiatrem obserwować okolicę. Ich wieża miała wysoką podmurówkę ze stromą, zabudowaną klatką schodową. Kiedy statek znalazł się w potrzebie, piloci zbiegali po schodkach, a potem po zielonych stopniach ze wzniesienia. Na dole przy pomoście wewnątrz portu Smögen wiernie czekały ich łodzie.
Obie – Nathalie i Sandra – wspięły się po niedawno odmalowanych schodkach bez zadyszki. Kiedy dotarły na górę, w ciasnym pomieszczeniu zastały Erlinga i Waltera z lokalnego towarzystwa miłośników Smögen, którzy rozmawiali przy otwartym okienku. To przez nie piloci wypatrywali statków, przez te wszystkie lata, narażając życie, uratowali wielu znajdujących się w niebezpieczeństwie marynarzy. Ale kiedy łodzie stały się szybsze, ich siedzibę przeniesiono do Lysekil. Wiosną miejscowi entuzjaści o zdolnościach manualnych odremontowali dawną wieżę pilotów i teraz drewniane schodki i sama wieżyczka lśniły jak złoto, a ściany i sufit pomalowano na biało.
Wyłącznie jeden szczegół zakłócał spokój w tym ekscytującym historycznym budynku. Na błyszczącej, wypolerowanej podłodze leżał martwy mężczyzna w podeszłym wieku. Nathalie pochyliła się nad nim, ale nie dotykała zwłok ani niczego innego.
– Wisiał na tym? – spytała Sandra, wskazując na hak w suficie.
– Tak – potwierdził Erling, pocierając ręce. – Odcięliśmy go, żeby sprawdzić, czy na pewno nie żyje.
Pogrążona w myślach Sandra nic nie odpowiedziała. Był to, rzecz jasna, błąd mężczyzn. Zwłok nie należało dotykać, jednocześnie była w stu procentach przekonana, że sama postąpiłaby na ich miejscu podobnie.
– Lekarz już jedzie, w międzyczasie chciałabym zadać kilka pytań. To znaczy, o ile nie ma ku temu żadnych przeszkód – dodała i zerknęła na Nathalie, która wciąż pochylała się nad denatem.
– Oczywiście – odparł Walter po tym, jak przez chwilę patrzył na przyjaciela.
– Znali panowie Charlesa Blake’a?
– Ciężko stwierdzić – powiedział Walter. – Zawsze tu był.
– Ale nie widywaliście się prywatnie?
Zdawało się, że mężczyźni, którzy przez lata sami pracowali jako piloci, nie rozumieją, co ma na myśli.
– Nikt nie zagląda na kawę do domu kupieckiego – odezwał się Erling, a Sandra domyśliła się, że ta odpowiedź będzie musiała jej wystarczyć.
– Znali panowie żonę Charlesa? Ma na imię Catherine?
Mężczyźni przytaknęli.
– Mówią do niej Kate – wyjaśnił Walter. – Ależ to będzie cios dla Mary, to znaczy dla matki Challsa. Została wdową na Midsommar.
– Ale jej mąż miał dziewięćdziesiąt pięć lat, więc i tak długo pożył – zauważył Erling.
– I niczego mu nie brakowało – dodał Walter, ale zaraz zamilkł, bo drugi mężczyzna posłał mu wymowne spojrzenie.
– Pogrzeb odbył się w zeszłym tygodniu – dopowiedział Erling i nachylił głowę, jakby chciał okazać szacunek.
Ze schodów dobiegły ich czyjeś kroki i sapanie.
– Jeśli panowie chcą, mogą już iść – powiedziała Sandra. – Odezwiemy się, jeśli będziemy miały więcej pytań. Prosimy jednak, żeby na razie zachowali to panowie dla siebie. Od tej pory obowiązuje panów tajemnica śledztwa.
Mężczyźni przytaknęli i zaskakująco zwinnie udali się na dół. Sandra odprowadziła ich wzrokiem przez okno, kiedy szli w kierunku remizy przy rynku.
Mary Blake z trudem przełknęła ślinę. W gardle stanęła jej gula wielkości piłeczki golfowej.
– Mój syn? Samobójstwo? – spytała sztywno.
Kate do niej podeszła i wyjęła telefon z jej ręki.
– Mówi Kate, żona Charlesa Blake’a.
– Znaleźliśmy pani męża – powiedział Dennis głosem, którego używał jedynie wtedy, kiedy miał przekazać komuś informację o śmierci najbliższej osoby.
– Gdzie?
– W wieży pilotów morskich.
– Co się stało?
– Mógłbym podjechać?
– Tak – odparła z wahaniem Kate.
– W takim razie do zobaczenia wkrótce.
Rozłączyli się. Dennis wciąż trzymał telefon w ręce. Przekazywanie komuś informacji o śmierci nigdy nie należało do najprzyjemniejszych, a ludzie otrzymujący takie wiadomości mogli zareagować w najróżniejszy sposób. Do tej pory jednak nie spotkał się jeszcze z taką niepewnością, jaką usłyszał podczas rozmowy telefonicznej z Kate. Spakował się i wyszedł, a jadąc przez Smögenbron, zadzwonił do Sandry.
– Tak, do zobaczenia na miejscu za kwadrans. Wejdziemy od tyłu. Nie od nabrzeża.
W wieży pilotów panował gorąc jak w piecu. Pomieszczenie było małe, a letnie słońce grzało ten niewielki budynek przez większą część dnia.
– Ty tutaj? – zdziwiła się Sandra.
Miriam Morten poprosiła Nathalie, żeby ta się cofnęła i zrobiła miejsce dla niej i jej asystenta. Jesper Korp był nowy i potrzebował jeszcze praktyki, żeby samemu przeprowadzać sekcje i oględziny na miejscu zdarzenia.
– Tak, jak to się stało, że do mnie zadzwoniliście? – spytała Miriam.
– Kiedy weszłam na górę, odniosłam wrażenie, że może wcale to nie było samobójstwo – wyjaśniła Nathalie.
– Wrażenie?
Sandra popatrzyła poirytowana na Nathalie. Poprosiła Stiga, żeby zadzwonił po lekarza, a ta z własnego widzimisię wezwała lekarkę sądową.
– Tak, kiedy tutaj weszłam, to…
– To co? – Sandra nie dała rady zdławić odczuwanej irytacji.
Nathalie przeniosła wzrok z Sandry na Miriam.
– Kilka dni temu w „Dagens Industri” pisali, że Charles Blake odziedziczył majątek dawnego barona śledziowego. Przeprowadzili z nim wywiad, żeby dowiedzieć się, jak w przyszłości będzie zarządzał rodzinną firmą. Potem opisali w kilku słowach działalność barona śledziowego z początku ubiegłego stulecia. Przeczytałam to, gdy się dowiedziałam, że lato spędzę w Sotenäs.
– Co napisali o tym majątku? – spytała sceptycznie Sandra. – I dlaczego miałoby to powstrzymać syna przed popełnieniem samobójstwa? Z taką decyzją można się nosić przez dłuższy czas.
– Z artykułu wynikało coś zupełnie innego. Charles Blake sprawiał wrażenie bardzo zadowolonego z życia i cieszył się z tych pieniędzy.
Miriam Morten dalej oglądała zwłoki i nie komentowała rozmowy policjantek.
– Odezwę się do was w ciągu dnia i przedstawię wstępny raport – rzuciła, ale nie wstała z podłogi.
– Jedźmy spotkać się z wdową i matką – powiedziała Sandra do Nathalie, która bez słowa zeszła po schodkach.
Victoria leżała na brzuchu przy pomoście koło hostelu w Makrillviken. Na błękitnym niebie świeciło słońce, a kobieta zdawała sobie sprawę, że tylko tyle będzie miała z tych wakacji. Ze zwinnością wieloryba położyła się obok Theo, który ze zmiennym szczęściem łowił kraby. Victoria z kolei, całkowicie pochłonięta połowem, wyciągała jednego za drugim, nie patrząc nawet, jak idzie synowi. Łapanie krabów było jej specjalnością i kiedy się do tego zabierała, wszystko wkoło przestawało istnieć. Björn pobiegł po skałach za Anną. Mała zaczęła chodzić i z pełną determinacją chciała teraz odkrywać każdą szczelinę i każdą kałużę ze starą wodą deszczową, która zazieleniła się od alg.
– Klab, mama – zawołał Theo, kiedy spostrzegł dużego kraba, który przysiadł, żeby zjeść małża wyłowionego i zmiażdżonego dla niego przez Björna.
– Ostrożnie, tylko ostrożnie go teraz wyciągnij – napominała syna Victoria i na sekundę spuściła z oczu swojego małża, który leżał koło wodorostów, czekając na największego kraba.
Theo nie chciał, żeby mama pomagała mu przy wyciąganiu sznurka.
– Świetnie, skarbie. Ostrożnie.
Z wprawą wyciągnął małża z krabem na powierzchnię. Kiedy jednak krab poczuł powiew powietrza, zdesperowany wypuścił przysmak i zdecydował się wrócić do podwodnego świata pełnego wodorostów. Victoria przypuszczała, że ten sam krab ruszy zaraz na kolejną ucztę, i pocieszyła Theo, cały czas kątem oka nadzorując własne małże.
Krab już był przy niej.
– Zaczekaj chwilę, Theo – powiedziała i zaczęła spokojnie, metodycznie wybierać linkę. Tuż przed tym, jak muszla znalazła się na powierzchni, zwolniła tempo i poczekała, aż cały ekwipaż znajdzie się nad powierzchnią wody. Dzięki blisko czterdziestoletniemu doświadczeniu tak manewrowała krabem, że trafił do wiadra, gdzie razem z kolegami biegał w kółko, drapiąc szczypcami o krawędzie, żeby zorientować się w nowym, na szczęście tylko tymczasowym lokum.
– Chodź, zobacz – zawołała do Björna wracającego z placu zabaw, na którym Anna łaskawie dała się chwilę pobujać na huśtawce.
Wtem zadzwonił telefon. Dennis.
– Cześć, siorka! Wspominałaś chyba, że zlecono ci przygotowanie tekstu o Smögen do jakiegoś rocznika. O czym dokładnie będziesz pisać?
Victoria poczuła, jak ogarnia ją radość. Wprawdzie jej brat zapomniał spytać, jak się czuje, i machnął ręką na wszelkie grzecznościowe frazesy, ale chciał wiedzieć, co pisze, a jego zainteresowanie tym przedsięwzięciem bardzo ją cieszyło.
– Piszę o czasach baronów śledziowych – odparła i uśmiechnęła się z dumą do Björna, który właśnie do niej podszedł.
Dennis czekał przed wejściem do domu kupieckiego, kiedy nadeszły Sandra i Nathalie. Budynek rzadko oglądano z tej strony, bo zazwyczaj spacerowano po nabrzeżu, od strony portu wyglądał więc jak białe ciastko z czterospadowym dachem i wgłębionym balkonem z widokiem na latarnię morską na Hållö i wysepkę Kleven.
– Nathalie, myślę, że powinny tam wejść tylko dwie osoby – powiedział Dennis. Było mu wstyd poprosić policjantkę, żeby im nie towarzyszyła.
– Nie ma sprawy – odparła. – Tutaj na was poczekam.
Sandra odetchnęła z ulgą i zadzwoniła do drzwi. Po chwili otworzył im jakiś mężczyzna.
– Dzień dobry, w czym mogę pomóc? – spytał na wskroś uprzejmym, chociaż zdystansowanym tonem.
– Dennis Wilhelmson, komisariat w Kungshamn. Chcielibyśmy porozmawiać z paniami Mary Blake i Catherine Blake.
– Proszę wejść, przyjmą państwa w salonie.
Kamerdyner miał tak angielski wygląd, akcent z wyższych sfer i dobrze skrojoną liberię, że poczuli się, jakby przenieśli się do odcinka Downton Abbey. Sandra weszła za nim do środka, ale nic nie powiedziała. Kiedy znaleźli się w salonie, zbliżyła się do nich kobieta na wózku inwalidzkim, żeby się przywitać.
– Dziękuję ci, Henry. Podaj nam proszę herbaty – powiedziała i uśmiechnęła się blado do Dennisa i Sandry. Potem zwróciła się do nich i wskazała dłonią na pluszowe sofy. – Proszę usiąść.
Dom był urządzony w ciemniejszej kolorystyce niż domy rybackie, w których Dennis przebywał do tej pory. Te miały zazwyczaj ściany pokryte bieloną boazerią, a jasnoszare lub brązowawe meble – marynistyczne elementy. Tutaj jednak, w domu kupieckim, na podłodze leżała czerwona wykładzina z medalionami i stały wpadające w brąz meble. Grube zasłony nie wpuszczały do środka promieni słonecznych, zamiast tego paliły się tu lampy: zarówno żyrandol, jak i kilka kinkietów nad obrazami w masywnych złoconych ramach i obok nich. Wiele dzieł sztuki ukazywało statki podczas niepogody.
Dennis i Sandra zajęli miejsca, a kamerdyner skierował się do drzwi, które zapewne prowadziły do kuchni.
– Co się stało? – zapytała Kate.
Sandra zakaszlała.
– Pani mąż został znaleziony martwy – wyjaśnił Dennis, a Kate wybałuszyła oczy.
– Gdzie go znaleźliście? – O śmierci męża została poinformowana telefonicznie, teraz jednak, kiedy słyszała i widziała, jak Dennis wypowiada te słowa, wiadomość zdawała się bardziej do niej docierać.
Drzwi do salonu gwałtownie się otworzyły i do środka wpadł jakiś mężczyzna.
– Proszę, usiądź – powiedziała do niego Mary ostrym tonem. Był to jej wnuk. Christian Blake zdaniem Stiga był najmniej angielski w całej rodzinie, oczywiście jeśli nie liczyć Hugona, jego syna. Hugo nie dostał nawet tradycyjnego brytyjskiego imienia, jak James, William, Harry, Charles czy ewentualnie Christian.
– Przyjechała policja, żeby powiedzieć, co się stało z naszym kochanym Charlesem.
– Pański ojciec został znaleziony martwy w wieży pilotów.
– Ale jak to? – Christian wydawał się wstrząśnięty.
– Najprawdopodobniej było to samobójstwo – wymamrotał Dennis. Zrobiło mu się niedobrze na dźwięk własnego głosu. Jego słowa wydawały się zimne i bezosobowe.
– Tata nigdy by się nie zabił – zaprotestował ostro Christian i nerwowo zaczął krążyć po pokoju.
– Ludzie, którzy się zabijają, czasem skrupulatnie maskują swoje najskrytsze uczucia i myśli – ciągnął Dennis.
Obie kobiety milczały, przysłuchując się rozmowie. Może były zbyt zszokowane, żeby w niej uczestniczyć, albo nie miały nic do powiedzenia.
– Musimy oczywiście zaczekać na oględziny lekarza, zanim będziemy mieli całkowitą pewność – powiedziała dźwięcznie Sandra. Celowo pominęła przy tym słowo „sądowego”.
– Zanim będą mogli państwo powiedzieć coś z całą pewnością, informacje na temat śmierci Charlesa nie powinny wyjść poza mury komisariatu – powiedziała Mary i arystokratycznie wyprostowała szyję.
– Też chcieliśmy państwa o to prosić – powiedział Dennis. – Policja zachowa całkowitą dyskrecję. Nawet kiedy zostanie ustalona przyczyna śmierci.
Mary westchnęła z ulgą i podjechała wózkiem do stołu, gdzie kamerdyner Henry właśnie postawił tacę z herbatą i scones, dopiero co wyjętymi z piekarnika.
– Jak zwykle – wyrwało się zrozpaczonej Kate. – Bez znaczenia, czy chodzi o śmierć, chorobę czy inną tragedię. W tej rodzinie myśli się tylko o tym, jak wyciszyć całą sprawę.
– Ależ mamo – powiedział Christian. – To chyba dobrze, że nie stanie się to na wyspie tematem spekulacji.
– Na wyspie – prychnęła Kate jeszcze głośniej. – Rozumiecie chyba, że całe Bohuslän i tak będzie huczeć od plotek. Ledwie ojciec spoczął w ziemi, a spadkobierca fortuny barona śledziowego popełnia samobójstwo. Jak możecie być aż tacy naiwni?
Zdruzgotana Mary popatrzyła na synową, która osiągnęła już czcigodne siedemdziesiąt lat. Przypomniała sobie dzień, kiedy Charles przedstawił jej Kate. Mary natychmiast się zorientowała, że jest dobrą partią. Nie była może kobietą, o której marzył Charles, ale z pewnością była partnerką, jakiej było mu trzeba. Kate w chwalebny sposób utrzymywała kontakt listowny z szanowanymi rodzinami w Anglii i nawet jeździła tam kilka razy do roku na przyjęcia charytatywne, wyścigi konne i inne towarzyskie spotkania, którymi wciąż zajmowali się zamożni. Mary, odkąd została przykuta do wózka, skończyła z tego typu podróżami i imprezami.
Obecnie nie wychodziła już z domu, pozostawiając wszystkie domowe sprawunki Henry’emu i gosposi Stinie. Na Kate spadła też wtedy większość spraw związana z reprezentowaniem rodziny, bo jej mąż, łachudra Charles, unikając spotkań towarzyskich, nie myślał o swoich zobowiązaniach względem firmy.
– Mamo, ta informacja nie może się rozejść, bez względu na to, co jest przyczyną śmierci taty. Tak będzie lepiej dla całej rodziny – spróbował jeszcze raz Christian.
– Christianie, w tobie pokładałam nadzieję – odparła Kate. Potem wstała z pluszowej sofy i opuściła pokój w swojej dobrze skrojonej sukience, która z pewnością nie pochodziła z sieciówki.
Miriam Morten siedziała cicho w samochodzie, jadąc do szpitala w Uddevalli. Zieleń po obu stronach drogi aż biła po oczach. Chociaż zaczął się już pierwszy tydzień lipca, drzewa wciąż pozostawały soczyście zielone dzięki deszczom, których pogoda nie szczędziła wczesnym latem.
– Coś się stało? – spytał Jesper, który zawsze robił się nerwowy, gdy w jego obecności ktoś milkł na dłuższą chwilę. Był wysoki i chudy i chociaż podkurczał nogi, żeby zmieściły się przed siedzeniem pasażera, głową prawie zahaczał o sufit.
– Nie wiem – odparła skoncentrowana na drodze Miriam, spokojnie prowadząc auto z dużą prędkością.
– Jedziesz dość szybko.
– Wiem.
– Siedzę w tym samochodzie jak sardynka w puszce. Jeśli chcesz znać moje zdanie, niezbyt dobrze sprawdza się jako auto służbowe.
– Ale ja nie chcę znać twojego zdania – odparła Miriam i prychnęła. Z Jespera będzie z pewnością świetny lekarz sądowy i obducent, ale jego narzekania doprowadzały ją do szału. Wprawdzie sama mierzyła tylko metr sześćdziesiąt trzy i nie wiedziała, jak to jest mieć dwa metry i sześć centymetrów tak jak Jesper, ale marudzenie w niczym tu nie pomagało.
Bez wątpienia był najwyższym pracownikiem szpitala i kiedy przyszedł do niej po raz pierwszy, przez głowę przeleciała jej myśl, że podczas sekcji będzie musiał przyjąć pozę, która na dłuższą metę okaże się szkodliwa dla jego kręgosłupa. Jesper jednak rozwiązał ten problem, kupując sobie specjalny, wykonany na zamówienie klęcznik, który – jak twierdził – sprawdza się doskonale.
– Zjemy lunch? – spytał, zmieniając temat.
– Pojedziemy do mnie do domu – oświadczyła Miriam.
– Nie wierzysz w to, że odebrał sobie życie? – spytał, zdając sobie sprawę z tego, że nie należy odmawiać, kiedy szefowa zaprasza do siebie na lunch.
– Kiedy dojedziemy, coś ci pokażę.
Nathalie zdjęła z siebie czerwoną skórzaną kurtkę i usiadła na słońcu na Madenvägen przed najmniejszym domkiem na Smögen. Jak zdążył jej już opowiedzieć Dennis, który wiosną udał się na oprowadzanie po wyspie, w tej małej chacie rybackiej ledwie dało się wyprostować, czy to na parterze, czy na piętrze. Kuchnia była wielkości pudełka po butach, a izba miała niecałe sześć metrów kwadratowych. Domek wyglądał uroczo, ale zdecydowanie wymagał remontu, w związku z tym jego cena nie była wygórowana.
Nathalie cierpliwie czekała na swoich kolegów.
– Jak poszło? – zapytała, kiedy wreszcie wyszli z domu.
– Głodna jestem – oświadczyła Sandra i zaczęła się rozglądać.
– Chyba całkiem nieźle, zważywszy na okoliczności – powiedział Dennis i ruszył w stronę Skäret, gdzie mogli zjeść sałatkę z krewetkami. Pora lunchu jeszcze nie nadeszła, ale skoro Sandra jest głodna, najlepiej, żeby zaspokoiła swój głód. Jemu też burczało w brzuchu.
Wzięli sałatki i usiedli przy stoliku. Turyści nie zajmowali jeszcze wszystkich miejsc, ale na nabrzeżu panował ożywiony i pełen oczekiwania gwar. Minęła już jedenasta.
– To naprawdę było dziwne miejsce – odezwał się Dennis.
– To znaczy które?
– Ten dom kupiecki. Jakbyśmy weszli do angielskiej rezydencji sprzed stu lat. Nigdy wcześniej tam nie byłem i odniosłem wrażenie, że poza rodziną niewiele osób w ogóle tam przychodzi. Może tylko od czasu do czasu kilkoro prominentnych gości z Anglii, ale wątpię, żeby ktoś urodzony w Sotenäs przekroczył kiedyś ich próg. Chyba że jacyś fachowcy od napraw.
– I poza Ingrid – wtrąciła Nathalie.
– Poza kim? – spytała sceptycznie Sandra.
– Kucharką, która pracowała w tym domu od tysiąc dziewięćset czterdziestego roku do lat dziewięćdziesiątych.
– Kto teraz pracuje w kuchni? – spytał Dennis. – Jakoś nie chce mi się wierzyć, żeby Mary albo Kate same gotowały.
– Gosposia ma na imię Stina i jest córką Ingrid. Na temat ojca można spekulować – stwierdziła Nathalie.
– Nie będziemy chyba oddawać się domysłom. Przynajmniej nie w czasie pracy – prychnęła Sandra.
– Ale mimo wszystko wolno nam chyba rozmawiać. – Dennis stanął w obronie nowej koleżanki.
Sandra westchnęła i wyjrzała przez okno. Niezbyt podobała jej się perspektywa tego, że przez całe lato będzie musiała się użerać z przysłaną tu na zastępstwo policjantką, która na każdy temat ma własne zdanie. Wprawdzie Nathalie, zanim przeszła do Cold Case, przez wiele lat pracowała w komendzie regionalnej, ale nie stała się przez to ekspertką w każdej dziedzinie. Szczególnie jeśli chodzi o Sotenäs.
– Stina urodziła się w sześćdziesiątym pierwszym. Ingrid miała wtedy czterdzieści jeden lat. Sporo jak na pierworódkę, i to jeszcze w tamtych czasach – referowała Nathalie.
– Jak się nazywał ojciec? – dopytał Dennis.
– Oficjalnie nieznany.
– Kiedy urodził się Charles?
– W czterdziestym drugim.
– Ojcem może być ktokolwiek ze Smögen.
– Albo też pierwszy lepszy przyjezdny – dopowiedziała Sandra.
– Tak czy inaczej zadanie wykonane, nie mamy już powodu wracać do tego domu.
– O ile moje teorie się nie potwierdzą – zauważyła Nathalie, na pozór w ogóle nie bojąc się ewentualnego ataku Sandry.
– Jakie teorie? – spytał Dennis.
– Że Charles Blake wcale się nie powiesił, tylko ktoś pozbawił go życia i upozorował samobójstwo.
– Tyle tylko, że wszystko jednoznacznie wskazuje na samobójstwo – odparła Sandra.
– W takim razie gdzie się podziała drabinka albo krzesło? Nie dałby raczej rady sam powiesić się pod sufitem, na nic się nie wspinając.
– Może ktoś odsunął je na bok – wtrącił Dennis.
– Niby kto? Ci starcy ze stowarzyszenia lokalnego w każdym razie tego nie zrobili.
Słowa Nathalie zbiły Sandrę z tropu. Koleżanka miała rację. To było niemożliwe, aby dokonać tego w pojedynkę bez jakiegoś podestu.
Poza tym nie sposób zaprzeczyć, że Charles Blake wiódł szczęśliwe życie, był bogaty i cieszył się powodzeniem u kobiet, jeśli wierzyć Erlingowi, którego spotkali tego poranka. Jeśli obserwacje Nathalie były trafne, drastycznie zmieniało to sytuację.
– Zadzwonię do Miriam – powiedziała Sandra.
– A ja do techników – odparł Dennis. Oboje wstali od stołu, żeby w spokoju zatelefonować, każde z innego końca kawiarni. Nathalie została sama z sałatką. Kiedy zgarnęła ostatnią krewetką resztkę sosu z brzegów, Dennis i Sandra wrócili.
– Ty zacznij – powiedział Dennis, kiedy znów usiedli. – Co powiedziała Miriam?
– Że w ustach Charlesa Blake’a znaleziono środki uspokajające. A technicy coś mają?
– Drabinka stała odstawiona na miejsce, kiedy byli piloci tam przyszli.
– Jakie są więc wasze wnioski? – spytała Nathalie i wydęła usta.
– Morderstwo – powiedział Dennis.
– Morderstwo – przyznała Sandra.
SMÖGEN, KUNGSHAMN, ROPAREBACKEN,1 LIPCA 1880 ROKU
Wyspa majaczyła na powierzchni morza jak miraż. Czy wkrótce tam dotrze? Chłopiec ruszył nad wodę. Jego spodnie były dziurawe na kolanach i dobrze by im zrobiło, gdyby je wygotować. Robiony na drutach sweter wydawał się nieco za duży. „Musisz trochę urosnąć”, mawiała jego matka. Wyciągnął kartkę od ponad dwóch lat noszoną w kieszeni. Szwedzki rybak Samuelsson, któremu matka wynajęła ławę, był taki miły. Przybył do Londynu w interesach, podczas gdy jego kuter został w Bristolu, i zapukał do nich pewnego popołudnia, bo zobaczył na parapecie w kuchni małą, niepozorną tabliczkę „Do wynajęcia”. Samuelsson chciał nawiązać kontakt z londyńskimi kupcami, potencjalnymi odbiorcami solonych śledzi.
„To dobre czasy”, wyjaśnił Samuelsson łamanym angielskim, co rusz wplatając jakieś szwedzkie słówko. U wybrzeży Bohuslän było tyle śledzi, że dało się je wyciągać z wody czerpakiem. Pływały tak gęstymi ławicami, że powierzchnia wody w porcie w Smögen i wokół wyspy aż bulgotała. Tak twierdził Samuelsson. „Przyjedź, jeśli chcesz”, tymi słowy pożegnał się z nim ten doświadczony rybak i zapisał na kartce trzy słowa: „Smögen”, „Samuelsson”, „Stolpegatan”. Każde w oddzielnej linijce, jedno pod drugim. James miał wtedy dziewięć lat i był za mały, żeby opuścić biedną matkę, która dzień w dzień zakasywała rękawy i pracowała w pocie czoła, żeby on i jego rodzeństwo mieli co włożyć do ust. Nigdy się nie dowiedzieli, gdzie przepadł ich ojciec.
Na morzu, między Smögen a Roparebacken, kiedy znajdował się po stronie Gravarne, zobaczył wioślarza zmierzającego w stronę lądu. Czy to będzie już ostatni przystanek? Smögen jawiło mu się w magiczny sposób. To tutaj widział możliwość rozpoczęcia nowego życia. Podróż z Hull w Anglii przez Göteborg była istną udręką. Tęsknił za matką. Odkąd pamiętał, stała zgarbiona w kuchni, dając mu miłość, jedzenie i ciepło. Teraz jednak miał już dwanaście lat i chciał w przyszłości zaoferować swoim dzieciom o wiele więcej, niż dała mu jego rodzina.
– Mogę się zabrać? – zawołał po angielsku do wioślarza na łodzi. Nietrudno było się domyślić, że ten mężczyzna całe dni spędzał na wiosłowaniu. Jego tułów stanowiły same mięśnie. Ramiona były grube jak beczki, a szyja szeroka jak u wołu. Na głowie miał kapelusz z szerokim rondem, który chronił go przed najsilniejszymi promieniami słońca.
Wioślarz nie odpowiedział, ale kierując łódź w stronę niewielkiego pomostu, dał mu do zrozumienia, że może z nim płynąć. James wyciągnął angielską monetę i spróbował dojrzeć jakieś skinienie lub gest, które świadczyłyby o tym, że wioślarz akceptuje taką zapłatę. Potem wziął prosty worek marynarski, uszyty przez matkę ze starego płótna żaglowego, i wsiadł do łodzi. W Londynie nad Tamizą, gdzie się przechadzał, odkąd tylko sięgał pamięcią, widział marynarzy z takimi workami, w robionych na drutach swetrach i w marynarskich czapkach. Sam teraz dokładnie tak wyglądał. Wprawdzie zapłacił za to, żeby popłynąć kutrem jako pasażer do Göteborga, ale po blisko tygodniu bez kąpieli łatwo można go było wziąć za prawdziwego marynarza. I może dlatego wioślarz mimo wszystko okazywał mu szacunek.
James przerzucił worek przez ramię i zerwał źdźbło trawy, które włożył między zęby. Wkrótce będzie spacerować przy polerach w porcie w Smögen. Najpierw jednak uda się na rynek w poszukiwaniu czegoś do zjedzenia, a przy okazji dowie się, gdzie znajdzie rybaka Samuelssona.
2
Okno na nabrzeże było otwarte. Dla Angeliki i Christiana, którzy dysponowali najwyższym piętrem domu kupieckiego, gwar przewalających się tamtędy turystów był miłym dodatkiem. Bardziej przeszkadzało to na pierwszym piętrze. Tam mieszkały jednak Mary i Kate, które na poddaszu nigdy nie postawiłyby swojej stopy. Śniadania, lunche, podwieczorki i kolacje podawano w dużej jadalni na parterze i to tam – albo w tak zwanej palarni lub bibliotece – wszyscy się spotykali. Jeśli było to konieczne. Angelika chętnie jadła śniadanie i lunch pół godziny po pozostałych, Christian jednak był zobowiązany do przestrzegania wyznaczonych pór posiłków. Angelika zaśmiała się pod nosem na myśl o tym, co powiedziałyby te starsze damy, gdyby wiedziały, że przekonała Christiana do pomalowania tapet w medaliony na biało i gdyby zobaczyły sofę z dwiema leżankami i poduszkami ze wszystkich stron świata oraz we wszystkich możliwych kolorach.
– Kate nigdy nie grzeszyła rozumem – rzekła Angelika i wydmuchała przez okno dym papierosa.
– Nie mów tak o mojej matce – skarcił ją ostro Christian, a jego twarz wykrzywiła się w obrzydzeniu, kiedy zobaczył, jak żona pozbywa się z siebie trującego obłoku.
– Jak miło, że ją bronisz – prychnęła z pogardą Angelika. – Aż do grobowej deski, jak się wydaje.
– To my po niej dziedziczymy – zauważył Christian. – Więc się zachowuj.
– Skąd ta pewność? Twoja matka może jeszcze nas przeżyć – odparła Angelika. – Poczekaj tylko. Mężczyźni w rodzinie Blake’ów wybierają sobie długowieczne damy. Popatrz choćby na swoją babkę. Dziewięćdziesiąt sześć lat. – Zaśmiała się bez radości. – Kiedy nam stuknie osiemdziesiątka, będą miały może na tyle przyzwoitości, żeby w końcu umrzeć. Boże, ależ nie mogę się doczekać!
– Jesteś wredna! – oburzył się Christian. – Mam nadzieję, że Hugo cię kiedyś usłyszy.
– Hugo kocha swoją mamę. Taką już my, matki, mamy przewagę. – Angelika uśmiechnęła się niemrawo i wyrzuciła niedopałek przez okno, nie patrząc nawet, gdzie wyląduje.
– Na miłość matki trzeba pracować każdego dnia – spróbował Christian.
– Na miłość żony też – odparła Angelika i rozwiązała biały jedwabny szlafrok. – No chodź!
Victoria siedziała z pierwszą wersją tekstu przed sobą. Przed nią jeszcze wiele poprawek, ale towarzyszyło temu miłe poczucie. Napisała swój pierwszy manuskrypt. Od sierpnia czekała na nią dawna praca. Minie wtedy półtora roku siedzenia w domu z Anną i Theo, ale on, rzecz jasna, miał wcześniej mamę na wyłączność przez trzynaście miesięcy. Już teraz Victoria dostrzegała radość, że jest ich dwoje i mają siebie. Na zapraszanie kolegów do zabawy było jeszcze za wcześnie, ale chętnie spotykała się z innymi mamami, a wtedy dzieci mogły szaleć na podłodze.
Od zeszłej jesieni codziennie zostawiała Björna samego z dziećmi na godzinę i siadała do pisania. Miała już blisko trzysta pięćdziesiąt stron. O Sotenäs i ludziach, którzy od pokoleń mieszkali na wybrzeżu. I dokładnie tak, jak o tym marzyła, historia była wciśnięta w formę kryminału, gdzie niosące śmierć zło stanowi jeden z oczywistych składników opowieści. Wątki historyczne miały się też ukazać we fragmentach w roczniku lokalnego stowarzyszenia.
Eva obiecała przeczytać jej manuskrypt. Wprawdzie była nauczycielką w młodszych klasach, ale szwedzki należał do jej specjalności. Już czekała z czerwonym długopisem w pogotowiu, więc Victorii nie pozostawało nic innego, jak tylko zanieść jej wydruk. Bardziej stresowała się tym, że Dennis obiecał spojrzeć później na całość fachowym okiem policjanta. Kochała brata, ale w kwestii krytyki była wrażliwa jak skrzydła motyla. Na co dzień Dennis obchodził się z nią łagodnie, ale kiedy chodziło o pracę… Victoria wiedziała, że Dennis nie ustąpi nawet o milimetr. I tego właśnie chciała. Żeby jej książka została przyjęta z poważaniem.
Teraz to właśnie Dennis do niej dzwonił. Może chodziło o manuskrypt.
Andrei nie było. Odkąd ona i Miriam się poznały i zaczęły spotykać ponad dwa lata temu, nie spędziły osobno ani jednej nocy. Teraz jednak Andrea pojechała do rodziców na Majorkę i miała wrócić dopiero za kilka dni. Dom był nowoczesny, zimny, wręcz sterylny. Miriam zazwyczaj uważała, że to dodaje mu świeżości i świetnie oddaje osobowość Andrei. Pod nieobecność jej partnerki lodowate powierzchnie z granitu traciły jednak swój urok. Spanie samej w tym domu nie było pociągające.
– Smakował ci sos boloński? – spytała Miriam.
– Tak – przyznał Jesper i wytarł z ust jego resztki.
– To dlaczego nic nie mówisz?
– O czym?
– O sosie!
– Ach, tak, dziękuję!
– To Andrea go zrobiła. Tak długo gotowała żeberka, że odpadło z nich mięso. Jest to więc prawdziwy sos boloński, nie żadna wersja w pięć minut z mieloną wieprzowiną.
– Bardzo smaczny! Zamierzałem to powiedzieć. Ale chciałaś mi chyba coś pokazać?
Jesper odłożył zużytą serwetkę i odsunął od siebie talerz.
– Chodź – zarządziła Miriam. Widziała, że zjadł dwie dokładki, ale nie rozumiała, dlaczego nie pochwalił jedzenia. Miriam czuła irytację. Czasem była z niego taka ślamazara. W zawodzie, który sobie wybrał, ślamazarność dyskwalifikuje. Musi mu to uświadomić.
– Popatrz tutaj – powiedziała, kiedy weszli do jej pokoju i na dużym ekranie na ścianie pojawiło się zdjęcie.
Przedstawiało Charlesa Blake’a. Leżał na podłodze w wieży i wyglądał, jakby spał. Miriam przeklikała kilka fotek, zanim znalazła tę, o którą jej chodziło. Na zbliżeniu widać było kreskę na jego szyi. Wąską i wrzynającą się mężczyźnie głęboko w skórę. Z zacięcia sączyła się krew.
– Widzisz?
– Wygląda, jakby duszono go czymś cienkim. Może drutem fortepianowym albo linką wędkarską.
– Właśnie! W ranie znalazłam nawet ślady włókna. Kiedy laboratorium skończy je analizować, będziemy wiedzieć, jakiego narzędzia użyto do popełnienia zbrodni.
– Tak to widzisz? – spytał Jesper.
– Zdecydowanie tak to widzę.
– Że Charlesa uduszono, a dopiero potem powieszono na haku pod sufitem?
– Właśnie. Mógłbyś tak w ogóle zostać tutaj na noc?
Victoria wystawiła na stół ciasto czekoladowe, kladdkakę, udekorowane bitą śmietaną i pokrojonymi w plasterki truskawkami oraz posypane cukrem pudrem. Maszynopis leżał na stole w jadalni. Wyjęła piękne filiżanki, które odziedziczyli po matce Björna. Położyła na stole różowe serwetki, zapaliła świeczkę, a do okrągłego wazonu wstawiła róże i jaskry. Dzięki widokowi na wejście do portu ta część salonu wyglądała jak z żurnala. Jeśli jednak spojrzeć w przeciwnym kierunku, przed oczami stawał inny obraz. Podłogę zajmowały mata do zabawy Theo, lego, tory kolejowe firmy Brio i niezliczona ilość innych zabawek. Anna i Theo chwilowo usiedli, żeby pobawić się na podłodze, i nawet przez chwilę się nie kłócili.
– Tylko pomyśl, jak dobrze kiedyś miały panie domu – powiedział Dennis i podszedł do swojej siostry.
Victoria go objęła, zaciskając jednocześnie pięść i sprzedając mu delikatny cios w policzek.
– Spisuję te wszystkie twoje urocze komentarze – powiedziała. – Może pewnego dnia na ciebie przyjdzie pora i sam będziesz miał takiego malucha.
– Niesamowicie dużo napisałaś, jak widzę. – Dennis wskazał wydruk, który leżał na stole.
Theo podszedł do stołu i przyjrzał się ciastu. Uważał, że śmietana i truskawki są tu zbyteczne, ale to kremowe ciasto czekoladowe wręcz uwielbiał. Victoria ukroiła mu kawałek i ściągnęła z niego dekorację na swój talerzyk. Theo usiadł, żeby spałaszować przysmak. Dorośli poszli za jego przykładem i także zajęli krzesła. Anna czekała pełna skupienia na truskawki, które jej zdaniem były najlepsze.
– Tak się cieszę, że zgodziłeś się przeczytać mój manuskrypt – powiedziała Victoria. – Naprawdę bardzo wiele to dla mnie znaczy.
– Obawiam się, że niestety nie zdążę – odparł Dennis, najwyraźniej nie zastanawiając się nad tym, jakie to może pociągnąć za sobą konsekwencje.
– Nie masz czasu?
– Prowadzimy właśnie bardzo osobliwe śledztwo, które kompletnie mnie pochłania. Myślę jednak, że mogłabyś mi pokrótce opowiedzieć, do czego takiego doszłaś, jeśli chodzi o baronów śledziowych tutaj na Smögen.
Ależ Victoria tego nienawidziła. Cała rodzina miała się dostosować do pracy Dennisa. I wyglądało na to, że on zupełnie nie rozumie, na czym polega zasada wzajemności. Oczywiście, był wspaniałym bratem i wujkiem, ale, do diabła... Victoria czuła, jak wzbiera w niej złość. Jeśli komuś tutaj naprawdę brakuje czasu, to właśnie jej – zajmuje się dwojgiem dzieci i przy okazji pisze książki wymagające sporo pracy i researchu.
– Zdaję sobie sprawę, że może to się wydawać podłością z mojej strony, ale przeczytanie tej książki zajmie mi około dziesięciu dni, a w tej chwili właśnie mi ich brakuje. Kiedy to wszystko się skończy, wezmę urlop, będę leżeć na skałkach i całymi dniami czytać twoją książkę. Ale teraz, proszę cię, pomóż mi.
Znów to samo. Pokora i wyrozumiałość jak u teściowej rodem z koszmaru.
– Kiedy założysz rodzinę, Dennisie? Żebyś zrozumiał, co to naprawdę znaczy mieć pełne ręce roboty. Jeszcze zatęsknisz za takimi śledztwami, kiedy będziesz siedzieć w domu z dwójką małych dzieci, które ciągle domagają się twojej uwagi.
Dennis nie dał się zbić z pantałyku. Nie pierwszy raz kłócili się o rodzinę. Jego siostra porządnie nadeptywała mu na odcisk za każdym razem, gdy poruszała ten temat. Dennis się złościł i było mu przykro, ale zdawał sobie sprawę, że będzie musiał się trochę ukorzyć, jeśli ma się od niej czegoś dowiedzieć o dawnych baronach śledziowych.
Nathalie rozłożyła ręcznik na gładkiej skale i zbliżyła się do samego brzegu trampoliny. Zanurkowała łukiem w wielkim błękicie i poczuła, jak drży w zimnej wodzie. Kiedy wypłynęła na powierzchnię, odgarnęła z twarzy mokre włosy i ruszyła z powrotem do drabinki. Jak nowo narodzona usiadła na turkusowej ławce zbudowanej przy białym płocie, który osłaniał zejście do Badholmarna. Obok ławki stał rządek małych białych kabin z wypłowiałymi zielonymi drzwiczkami. Po przeciwnej stronie związek pływacki prowadził kiosk i już wkrótce niecierpliwe dzieci miały tłoczyć się przed nim, żeby zobaczyć, jakie lody i słodycze da się kupić. O tej porze dnia panował tu jednak spokój.
Mogła zamieszkać w Kungshamn, żeby mieć bliżej do pracy. Ale wtedy poranne przejażdżki rowerem trwałyby mniej niż pięć minut. A tak pokonywała teraz chociaż te kilka kilometrów dziennie, jadąc do pracy i z powrotem. Czuła, że postąpiła słusznie, bo gdy tylko opuszczała Kungshamn, praca spływała po niej jak woda po kaczce, a tego właśnie było jej trzeba wieczorami. Sandra wprawdzie zyskała w ostatnim roku opinię najbardziej obiecującej policjantki na tym wybrzeżu, ale jej nastawienie było beznadziejne.
Już pierwszego dnia wyraźnie pokazała Nathalie, żeby darowała sobie wszelkie ambicje, bo zastępuje tu tylko Helene, co najwyraźniej oznaczało chodzenie ze ściereczką po archiwum, pozbywanie się kurzu kilka razy dziennie, a być może także podawanie kawy, kiedy Sandra i Dennis będą odbywali spotkanie. Ale niech wybiją to sobie z głowy. Nie rozumieją, że mają do czynienia z ekspertką z Cold Case? Przecież to tam zasiadają najbystrzejsi śledczy. A może to Nathalie żyła w kompletnym błędzie? Może Cold Case było miejscem utylizacji tych, których nigdzie nie dało się ulokować? Nie, wiosną jej była szefowa z policji regionalnej postawiła sprawę jasno. Przenosi Nathalie, żeby ta zaprowadziła w tym wydziale porządek. Posprzątała pośród teczek ostemplowanych jako zamknięte i sprawdziła, czy da się coś zrobić w sprawach, na których zdecydowanie zbyt długo zbierał się kurz.
Sandra jednak już od pierwszego dnia traktowała Nathalie jak kamyk w bucie i policjantka zCold Case podejrzewała, że nic się w tej kwestii nie zmieni.
– Ładny skok – powiedział mężczyzna, którego twarz znajdowała się w słonecznej mgiełce, przez co Nathalie nie była w stanie rozpoznać jej rysów.
– Dziękuję.
Nieznajomy usiadł obok niej. Kiedy się do niego obróciła, zobaczyła, kto to.
– Emir? To ty?
Mężczyzna się roześmiał i zagryzł wargi.
– No ja. Dobrze się czujesz?
– Tak, tak mi się wydaje. Pracuję na zastępstwo na komisariacie w Kungshamn.
Emir, dalej się śmiejąc, odwrócił się od niej.
– O co chodzi?
– Pracujesz z Sandrą, tak?
– Moim szefem jest Dennis.
– Ale Sandra o wszystkim decyduje, prawda? – Emir poklepał się po nogach, uśmiech nie schodził mu z ust.
– A ty co?
– Pracuję w Strömstad.
– Jak się tam znalazłeś? Nie chcieli z ciebie zrobić naczelnika w komendzie rejonowej?
– Nic mi o tym nie wiadomo, ale moja dziewczyna mieszka w Strömstad, więc się tam przeprowadziłem i od razu dostałem pracę.
– Ach, zawsze te nowe dziewczyny – powiedziała z uśmiechem Nathalie.
– Jesteśmy razem już prawie trzy lata, więc tym razem to coś poważnego. A ty znalazłaś kogoś?
– Nie. – I na tym poprzestała. Emirowi nic do tego, jak układa się jej życie uczuciowe, nawet jeśli miło się z nim gawędziło. W policji takie rzeczy rozchodzą się z niezdrową wręcz prędkością, więc nie chciała się przyczyniać do nowych plotek.
– Miło było cię zobaczyć – powiedział Emir i zanurkował, oddawszy podobny skok z trampoliny co ona kilka minut wcześniej. Kiedy kawałek dalej wynurzył się z wody, obrócił się do niej i pomachał, po czym odpłynął w stronę Badholmarna.
„Opalony jak karmelek i równie umięśniony co zawsze”, pomyślała Nathalie i przypomniała sobie przyjęcie bożonarodzeniowe sprzed kilku lat.
RYNEK W SMÖGEN,1880 ROK
Na placu panował spory ruch. Nie było najmniejszych wątpliwości, że jest sobota i główny dzień targowy. Przy prostym straganie z dwóch kozłów i kilku kawałków drewna zobaczył dziewczynę z chustą na głowie. Stała obok matki – ubranej w taką samą długą spódnicę i fartuszek jak ona. Przed nimi leżała sterta płaskich chlebków. Chłopak zrobił krok do przodu i sięgnął ręką po małą angielską monetę.
– Pene kager – powiedziała starsza kobieta w miejscowym dialekcie, po czym sceptycznie popatrzyła na monetę.
– Fiskarkager – wyjaśniła dziewczyna, która mogła być w jego wieku. Nic nie rozumiał, ale miał nadzieję, że jej matka przyjmie jego zapłatę. Po chwili zdecydowała się wziąć od niego monetę – może jej mąż będzie wkrótce miał do załatwienia jakąś sprawę na angielskim wybrzeżu – i podała mu nawet zawinięty w papier kawałek masła i butelkę soku. Dziewczyna dygnęła, podając mu chleb. Zdawała się zawstydzona. Może domyślała się, że pochodzi z innego kraju i nie rozumie ani słowa w ich tutejszym dialekcie albo w ogóle nic po szwedzku.
Z wetkniętą do worka butelką czegoś, co wyglądało na sok z jeżyn, i chlebkiem pod pachą chłopak ruszył na zachód. Minął prochownię i wspiął się na wzniesienie drogą, która – jak się zdawało – prowadziła nad morze. Kiedy znalazł się na szczycie, zobaczył wieżę pilotów, a potem wyłaniający się pośród fal skalny krajobraz. Wysepka bezpośrednio przed nim miała zabawny kształt. Różowy granit mrugał do niego na tle słońca. Nigdy w życiu nie widział niczego piękniejszego.