Baron śledziowy - Anna Ihrén - ebook + audiobook

Baron śledziowy ebook i audiobook

Anna Ihrén

3,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Charles, wnuk Jamesa Blake’a seniora, wielkiego barona śledziowego ze Smögen, zostaje znaleziony martwy w niedawno odremontowanej wieży pilotów morskich. Policjantka Nathalie Colette, która – wraz z Sandrą Haraldsson – przyjeżdża na miejsce zdarzenia, ani przez chwilę nie wierzy w samobójstwo. Charles Blake zaledwie tydzień wcześniej z promiennym uśmiechem na twarzy opowiadał dziennikarzowi z magazynu ekonomicznego, jak zamierza zarządzać ogromnym majątkiem odziedziczonym niedawno po ojcu.

Jeśli faktycznie mężczyzna odebrał sobie życie, to jaki miał powód, aby to zrobić? I co dzieje się właściwie w starym domu kupieckim, gdzie rodzina Blake’ów żyje w odosobnieniu, nie utrzymując praktycznie żadnego kontaktu ze światem zewnętrznym?

„Baron śledziowy” to trzeci tom serii kryminałów „Morderca z Wyspy” autorstwa Anny Ihrén. Pisarka dorastała w Sztokholmie i Göteborgu, a dzieciństwo spędziła na wyspie Smögen. Obecnie mieszka w Sjövik z mężem i dziećmi.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 371

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 43 min

Lektor: Krzysztof Szczepaniak
Oceny
3,6 (34 oceny)
10
9
10
3
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Annku90

Całkiem niezła

#czytam_se "Eva obie­cała prze­czy­tać jej ma­nu­skrypt. Wpraw­dzie była na­uczy­ciel­ką w młod­szych kla­sach, ale szwedz­ki na­le­żał do jej spe­cjal­no­ści. Już cze­kała z czer­wo­nym dłu­go­pi­sem w po­go­to­wiu, więc Vic­to­rii nie po­zo­sta­wało nic in­nego, jak tylko za­nieść jej wy­druk." Nie wiem jak Wam, ale mi nie za dobrze kojarzy się czerwony długopis. Zawsze miałam do tego koloru awersję. I o ile przekonałam się do czerwonych sukienek, tak dalej jestem na nie dla czerwonych długopisów. Ktoś jeszcze tak ma? "Baron śledziowy" to trzecia część "Mordercy z wyspy". Trzecia i chyba najmniej wciągająca (dla mnie). Mężczyzna - Charles Blake - zostaje znaleziony martwy. Przez chwilę jego śmierć jest uważana jako samobójstwo. Kiedy jednak okazuje się, że to zabójstwo, do pracy biorą się Sandra Haraldsson i Nathalie Colette. Sam wątek morderstwa nie przypadł mi tak do gustu, jak (nie) współpraca dwóch wymienionych kobiet. Czasami było dość komicznie. Czy duet odnajdzie od...
00
Isenor_Tarpanito

Całkiem niezła

Trzecia część serii kryminałów. Całkiem zgrabnie napisana powieść z zagadką oraz napięciem.
00
fonorama

Nie polecam

Kiepska
00
cosmo41

Nie polecam

Nudy.Jest nudno, jeszcze bardziej nudno a później wszyscy umierają.
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Sil­l­ba­ro­nen

Prze­kład z ję­zyka szwedz­kiego: Agata Ke­re­pet

Co­py­ri­ght © Anna Ih­rén, 2024

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2024

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Emma Gra­ves

Re­dak­cja: Mag­da­lena Mie­rze­jew­ska

Ko­rekta: Aneta Iwan

ISBN 978-87-0237-343-1

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Kroki zbli­żały się po ka­mien­nej po­sadzce w ko­ry­ta­rzu. Gdyby szybko nie wstał, kij mio­tły mocno zdzie­liłby go po chu­dych no­gach, które i tak zro­biły się już sine i obo­lałe. Po­ma­cał dło­nią po­śladki i uda. Razy wy­mie­rzane ra­ta­no­wym ba­tem zo­sta­wiły wi­do­czne ślady na jego de­li­kat­nej skó­rze. Nad­sta­wił uszu. Wy­giął się w łuk. Nie było drogi ucieczki. W oczach sta­nęły mu łzy. Su­che łzy, jakby nie miał już czym pła­kać. Starsi ucznio­wie, ni­czym hieny na sa­wan­nie, zwę­szyli jego słabe, wy­chu­dzone ciało i mi­jali w do­rmi­to­rium in­nych pierw­szo­kla­si­stów. Te­raz na­de­szła jego ko­lej. Koń­czył dzi­siaj sie­dem lat, nikt tu jed­nak o tym nie wie­dział. Bra­ko­wało mu mięk­kich ob­jęć matki.

1

Mary Blake wy­chy­liła się z bal­konu. Nie­zbyt mocno, tylko tyle, żeby wi­dzieć keję, sama nie bę­dąc przy tym do­strze­żona. Miała ide­alne włosy – gład­kie i białe jak wata cu­krowa. Ota­czały jej głowę ni­czym au­re­ola. Kiedy przed laty wpro­wa­dziła się do domu ku­piec­kiego przy wej­ściu do portu w Smögen, bal­kon był za­cie­niony przez dom ro­dziny Per­s­so­nów, w któ­rym obec­nie znaj­do­wała się ka­wiar­nia Skäret. Żeby zro­bić miej­sce na nowe na­brzeże, są­siedni dom prze­nie­siono jed­nak nieco w głąb lądu. Mary nie pa­mię­tała wpraw­dzie do­kład­nie, ale chyba mu­siało to być w la­tach pięć­dzie­sią­tych. Tam­tego przed­po­łu­dnia, gdy do na­brzeża do­bił pa­ro­wiec z Göte­borga, pani Per­s­son i jej córka sie­działy na we­ran­dzie i po­pi­jały kawę, jak zwy­kle o je­de­na­stej.

Ro­dzina Blake’ów ob­ser­wo­wała to przed­się­wzię­cie z po­wścią­gliwą sa­tys­fak­cją. Kiedy prze­nie­siono Skäret, ich dom zna­lazł się wresz­cie w ade­kwat­nym miej­scu. Mimo wszystko był to w końcu naj­pięk­niej­szy i naj­oka­zal­szy bu­dy­nek na na­brzeżu. Te­raz pani Per­s­son i jej córka nie żyły, ale naj­wy­raź­niej gdzieś w Göte­borgu miesz­kał jej wnuk, dziecko jej syna.

Mary Blake po­ma­chała do swo­jego pra­wnuka sto­ją­cego na po­mo­ście pon­to­no­wym i wy­pusz­cza­ją­cego z ło­dzi hy­bry­do­wej pierw­szą tego ranka grupę. Hugo, tak jak jego przod­ko­wie, do któ­rych za­li­czał się naj­po­tęż­niej­szy ba­ron śle­dziowy na Smögen, był przed­się­biorcą. Na ustach Mary Blake po­ja­wił się de­li­katny uśmiech. Jej ob­li­cze roz­pro­mie­niało się już tylko dzięki Hu­go­nowi.

Cho­ciaż Hugo był ob­rotny i za­radny, a do tego cie­szył się po­wo­dze­niem płci prze­ciw­nej, wciąż był chłop­cem. Chłop­cem za­ra­bia­ją­cym pie­nią­dze na swój sur­fer­ski, spor­towy spo­sób. Pro­wa­dził biz­nes, który uwa­żał za naj­faj­niej­szy na świe­cie, czyli pły­wał mię­dzy wy­sep­kami ło­dzią wy­ści­gową z pręd­ko­ścią czter­dzie­stu, sześć­dzie­się­ciu wę­złów na go­dzinę.

Kiedy zja­wił się u Mary ze­szłej wio­sny i spy­tał, czy nie po­ży­czy­łaby mu pie­nię­dzy na roz­krę­ce­nie wła­snej dzia­łal­no­ści, pra­babka po­wie­działa, że po­wi­nien po­roz­ma­wiać na ten te­mat z jej mę­żem – Ja­me­sem ju­nio­rem. I tak też zro­bił. Po­tem wró­cił do niej ze zwie­szoną głową i wy­znał, że pra­dzia­dek od­mó­wił mu na łożu śmierci.

Po­mysł Hu­gona na wła­sny biz­nes – prze­wo­że­nie tu­ry­stów – ległby za­pewne w gru­zach, gdyby mąż Mary nie zmarł za­raz przed Mid­som­mar. Spo­koj­nie za­snął w swoim łóżku, a na­stęp­nego dnia o świ­cie nocna zmiana po­mocy do­mo­wej zna­la­zła go nie­ży­wego. Oczy­wi­ście po­dział spadku oraz pla­no­wa­nie po­grzebu tro­chę trwało. Ale Mary już w po­nie­dzia­łek po Mid­som­mar prze­lała na konto Hu­gona po­kaźną sumkę ze swo­ich oszczęd­no­ści. Bo jej mąż nie od­mó­wił mu z braku pie­nię­dzy. Nie, cho­dziło o chęć za­cho­wa­nia wła­dzy, tej nie­wiel­kiej kon­troli, jaka mu jesz­cze zo­stała, kiedy le­żał przy­kuty do łóżka z re­gu­lo­wa­nym pod­głów­kiem.

Mary szybko od­kryła, że ocze­kuje się od niej, żeby słu­chała męża. Ten nie pod­niósł na nią ni­gdy głosu. Ni­gdy nie za­ata­ko­wał jej fi­zycz­nie. Na inne spo­soby da­wał jej jed­nak do zro­zu­mie­nia, że jego słowa sta­no­wią świę­tość. Prawo, które ona sta­rała się prze­strze­gać jak naj­skru­pu­lat­niej.

Ma­rze­nie Hu­gona do­ty­czyło jed­nak obec­nej chwili, tego lata. Przez całe swoje krót­kie ży­cie ten mło­dzie­niec eg­zy­sto­wał tak, jakby wszystko było tylko tu i te­raz. Może dla­tego po­byt w re­no­mo­wa­nej an­giel­skiej szkole z in­ter­na­tem zniósł le­piej, niż się tego spo­dzie­wano. Biły od niego mi­łość i żą­dza przy­gód. W pe­wien spo­sób to go chro­niło i kiedy wró­cił wio­sną do domu, wciąż miał w so­bie ra­dość ży­cia.

Ta gor­li­wość wy­da­wała się Mary zna­joma. Hugo był jak ona w mło­do­ści. Nie­stety ży­cie w od­izo­lo­wa­nym domu ku­piec­kim ode­brało jej chęć, żeby two­rzyć, an­ga­żo­wać się, roz­wi­jać. W końcu zo­stały już tylko po­zory. Madde, fry­zjerka ze Smögen, przy­cho­dziła do niej każ­dego ranka o ósmej, ukła­dała jej włosy i ro­biła ma­ki­jaż. Dzięki temu Mary, opu­ściw­szy sy­pial­nię, wy­glą­dała przy śnia­da­niu jak zwy­kle olśnie­wa­jąco.

Znów po­wę­dro­wała wzro­kiem w stronę Hu­gona. Jego łódź wła­śnie za­peł­niła się nową grupą go­ści. Mary wje­chała wóz­kiem in­wa­lidz­kim do domu. Ma­cha­nie Hu­go­nowi sta­no­wiło jej główną przed­po­łu­dniową roz­rywkę, którą wła­śnie zre­ali­zo­wała.

San­dra ener­gicz­nie wstała i po­szła do re­cep­cji, żeby przy­wi­tać po­li­cjantkę od­de­le­go­waną do nich na lato. Jej urlop przy­padł na sier­pień, He­lena do­stała go w lipcu, bo jej mąż pra­co­wał w gmi­nie jako do­zorca i mógł wziąć wolne tylko w stan­dar­do­wym okre­sie urlo­po­wym, kiedy ogra­ni­czano pro­duk­cję prze­my­słową i za­my­kano szkoły. San­dra – jako sin­gielka – nie pro­te­sto­wała, było jej to na rękę, żeby za­cze­kać, aż tem­pe­ra­tura wody pod­nie­sie się w mo­rzu do po­nad dwu­dzie­stu stopni. Od tam­tego ese­mesa w Wi­gi­lię nie sły­szała już ani słowa od Ric­karda i wcale jej to szcze­gól­nie nie dzi­wiło. Wie­działa, że do­stał po­sadę w Göte­borgu – w od­dzia­łach spe­cjal­nych – i że miał te­raz za sze­fową Cleudę, byłą dziew­czynę Den­nisa.

Ko­bieta cze­ka­jąca w re­cep­cji wy­cią­gnęła rękę, żeby przy­wi­tać się z San­drą.

– Na­tha­lie Co­lette – przed­sta­wiła się.

– San­dra Ha­ralds­son – od­parła i za­pro­wa­dziła ją do Gu­le­skär, „żół­tej” sali kon­fe­ren­cyj­nej. Den­nis już tam cze­kał, sie­dząc na jed­nym z żół­tych fo­teli i prze­glą­da­jąc le­żące przed nim pa­piery. Kiedy San­dra i Na­tha­lie we­szły, wstał, żeby się przy­wi­tać.

– Usiądź – zwró­cił się do Na­tha­lie. Ko­bieta za­jęła miej­sce i po­ło­żyła swoją czer­woną to­rebkę Yves Sa­int Lau­rent z cięż­kim srebr­nym łań­cusz­kiem na fo­telu obok. To­rebka pa­so­wała za­równo do jej skó­rza­nej kurtki, jak i pa­znokci.

– Gdzie będę pra­co­wać? – spy­tała Na­tha­lie i po­pa­trzyła na Den­nisa i San­drę.

– Re­cep­cja jest otwarta je­dy­nie w czwartki mię­dzy dwu­na­stą a pięt­na­stą – wy­ja­śnił Den­nis. – Przez resztę czasu bę­dziesz nam po­ma­gała w do­cho­dze­niówce i w bie­żą­cych spra­wach. Zaj­miesz więc po­kój He­lene w ko­ry­ta­rzu.

– A ja­kie sprawy w tej chwili pro­wa­dzi­cie?

Den­nis spoj­rzał na San­drę, która da­lej uważ­nie przy­pa­try­wała się od­de­le­go­wa­nej do nich po­li­cjantce z czer­wo­nymi pa­znok­ciami.

– W tej chwili nie pro­wa­dzimy więk­szych śledztw – wy­ja­śniła. – W lato po­ja­wia się jed­nak zwy­kle sporo mniej­szych spraw, więc nie bę­dziesz się tu­taj nu­dzić.

– Kto bę­dzie po­wie­rzać mi za­da­nia?

– Ogól­nie rzecz bio­rąc, ja, ale San­dra za­pewni ci pracę na co dzień. Więk­sze nie­pra­wi­dło­wo­ści lub zda­rze­nia, na które twoim zda­niem mu­simy zwró­cić szcze­gólną uwagę, ra­por­tu­jesz bez­po­śred­nio do mnie.

– Szcze­gólną uwagę? – zdzi­wiła się Na­tha­lie.

– Ry­zyko nie jest wy­so­kie – wtrą­ciła San­dra. – Opro­wa­dzę cię. Ko­mi­sa­riat jest mały, ale gnieź­dzimy się w nim ra­zem z in­nymi służ­bami.

– A można zjeść lunch gdzieś w oko­licy?

– Nie, zwy­kle przy­wo­zimy je­dze­nie z re­stau­ra­cji albo bie­rzemy lunch z domu.

Na­tha­lie uśmiech­nęła się i po­pa­trzyła na Den­nisa.

– Mo­gli­by­śmy zjeść ra­zem pierw­szego dnia?

San­dra wbiła wzrok w blat stołu i stłu­miła wes­tchnie­nie.

– Hmm, ja­sne, świetny po­mysł. Spy­tajmy jesz­cze Stiga – po­wie­dział Den­nis i po­my­ślał, że ni­gdy nie ro­bił nic ze Sti­giem. Na­wet z ich wspól­nych ob­cho­dów dnia Świę­tej Łu­cji ze­szłej zimy nic nie wy­szło, mimo że Den­nis za­wzię­cie ćwi­czył przed wy­stę­pem.

Na­gle do sali wpadł Stig. Cały czer­wony na twa­rzy.

– O wilku mowa – za­uwa­żyła San­dra.

– W wie­rzy pi­lo­tów w Smögen zna­le­ziono zwłoki męż­czy­zny! – wy­dy­szał zzia­jany.

– Kto je zna­lazł? – spy­tał zszo­ko­wany Den­nis.

– Er­ling z lo­kal­nego sto­wa­rzy­sze­nia pod­je­chał tam z grupą tu­ry­stów, żeby wejść z nimi na wieżę. Miał ich opro­wa­dzić i opo­wie­dzieć o pi­lo­tach, ich zna­cze­niu dla że­glugi w oko­li­cach Smögen.

– Wie, kim jest de­nat? – spy­tała znie­cier­pli­wiona San­dra, szy­ku­jąc się do wyj­ścia.

– To Challs! – po­wie­dział Stig i zmar­twiony po­trzą­snął pulch­nymi po­licz­kami.

– Challs?

– No, Char­les Blake. Wnuk ba­rona śle­dzio­wego.

– Ile miał lat? – spy­tała Na­tha­lie.

– Za­raz spraw­dzimy – od­parła San­dra. – Chodź ze mną, po­je­dziemy tam. Stig, we­zwiesz le­ka­rza?

Den­nis pa­trzył przez okno, jak po­li­cjantki od­jeż­dżają ra­dio­wo­zem z włą­czo­nym ko­gu­tem. Są dwa moż­liwe sce­na­riu­sze. Albo się do­ga­dają i staną się jak pa­pużki nie­roz­łączki. Albo będą się żreć jak pies z ko­tem. Na tę myśl zro­biło mu się ciężko na żo­łądku. Dla­czego od razu za­kłada naj­gor­sze? San­dra nie­sa­mo­wi­cie doj­rzała pod­czas wspól­nie prze­pra­co­wa­nego roku. Stała się spo­koj­niej­sza, a jej ję­zyk nie jest aż taki długi i nie­wy­pa­rzony. A o Na­tha­lie Den­nis dużo sły­szał w Göte­borgu, gdzie pra­co­wała na co dzień w gru­pie Cold Case, jak lu­biły to na­zy­wać me­dia. Wcze­śniej był to jed­no­oso­bowy wy­dział, ale wio­sną Ca­milla Stål­berg, sze­fowa göte­bor­skiej po­li­cji, wzmoc­niła go, kie­ru­jąc tam Na­tha­lie Co­lette. W związku z pla­nami urlo­po­wymi naj­wy­raź­niej jed­nak uznała, że nie­wy­ja­śnione od lat sprawy mogą za­cze­kać jesz­cze mie­siąc. W ciągu ostat­niego roku nie po­ja­wiło się zbyt wiele no­wych śla­dów od­no­śnie do czter­dzie­stu dzie­wię­ciu nie­wy­ja­śnio­nych mor­derstw, więc jej osąd – je­śli wziąć pod uwagę, de­li­kat­nie mó­wiąc, skromne za­soby po­li­cji – był za­pewne trafny.

Je­śli San­dra za­ak­cep­tuje Na­tha­lie, to lato bę­dzie zno­śne. Po­zo­staje mieć na­dzieję, że le­karz uzna, że Char­les Blake – albo Challs, jak na­zwał go Stig – zmarł śmier­cią na­tu­ralną. Je­śli Den­nis się nie my­lił, de­nat miał już ja­kieś sie­dem­dzie­siąt lat, naj­pew­niej więc do­znał za­wału po tym, jak wspiął się po stro­mej dra­bince do punktu ob­ser­wa­cyj­nego. Wkrótce za­dzwoni do niego San­dra i zda mu wstępny ra­port.

Otwo­rzył teczkę Na­tha­lie Co­lette, któ­rej – szcze­rze mó­wiąc – do tej pory nie udało mu się przej­rzeć. Po­nie­waż Ca­milla Stål­berg już pod­jęła de­cy­zję, że Na­tha­lie do­łą­czy do nich la­tem, Den­nis nie tra­cił czasu na prze­glą­da­nie do­ku­men­tów. Te­raz jed­nak po­li­cjantka roz­bu­dziła w nim cie­ka­wość. Za­częła w gru­pie Cold Case już po jego prze­nie­sie­niu do Kung­shamn, więc jej na­zwi­sko nie było mu znane. Wcze­śniej pra­co­wała w ów­cze­snej ko­men­dzie re­gio­nal­nej. Den­nis nie mógł roz­strzy­gnąć, czy przej­ście ze zwy­czaj­nej do­cho­dze­niówki do Wy­działu do spraw Nie­wy­ja­śnio­nych Przy­pad­ków Mor­derstw, jak brzmiała wła­ściwa na­zwa Cold Case, to awans czy de­gra­da­cja. Przy­po­mniał so­bie, jak Na­tha­lie otwiera to­rebkę za czter­dzie­ści ty­sięcy ko­ron dłu­gimi, krwi­sto­czer­wo­nymi pa­znok­ciami. Śled­czy prze­waż­nie tak nie wy­glą­dali. Sam prze­pra­co­wał w Göte­borgu trzy lata i nie wi­dział tam wtedy ani jed­nej ta­kiej la­ski, ale było to bli­sko pięć lat temu, więc sporo mo­gło się zmie­nić w po­li­cji od tam­tego czasu.

Za­dzwo­nił te­le­fon i Den­nis zer­k­nął na wy­świe­tlacz. San­dra.

– Udar czy za­wał? – spy­tał.

– No wła­śnie – ode­zwała się San­dra w słu­chawce.

Punkt ob­ser­wa­cyjny pra­cu­ją­cych na Smögen pi­lo­tów znaj­do­wał się nie­gdyś w do­sko­na­łej lo­ka­li­za­cji, na skał­kach w za­chod­niej czę­ści wy­spy, z wi­do­kiem na po­łu­dnie, za­chód i pół­noc. To tu­taj pi­loci od ty­siąc osiem­set dzie­więć­dzie­sią­tego dzie­wią­tego roku do lat sześć­dzie­sią­tych dwu­dzie­stego wieku mo­gli w su­chych bu­tach i osło­nięci przed wia­trem ob­ser­wo­wać oko­licę. Ich wieża miała wy­soką pod­mu­rówkę ze stromą, za­bu­do­waną klatką scho­dową. Kiedy sta­tek zna­lazł się w po­trze­bie, pi­loci zbie­gali po schod­kach, a po­tem po zie­lo­nych stop­niach ze wznie­sie­nia. Na dole przy po­mo­ście we­wnątrz portu Smögen wier­nie cze­kały ich ło­dzie.

Obie – Na­tha­lie i San­dra – wspięły się po nie­dawno od­ma­lo­wa­nych schod­kach bez za­dy­szki. Kiedy do­tarły na górę, w cia­snym po­miesz­cze­niu za­stały Er­linga i Wal­tera z lo­kal­nego to­wa­rzy­stwa mi­ło­śni­ków Smögen, któ­rzy roz­ma­wiali przy otwar­tym okienku. To przez nie pi­loci wy­pa­try­wali stat­ków, przez te wszyst­kie lata, na­ra­ża­jąc ży­cie, ura­to­wali wielu znaj­du­ją­cych się w nie­bez­pie­czeń­stwie ma­ry­na­rzy. Ale kiedy ło­dzie stały się szyb­sze, ich sie­dzibę prze­nie­siono do Ly­se­kil. Wio­sną miej­scowi en­tu­zja­ści o zdol­no­ściach ma­nu­al­nych od­re­mon­to­wali dawną wieżę pi­lo­tów i te­raz drew­niane schodki i sama wie­życzka lśniły jak złoto, a ściany i su­fit po­ma­lo­wano na biało.

Wy­łącz­nie je­den szcze­gół za­kłó­cał spo­kój w tym eks­cy­tu­ją­cym hi­sto­rycz­nym bu­dynku. Na błysz­czą­cej, wy­po­le­ro­wa­nej pod­ło­dze le­żał mar­twy męż­czy­zna w po­de­szłym wieku. Na­tha­lie po­chy­liła się nad nim, ale nie do­ty­kała zwłok ani ni­czego in­nego.

– Wi­siał na tym? – spy­tała San­dra, wska­zu­jąc na hak w su­fi­cie.

– Tak – po­twier­dził Er­ling, po­cie­ra­jąc ręce. – Od­cię­li­śmy go, żeby spraw­dzić, czy na pewno nie żyje.

Po­grą­żona w my­ślach San­dra nic nie od­po­wie­działa. Był to, rzecz ja­sna, błąd męż­czyzn. Zwłok nie na­le­żało do­ty­kać, jed­no­cze­śnie była w stu pro­cen­tach prze­ko­nana, że sama po­stą­pi­łaby na ich miej­scu po­dob­nie.

– Le­karz już je­dzie, w mię­dzy­cza­sie chcia­ła­bym za­dać kilka py­tań. To zna­czy, o ile nie ma ku temu żad­nych prze­szkód – do­dała i zer­k­nęła na Na­tha­lie, która wciąż po­chy­lała się nad de­na­tem.

– Oczy­wi­ście – od­parł Wal­ter po tym, jak przez chwilę pa­trzył na przy­ja­ciela.

– Znali pa­no­wie Char­lesa Blake’a?

– Ciężko stwier­dzić – po­wie­dział Wal­ter. – Za­wsze tu był.

– Ale nie wi­dy­wa­li­ście się pry­wat­nie?

Zda­wało się, że męż­czyźni, któ­rzy przez lata sami pra­co­wali jako pi­loci, nie ro­zu­mieją, co ma na my­śli.

– Nikt nie za­gląda na kawę do domu ku­piec­kiego – ode­zwał się Er­ling, a San­dra do­my­śliła się, że ta od­po­wiedź bę­dzie mu­siała jej wy­star­czyć.

– Znali pa­no­wie żonę Char­lesa? Ma na imię Ca­the­rine?

Męż­czyźni przy­tak­nęli.

– Mó­wią do niej Kate – wy­ja­śnił Wal­ter. – Ależ to bę­dzie cios dla Mary, to zna­czy dla matki Chal­lsa. Zo­stała wdową na Mid­som­mar.

– Ale jej mąż miał dzie­więć­dzie­siąt pięć lat, więc i tak długo po­żył – za­uwa­żył Er­ling.

– I ni­czego mu nie bra­ko­wało – do­dał Wal­ter, ale za­raz za­milkł, bo drugi męż­czy­zna po­słał mu wy­mowne spoj­rze­nie.

– Po­grzeb od­był się w ze­szłym ty­go­dniu – do­po­wie­dział Er­ling i na­chy­lił głowę, jakby chciał oka­zać sza­cu­nek.

Ze scho­dów do­bie­gły ich czy­jeś kroki i sa­pa­nie.

– Je­śli pa­no­wie chcą, mogą już iść – po­wie­działa San­dra. – Ode­zwiemy się, je­śli bę­dziemy miały wię­cej py­tań. Pro­simy jed­nak, żeby na ra­zie za­cho­wali to pa­no­wie dla sie­bie. Od tej pory obo­wią­zuje pa­nów ta­jem­nica śledz­twa.

Męż­czyźni przy­tak­nęli i za­ska­ku­jąco zwin­nie udali się na dół. San­dra od­pro­wa­dziła ich wzro­kiem przez okno, kiedy szli w kie­runku re­mizy przy rynku.

Mary Blake z tru­dem prze­łknęła ślinę. W gar­dle sta­nęła jej gula wiel­ko­ści pi­łeczki gol­fo­wej.

– Mój syn? Sa­mo­bój­stwo? – spy­tała sztywno.

Kate do niej po­de­szła i wy­jęła te­le­fon z jej ręki.

– Mówi Kate, żona Char­lesa Blake’a.

– Zna­leź­li­śmy pani męża – po­wie­dział Den­nis gło­sem, któ­rego uży­wał je­dy­nie wtedy, kiedy miał prze­ka­zać ko­muś in­for­ma­cję o śmierci naj­bliż­szej osoby.

– Gdzie?

– W wieży pi­lo­tów mor­skich.

– Co się stało?

– Mógł­bym pod­je­chać?

– Tak – od­parła z wa­ha­niem Kate.

– W ta­kim ra­zie do zo­ba­cze­nia wkrótce.

Roz­łą­czyli się. Den­nis wciąż trzy­mał te­le­fon w ręce. Prze­ka­zy­wa­nie ko­muś in­for­ma­cji o śmierci ni­gdy nie na­le­żało do naj­przy­jem­niej­szych, a lu­dzie otrzy­mu­jący ta­kie wia­do­mo­ści mo­gli za­re­ago­wać w naj­róż­niej­szy spo­sób. Do tej pory jed­nak nie spo­tkał się jesz­cze z taką nie­pew­no­ścią, jaką usły­szał pod­czas roz­mowy te­le­fo­nicz­nej z Kate. Spa­ko­wał się i wy­szedł, a ja­dąc przez Smögen­bron, za­dzwo­nił do San­dry.

– Tak, do zo­ba­cze­nia na miej­scu za kwa­drans. Wej­dziemy od tyłu. Nie od na­brzeża.

W wieży pi­lo­tów pa­no­wał go­rąc jak w piecu. Po­miesz­cze­nie było małe, a let­nie słońce grzało ten nie­wielki bu­dy­nek przez więk­szą część dnia.

– Ty tu­taj? – zdzi­wiła się San­dra.

Mi­riam Mor­ten po­pro­siła Na­tha­lie, żeby ta się cof­nęła i zro­biła miej­sce dla niej i jej asy­stenta. Je­sper Korp był nowy i po­trze­bo­wał jesz­cze prak­tyki, żeby sa­memu prze­pro­wa­dzać sek­cje i oglę­dziny na miej­scu zda­rze­nia.

– Tak, jak to się stało, że do mnie za­dzwo­ni­li­ście? – spy­tała Mi­riam.

– Kiedy we­szłam na górę, od­nio­słam wra­że­nie, że może wcale to nie było sa­mo­bój­stwo – wy­ja­śniła Na­tha­lie.

– Wra­że­nie?

San­dra po­pa­trzyła po­iry­to­wana na Na­tha­lie. Po­pro­siła Stiga, żeby za­dzwo­nił po le­ka­rza, a ta z wła­snego wi­dzi­mi­się we­zwała le­karkę są­dową.

– Tak, kiedy tu­taj we­szłam, to…

– To co? – San­dra nie dała rady zdła­wić od­czu­wa­nej iry­ta­cji.

Na­tha­lie prze­nio­sła wzrok z San­dry na Mi­riam.

– Kilka dni temu w „Da­gens In­du­stri” pi­sali, że Char­les Blake odzie­dzi­czył ma­ją­tek daw­nego ba­rona śle­dzio­wego. Prze­pro­wa­dzili z nim wy­wiad, żeby do­wie­dzieć się, jak w przy­szło­ści bę­dzie za­rzą­dzał ro­dzinną firmą. Po­tem opi­sali w kilku sło­wach dzia­łal­ność ba­rona śle­dzio­wego z po­czątku ubie­głego stu­le­cia. Prze­czy­ta­łam to, gdy się do­wie­dzia­łam, że lato spę­dzę w So­te­näs.

– Co na­pi­sali o tym ma­jątku? – spy­tała scep­tycz­nie San­dra. – I dla­czego mia­łoby to po­wstrzy­mać syna przed po­peł­nie­niem sa­mo­bój­stwa? Z taką de­cy­zją można się no­sić przez dłuż­szy czas.

– Z ar­ty­kułu wy­ni­kało coś zu­peł­nie in­nego. Char­les Blake spra­wiał wra­że­nie bar­dzo za­do­wo­lo­nego z ży­cia i cie­szył się z tych pie­nię­dzy.

Mi­riam Mor­ten da­lej oglą­dała zwłoki i nie ko­men­to­wała roz­mowy po­li­cjan­tek.

– Ode­zwę się do was w ciągu dnia i przed­sta­wię wstępny ra­port – rzu­ciła, ale nie wstała z pod­łogi.

– Jedźmy spo­tkać się z wdową i matką – po­wie­działa San­dra do Na­tha­lie, która bez słowa ze­szła po schod­kach.

Vic­to­ria le­żała na brzu­chu przy po­mo­ście koło ho­stelu w Ma­kril­lvi­ken. Na błę­kit­nym nie­bie świe­ciło słońce, a ko­bieta zda­wała so­bie sprawę, że tylko tyle bę­dzie miała z tych wa­ka­cji. Ze zwin­no­ścią wie­lo­ryba po­ło­żyła się obok Theo, który ze zmien­nym szczę­ściem ło­wił kraby. Vic­to­ria z ko­lei, cał­ko­wi­cie po­chło­nięta po­ło­wem, wy­cią­gała jed­nego za dru­gim, nie pa­trząc na­wet, jak idzie sy­nowi. Ła­pa­nie kra­bów było jej spe­cjal­no­ścią i kiedy się do tego za­bie­rała, wszystko wkoło prze­sta­wało ist­nieć. Björn po­biegł po ska­łach za Anną. Mała za­częła cho­dzić i z pełną de­ter­mi­na­cją chciała te­raz od­kry­wać każdą szcze­linę i każdą ka­łużę ze starą wodą desz­czową, która za­zie­le­niła się od alg.

– Klab, mama – za­wo­łał Theo, kiedy spo­strzegł du­żego kraba, który przy­siadł, żeby zjeść małża wy­ło­wio­nego i zmiaż­dżo­nego dla niego przez Björna.

– Ostroż­nie, tylko ostroż­nie go te­raz wy­cią­gnij – na­po­mi­nała syna Vic­to­ria i na se­kundę spu­ściła z oczu swo­jego małża, który le­żał koło wo­do­ro­stów, cze­ka­jąc na naj­więk­szego kraba.

Theo nie chciał, żeby mama po­ma­gała mu przy wy­cią­ga­niu sznurka.

– Świet­nie, skar­bie. Ostroż­nie.

Z wprawą wy­cią­gnął małża z kra­bem na po­wierzch­nię. Kiedy jed­nak krab po­czuł po­wiew po­wie­trza, zde­spe­ro­wany wy­pu­ścił przy­smak i zde­cy­do­wał się wró­cić do pod­wod­nego świata peł­nego wo­do­ro­stów. Vic­to­ria przy­pusz­czała, że ten sam krab ru­szy za­raz na ko­lejną ucztę, i po­cie­szyła Theo, cały czas ką­tem oka nad­zo­ru­jąc wła­sne małże.

Krab już był przy niej.

– Za­cze­kaj chwilę, Theo – po­wie­działa i za­częła spo­koj­nie, me­to­dycz­nie wy­bie­rać linkę. Tuż przed tym, jak muszla zna­la­zła się na po­wierzchni, zwol­niła tempo i po­cze­kała, aż cały ekwi­paż znaj­dzie się nad po­wierzch­nią wody. Dzięki bli­sko czter­dzie­sto­let­niemu do­świad­cze­niu tak ma­new­ro­wała kra­bem, że tra­fił do wia­dra, gdzie ra­zem z ko­le­gami bie­gał w kółko, dra­piąc szczyp­cami o kra­wę­dzie, żeby zo­rien­to­wać się w no­wym, na szczę­ście tylko tym­cza­so­wym lo­kum.

– Chodź, zo­bacz – za­wo­łała do Björna wra­ca­ją­cego z placu za­baw, na któ­rym Anna ła­ska­wie dała się chwilę po­bu­jać na huś­tawce.

Wtem za­dzwo­nił te­le­fon. Den­nis.

– Cześć, siorka! Wspo­mi­na­łaś chyba, że zle­cono ci przy­go­to­wa­nie tek­stu o Smögen do ja­kie­goś rocz­nika. O czym do­kład­nie bę­dziesz pi­sać?

Vic­to­ria po­czuła, jak ogar­nia ją ra­dość. Wpraw­dzie jej brat za­po­mniał spy­tać, jak się czuje, i mach­nął ręką na wszel­kie grzecz­no­ściowe fra­zesy, ale chciał wie­dzieć, co pi­sze, a jego za­in­te­re­so­wa­nie tym przed­się­wzię­ciem bar­dzo ją cie­szyło.

– Pi­szę o cza­sach ba­ro­nów śle­dzio­wych – od­parła i uśmiech­nęła się z dumą do Björna, który wła­śnie do niej pod­szedł.

Den­nis cze­kał przed wej­ściem do domu ku­piec­kiego, kiedy na­de­szły San­dra i Na­tha­lie. Bu­dy­nek rzadko oglą­dano z tej strony, bo za­zwy­czaj spa­ce­ro­wano po na­brzeżu, od strony portu wy­glą­dał więc jak białe ciastko z czte­ro­spa­do­wym da­chem i wgłę­bio­nym bal­ko­nem z wi­do­kiem na la­tar­nię mor­ską na Hållö i wy­sepkę Kle­ven.

– Na­tha­lie, my­ślę, że po­winny tam wejść tylko dwie osoby – po­wie­dział Den­nis. Było mu wstyd po­pro­sić po­li­cjantkę, żeby im nie to­wa­rzy­szyła.

– Nie ma sprawy – od­parła. – Tu­taj na was po­cze­kam.

San­dra ode­tchnęła z ulgą i za­dzwo­niła do drzwi. Po chwili otwo­rzył im ja­kiś męż­czy­zna.

– Dzień do­bry, w czym mogę po­móc? – spy­tał na wskroś uprzej­mym, cho­ciaż zdy­stan­so­wa­nym to­nem.

– Den­nis Wil­helm­son, ko­mi­sa­riat w Kung­shamn. Chcie­li­by­śmy po­roz­ma­wiać z pa­niami Mary Blake i Ca­the­rine Blake.

– Pro­szę wejść, przyjmą pań­stwa w sa­lo­nie.

Ka­mer­dy­ner miał tak an­giel­ski wy­gląd, ak­cent z wyż­szych sfer i do­brze skro­joną li­be­rię, że po­czuli się, jakby prze­nie­śli się do od­cinka Do­wn­ton Ab­bey. San­dra we­szła za nim do środka, ale nic nie po­wie­działa. Kiedy zna­leźli się w sa­lo­nie, zbli­żyła się do nich ko­bieta na wózku in­wa­lidz­kim, żeby się przy­wi­tać.

– Dzię­kuję ci, Henry. Po­daj nam pro­szę her­baty – po­wie­działa i uśmiech­nęła się blado do Den­nisa i San­dry. Po­tem zwró­ciła się do nich i wska­zała dło­nią na plu­szowe sofy. – Pro­szę usiąść.

Dom był urzą­dzony w ciem­niej­szej ko­lo­ry­styce niż domy ry­bac­kie, w któ­rych Den­nis prze­by­wał do tej pory. Te miały za­zwy­czaj ściany po­kryte bie­loną bo­aze­rią, a ja­sno­szare lub brą­zo­wawe me­ble – ma­ry­ni­styczne ele­menty. Tu­taj jed­nak, w domu ku­piec­kim, na pod­ło­dze le­żała czer­wona wy­kła­dzina z me­da­lio­nami i stały wpa­da­jące w brąz me­ble. Grube za­słony nie wpusz­czały do środka pro­mieni sło­necz­nych, za­miast tego pa­liły się tu lampy: za­równo ży­ran­dol, jak i kilka kin­kie­tów nad ob­ra­zami w ma­syw­nych zło­co­nych ra­mach i obok nich. Wiele dzieł sztuki uka­zy­wało statki pod­czas nie­po­gody.

Den­nis i San­dra za­jęli miej­sca, a ka­mer­dy­ner skie­ro­wał się do drzwi, które za­pewne pro­wa­dziły do kuchni.

– Co się stało? – za­py­tała Kate.

San­dra za­kasz­lała.

– Pani mąż zo­stał zna­le­ziony mar­twy – wy­ja­śnił Den­nis, a Kate wy­ba­łu­szyła oczy.

– Gdzie go zna­leź­li­ście? – O śmierci męża zo­stała po­in­for­mo­wana te­le­fo­nicz­nie, te­raz jed­nak, kiedy sły­szała i wi­działa, jak Den­nis wy­po­wiada te słowa, wia­do­mość zda­wała się bar­dziej do niej do­cie­rać.

Drzwi do sa­lonu gwał­tow­nie się otwo­rzyły i do środka wpadł ja­kiś męż­czy­zna.

– Pro­szę, usiądź – po­wie­działa do niego Mary ostrym to­nem. Był to jej wnuk. Chri­stian Blake zda­niem Stiga był naj­mniej an­giel­ski w ca­łej ro­dzi­nie, oczy­wi­ście je­śli nie li­czyć Hu­gona, jego syna. Hugo nie do­stał na­wet tra­dy­cyj­nego bry­tyj­skiego imie­nia, jak Ja­mes, Wil­liam, Harry, Char­les czy ewen­tu­al­nie Chri­stian.

– Przy­je­chała po­li­cja, żeby po­wie­dzieć, co się stało z na­szym ko­cha­nym Char­le­sem.

– Pań­ski oj­ciec zo­stał zna­le­ziony mar­twy w wieży pi­lo­tów.

– Ale jak to? – Chri­stian wy­da­wał się wstrzą­śnięty.

– Naj­praw­do­po­dob­niej było to sa­mo­bój­stwo – wy­mam­ro­tał Den­nis. Zro­biło mu się nie­do­brze na dźwięk wła­snego głosu. Jego słowa wy­da­wały się zimne i bez­oso­bowe.

– Tata ni­gdy by się nie za­bił – za­pro­te­sto­wał ostro Chri­stian i ner­wowo za­czął krą­żyć po po­koju.

– Lu­dzie, któ­rzy się za­bi­jają, cza­sem skru­pu­lat­nie ma­skują swoje naj­skryt­sze uczu­cia i my­śli – cią­gnął Den­nis.

Obie ko­biety mil­czały, przy­słu­chu­jąc się roz­mo­wie. Może były zbyt zszo­ko­wane, żeby w niej uczest­ni­czyć, albo nie miały nic do po­wie­dze­nia.

– Mu­simy oczy­wi­ście za­cze­kać na oglę­dziny le­ka­rza, za­nim bę­dziemy mieli cał­ko­witą pew­ność – po­wie­działa dźwięcz­nie San­dra. Ce­lowo po­mi­nęła przy tym słowo „są­do­wego”.

– Za­nim będą mo­gli pań­stwo po­wie­dzieć coś z całą pew­no­ścią, in­for­ma­cje na te­mat śmierci Char­lesa nie po­winny wyjść poza mury ko­mi­sa­riatu – po­wie­działa Mary i ary­sto­kra­tycz­nie wy­pro­sto­wała szyję.

– Też chcie­li­śmy pań­stwa o to pro­sić – po­wie­dział Den­nis. – Po­li­cja za­chowa cał­ko­witą dys­kre­cję. Na­wet kiedy zo­sta­nie usta­lona przy­czyna śmierci.

Mary wes­tchnęła z ulgą i pod­je­chała wóz­kiem do stołu, gdzie ka­mer­dy­ner Henry wła­śnie po­sta­wił tacę z her­batą i sco­nes, do­piero co wy­ję­tymi z pie­kar­nika.

– Jak zwy­kle – wy­rwało się zroz­pa­czo­nej Kate. – Bez zna­cze­nia, czy cho­dzi o śmierć, cho­robę czy inną tra­ge­dię. W tej ro­dzi­nie my­śli się tylko o tym, jak wy­ci­szyć całą sprawę.

– Ależ mamo – po­wie­dział Chri­stian. – To chyba do­brze, że nie sta­nie się to na wy­spie te­ma­tem spe­ku­la­cji.

– Na wy­spie – prych­nęła Kate jesz­cze gło­śniej. – Ro­zu­mie­cie chyba, że całe Bo­hu­slän i tak bę­dzie hu­czeć od plo­tek. Le­d­wie oj­ciec spo­czął w ziemi, a spad­ko­bierca for­tuny ba­rona śle­dzio­wego po­peł­nia sa­mo­bój­stwo. Jak mo­że­cie być aż tacy na­iwni?

Zdru­zgo­tana Mary po­pa­trzyła na sy­nową, która osią­gnęła już czci­godne sie­dem­dzie­siąt lat. Przy­po­mniała so­bie dzień, kiedy Char­les przed­sta­wił jej Kate. Mary na­tych­miast się zo­rien­to­wała, że jest do­brą par­tią. Nie była może ko­bietą, o któ­rej ma­rzył Char­les, ale z pew­no­ścią była part­nerką, ja­kiej było mu trzeba. Kate w chwa­lebny spo­sób utrzy­my­wała kon­takt li­stowny z sza­no­wa­nymi ro­dzi­nami w An­glii i na­wet jeź­dziła tam kilka razy do roku na przy­ję­cia cha­ry­ta­tywne, wy­ścigi konne i inne to­wa­rzy­skie spo­tka­nia, któ­rymi wciąż zaj­mo­wali się za­możni. Mary, od­kąd zo­stała przy­kuta do wózka, skoń­czyła z tego typu po­dró­żami i im­pre­zami.

Obec­nie nie wy­cho­dziła już z domu, po­zo­sta­wia­jąc wszyst­kie do­mowe spra­wunki Henry’emu i go­sposi Sti­nie. Na Kate spa­dła też wtedy więk­szość spraw zwią­zana z re­pre­zen­to­wa­niem ro­dziny, bo jej mąż, ła­chu­dra Char­les, uni­ka­jąc spo­tkań to­wa­rzy­skich, nie my­ślał o swo­ich zo­bo­wią­za­niach wzglę­dem firmy.

– Mamo, ta in­for­ma­cja nie może się ro­zejść, bez względu na to, co jest przy­czyną śmierci taty. Tak bę­dzie le­piej dla ca­łej ro­dziny – spró­bo­wał jesz­cze raz Chri­stian.

– Chri­stia­nie, w to­bie po­kła­da­łam na­dzieję – od­parła Kate. Po­tem wstała z plu­szo­wej sofy i opu­ściła po­kój w swo­jej do­brze skro­jo­nej su­kience, która z pew­no­ścią nie po­cho­dziła z sie­ciówki.

Mi­riam Mor­ten sie­działa ci­cho w sa­mo­cho­dzie, ja­dąc do szpi­tala w Ud­de­valli. Zie­leń po obu stro­nach drogi aż biła po oczach. Cho­ciaż za­czął się już pierw­szy ty­dzień lipca, drzewa wciąż po­zo­sta­wały so­czy­ście zie­lone dzięki desz­czom, któ­rych po­goda nie szczę­dziła wcze­snym la­tem.

– Coś się stało? – spy­tał Je­sper, który za­wsze ro­bił się ner­wowy, gdy w jego obec­no­ści ktoś milkł na dłuż­szą chwilę. Był wy­soki i chudy i cho­ciaż pod­kur­czał nogi, żeby zmie­ściły się przed sie­dze­niem pa­sa­żera, głową pra­wie za­ha­czał o su­fit.

– Nie wiem – od­parła skon­cen­tro­wana na dro­dze Mi­riam, spo­koj­nie pro­wa­dząc auto z dużą pręd­ko­ścią.

– Je­dziesz dość szybko.

– Wiem.

– Sie­dzę w tym sa­mo­cho­dzie jak sar­dynka w puszce. Je­śli chcesz znać moje zda­nie, nie­zbyt do­brze spraw­dza się jako auto służ­bowe.

– Ale ja nie chcę znać two­jego zda­nia – od­parła Mi­riam i prych­nęła. Z Je­spera bę­dzie z pew­no­ścią świetny le­karz są­dowy i ob­du­cent, ale jego na­rze­ka­nia do­pro­wa­dzały ją do szału. Wpraw­dzie sama mie­rzyła tylko metr sześć­dzie­siąt trzy i nie wie­działa, jak to jest mieć dwa me­try i sześć cen­ty­me­trów tak jak Je­sper, ale ma­ru­dze­nie w ni­czym tu nie po­ma­gało.

Bez wąt­pie­nia był naj­wyż­szym pra­cow­ni­kiem szpi­tala i kiedy przy­szedł do niej po raz pierw­szy, przez głowę prze­le­ciała jej myśl, że pod­czas sek­cji bę­dzie mu­siał przy­jąć pozę, która na dłuż­szą metę okaże się szko­dliwa dla jego krę­go­słupa. Je­sper jed­nak roz­wią­zał ten pro­blem, ku­pu­jąc so­bie spe­cjalny, wy­ko­nany na za­mó­wie­nie klęcz­nik, który – jak twier­dził – spraw­dza się do­sko­nale.

– Zjemy lunch? – spy­tał, zmie­nia­jąc te­mat.

– Po­je­dziemy do mnie do domu – oświad­czyła Mi­riam.

– Nie wie­rzysz w to, że ode­brał so­bie ży­cie? – spy­tał, zda­jąc so­bie sprawę z tego, że nie na­leży od­ma­wiać, kiedy sze­fowa za­pra­sza do sie­bie na lunch.

– Kiedy do­je­dziemy, coś ci po­każę.

Na­tha­lie zdjęła z sie­bie czer­woną skó­rzaną kurtkę i usia­dła na słońcu na Ma­de­nvägen przed naj­mniej­szym dom­kiem na Smögen. Jak zdą­żył jej już opo­wie­dzieć Den­nis, który wio­sną udał się na opro­wa­dza­nie po wy­spie, w tej ma­łej cha­cie ry­bac­kiej le­d­wie dało się wy­pro­sto­wać, czy to na par­te­rze, czy na pię­trze. Kuch­nia była wiel­ko­ści pu­dełka po bu­tach, a izba miała nie­całe sześć me­trów kwa­dra­to­wych. Do­mek wy­glą­dał uro­czo, ale zde­cy­do­wa­nie wy­ma­gał re­montu, w związku z tym jego cena nie była wy­gó­ro­wana.

Na­tha­lie cier­pli­wie cze­kała na swo­ich ko­le­gów.

– Jak po­szło? – za­py­tała, kiedy wresz­cie wy­szli z domu.

– Głodna je­stem – oświad­czyła San­dra i za­częła się roz­glą­dać.

– Chyba cał­kiem nie­źle, zwa­żyw­szy na oko­licz­no­ści – po­wie­dział Den­nis i ru­szył w stronę Skäret, gdzie mo­gli zjeść sa­łatkę z kre­wet­kami. Pora lun­chu jesz­cze nie na­de­szła, ale skoro San­dra jest głodna, naj­le­piej, żeby za­spo­ko­iła swój głód. Jemu też bur­czało w brzu­chu.

Wzięli sa­łatki i usie­dli przy sto­liku. Tu­ry­ści nie zaj­mo­wali jesz­cze wszyst­kich miejsc, ale na na­brzeżu pa­no­wał oży­wiony i pe­łen ocze­ki­wa­nia gwar. Mi­nęła już je­de­na­sta.

– To na­prawdę było dziwne miej­sce – ode­zwał się Den­nis.

– To zna­czy które?

– Ten dom ku­piecki. Jak­by­śmy we­szli do an­giel­skiej re­zy­den­cji sprzed stu lat. Ni­gdy wcze­śniej tam nie by­łem i od­nio­słem wra­że­nie, że poza ro­dziną nie­wiele osób w ogóle tam przy­cho­dzi. Może tylko od czasu do czasu kil­koro pro­mi­nent­nych go­ści z An­glii, ale wąt­pię, żeby ktoś uro­dzony w So­te­näs prze­kro­czył kie­dyś ich próg. Chyba że ja­cyś fa­chowcy od na­praw.

– I poza In­grid – wtrą­ciła Na­tha­lie.

– Poza kim? – spy­tała scep­tycz­nie San­dra.

– Ku­charką, która pra­co­wała w tym domu od ty­siąc dzie­więć­set czter­dzie­stego roku do lat dzie­więć­dzie­sią­tych.

– Kto te­raz pra­cuje w kuchni? – spy­tał Den­nis. – Ja­koś nie chce mi się wie­rzyć, żeby Mary albo Kate same go­to­wały.

– Go­spo­sia ma na imię Stina i jest córką In­grid. Na te­mat ojca można spe­ku­lo­wać – stwier­dziła Na­tha­lie.

– Nie bę­dziemy chyba od­da­wać się do­my­słom. Przy­naj­mniej nie w cza­sie pracy – prych­nęła San­dra.

– Ale mimo wszystko wolno nam chyba roz­ma­wiać. – Den­nis sta­nął w obro­nie no­wej ko­le­żanki.

San­dra wes­tchnęła i wyj­rzała przez okno. Nie­zbyt po­do­bała jej się per­spek­tywa tego, że przez całe lato bę­dzie mu­siała się uże­rać z przy­słaną tu na za­stęp­stwo po­li­cjantką, która na każdy te­mat ma wła­sne zda­nie. Wpraw­dzie Na­tha­lie, za­nim prze­szła do Cold Case, przez wiele lat pra­co­wała w ko­men­dzie re­gio­nal­nej, ale nie stała się przez to eks­per­tką w każ­dej dzie­dzi­nie. Szcze­gól­nie je­śli cho­dzi o So­te­näs.

– Stina uro­dziła się w sześć­dzie­sią­tym pierw­szym. In­grid miała wtedy czter­dzie­ści je­den lat. Sporo jak na pier­wo­ródkę, i to jesz­cze w tam­tych cza­sach – re­fe­ro­wała Na­tha­lie.

– Jak się na­zy­wał oj­ciec? – do­py­tał Den­nis.

– Ofi­cjal­nie nie­znany.

– Kiedy uro­dził się Char­les?

– W czter­dzie­stym dru­gim.

– Oj­cem może być kto­kol­wiek ze Smögen.

– Albo też pierw­szy lep­szy przy­jezdny – do­po­wie­działa San­dra.

– Tak czy ina­czej za­da­nie wy­ko­nane, nie mamy już po­wodu wra­cać do tego domu.

– O ile moje teo­rie się nie po­twier­dzą – za­uwa­żyła Na­tha­lie, na po­zór w ogóle nie bo­jąc się ewen­tu­al­nego ataku San­dry.

– Ja­kie teo­rie? – spy­tał Den­nis.

– Że Char­les Blake wcale się nie po­wie­sił, tylko ktoś po­zba­wił go ży­cia i upo­zo­ro­wał sa­mo­bój­stwo.

– Tyle tylko, że wszystko jed­no­znacz­nie wska­zuje na sa­mo­bój­stwo – od­parła San­dra.

– W ta­kim ra­zie gdzie się po­działa dra­binka albo krze­sło? Nie dałby ra­czej rady sam po­wie­sić się pod su­fi­tem, na nic się nie wspi­na­jąc.

– Może ktoś od­su­nął je na bok – wtrą­cił Den­nis.

– Niby kto? Ci starcy ze sto­wa­rzy­sze­nia lo­kal­nego w każ­dym ra­zie tego nie zro­bili.

Słowa Na­tha­lie zbiły San­drę z tropu. Ko­le­żanka miała ra­cję. To było nie­moż­liwe, aby do­ko­nać tego w po­je­dynkę bez ja­kie­goś po­de­stu.

Poza tym nie spo­sób za­prze­czyć, że Char­les Blake wiódł szczę­śliwe ży­cie, był bo­gaty i cie­szył się po­wo­dze­niem u ko­biet, je­śli wie­rzyć Er­lin­gowi, któ­rego spo­tkali tego po­ranka. Je­śli ob­ser­wa­cje Na­tha­lie były trafne, dra­stycz­nie zmie­niało to sy­tu­ację.

– Za­dzwo­nię do Mi­riam – po­wie­działa San­dra.

– A ja do tech­ni­ków – od­parł Den­nis. Oboje wstali od stołu, żeby w spo­koju za­te­le­fo­no­wać, każde z in­nego końca ka­wiarni. Na­tha­lie zo­stała sama z sa­łatką. Kiedy zgar­nęła ostat­nią kre­we­tką resztkę sosu z brze­gów, Den­nis i San­dra wró­cili.

– Ty za­cznij – po­wie­dział Den­nis, kiedy znów usie­dli. – Co po­wie­działa Mi­riam?

– Że w ustach Char­lesa Blake’a zna­le­ziono środki uspo­ka­ja­jące. A tech­nicy coś mają?

– Dra­binka stała od­sta­wiona na miej­sce, kiedy byli pi­loci tam przy­szli.

– Ja­kie są więc wa­sze wnio­ski? – spy­tała Na­tha­lie i wy­dęła usta.

– Mor­der­stwo – po­wie­dział Den­nis.

– Mor­der­stwo – przy­znała San­dra.

SMÖGEN, KUNG­SHAMN, RO­PA­RE­BAC­KEN,1 LIPCA 1880 ROKU

Wy­spa ma­ja­czyła na po­wierzchni mo­rza jak mi­raż. Czy wkrótce tam do­trze? Chło­piec ru­szył nad wodę. Jego spodnie były dziu­rawe na ko­la­nach i do­brze by im zro­biło, gdyby je wy­go­to­wać. Ro­biony na dru­tach swe­ter wy­da­wał się nieco za duży. „Mu­sisz tro­chę uro­snąć”, ma­wiała jego matka. Wy­cią­gnął kartkę od po­nad dwóch lat no­szoną w kie­szeni. Szwedzki ry­bak Sa­mu­els­son, któ­remu matka wy­na­jęła ławę, był taki miły. Przy­był do Lon­dynu w in­te­re­sach, pod­czas gdy jego ku­ter zo­stał w Bri­stolu, i za­pu­kał do nich pew­nego po­po­łu­dnia, bo zo­ba­czył na pa­ra­pe­cie w kuchni małą, nie­po­zorną ta­bliczkę „Do wy­na­ję­cia”. Sa­mu­els­son chciał na­wią­zać kon­takt z lon­dyń­skimi kup­cami, po­ten­cjal­nymi od­bior­cami so­lo­nych śle­dzi.

„To do­bre czasy”, wy­ja­śnił Sa­mu­els­son ła­ma­nym an­giel­skim, co rusz wpla­ta­jąc ja­kieś szwedz­kie słówko. U wy­brzeży Bo­hu­slän było tyle śle­dzi, że dało się je wy­cią­gać z wody czer­pa­kiem. Pły­wały tak gę­stymi ła­wi­cami, że po­wierzch­nia wody w por­cie w Smögen i wo­kół wy­spy aż bul­go­tała. Tak twier­dził Sa­mu­els­son. „Przy­jedź, je­śli chcesz”, tymi słowy po­że­gnał się z nim ten do­świad­czony ry­bak i za­pi­sał na kartce trzy słowa: „Smögen”, „Sa­mu­els­son”, „Stol­pe­ga­tan”. Każde w od­dziel­nej li­nijce, jedno pod dru­gim. Ja­mes miał wtedy dzie­więć lat i był za mały, żeby opu­ścić biedną matkę, która dzień w dzień za­ka­sy­wała rę­kawy i pra­co­wała w po­cie czoła, żeby on i jego ro­dzeń­stwo mieli co wło­żyć do ust. Ni­gdy się nie do­wie­dzieli, gdzie prze­padł ich oj­ciec.

Na mo­rzu, mię­dzy Smögen a Ro­pa­re­bac­ken, kiedy znaj­do­wał się po stro­nie Gra­varne, zo­ba­czył wio­śla­rza zmie­rza­ją­cego w stronę lądu. Czy to bę­dzie już ostatni przy­sta­nek? Smögen ja­wiło mu się w ma­giczny spo­sób. To tu­taj wi­dział moż­li­wość roz­po­czę­cia no­wego ży­cia. Po­dróż z Hull w An­glii przez Göte­borg była istną udręką. Tę­sk­nił za matką. Od­kąd pa­mię­tał, stała zgar­biona w kuchni, da­jąc mu mi­łość, je­dze­nie i cie­pło. Te­raz jed­nak miał już dwa­na­ście lat i chciał w przy­szło­ści za­ofe­ro­wać swoim dzie­ciom o wiele wię­cej, niż dała mu jego ro­dzina.

– Mogę się za­brać? – za­wo­łał po an­giel­sku do wio­śla­rza na ło­dzi. Nie­trudno było się do­my­ślić, że ten męż­czy­zna całe dni spę­dzał na wio­sło­wa­niu. Jego tu­łów sta­no­wiły same mię­śnie. Ra­miona były grube jak beczki, a szyja sze­roka jak u wołu. Na gło­wie miał ka­pe­lusz z sze­ro­kim ron­dem, który chro­nił go przed naj­sil­niej­szymi pro­mie­niami słońca.

Wio­ślarz nie od­po­wie­dział, ale kie­ru­jąc łódź w stronę nie­wiel­kiego po­mo­stu, dał mu do zro­zu­mie­nia, że może z nim pły­nąć. Ja­mes wy­cią­gnął an­giel­ską mo­netę i spró­bo­wał doj­rzeć ja­kieś ski­nie­nie lub gest, które świad­czy­łyby o tym, że wio­ślarz ak­cep­tuje taką za­płatę. Po­tem wziął pro­sty wo­rek ma­ry­nar­ski, uszyty przez matkę ze sta­rego płótna ża­glo­wego, i wsiadł do ło­dzi. W Lon­dy­nie nad Ta­mizą, gdzie się prze­cha­dzał, od­kąd tylko się­gał pa­mię­cią, wi­dział ma­ry­na­rzy z ta­kimi wor­kami, w ro­bio­nych na dru­tach swe­trach i w ma­ry­nar­skich czap­kach. Sam te­raz do­kład­nie tak wy­glą­dał. Wpraw­dzie za­pła­cił za to, żeby po­pły­nąć ku­trem jako pa­sa­żer do Göte­borga, ale po bli­sko ty­go­dniu bez ką­pieli ła­two można go było wziąć za praw­dzi­wego ma­ry­na­rza. I może dla­tego wio­ślarz mimo wszystko oka­zy­wał mu sza­cu­nek.

Ja­mes prze­rzu­cił wo­rek przez ra­mię i ze­rwał źdźbło trawy, które wło­żył mię­dzy zęby. Wkrótce bę­dzie spa­ce­ro­wać przy po­le­rach w por­cie w Smögen. Naj­pierw jed­nak uda się na ry­nek w po­szu­ki­wa­niu cze­goś do zje­dze­nia, a przy oka­zji do­wie się, gdzie znaj­dzie ry­baka Sa­mu­els­sona.

2

Okno na na­brzeże było otwarte. Dla An­ge­liki i Chri­stiana, któ­rzy dys­po­no­wali naj­wyż­szym pię­trem domu ku­piec­kiego, gwar prze­wa­la­ją­cych się tam­tędy tu­ry­stów był mi­łym do­dat­kiem. Bar­dziej prze­szka­dzało to na pierw­szym pię­trze. Tam miesz­kały jed­nak Mary i Kate, które na pod­da­szu ni­gdy nie po­sta­wi­łyby swo­jej stopy. Śnia­da­nia, lun­che, pod­wie­czorki i ko­la­cje po­da­wano w du­żej ja­dalni na par­te­rze i to tam – albo w tak zwa­nej pa­larni lub bi­blio­tece – wszy­scy się spo­ty­kali. Je­śli było to ko­nie­czne. An­ge­lika chęt­nie ja­dła śnia­da­nie i lunch pół go­dziny po po­zo­sta­łych, Chri­stian jed­nak był zo­bo­wią­zany do prze­strze­ga­nia wy­zna­czo­nych pór po­sił­ków. An­ge­lika za­śmiała się pod no­sem na myśl o tym, co po­wie­dzia­łyby te star­sze damy, gdyby wie­działy, że prze­ko­nała Chri­stiana do po­ma­lo­wa­nia ta­pet w me­da­liony na biało i gdyby zo­ba­czyły sofę z dwiema le­żan­kami i po­dusz­kami ze wszyst­kich stron świata oraz we wszyst­kich moż­li­wych ko­lo­rach.

– Kate ni­gdy nie grze­szyła ro­zu­mem – rze­kła An­ge­lika i wy­dmu­chała przez okno dym pa­pie­rosa.

– Nie mów tak o mo­jej matce – skar­cił ją ostro Chri­stian, a jego twarz wy­krzy­wiła się w obrzy­dze­niu, kiedy zo­ba­czył, jak żona po­zbywa się z sie­bie tru­ją­cego ob­łoku.

– Jak miło, że ją bro­nisz – prych­nęła z po­gardą An­ge­lika. – Aż do gro­bo­wej de­ski, jak się wy­daje.

– To my po niej dzie­dzi­czymy – za­uwa­żył Chri­stian. – Więc się za­cho­wuj.

– Skąd ta pew­ność? Twoja matka może jesz­cze nas prze­żyć – od­parła An­ge­lika. – Po­cze­kaj tylko. Męż­czyźni w ro­dzi­nie Blake’ów wy­bie­rają so­bie dłu­go­wieczne damy. Po­patrz choćby na swoją babkę. Dzie­więć­dzie­siąt sześć lat. – Za­śmiała się bez ra­do­ści. – Kiedy nam stuk­nie osiem­dzie­siątka, będą miały może na tyle przy­zwo­ito­ści, żeby w końcu umrzeć. Boże, ależ nie mogę się do­cze­kać!

– Je­steś wredna! – obu­rzył się Chri­stian. – Mam na­dzieję, że Hugo cię kie­dyś usły­szy.

– Hugo ko­cha swoją mamę. Taką już my, matki, mamy prze­wagę. – An­ge­lika uśmiech­nęła się nie­mrawo i wy­rzu­ciła nie­do­pa­łek przez okno, nie pa­trząc na­wet, gdzie wy­lą­duje.

– Na mi­łość matki trzeba pra­co­wać każ­dego dnia – spró­bo­wał Chri­stian.

– Na mi­łość żony też – od­parła An­ge­lika i roz­wią­zała biały je­dwabny szla­frok. – No chodź!

Vic­to­ria sie­działa z pierw­szą wer­sją tek­stu przed sobą. Przed nią jesz­cze wiele po­pra­wek, ale to­wa­rzy­szyło temu miłe po­czu­cie. Na­pi­sała swój pierw­szy ma­nu­skrypt. Od sierp­nia cze­kała na nią dawna praca. Mi­nie wtedy pół­tora roku sie­dze­nia w domu z Anną i Theo, ale on, rzecz ja­sna, miał wcze­śniej mamę na wy­łącz­ność przez trzy­na­ście mie­sięcy. Już te­raz Vic­to­ria do­strze­gała ra­dość, że jest ich dwoje i mają sie­bie. Na za­pra­sza­nie ko­le­gów do za­bawy było jesz­cze za wcze­śnie, ale chęt­nie spo­ty­kała się z in­nymi ma­mami, a wtedy dzieci mo­gły sza­leć na pod­ło­dze.

Od ze­szłej je­sieni co­dzien­nie zo­sta­wiała Björna sa­mego z dziećmi na go­dzinę i sia­dała do pi­sa­nia. Miała już bli­sko trzy­sta pięć­dzie­siąt stron. O So­te­näs i lu­dziach, któ­rzy od po­ko­leń miesz­kali na wy­brzeżu. I do­kład­nie tak, jak o tym ma­rzyła, hi­sto­ria była wci­śnięta w formę kry­mi­nału, gdzie nio­sące śmierć zło sta­nowi je­den z oczy­wi­stych skład­ni­ków opo­wie­ści. Wątki hi­sto­ryczne miały się też uka­zać we frag­men­tach w rocz­niku lo­kal­nego sto­wa­rzy­sze­nia.

Eva obie­cała prze­czy­tać jej ma­nu­skrypt. Wpraw­dzie była na­uczy­cielką w młod­szych kla­sach, ale szwedzki na­le­żał do jej spe­cjal­no­ści. Już cze­kała z czer­wo­nym dłu­go­pi­sem w po­go­to­wiu, więc Vic­to­rii nie po­zo­sta­wało nic in­nego, jak tylko za­nieść jej wy­druk. Bar­dziej stre­so­wała się tym, że Den­nis obie­cał spoj­rzeć póź­niej na ca­łość fa­cho­wym okiem po­li­cjanta. Ko­chała brata, ale w kwe­stii kry­tyki była wraż­liwa jak skrzy­dła mo­tyla. Na co dzień Den­nis ob­cho­dził się z nią ła­god­nie, ale kiedy cho­dziło o pracę… Vic­to­ria wie­działa, że Den­nis nie ustąpi na­wet o mi­li­metr. I tego wła­śnie chciała. Żeby jej książka zo­stała przy­jęta z po­wa­ża­niem.

Te­raz to wła­śnie Den­nis do niej dzwo­nił. Może cho­dziło o ma­nu­skrypt.

An­drei nie było. Od­kąd ona i Mi­riam się po­znały i za­częły spo­ty­kać po­nad dwa lata temu, nie spę­dziły osobno ani jed­nej nocy. Te­raz jed­nak An­drea po­je­chała do ro­dzi­ców na Ma­jorkę i miała wró­cić do­piero za kilka dni. Dom był no­wo­cze­sny, zimny, wręcz ste­rylny. Mi­riam za­zwy­czaj uwa­żała, że to do­daje mu świe­żo­ści i świet­nie od­daje oso­bo­wość An­drei. Pod nie­obec­ność jej part­nerki lo­do­wate po­wierzch­nie z gra­nitu tra­ciły jed­nak swój urok. Spa­nie sa­mej w tym domu nie było po­cią­ga­jące.

– Sma­ko­wał ci sos bo­loń­ski? – spy­tała Mi­riam.

– Tak – przy­znał Je­sper i wy­tarł z ust jego resztki.

– To dla­czego nic nie mó­wisz?

– O czym?

– O so­sie!

– Ach, tak, dzię­kuję!

– To An­drea go zro­biła. Tak długo go­to­wała że­berka, że od­pa­dło z nich mięso. Jest to więc praw­dziwy sos bo­loń­ski, nie żadna wer­sja w pięć mi­nut z mie­loną wie­przo­winą.

– Bar­dzo smaczny! Za­mie­rza­łem to po­wie­dzieć. Ale chcia­łaś mi chyba coś po­ka­zać?

Je­sper odło­żył zu­żytą ser­we­tkę i od­su­nął od sie­bie ta­lerz.

– Chodź – za­rzą­dziła Mi­riam. Wi­działa, że zjadł dwie do­kładki, ale nie ro­zu­miała, dla­czego nie po­chwa­lił je­dze­nia. Mi­riam czuła iry­ta­cję. Cza­sem była z niego taka śla­ma­zara. W za­wo­dzie, który so­bie wy­brał, śla­ma­zar­ność dys­kwa­li­fi­kuje. Musi mu to uświa­do­mić.

– Po­patrz tu­taj – po­wie­działa, kiedy we­szli do jej po­koju i na du­żym ekra­nie na ścia­nie po­ja­wiło się zdję­cie.

Przed­sta­wiało Char­lesa Blake’a. Le­żał na pod­ło­dze w wieży i wy­glą­dał, jakby spał. Mi­riam prze­kli­kała kilka fo­tek, za­nim zna­la­zła tę, o którą jej cho­dziło. Na zbli­że­niu wi­dać było kre­skę na jego szyi. Wą­ską i wrzy­na­jącą się męż­czyź­nie głę­boko w skórę. Z za­cię­cia są­czyła się krew.

– Wi­dzisz?

– Wy­gląda, jakby du­szono go czymś cien­kim. Może dru­tem for­te­pia­no­wym albo linką węd­kar­ską.

– Wła­śnie! W ra­nie zna­la­złam na­wet ślady włókna. Kiedy la­bo­ra­to­rium skoń­czy je ana­li­zo­wać, bę­dziemy wie­dzieć, ja­kiego na­rzę­dzia użyto do po­peł­nie­nia zbrodni.

– Tak to wi­dzisz? – spy­tał Je­sper.

– Zde­cy­do­wa­nie tak to wi­dzę.

– Że Char­lesa udu­szono, a do­piero po­tem po­wie­szono na haku pod su­fi­tem?

– Wła­śnie. Mógł­byś tak w ogóle zo­stać tu­taj na noc?

Vic­to­ria wy­sta­wiła na stół cia­sto cze­ko­la­dowe, klad­d­kakę, ude­ko­ro­wane bitą śmie­taną i po­kro­jo­nymi w pla­sterki tru­skaw­kami oraz po­sy­pane cu­krem pu­drem. Ma­szy­no­pis le­żał na stole w ja­dalni. Wy­jęła piękne fi­li­żanki, które odzie­dzi­czyli po matce Björna. Po­ło­żyła na stole ró­żowe ser­we­tki, za­pa­liła świeczkę, a do okrą­głego wa­zonu wsta­wiła róże i ja­skry. Dzięki wi­do­kowi na wej­ście do portu ta część sa­lonu wy­glą­dała jak z żur­nala. Je­śli jed­nak spoj­rzeć w prze­ciw­nym kie­runku, przed oczami sta­wał inny ob­raz. Pod­łogę zaj­mo­wały mata do za­bawy Theo, lego, tory ko­le­jowe firmy Brio i nie­zli­czona ilość in­nych za­ba­wek. Anna i Theo chwi­lowo usie­dli, żeby po­ba­wić się na pod­ło­dze, i na­wet przez chwilę się nie kłó­cili.

– Tylko po­myśl, jak do­brze kie­dyś miały pa­nie domu – po­wie­dział Den­nis i pod­szedł do swo­jej sio­stry.

Vic­to­ria go ob­jęła, za­ci­ska­jąc jed­no­cze­śnie pięść i sprze­da­jąc mu de­li­katny cios w po­li­czek.

– Spi­suję te wszyst­kie twoje uro­cze ko­men­ta­rze – po­wie­działa. – Może pew­nego dnia na cie­bie przyj­dzie pora i sam bę­dziesz miał ta­kiego ma­lu­cha.

– Nie­sa­mo­wi­cie dużo na­pi­sa­łaś, jak wi­dzę. – Den­nis wska­zał wy­druk, który le­żał na stole.

Theo pod­szedł do stołu i przyj­rzał się cia­stu. Uwa­żał, że śmie­tana i tru­skawki są tu zby­teczne, ale to kre­mowe cia­sto cze­ko­la­dowe wręcz uwiel­biał. Vic­to­ria ukro­iła mu ka­wa­łek i ścią­gnęła z niego de­ko­ra­cję na swój ta­le­rzyk. Theo usiadł, żeby spa­ła­szo­wać przy­smak. Do­ro­śli po­szli za jego przy­kła­dem i także za­jęli krze­sła. Anna cze­kała pełna sku­pie­nia na tru­skawki, które jej zda­niem były naj­lep­sze.

– Tak się cie­szę, że zgo­dzi­łeś się prze­czy­tać mój ma­nu­skrypt – po­wie­działa Vic­to­ria. – Na­prawdę bar­dzo wiele to dla mnie zna­czy.

– Oba­wiam się, że nie­stety nie zdążę – od­parł Den­nis, naj­wy­raź­niej nie za­sta­na­wia­jąc się nad tym, ja­kie to może po­cią­gnąć za sobą kon­se­kwen­cje.

– Nie masz czasu?

– Pro­wa­dzimy wła­śnie bar­dzo oso­bliwe śledz­two, które kom­plet­nie mnie po­chła­nia. My­ślę jed­nak, że mo­gła­byś mi po­krótce opo­wie­dzieć, do czego ta­kiego do­szłaś, je­śli cho­dzi o ba­ro­nów śle­dzio­wych tu­taj na Smögen.

Ależ Vic­to­ria tego nie­na­wi­dziła. Cała ro­dzina miała się do­sto­so­wać do pracy Den­nisa. I wy­glą­dało na to, że on zu­peł­nie nie ro­zu­mie, na czym po­lega za­sada wza­jem­no­ści. Oczy­wi­ście, był wspa­nia­łym bra­tem i wuj­kiem, ale, do dia­bła... Vic­to­ria czuła, jak wzbiera w niej złość. Je­śli ko­muś tu­taj na­prawdę bra­kuje czasu, to wła­śnie jej – zaj­muje się dwoj­giem dzieci i przy oka­zji pi­sze książki wy­ma­ga­jące sporo pracy i re­se­ar­chu.

– Zdaję so­bie sprawę, że może to się wy­da­wać pod­ło­ścią z mo­jej strony, ale prze­czy­ta­nie tej książki zaj­mie mi około dzie­się­ciu dni, a w tej chwili wła­śnie mi ich bra­kuje. Kiedy to wszystko się skoń­czy, we­zmę urlop, będę le­żeć na skał­kach i ca­łymi dniami czy­tać twoją książkę. Ale te­raz, pro­szę cię, po­móż mi.

Znów to samo. Po­kora i wy­ro­zu­mia­łość jak u te­ścio­wej ro­dem z kosz­maru.

– Kiedy za­ło­żysz ro­dzinę, Den­ni­sie? Że­byś zro­zu­miał, co to na­prawdę zna­czy mieć pełne ręce ro­boty. Jesz­cze za­tę­sk­nisz za ta­kimi śledz­twami, kiedy bę­dziesz sie­dzieć w domu z dwójką ma­łych dzieci, które cią­gle do­ma­gają się two­jej uwagi.

Den­nis nie dał się zbić z pan­ta­łyku. Nie pierw­szy raz kłó­cili się o ro­dzinę. Jego sio­stra po­rząd­nie na­dep­ty­wała mu na od­cisk za każ­dym ra­zem, gdy po­ru­szała ten te­mat. Den­nis się zło­ścił i było mu przy­kro, ale zda­wał so­bie sprawę, że bę­dzie mu­siał się tro­chę uko­rzyć, je­śli ma się od niej cze­goś do­wie­dzieć o daw­nych ba­ro­nach śle­dzio­wych.

Na­tha­lie roz­ło­żyła ręcz­nik na gład­kiej skale i zbli­żyła się do sa­mego brzegu tram­po­liny. Za­nur­ko­wała łu­kiem w wiel­kim błę­ki­cie i po­czuła, jak drży w zim­nej wo­dzie. Kiedy wy­pły­nęła na po­wierzch­nię, od­gar­nęła z twa­rzy mo­kre włosy i ru­szyła z po­wro­tem do dra­binki. Jak nowo na­ro­dzona usia­dła na tur­ku­so­wej ławce zbu­do­wa­nej przy bia­łym pło­cie, który osła­niał zej­ście do Ba­dhol­marna. Obok ławki stał rzą­dek ma­łych bia­łych ka­bin z wy­pło­wia­łymi zie­lo­nymi drzwicz­kami. Po prze­ciw­nej stro­nie zwią­zek pły­wacki pro­wa­dził kiosk i już wkrótce nie­cier­pliwe dzieci miały tło­czyć się przed nim, żeby zo­ba­czyć, ja­kie lody i sło­dy­cze da się ku­pić. O tej po­rze dnia pa­no­wał tu jed­nak spo­kój.

Mo­gła za­miesz­kać w Kung­shamn, żeby mieć bli­żej do pracy. Ale wtedy po­ranne prze­jażdżki ro­we­rem trwa­łyby mniej niż pięć mi­nut. A tak po­ko­ny­wała te­raz cho­ciaż te kilka ki­lo­me­trów dzien­nie, ja­dąc do pracy i z po­wro­tem. Czuła, że po­stą­piła słusz­nie, bo gdy tylko opusz­czała Kung­shamn, praca spły­wała po niej jak woda po kaczce, a tego wła­śnie było jej trzeba wie­czo­rami. San­dra wpraw­dzie zy­skała w ostat­nim roku opi­nię naj­bar­dziej obie­cu­ją­cej po­li­cjantki na tym wy­brzeżu, ale jej na­sta­wie­nie było bez­na­dziejne.

Już pierw­szego dnia wy­raź­nie po­ka­zała Na­tha­lie, żeby da­ro­wała so­bie wszel­kie am­bi­cje, bo za­stę­puje tu tylko He­lene, co naj­wy­raź­niej ozna­czało cho­dze­nie ze ście­reczką po ar­chi­wum, po­zby­wa­nie się ku­rzu kilka razy dzien­nie, a być może także po­da­wa­nie kawy, kiedy San­dra i Den­nis będą od­by­wali spo­tka­nie. Ale niech wy­biją to so­bie z głowy. Nie ro­zu­mieją, że mają do czy­nie­nia z eks­per­tką z Cold Case? Prze­cież to tam za­sia­dają naj­by­strzejsi śled­czy. A może to Na­tha­lie żyła w kom­plet­nym błę­dzie? Może Cold Case było miej­scem uty­li­za­cji tych, któ­rych ni­g­dzie nie dało się ulo­ko­wać? Nie, wio­sną jej była sze­fowa z po­li­cji re­gio­nal­nej po­sta­wiła sprawę ja­sno. Prze­nosi Na­tha­lie, żeby ta za­pro­wa­dziła w tym wy­dziale po­rzą­dek. Po­sprzą­tała po­śród te­czek ostem­plo­wa­nych jako za­mknięte i spraw­dziła, czy da się coś zro­bić w spra­wach, na któ­rych zde­cy­do­wa­nie zbyt długo zbie­rał się kurz.

San­dra jed­nak już od pierw­szego dnia trak­to­wała Na­tha­lie jak ka­myk w bu­cie i po­li­cjantka zCold Case po­dej­rze­wała, że nic się w tej kwe­stii nie zmieni.

– Ładny skok – po­wie­dział męż­czy­zna, któ­rego twarz znaj­do­wała się w sło­necz­nej mgiełce, przez co Na­tha­lie nie była w sta­nie roz­po­znać jej ry­sów.

– Dzię­kuję.

Nie­zna­jomy usiadł obok niej. Kiedy się do niego ob­ró­ciła, zo­ba­czyła, kto to.

– Emir? To ty?

Męż­czy­zna się ro­ze­śmiał i za­gryzł wargi.

– No ja. Do­brze się czu­jesz?

– Tak, tak mi się wy­daje. Pra­cuję na za­stęp­stwo na ko­mi­sa­ria­cie w Kung­shamn.

Emir, da­lej się śmie­jąc, od­wró­cił się od niej.

– O co cho­dzi?

– Pra­cu­jesz z San­drą, tak?

– Moim sze­fem jest Den­nis.

– Ale San­dra o wszyst­kim de­cy­duje, prawda? – Emir po­kle­pał się po no­gach, uśmiech nie scho­dził mu z ust.

– A ty co?

– Pra­cuję w Ström­stad.

– Jak się tam zna­la­złeś? Nie chcieli z cie­bie zro­bić na­czel­nika w ko­men­dzie re­jo­no­wej?

– Nic mi o tym nie wia­domo, ale moja dziew­czyna mieszka w Ström­stad, więc się tam prze­pro­wa­dzi­łem i od razu do­sta­łem pracę.

– Ach, za­wsze te nowe dziew­czyny – po­wie­działa z uśmie­chem Na­tha­lie.

– Je­ste­śmy ra­zem już pra­wie trzy lata, więc tym ra­zem to coś po­waż­nego. A ty zna­la­złaś ko­goś?

– Nie. – I na tym po­prze­stała. Emi­rowi nic do tego, jak układa się jej ży­cie uczu­ciowe, na­wet je­śli miło się z nim ga­wę­dziło. W po­li­cji ta­kie rze­czy roz­cho­dzą się z nie­zdrową wręcz pręd­ko­ścią, więc nie chciała się przy­czy­niać do no­wych plo­tek.

– Miło było cię zo­ba­czyć – po­wie­dział Emir i za­nur­ko­wał, od­daw­szy po­do­bny skok z tram­po­liny co ona kilka mi­nut wcze­śniej. Kiedy ka­wa­łek da­lej wy­nu­rzył się z wody, ob­ró­cił się do niej i po­ma­chał, po czym od­pły­nął w stronę Ba­dhol­marna.

„Opa­lony jak kar­me­lek i rów­nie umię­śniony co za­wsze”, po­my­ślała Na­tha­lie i przy­po­mniała so­bie przy­ję­cie bo­żo­na­ro­dze­niowe sprzed kilku lat.

RY­NEK W SMÖGEN,1880 ROK

Na placu pa­no­wał spory ruch. Nie było naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści, że jest so­bota i główny dzień tar­gowy. Przy pro­stym stra­ga­nie z dwóch ko­złów i kilku ka­wał­ków drewna zo­ba­czył dziew­czynę z chu­stą na gło­wie. Stała obok matki – ubra­nej w taką samą długą spód­nicę i far­tu­szek jak ona. Przed nimi le­żała sterta pła­skich chleb­ków. Chło­pak zro­bił krok do przodu i się­gnął ręką po małą an­giel­ską mo­netę.

– Pene ka­ger – po­wie­działa star­sza ko­bieta w miej­sco­wym dia­lek­cie, po czym scep­tycz­nie po­pa­trzyła na mo­netę.

– Fi­skar­ka­ger – wy­ja­śniła dziew­czyna, która mo­gła być w jego wieku. Nic nie ro­zu­miał, ale miał na­dzieję, że jej matka przyj­mie jego za­płatę. Po chwili zde­cy­do­wała się wziąć od niego mo­netę – może jej mąż bę­dzie wkrótce miał do za­ła­twie­nia ja­kąś sprawę na an­giel­skim wy­brzeżu – i po­dała mu na­wet za­wi­nięty w pa­pier ka­wa­łek ma­sła i bu­telkę soku. Dziew­czyna dy­gnęła, po­da­jąc mu chleb. Zda­wała się za­wsty­dzona. Może do­my­ślała się, że po­cho­dzi z in­nego kraju i nie ro­zu­mie ani słowa w ich tu­tej­szym dia­lek­cie albo w ogóle nic po szwedzku.

Z we­tkniętą do worka bu­telką cze­goś, co wy­glą­dało na sok z je­żyn, i chleb­kiem pod pa­chą chło­pak ru­szył na za­chód. Mi­nął pro­chow­nię i wspiął się na wznie­sie­nie drogą, która – jak się zda­wało – pro­wa­dziła nad mo­rze. Kiedy zna­lazł się na szczy­cie, zo­ba­czył wieżę pi­lo­tów, a po­tem wy­ła­nia­jący się po­śród fal skalny kra­jo­braz. Wy­sepka bez­po­śred­nio przed nim miała za­bawny kształt. Ró­żowy gra­nit mru­gał do niego na tle słońca. Ni­gdy w ży­ciu nie wi­dział ni­czego pięk­niej­szego.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki