Rybak - Anna Ihrén - ebook + audiobook

Rybak ebook i audiobook

Anna Ihrén

3,9

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Pewnego zimowego poranka statek badawczy Idun zawija do portu na Smögen. Kiedy kierownik ekspedycji Kaj Malmberg zostaje znaleziony martwy w swojej kajucie, rektorka uniwersytetu Regina Löfdahl musi jakoś poradzić sobie z tą sytuacją, bo Kaj miał tego wieczoru wręczyć główną nagrodę czołowym naukowcom w dziedzinie badań morskich.

Dennis Wilhelmson i Sandra Haraldsson zostają wciągnięci w śledztwo, które stawia pod znakiem zapytania nie tylko ich współpracę, lecz także ważne stosunki międzynarodowe.

Czy ten, kto stoi za morderstwem, przebywa na Smögen, czy na pokładzie Iduna, który mimo protestów otrzymuje zgodę na dokończenie wyprawy? Czy to, co działo się mroźną zimą podczas drugiej wojny światowej, może mieć jakieś znaczenie dla tej sprawy?

„Rybak” to drugi tom serii kryminałów „Morderca z wyspy” autorstwa Anny Ihrén. Pisarka dorastała w Sztokholmie i Göteborgu, a dzieciństwo spędziła na wyspie Smögen. Obecnie mieszka w Sjövik z mężem i dziećmi.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 464

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 22 min

Oceny
3,9 (48 ocen)
18
13
11
5
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Annku90

Całkiem niezła

#czytam_se "Zmar­z­lina. Biała po­włoka przy­kry­wa­jąca ży­cie i śmierć. Kro­pelki wody za­sty­głe w krysz­tałki lodu i płat­ki śnie­gu. Za­ra­zem pul­su­jące serce. Go­rąc. Żad­nego na­głego zba­cza­nia z kursu ani ko­ły­sa­nia. Mo­no­tonny ter­kot sil­nika. Nie­ru­choma czar­na ta­fla wody w za­toce." Po pierwszej części wiedziałam, czego się spodziewać i wiedziałam, że tempo książki nie będzie zawrotne. Tu stawia się na szczegóły, które z każdą kolejną stroną dają nowy obraz całości. Wstęp idealnie oddaje klimat, chłodny i zagadkowy. Kiedy w zimowy dzień statek badawczy Idun zawinął na Smögen, nikt nie przypuszczał, że dojdzie do tragedii. Wystawny bankiet, mnóstwo wspaniałych osób i martwy kierownik ekspedycji. To co miało być idealne, stało się już wspomnieniem. Mówią, że nieszczęścia chodzą parami. Przekonają się o tym Sandra Haraldsson i Dennis Wilhelmson, którzy poprowadzą to śledztwo. Mnożą się pytania, brakuje odpowiedzi. Cofamy się w przeszłość, doszukujemy się powią...
00
Isenor_Tarpanito

Dobrze spędzony czas

Druga część serii. Kryminał który zaskakuje, wątki obyczajowe również dodają klimatu.
00
Zenka

Dobrze spędzony czas

Śnieg ,tajemnicze morderstwo i piękne widoki.Polecam.
00
BeataJarzebinska

Z braku laku…

Dosyć nudna książka, a szkoda bo mogłaby być bardzo fajna gdyby trochę inaczej była napisana. Lektora oceniam na -4
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Is­fi­ska­ren

Prze­kład z ję­zyka szwedz­kiego: Agata Te­pe­rek

Co­py­ri­ght © Anna Ih­rén, 2022

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2022

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Emma Gra­ves

Re­dak­cja: Krzysz­tof Grze­go­rzew­ski

Ko­rekta: Agata Ke­re­pet

ISBN: 978-87-0237-341-7

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Da­nowi-Ro­ber­towi, Ti­mowi i Belli

Zmar­z­lina. Biała po­włoka przy­kry­wa­jąca ży­cie i śmierć. Kro­pelki wody za­sty­głe w krysz­tałki lodu i płatki śniegu. Za­ra­zem pul­su­jące serce. Go­rąc. Żad­nego na­głego zba­cza­nia z kursu ani ko­ły­sa­nia. Mo­no­tonny ter­kot sil­nika. Nie­ru­choma czarna ta­fla wody w za­toce. Mógł jesz­cze tyle do­ko­nać. Prawda znaj­do­wała się na wy­cią­gnię­cie ręki. Wie­dział już nie­mal wszystko. Miał to jed­nak tylko w gło­wie. Ni­g­dzie tego nie spi­sał. Ta­jem­nicę za­bie­rze więc ze sobą do grobu. Ta świa­do­mość go przy­tła­czała. Łzy cie­kły mu po twa­rzy. W cien­kich zmarszcz­kach mie­szały się ze struż­kami krwi wy­pły­wa­ją­cej z jego ciała. Ni­gdy się nie za­sta­na­wiał, jak to jest umie­rać. Przy­szło­ści oba­wiał się ze względu na de­men­cję i inne cho­roby upo­śle­dza­jące pracę mó­zgu. Unie­moż­li­wi­łyby jego zwo­jom ob­my­śla­nie no­wych rze­czy, na które do­tych­czas nikt inny nie wpadł. Lu­bił to. Ba­wiła go myśl, że jest by­strzej­szy od po­zo­sta­łych. Nie spo­tkał ni­kogo lep­szego od sie­bie. Aż do­tąd. Mu­siał błęd­nie oce­nić sy­tu­ację. Nie do­wie się dla­czego. Czuł, jak coś uwiera go w środku. Prze­szłość wresz­cie go do­pa­dła. Usi­ło­wał krzy­czeć. Tak bar­dzo chciał coś po­wie­dzieć. Pró­bo­wał otwo­rzyć usta. Ufor­mo­wać słowa. Siły go jed­nak opusz­czały. Kro­pelka po kro­pelce. W końcu po­chło­nęła go ciem­ność, a wtedy ból ustał cał­ko­wi­cie.

Rozdział 1

Nie­bie­ski ka­dłub Idun ele­gancko do­bił nocą do za­śnie­żo­nej kei. Sta­tek o dłu­go­ści po­nad czter­dzie­stu me­trów zo­stał tu do­pro­wa­dzony przez pi­lota, pre­cy­zyj­nie ma­new­ru­ją­cego mię­dzy ci­chymi wy­sep­kami wo­kół Sote hu­vud, i te­raz zaj­mo­wał znaczną część na­brzeża w por­cie ry­bac­kim. Je­śli nie li­czyć jego i M/S So­ten, wier­nie zi­mu­ją­cego na swoim sta­łym miej­scu nieco da­lej przy kei, port w Smögen świe­cił pust­kami, a na sa­mym Idu­nie wszy­scy poza ka­pi­ta­nem, ma­ry­na­rzami i ku­charką jesz­cze spali.

– Jan, niech to szlag! Ale ziąb! – za­wo­łał do ko­legi po duń­sku ma­ry­narz, który ze­sko­czył na ląd, żeby za­pa­lić pa­pie­rosa. Z wą­sów zwi­sało mu tyle so­pli, że nie było wi­dać ust, a gdy wy­dy­chał po­wie­trze, wo­kół jego głowy uno­sił się duży ob­łok pary.

– Łap! – od­krzyk­nął ma­ry­narz na po­kła­dzie, po czym za­rzu­cił pę­tlę po­tęż­nej liny na po­ler.

Kiedy za­cu­mo­wali i zwy­cza­jowo po­dzię­ko­wali pi­lo­towi za po­moc, we­szli na mo­stek, gdzie sie­dział ka­pi­tan. Mieli jesz­cze sporo do zro­bie­nia przed prze­ka­za­niem statku ko­lej­nej zmia­nie, ale mimo wszystko za­mie­rzali zro­bić so­bie naj­pierw w pełni za­słu­żoną prze­rwę.

– Daj to tu­taj – po­le­cił ka­pi­tan i szybko za­brał ze stołu na­wi­ga­cyj­nego pa­piery i mapy, kiedy ku­charka Ji­mena zgod­nie z umową przy­nio­sła im tacę z ter­mo­sem i ta­le­rzem peł­nym ka­na­pek. Przyj­rzał się dziełu za­ło­gantki i z apro­batą po­ki­wał głową. Dzwon okrę­towy wy­bił sie­dem szkla­nek i do czwar­tej zo­stało im już tylko pół go­dziny. Nie prze­no­sząc wzroku na Ji­menę, do­dał: – Przy­naj­mniej mamy szczę­ście, je­śli cho­dzi o je­dze­nie.

Ma­ry­na­rze spo­koj­nie od­cze­kali, aż ka­pi­tan na­łoży so­bie śnia­da­nie. Ku ich ogrom­nej ra­do­ści nie prze­pa­dał za ry­bami i sko­ru­pia­kami. Te ostat­nie sta­wiał na równi ze skor­pio­nami. Nie ru­szał na­wet usma­żo­nej na chrupko gła­dzicy z so­sem re­mo­ulade, cy­tryną i ko­per­kiem. Jan i Car­sten rzu­cili się na nią, na­ło­żyli so­bie też ka­na­pki z górą świeżo ob­ra­nych kre­we­tek. Car­sten mru­gnął do Ji­meny. Za­wsze warto żyć w do­brej ko­mi­ty­wie z ku­charką po­kła­dową. Na­uczył się tego przed wie­loma laty pod­czas swo­jego dzie­wi­czego rejsu. A fakt, że Ji­mena wy­glą­dała bez mała jak bo­gini i mało kto mógł się z nią rów­nać, sta­no­wił dla niego tylko do­dat­kową za­chętę. Jan szturch­nął go w bok i Car­sten wró­cił do je­dze­nia ka­na­pek, Ji­mena zaś wy­mknęła się z po­miesz­cze­nia rów­nie ci­cho, jak do niego we­szła.

– Jak długo tu zo­sta­niemy? – za­py­tał Jan.

– Po­pły­niemy da­lej, gdy tylko skoń­czy się kon­fe­ren­cja na­ukowa w Smögens Ha­fvs­bad – od­parł ka­pi­tan.

– Czyli kiedy? – nie od­pusz­czał Car­sten.

Przy ka­pi­ta­nie mu­sieli uwa­żać, żeby ich duń­ski był jak naj­bar­dziej szwedzki i dało się ich zro­zu­mieć.

– Jesz­cze nie wiem, ale za­pewne ju­tro po po­łu­dniu.

– Mo­żemy otwo­rzyć bar po­kła­dowy? – spy­tał Car­sten. – W so­botę Jan miał uro­dziny.

Ka­pi­tan był wy­raź­nie w do­brym na­stroju, więc Car­sten mógł go bez ogró­dek za­py­tać o do­wolną sprawę.

– Dziś wie­czo­rem za­pro­szono mnie na ban­kiet ra­zem z na­ukow­cami, do rana bę­dzie tu więc pu­sto. Tylko nie spra­szaj­cie mi na po­kład zbyt wielu pań. Żeby nie skoń­czyło się jak ostat­nio w Ko­pen­ha­dze.

Ka­pi­tan Ja­kob Od­ins­son ode­rwał wzrok od ka­na­pki z pasz­te­tem, którą wła­śnie pa­ła­szo­wał, i zmarsz­czył ciemne brwi tak, że spo­tkały się po­środku tuż nad grzbie­tem nosa. Po­tem po­pa­trzył su­rowo na Car­stena. Ma­ry­narz aż się cof­nął, ale gor­li­wie po­ki­wał głową, żeby oka­zać prze­ło­żo­nemu sza­cu­nek.

Im­preza w Ko­pen­ha­dze była naj­lep­szą, jaką od lat pa­mię­tał, cze­goś po­dob­nego nie na­le­żało się jed­nak spo­dzie­wać na Smögen, gdzie lo­do­waty ziąb naj­wy­raź­niej do­szczęt­nie zmro­ził wszyst­kie żywe istoty. Car­sten za­kła­dał, że szczę­ściem bę­dzie, je­śli uda mu się zna­leźć choćby kilka słu­żą­cych i ja­kąś na­uczy­cielkę, o ile jest tu w ogóle ja­kaś szkoła. Ma­rzył przede wszyst­kim o tym, żeby po­rząd­nie się urżnąć. Idun pły­wała po Oce­anie Ark­tycz­nym już bli­sko od mie­siąca i w tym cza­sie Car­sten nie­mal co­dzien­nie peł­nił wachtę. Te­raz miał ją prze­ka­zać As­bjør­nowi. Kiedy tylko ten śpioch wy­le­zie wresz­cie ze swo­jej ka­juty, pój­dzie się po­ło­żyć. Je­śli po­rząd­nie nie wy­pocz­nie, nie bę­dzie miał póź­niej siły uga­niać się za ba­becz­kami.

Ji­mena Vega ziew­nęła i po­pa­trzyła na ze­ga­rek. Go­dziny pracy ku­charki po­kła­do­wej były na Idun bar­ba­rzyń­skie. Na­stęp­nego lata pla­no­wała jed­nak skoń­czyć już stu­dia na Wy­dziale Nauk Przy­rod­ni­czych Uni­wer­sy­tetu w Göte­borgu i po wio­sen­nej re­no­wa­cji statku za­mie­rzała zło­żyć po­da­nie o przy­ję­cie na sta­no­wi­sko ba­daczki na Idun. Do­póki pra­cuje w kuchni, ka­pi­tan i jego bez­mó­zga za­łoga mogą ją trak­to­wać, jak im się żyw­nie po­doba, z ko­lei jako ba­daczka nie bę­dzie mu­siała ich na­wet oglą­dać. Wpraw­dzie z Car­stena jest nie­złe cia­cho i nie­raz po­mógł jej utrzy­mać cie­pło na wą­skiej koi po­śród gór lo­do­wych, lecz po do­bi­ciu do portu szala prze­chy­lała się na ko­rzyść cy­wi­li­zo­wa­nego ży­cia, gdzie nie było miej­sca dla Duń­czyka. Ten do­brze o tym wie­dział, ona też zda­wała so­bie sprawę, że za­raz po przy­by­ciu do Smögen wy­stro­jony w mun­dur ma­ry­narz znaj­dzie na wy­spie kilka ko­biet i za­prosi je na po­kład. Te­raz jed­nak mu­siała sku­pić się na czymś in­nym. Je­śli za­raz za­śnie, być może uda jej się prze­spać jesz­cze go­dzinę, za­nim bę­dzie mu­siała za­brać się do szy­ko­wa­nia śnia­da­nia dla po­zo­sta­łych. Za­miast ser­wo­wać müsli z ke­fi­rem, jak to ro­bili ku­cha­rze na in­nych jed­nost­kach, Ji­mena na duń­ską mo­dłę po­da­wała naj­róż­niej­sze ka­na­pki – smør­re­brød. Była to idée fixe Car­stena, a za­łoga do­ce­niała jej po­świę­ce­nie. Po­wta­rzali, że w ta­kie mrozy na­wet na śnia­da­nie warto zjeść świeżo usma­żoną gła­dzicę lub klop­siki z sa­łatką ziem­nia­czaną. Z wy­jąt­kiem As­bjørna, który był Nor­we­giem, w skład za­łogi wcho­dzili sami Duń­czycy. Z ko­lei ka­pi­tan po­cho­dził ze szwedz­kiej Värm­lan­dii, gdzie nie opy­chano się od dzie­ciń­stwa owo­cami mo­rza, i nie ro­zu­miał na przy­kład, jaki jest pro­blem z za­prze­sta­niem po­łowu kre­we­tek, które tra­fiły do czer­wo­nej księgi ga­tun­ków za­gro­żo­nych.

Poza Ji­meną i po­cho­dzącą z Kung­shamnu stu­dentką o imie­niu Fe­li­cia na po­kła­dzie byli sami męż­czyźni. Ku­charka przy­po­mniała so­bie, że obie­cała go­rącą cze­ko­ladę Ka­jowi Malm­ber­gowi, kie­row­ni­kowi ba­dań na Idun. Nie zno­sił mar­z­nąć i szcze­gól­nie rano ce­nił so­bie po­dany mu pro­sto do ka­juty ku­bek cze­goś cie­płego. Po­nie­waż w przy­szło­ści miał zo­stać jej sze­fem, Ji­mena sta­rała się uważ­nie speł­niać jego ży­cze­nia. Kaj Malm­berg chyba w pe­wien spo­sób ją lu­bił i nie za­mie­rzała sprze­nie­wie­rzyć tego ka­pi­tału. Kie­row­nik zaj­mo­wał ka­binę ka­pi­tana, je­dyną z dwu­oso­bową koją. Pod­czas czar­te­rów uni­wer­sy­tec­kich ka­pi­tan statku mu­siał się za­do­wo­lić po­ło­żoną na­prze­ciwko ka­jutą ster­nika, co wcale mu się nie po­do­bało. Ji­mena za­pu­kała do drzwi i cze­kała, aż Kaj za­woła, że może wejść.

Pe­ter Malm­berg ostroż­nie na­kry­wał do stołu. Mógłby oczy­wi­ście to i całą resztę za­dań zle­cić per­so­ne­lowi re­stau­ra­cji ho­te­lo­wej, ale coś ta­kiego ni­gdy nie przy­szłoby mu na­wet do głowy. Ob­rus był dla niego jak płótno dla ar­ty­sty. Nie mógł po­zwo­lić, żeby ktoś inny do­bie­rał ko­lory i de­cy­do­wał o po­cią­gnię­ciach pędz­lem. Może dla­tego an­ga­żo­wano go przy wy­pra­wia­niu naj­wy­twor­niej­szych ko­la­cji. Ta­le­rze mu­siały stać w od­stę­pie czter­dzie­stu pię­ciu cen­ty­me­trów, cztery cen­ty­me­try od kra­wę­dzi stołu. Kie­liszki – w rów­nym rządku cztery cen­ty­me­try od brzegu ta­le­rza. Cho­ciaż z bie­giem lat Pe­ter wy­ćwi­czył so­bie oko, je­śli cho­dzi o od­le­głość i szcze­góły, za­wsze no­sił na po­do­rę­dziu miarkę. Na bia­łych ob­ru­sach nie dało się do­strzec ani jed­nej fałdki, zle­cił ich kil­ka­krotne pra­nie. Ten dzień był wy­jąt­kowy, za­pewne ni­gdy już bar­dziej nie zbliży się do ban­kietu no­blow­skiego. Za je­dze­nie od­po­wia­dał wy­bitny ku­charz z za­chod­niego wy­brzeża, a menu utrzy­my­wano w ta­jem­nicy przed po­stron­nymi. Pe­ter, który od­po­wia­dał za całe wy­da­rze­nie, był z nim jed­nak do­kład­nie obe­znany. Wszystko – kwiaty, ser­we­tki i za­stawę – do­brał do wy­śmie­ni­tych skład­ni­ków dań. By­łoby wręcz ide­al­nie, gdyby nie je­den szcze­gół: go­ściem ho­no­ro­wym pod­czas ko­la­cji był jego brat. Złoty chło­pak. An­ders Malm­berg miał ode­brać na­grodę i prze­mó­wić do elit. Ich oj­ciec, sto­jący u boku syna, bę­dzie za­cie­rać ręce z dumy, że on, Kaj Malm­berg, wy­cho­wał jed­nego z naj­bar­dziej obie­cu­ją­cych i in­te­re­su­ją­cych bio­lo­gów mor­skich na świe­cie. To, że drugi syn, Pe­ter Malm­berg, pro­wa­dził świet­nie pro­spe­ru­jącą firmę even­tową i jest za­trud­niany przy or­ga­ni­za­cji na­je­le­gant­szych przy­jęć w Skan­dy­na­wii, w ogóle się dla niego nie li­czyło. „Wciąż sto­isz za ba­rem?”, po­wta­rzał, kiedy zda­rzyło im się spo­tkać w Näset albo w ich domu na Smögen.

Matka po­pro­siła, żeby Pe­ter za­trzy­mał się na noc u nich i żeby wspól­nie uczcili ten suk­ces, ale się wy­krę­cił. Ho­tel Smögens Ha­fvs­bad od­dał mu do dys­po­zy­cji po­kój i cze­kał w nim jego uko­chany Puff, mie­szanka pu­dla i chi­hu­ahua. „Ten szczur nie wej­dzie za mój próg”, oświad­czył oj­ciec. Pe­ter już wcze­śniej wie­dział, że Kaj pod wie­loma wzglę­dami jest świ­nią, ale na­zwa­nie Puffa szczu­rem wzbu­dziło w nim ta­kie uczu­cia, że aż się prze­stra­szył. Czę­sto miał na­dzieję, że oj­ciec zej­dzie na atak serca lub coś in­nego, do czego może do­pro­wa­dzić prze­wle­kły stres, ale za­cho­wy­wał tę myśl dla sie­bie i po­nie­kąd już się do niej przy­zwy­czaił. Z ko­lei gniew i fru­stra­cja wy­wo­łane uwagą o Puf­fie wy­dały mu się inne, bar­dziej rze­czy­wi­ste i bru­talne.

Ostroż­nie zło­żył ostat­nią czarną ma­te­ria­łową ser­we­tkę, żeby po­wstał z niej do­stojny ła­będź. Nie­czę­sto uży­wano tak ciem­nych ser­we­tek, ale w po­miesz­cze­niu, gdzie nie­mal wszystko było białe, da­wało to nad­zwy­czajny efekt. Ła­będź po­kor­nie wy­gi­nał długą szyję do go­ścia, a skrzy­dła roz­kła­dał na ta­le­rzu. Wy­glą­dało to tak ele­gancko, że Pe­tera prze­szedł dreszcz, gdy spoj­rzał na osiem­dzie­siąt dzie­więć na­kryć. Wkrótce przy­jadą kwiaty; li­czył, że zwi­sa­jące z su­fitu ni­czym kro­ple krwi czer­wone róże do­da­dzą sali po­żą­da­nej dra­ma­tur­gii. Za­dzwo­nił te­le­fon. Ji­mena Vega. Jak miło! Miała mu po­dać po­ło­że­nie Idun i prze­ka­zać szcze­góły nie­zbędne do dal­szego pla­no­wa­nia.

Roz­le­gło się ener­giczne pu­ka­nie, po czym drzwi na­tych­miast się otwo­rzyły. Den­nis aż się wzdry­gnął i upu­ścił to, co trzy­mał w rę­kach.

– Jak wy­szło zdję­cie? – spy­tała we­soło San­dra, która swoim zwy­cza­jem wpa­dła do niego, nie cze­ka­jąc na za­pro­sze­nie.

– Boże! Ale mnie wy­stra­szy­łaś! – za­wo­łał i po­chy­lił się, żeby pod­nieść z pod­łogi no­wiu­sieńki pasz­port. San­dra go jed­nak uprze­dziła.

– Nie, nie, nie! Po­każ. – Od­wró­ciła się do niego ple­cami i otwo­rzyła do­ku­ment.

– Sam jesz­cze go nie wi­dzia­łem…

– Tak, ja­sne – od­parła San­dra, ana­li­zu­jąc stronę ze zdję­ciem i da­nymi oso­bo­wymi. – Wy­glą­dasz bar­dzo po­waż­nie, ale w dzi­siej­szych cza­sach tak chyba trzeba.

– Mu­sia­łem ro­bić to zdję­cie dwa razy, bo nie chcieli przy­jąć.

Od­kąd Do­lo­res, ku­ter, na któ­rym miesz­kał ze­szłego lata, po­szedł w dra­ma­tycz­nych oko­licz­no­ściach na dno, Den­nis wy­naj­mo­wał u Gösty po­kój nad kio­skiem. An­thony prze­niósł się do Mo­niki dzień po tym, jak Den­nis i San­dra wi­dzieli ich ob­ści­sku­ją­cych się przy bo­isku Ha­vsval­len. Mo­nica nie próż­no­wała. Wresz­cie zna­la­zła ko­goś, kogo mo­gła ko­chać po­nad wszystko i kto także kom­plet­nie stra­cił dla niej głowę. An­thony za­dzwo­nił do Den­nisa i po­wie­dział mu, że może się prze­nieść do jego po­koju, a wła­ści­ciel nie miał nic prze­ciwko. Den­nis po­mógł An­thony’emu spa­ko­wać zdję­cia i do­ku­menty, które zgro­ma­dził w trak­cie in­ten­syw­nych ba­dań ge­ne­alo­gicz­nych, a Mo­nica od­dała mu w domu je­den po­kój na biuro.

Kiedy An­thony za­brał swoje rze­czy, Den­nis zo­ba­czył, że nie ma czym ume­blo­wać po­koju. Zo­stało w nim tylko stare biurko, mała lo­dówka, wą­skie łóżko i fo­tel, poza tym było pu­sto. Bab­cia San­dry utkała dla niego długi chod­nik, a San­dra za­cią­gnęła go na pchli targ do Väjern. Zna­leźli tam sta­ro­modny stół z czte­rema krze­słami i płytę grzew­czą.

– Więc już za­czą­łeś się pa­ko­wać – stwier­dziła San­dra. – Wy­jeż­dżasz przed świę­tami?

– Nie, Vic­to­ria była tak za­wie­dziona, kiedy jej po­wie­dzia­łem, że pla­nuję je­chać za­raz po Świę­tej Łu­cji, że prze­bu­ko­wa­łem bi­lety na drugi dzień świąt.

– Zdą­ży­łam się już zo­rien­to­wać, że Vic­to­ria bywa dość za­sad­ni­cza – za­uwa­żyła San­dra i spo­strze­gła, że ko­men­tarz na te­mat sio­stry po­iry­to­wał jej szefa.

Za­dzwo­nił te­le­fon, Den­nis go ode­brał i za­czął uważ­nie słu­chać.

– O cho­lera! – za­klął.

San­dra przy­glą­dała mu się uważ­nie.

– O cho­lera! – po­wtó­rzył, po czym rzu­cił na po­że­gna­nie: – Już je­dziemy.

– Co się stało? – spy­tała San­dra, marsz­cząc brwi.

– Ze­szłej nocy w por­cie ry­bac­kim za­cu­mo­wał sta­tek ba­daw­czy Idun. Kaj Malm­berg z grupą na­ukow­ców przy­pły­nęli na Smögen na kon­fe­ren­cję. Ale ktoś wła­śnie zna­lazł go mar­twego w ka­ju­cie.

– Kaj Malm­berg? Prze­cież miał dzi­siaj wrę­czać na­grodę w Smögens Ha­fvs­bad.

– Wła­śnie. Wy­gląda na to, że będą mu­sieli zna­leźć ja­kieś za­stęp­stwo – od­parł Den­nis i wcią­gnął na sie­bie nie­bie­ską parkę, po czym ru­szył na dół po scho­dach.

Claes Jäger po­pro­sił, żeby usie­dli przy sto­łach i na­lali so­bie świeżo pa­rzo­nej kawy, którą po­dała im Ji­mena. Wi­dział, że mar­zną. Je­śli nie li­czyć sa­lo­niku, tem­pe­ra­tura na statku była po­twor­nie ni­ska. Zaj­mie się tym. Kiedy tylko do­tarła do niego wia­do­mość, że Kaj Malm­berg zo­stał bru­tal­nie za­mor­do­wany w swo­jej ka­ju­cie, we­zwał obec­nych na po­kła­dzie na­ukow­ców na na­radę kry­zy­sową. Te­raz wszy­scy – z wy­jąt­kiem Fe­li­cii, która cze­kała u sie­bie na ka­retkę, oraz An­dersa Malm­berga, syna Kaja, który udał się do matki do Smögen – sie­dzieli ze­brani w me­sie. Fe­li­cia, którą Ji­mena Vega po­pro­siła, żeby zaj­rzała do Kaja, bo nie otwie­rał, cho­ciaż rano kilka razy do niego pu­kała, do­znała szoku po do­ko­na­niu ma­ka­brycz­nego od­kry­cia. Claes roz­po­czął na­radę od krót­kiego pod­su­mo­wa­nia sy­tu­acji.

– Co te­raz bę­dzie z kon­fe­ren­cją i ce­re­mo­nią wrę­cze­nia na­gród? – spy­tał Cheng, bar­dzo am­bitny na­uko­wiec z oko­lic uj­ścia Rzeki Per­ło­wej nie­da­leko Hong­kongu. Pro­wa­dził ba­da­nia nad od­chy­le­niami w za­cho­wa­niu niedź­wie­dzi po­lar­nych, które mogą być spo­wo­do­wane przez zmiany kli­matu.

– Dzwo­ni­łem do Re­giny Löfdahl, rek­torki uni­wer­sy­tetu w Göte­borgu. Jest już w ho­telu i chce, że­by­śmy mimo wszystko spo­tkali się dziś wie­czo­rem, je­dy­nie pro­gram ule­gnie pew­nej mo­dy­fi­ka­cji. Za­czniemy od upa­mięt­nie­nia Kaja Malm­berga. Re­gina weź­mie to na sie­bie.

– Czy or­ga­ni­zo­wa­nie przy­ję­cia po tym, co się stało, nie jest nie­tak­tem? – spy­tał Geo­rge, który od wielu lat współ­pra­co­wał z Ka­jem.

– Być może – od­parł Claes. – Ale Re­gina uważa za wska­zane, że­by­śmy się na chwilę ze­brali. Choćby ze wzglę­dów prak­tycz­nych. Me­dia są już na miej­scu i rzucą się na nas, kiedy skoń­czymy. Dla­tego po­li­cja or­ga­ni­zuje o je­de­na­stej brie­fing w ho­telu, a ja i ka­pi­tan mamy wziąć w nim udział.

– Ko­la­cja jest do­piero o siód­mej wie­czo­rem. Co mamy ro­bić do tego czasu? – spy­tał Mar­tin, który ra­zem z Fe­li­cią na­le­żał do naj­młod­szych na po­kła­dzie.

– W ciągu dnia po­li­cja nas wszyst­kich prze­słu­cha. Przy­go­to­wa­łem dla nich sche­mat, któ­rego obie­cali się trzy­mać w miarę moż­li­wo­ści. – Claes po­ło­żył kartkę na stole. – Su­ge­ruję, że­by­ście w ocze­ki­wa­niu na swoją ko­lej spró­bo­wali tro­chę od­po­cząć, w sa­mot­no­ści lub w gru­pie. Na prośbę po­li­cji mają tu przy­je­chać dwie pie­lę­gniarki, więc je­śli od­czu­wa­cie taką po­trzebę, w ciągu dnia bę­dzie­cie mo­gli po­roz­ma­wiać z kimś do­świad­czo­nym.

Kiedy Claes od­po­wie­dział na wszyst­kie py­ta­nia, wy­szedł z Sali i ru­szył na mo­stek. Mu­siał po­mó­wić z ka­pi­ta­nem, za­nim przyj­dzie im się zmie­rzyć z me­diami. Na po­kła­dzie do­szło do ka­ta­strofy. Zwróci to na nich uwagę na­ukow­ców z ca­łego świata, a od­po­wied­nie po­stę­po­wa­nie w ta­kiej sy­tu­acji było nad wy­raz ważne. Na samą Idun i ogromny pro­jekt, który pro­wa­dzono przy oka­zji jej re­no­wa­cji i przy­szłych, za­pla­no­wa­nych już eks­pe­dy­cji, nie mógł paść na­wet cień po­dej­rzeń. Re­gina Löfdahl wy­ra­ziła się w tej kwe­stii nie­zwy­kle ja­sno. Kaj Malm­berg wy­padł z gry i te­raz on, Claes Jäger, wiecz­nie drugi, ma naj­wyż­szą rangę na po­kła­dzie i w ca­łym przed­się­wzię­ciu. Re­gina mo­gła się od­tąd zwra­cać wy­łącz­nie do niego, a on za­mie­rzał jej udo­wod­nić, że nie musi się ni­czym mar­twić.

San­dra za­trza­snęła drzwi sa­mo­chodu i moc­niej owi­nęła się płasz­czem. Koło skupu ryb wiał lo­do­waty wiatr i po krót­kiej chwili twarz odrę­twiała jej z zimna.

– Dla­czego musi tu być tak cho­ler­nie zimno? – spy­tała Den­nisa, na któ­rym po­larne po­dmu­chy zda­wały się nie ro­bić naj­mniej­szego wra­że­nia.

– Jesz­cze tylko pięt­na­ście dni – od­parł z uśmie­chem i po­ma­chał rę­kami, jakby miał za­raz od­le­cieć.

– Na­prawdę my­ślisz, że do­sta­niesz wolne po tym, co się stało? – San­dra od­wró­ciła się do niego i przyj­rzała mu się, mru­żąc oczy.

– W za­sa­dzie nie za­mie­rzam na­wet py­tać – od­parł Den­nis. – Przy­znano mi już urlop, a je­steś tu prze­cież jesz­cze ty, peł­no­war­to­ściowa po­li­cjantka z ogrom­nym do­świad­cze­niem i nie­by­wałą od­wagą. – Za­śmiał się. Je­śli cze­goś nie zno­sił, to mar­z­nąć, do­kład­nie tak jak San­dra, ale w prze­ci­wień­stwie do niej ubie­rał się sto­sow­nie do po­gody. Miał na so­bie cie­płą parkę, bluzę z po­laru i pod­ko­szu­lek, dzięki czemu nie było mu zimno.

San­dra po­słała mu za­bój­cze spoj­rze­nie, ale Den­nis da­lej się uśmie­chał. Wkrótce opu­ści ten za­po­mniany przez Boga skra­wek ziemi i po­leci do Mek­syku. Oczami wy­ob­raźni wi­dział już ko­ły­szące się na wie­trze palmy, plażę z bia­łym pia­skiem, który tak uwiel­biał, i je­dze­nie. Bę­dzie tyle jadł, że ce­vi­che i pico de gallo za­czną mu wy­cho­dzić uszami.

Koło mostka przy­wi­tało ich dwóch człon­ków za­łogi. Je­den – z pa­pie­ro­sem w ką­cie ust – opie­rał się o re­ling, drugi stał pro­sto i ręką dał im znać, że są tu mile wi­dziani. Może sta­rał się nad­ra­biać za tego nieco bar­dziej wy­lu­zo­wa­nego ko­legę.

– Tędy – Wy­pro­sto­wany męż­czy­zna w mun­du­rze wska­zał im drogę do ka­pi­tana.

– Dzię­ku­jemy – po­wie­działa San­dra, marsz­cząc nos w chmu­rze dymu ty­to­nio­wego, którą z pre­me­dy­ta­cją wy­dmu­chał w jej stronę drugi z męż­czyzn.

Z wprawą za­częła wspi­nać się po stro­mych schod­kach. Za szybą uj­rzała ja­kieś cie­nie i za­ło­żyła, że ka­pi­tan i jego naj­bliżsi współ­pra­cow­nicy ze­brali się, żeby za­cze­kać na po­li­cję.

– Ru­szasz się jak praw­dziwy kot okrę­towy – za­wo­łał za nią Den­nis, któ­remu do­piero co udało się wejść na górny po­kład.

– Daj spo­kój! – od­krzyk­nęła San­dra. – Ro­bisz się nie do znie­sie­nia.

Den­nis za­śmiał się gło­śno. Tego dnia nic nie mo­gło po­psuć mu na­stroju. Try­skał hu­mo­rem i ener­gią, a w gło­wie były mu same żarty. Za­ra­zem ro­zu­miał San­drę, która miała spę­dzić na tym wy­gwiz­do­wie całą zimę. Cztery ty­go­dnie miną jed­nak jak z bi­cza strze­lił. Za­nim zdąży się zo­rien­to­wać, wróci i znów będą sie­dzieć ra­zem w wy­zię­bio­nym sa­mo­cho­dzie, ale wcze­śniej Den­nisa cze­kały piękne dłu­gie święta u sio­stry i cu­do­wny urlop.

San­dra otwo­rzyła drzwi mostku ka­pi­tań­skiego. Den­nis się ro­zej­rzał, po czym wszedł za nią. Ale łajba, po­my­ślał, ze czter­dzie­ści me­trów dłu­go­ści.

– San­dra Ha­ralds­son, po­li­cja z Kung­shamnu. Da­jemy tylko znać, że już je­ste­śmy i od tej pory to my bę­dziemy wy­da­wać roz­kazy, co­kol­wiek bę­dzie się działo na statku.

Ka­pi­tan Ja­kob Od­ins­son stał w mil­cze­niu, z wy­soko unie­sioną głową. Znaj­du­jący się obok niego Claes Jäger, za­stępca kie­row­nika ba­dań, za­czął ner­wowo ru­szać przy­rzą­dami, na które na­tra­fiły jego palce. Kiedy do­tarło do niego, co ozna­czają słowa po­li­cjantki, nie dał rady się po­wstrzy­mać i na ustach po­ja­wił mu się słaby uśmiech.

– W ciągu dnia, po prze­szu­ka­niu statku, prze­słu­chamy wszyst­kich obec­nych na po­kła­dzie, za­czniemy od pa­nów. Tech­nicy są już w dro­dze, we­sprą nas także inni ko­le­dzy – wy­ja­śniła San­dra i od­wró­ciła się na pię­cie, żeby wyjść.

Den­nis za­sa­lu­to­wał ka­pi­ta­nowi za jej ple­cami i uśmiech­nął się prze­pra­sza­jąco, po czym po­spie­szył za ko­le­żanką.

Fe­li­cia, trzę­sąc się, le­żała na koi. Bar­dzo prze­żyła to, co się wy­da­rzyło. San­dra zwró­ciła się do niej spo­koj­nie.

– A więc tak – za­częła. – We­zwa­li­śmy już ka­retkę, która po­winna nie­długo przy­je­chać i cię stąd za­brać. Po­je­dziesz do szpi­tala ze swoją mamą, która też jest już w dro­dze.

Fe­li­cia za­częła pła­kać jesz­cze bar­dziej. Za­kryła twarz rę­kami i od­wró­ciła się do San­dry ple­cami, po któ­rych po­li­cjantka de­li­kat­nie ją po­gła­skała.

Den­nis wsu­nął głowę do ka­juty.

– Mo­żesz na chwilę po­dejść? – po­pro­sił.

San­dra po­pa­trzyła na Ji­menę, która we­szła do ka­juty z her­batą na tacy.

– Ji­meno, zo­stań z nią, pro­szę, do mo­jego po­wrotu. To nie po­trwa długo – za­pew­niła, po czym ru­szyła do Den­nisa.

Ka­juta Fe­li­cii znaj­do­wała się przy ko­ry­ta­rzu dla pa­sa­że­rów, a Kaja Malm­berga po­śród ka­jut dla za­łogi. Den­nis wszedł przo­dem do ka­juty ka­pi­tań­skiej, więk­szej od tej Fe­li­cii i z wła­sną ła­zienką. Kaj le­żał na po­dwój­nej koi, nagi, bez ja­kie­go­kol­wiek przy­kry­cia. Na ten wi­dok San­dra za­kryła usta dło­nią. Jego zwłoki przy­po­mi­nały jeża. Był na­szpi­ko­wany no­żami, które two­rzyły sy­me­tryczny wzór od szyi po brzuch. San­dra szybko ogar­nęła go wzro­kiem. Na jej oko w grę wcho­dziły bli­sko dwa tu­ziny noży. Krew z każ­dej rany mu­siała pły­nąć ob­fi­cie na prze­ście­ra­dło i po­ściel. Już się od­wró­ciła, żeby wyjść, ale Den­nis zła­pał ją za płaszcz i po­wstrzy­mał.

– Po­patrz tam! – po­wie­dział i wska­zał na brzuch Kaja Malm­berga.

Koło pępka znaj­do­wał się przed­miot, który wy­glą­dał na złoty. Trudno było doj­rzeć, co to ta­kiego, bo w więk­szo­ści po­kry­wała go krew.

Rafa Ska­gen, 18 grud­nia 1941 roku

Gu­staf Si­mons­son ogar­niał mo­rze wzro­kiem na tyle, na ile to było moż­liwe. Sztor­miak, fajka i ka­pe­lusz ry­backi z na­usz­ni­kami za­pew­niały mu cie­pło, ale ze względu na za­mieć śnieżną i mgłę, która spo­wi­jała pół­nocny przy­lą­dek Ju­tlan­dii ni­czym mo­kry koc, pra­wie nic nie wi­dział. Znaj­do­wali się wła­śnie kilka mil mor­skich na pół­noc od rafy Ska­gen.

– Si­mons­son, za­wietrzna, wpół do dzie­wią­tej – wy­sy­czał Au­gust przez za­ci­śnięte usta. Mó­wił dia­lek­tem ze Smögen, który na lą­dzie wpraw­dzie trudno było zro­zu­mieć, ale na po­kła­dzie wstę­po­wała w niego taka siła, że naj­waż­niej­sze gło­ski do­cie­rały do ad­re­sa­tów przy każ­dej po­go­dzie.

Gu­staf zwró­cił wzrok w tym kie­runku. Po­jął, że tuż koło nich prze­pływa ła­wica. Po­łowy były do tej pory nędzne, a oni w pełni zde­ter­mi­no­wani, żeby nie wró­cić do do­mów z pu­stymi rę­kami. Bądź co bądź zbli­żała się Wi­gi­lia i je­śli uda im się w porę wró­cić z ry­bami, do kie­szeni wpad­nie im przed świę­tami tro­chę pie­nię­dzy. W skle­piku wi­dział do­mek dla la­lek i wie­dział, że obie córki bar­dzo by taki chciały. Ale sto ko­ron to spory wy­da­tek, ta­kiej sumy nie mógł ot tak wy­jąć z kie­szeni. Za­rzu­cił sieć za po­mocą korby i pa­trzył, jak chwyta małe grze­bie­nie fal, po czym ni­czym wielka rę­ka­wica znika w głę­bi­nie. Może te­raz. Naj­wyż­sza pora, żeby za­peł­nić ła­dow­nię śle­dziami. Każdy se­zon ofe­ro­wał inne ryby. Zima śle­dzie, wio­sna ma­krele, je­sie­nią naj­lep­sze były kre­we­tki, kraby i lan­gu­sty, dor­sze zaś dało się ło­wić przez cały rok, ale w tym celu na­le­żało udać się aż do cie­śniny Salt­strau­men na pół­nocy Nor­we­gii, a po­dróż była długa. W tej chwili pod wodą za­ma­ja­czyły śle­dzie.

– Bę­dzie do­brze – oświad­czył Au­gust i za­cią­gnął się fajką. Pod­szedł do Gu­stafa i sta­nął obok niego. Był do­świad­czo­nym ry­ba­kiem. Tak jak Gu­staf ru­szył w mo­rze z oj­cem, kiedy miał rap­tem sie­dem lat. Matki to nie cie­szyło, ale – po­dob­nie jak matka Gu­stafa – wie­działa, że wła­śnie ta­kiej na­uki mu trzeba, żeby w przy­szło­ści utrzy­mać sie­bie i ro­dzinę. Au­gust nie znał in­nej szkoły, Gu­staf cho­dził jed­nak przez kilka lat do Bre­bergs­sko­lan. Oj­ciec po­ma­gał mu z an­giel­skim, jak tylko mógł. Na samą myśl o nim Gu­stafa ogar­niał smu­tek. Oj­ciec był te­raz cie­niem sa­mego sie­bie sprzed lat. Gu­staf ża­ło­wał, że jego żona Greta nie po­znała go w szczy­to­wej for­mie. Ucho­dził wtedy za naj­lep­szego i na­je­le­gant­szego ry­baka na Smögen. Wszy­scy go po­wa­żali i chwa­lili jego wie­dzę o mo­rzu i po­ło­wach. Ale to już prze­szłość, te­raz stał się więź­niem bu­ja­nego fo­tela i nie było z niego naj­mniej­szego po­żytku. Skur­czył się, a po­stę­pu­jący reu­ma­tyzm po­wy­krę­cał mu koń­czyny. Greta prze­waż­nie tylko de­ner­wo­wała się na te­ścia.

– Kręć! – krzyk­nął Au­gust, który po na­pię­ciu lin wie­dział, że sieć jest pełna.

Gu­staf krę­cił co sił, z po­mocą przy­szedł mu Lill-Osborn. Han­ses Olle ogra­ni­czył się do nad­zo­ro­wa­nia pracy. Jego do­świad­cze­nie i wie­dza o ry­bo­łów­stwie spra­wiły, że z czy­stym su­mie­niem mógł peł­nić na po­kła­dzie funk­cję nad­zorcy, a nie ry­baka. Kiedy sieć zna­la­zła się na po­wierzchni, lśniła set­kami pod­ska­ku­ją­cych i ude­rza­ją­cych o sie­bie śle­dzi. Miód dla ich du­szy. Już to jedno za­rzu­ce­nie sieci wy­pełni ła­dow­nię do po­łowy. Za­rzucą ją jesz­cze raz i bę­dzie po ro­bo­cie, a na­wet je­śli nie, to i tak są już w domu.

Wcią­gnęli na po­kład ciężką sieć ze śle­dziami i te­raz li­czyli się już tylko Au­gust, Lill-Osborn, Han­ses Olle, Gu­staf, śle­dzie i ku­ter. Wi­docz­ność z ko­lei jesz­cze się po­gor­szyła. Nie wi­dzieli prak­tycz­nie nic za kra­wę­dzią re­lingu. W mo­men­cie, gdy Gu­staf miał opróż­nić sieć nad wlo­tem ła­do­wni, prawa burta ka­dłuba ude­rzyła o coś z ogłu­sza­ją­cym hu­kiem i zda­wało się, że cały ku­ter eks­plo­duje.

– Niech to szlag! – krzyk­nął Au­gust i bły­ska­wicz­nie zna­lazł się przy sza­lu­pie ra­tun­ko­wej. Ude­rze­nie było tak silne, że in­stynk­tow­nie czuł, że sta­tek za­to­nie. I to szybko. Sieć ze śle­dziami wciąż wi­siała na dźwigu, a Gu­staf stał jak ra­żony pio­ru­nem, trzy­ma­jąc korbę. Po­pa­trzył na Au­gu­sta, który mimo sztyw­nych pal­ców lu­zo­wał liny i w mgnie­niu oka był go­tów wy­pchnąć sza­lupę za burtę. Kiedy łódź pod­ska­ki­wała już na wo­dzie koło ka­dłuba Henny’ego, Au­gust za­czął ich po­na­glać, żeby opu­ścili ku­ter. Męż­czyźni wspięli się na re­ling i sko­czyli. Wszy­scy wy­lą­do­wali w wo­dzie, poza Au­gu­stem, który nie stra­cił głowy i zszedł po li­nie. Fale uno­siły trzech męż­czyzn, de­spe­racko pró­bu­ją­cych zła­pać ude­rza­jącą o ku­ter sza­lupę. Lill-Osborn pod­pły­nął do niej, ale stra­cił chwyt i mocno opił się wody. Au­gust zła­pał go za koł­nierz i wcią­gnął na po­kład. Ra­zem udało im się wy­ło­wić Gu­stafa, a po­tem we trzech wy­tę­żyli siły, żeby wy­do­być z wody Han­sesa Ol­lego. Po cięż­kiej walce z mo­rzem wy­czer­pani, w mo­krych ubra­niach osu­nęli się na po­kład. Gu­stafa prze­szył chłód i uświa­do­mił so­bie, że nie po­cią­gnie zbyt długo.

Rozdział 2

He­lene Berg wy­jęła se­gre­ga­tory, luźne kartki i inne szpar­gały, które per­so­nel ko­mi­sa­riatu upchnął w ar­chi­wum. Co roku przy oka­zji po­szu­ki­wa­nia de­ko­ra­cji świą­tecz­nych ro­biła w ca­łym biu­rze ge­ne­ralne po­rządki i co roku cze­kał na nią taki sam ba­ła­gan i rów­nie gruba war­stwa ku­rzu. Tym ra­zem za­mie­rzała opi­sać wszyst­kie półki za po­mocą wy­tła­czarki ety­kiet, którą sama ku­piła. Od­tąd na każ­dej półce i na każ­dej szu­fla­dzie bę­dzie wid­niała in­for­ma­cja o za­war­to­ści, jaka po­winna się tam zna­leźć. „O ile tylko umieją czy­tać, jest na­dzieja, że w przy­szłym roku bę­dzie to wy­glą­dało le­piej”, my­ślała so­bie He­lene. Wtedy star­czy jej czasu na inne rze­czy, te na­prawdę ważne w jej oce­nie. Za­ra­zem nie miała od­wagi po­my­śleć, do czego doj­dzie, je­śli zre­zy­gnuje z co­rocz­nego sprzą­ta­nia. Była ab­so­lut­nie pewna, że w ta­kim wy­padku biuro osu­nie się ze wznie­sie­nia, po­zo­sta­wia­jąc po so­bie stru­mień pa­pieru. W aka­de­mii po­li­cyj­nej uczono ich, że po­rzą­dek to pod­stawa. Cza­sem He­lene za­sta­na­wiała się, czy inni w ogóle tam nie cho­dzili, czy może tylko prze­ga­pili tę ważną lek­cję. Do po­rządku bo­wiem nie przy­kła­dali naj­mniej­szej wagi. A te­raz Den­nis wy­bie­rał się jesz­cze na cztery ty­go­dnie do Mek­syku. Jak można zo­sta­wić ko­mi­sa­riat na tak długo? Je­śli już ro­bić coś ta­kiego, to la­tem, kiedy na miej­scu są też inni po­li­cjanci. Te­raz, w środku zimy, tylko He­lene, Stig, Den­nis i San­dra pra­co­wali na pe­łen etat; z pew­no­ścią mo­gliby im po­móc ko­le­dzy z Ud­de­valli, gdyby sami nie zo­stali przy­wa­leni ro­botą. Je­sie­nią było mimo wszystko spo­koj­nie. Od za­mie­sza­nia la­tem, kiedy znik­nął Åke Ström­berg, z mo­rza wy­ło­wiono zwłoki Se­ba­stiana Svens­sona, a me­dia za­cho­wy­wały się, jakby naja­dły się sza­leju, nie wy­da­rzyło się nic po­waż­nego. Ja­sne, wciąż kra­dziono ro­wery, a cza­sem też sil­niki do ło­dzi i tro­chę in­nych gra­tów, ale ta­kie wy­stępki nie stały na­wet koło mor­der­stwa czy po­waż­niej­szych prze­stępstw. W od­czu­ciu He­lene była to zu­peł­nie nor­malna, pra­co­wita je­sień.

Te­raz śmieci le­żały w nie­ła­dzie na pod­ło­dze w ar­chi­wum oraz na ko­ry­ta­rzu, a po­li­cjantka pró­bo­wała szybko wy­trzeć półki do su­cha, żeby to wszystko po­usta­wiać, za­nim ko­le­dzy przyjdą do pracy. Wła­śnie wlała w kuchni płyn do mi­ski z wodą, kiedy za­dzwo­nił jej te­le­fon. Ode­brała i za­trzy­mała się w pół ru­chu, z jedną ręką za­nu­rzoną w wo­dzie.

– Już jadę – po­wie­działa, a jej twarz skrzy­wiła się z prze­ra­że­nia. – Nie, nie, już jadę – po­wtó­rzyła, po czym zła­pała płaszcz i sza­lik i po­bie­gła do sa­mo­chodu.

– Wszy­scy są na miej­scu – po­wie­dział Den­nis. – Tech­nicy jesz­cze pra­cują w ka­ju­cie. Ze­spół pa­to­lo­gów obej­rzał ciało, a Mi­riam obie­cała jak naj­szyb­ciej przy­słać nam wstępny ra­port.

– Świet­nie – ucie­szyła się San­dra. – Prze­słu­chu­jący też już są, po­pro­si­łam, żeby po każ­dej roz­mo­wie prze­sy­łali nam krótki ko­men­tarz, by­śmy mo­gli śle­dzić wszystko na bie­żąco.

– W ta­kim ra­zie jedźmy do żony Kaja Malm­berga – po­wie­dział Den­nis. – Jest tam już jej syn An­ders, a star­szy z braci znaj­duje się w dro­dze. Naj­wy­raź­niej to on od­po­wia­dał za wie­czorną ce­re­mo­nię.

– Tak – po­twier­dziła San­dra. – Ko­ja­rzysz chyba Pe­tera Malm­berga, tego słyn­nego or­ga­ni­za­tora przy­jęć?

– Nie – za­prze­czył Den­nis. – Ni­gdy o nim nie sły­sza­łem.

– W tej chwili or­ga­ni­zuje śluby ce­le­bry­tom i wszyst­kie więk­sze pre­miery fil­mowe – wy­ja­śniła San­dra zmę­czo­nym gło­sem, bo po raz ko­lejny utwier­dziła się w prze­ko­na­niu, że Den­nis to bez­na­dziejny przy­pa­dek.

– My­śla­łem, że to Mi­cael Bin­de­feld jest the one and only – bro­nił się Den­nis.

– Tak, jest, ale Pe­ter Malm­berg jest te­raz tym jakby no­wym.

Kiedy we­szli na trap, żeby zejść ze statku, San­dra od­wró­ciła wzrok od ma­ry­na­rza, który wy­dmu­chał jej pro­sto w twarz chmurę dymu.

– Stój na straży i czu­waj nad tym, kto przez naj­bliż­sze go­dziny bę­dzie wcho­dził na po­kład i z niego scho­dził – po­wie­działa, da­lej na niego nie pa­trząc.

– Cho­lera – za­klął Car­sten i wy­rzu­cił peta do wody.

San­dra ru­szyła da­lej, a Den­nis, mi­ja­jąc Duń­czyka, ski­nął mu roz­ba­wiony głową. Wie­dział, że w tej chwili nie ma naj­mniej­szego sensu kłó­cić się z San­drą.

Żeby usza­no­wać sy­tu­ację, Den­nis i San­dra ścią­gnęli kurtki i zdjęli buty w przed­po­koju. An­ders Malm­berg wy­szedł, żeby ich po­wi­tać. Nikt nic nie mó­wił. W utrzy­ma­nym w mor­skiej ko­lo­ry­styce domu pa­no­wała zu­pełna ci­sza. We­szli do du­żego po­koju, a Bir­gitta Malm­berg, która do­piero co owdo­wiała, unio­sła wzrok. Sie­działa wy­pro­sto­wana, w be­żo­wym ko­stiu­mie z bluzką w zim­nym od­cie­niu błę­kitu pod spodem. An­ders usiadł na fo­telu na­prze­ciwko matki, drugi zaj­mo­wał jego star­szy brat Pe­ter z za­cze­sa­nymi do tyłu wło­sami i w czar­nym gar­ni­tu­rze z czer­woną po­szetką w bru­sta­szy. An­ders miał po­tar­ganą czu­prynę i gra­na­towo-biały nor­we­ski swe­ter za­pięty pod samą szyję ma­łymi, pięk­nie wy­gię­tymi srebr­nymi sprzącz­kami. Wy­glą­dał jak syn mar­no­trawny po po­wro­cie z cią­gną­cej się mie­sią­cami tu­łaczki po świe­cie, pod­czas któ­rej nie dbał zbyt­nio ani o hi­gienę, ani o ubiór.

Den­nis pod­szedł do Pe­tera, uści­snął mu rękę i wy­mam­ro­tał coś na kształt kon­do­len­cji, po­tem usiadł na ta­pi­ce­ro­wa­nym bia­łym krze­śle z kunsz­tow­nie rzeź­bio­nym opar­ciem. San­dra za­jęła miej­sce obok niego na po­dob­nym me­blu.

– Na­sze kon­do­len­cje – po­wie­działa ła­god­nie i po­pa­trzyła na Bir­gittę, która od­wró­ciła się w jej stronę.

– Dzię­kuję. – Ko­bieta wy­jęła chu­s­teczkę i przy­ło­żyła ją so­bie do nosa, żeby nic z niego nie wy­pły­nęło. Była wy­raź­nie po­ru­szona.

– Nie­stety, mu­simy jak naj­szyb­ciej za­dać kilka py­tań – cią­gnęła San­dra, nie od­ry­wa­jąc oczu od Bir­gitty.

– Ależ na­prawdę! To może chyba za­cze­kać? – wtrą­cił ener­gicz­nie Pe­ter i po­chy­lił się do matki.

– Ro­zu­miemy, że są pań­stwo w ża­ło­bie – cią­gnęła. – Ale cho­dzi tu o tak po­ważną zbrod­nię, że mu­simy jak naj­szyb­ciej wsz­cząć po­stę­po­wa­nie przy­go­to­waw­cze w spra­wie mor­der­stwa.

– Za­gro­żo­nych może być wię­cej osób – za­uwa­żył Den­nis. – Sprawca jest nie­zwy­kle bru­talny i bez­względny. Mu­simy zro­bić wszystko, co w na­szej mocy, żeby go po­wstrzy­mać.

– Wie­cie już, czy to męż­czy­zna? – spy­tała bez­na­mięt­nie Bir­gitta.

– Nie – przy­znała San­dra. – Na ra­zie jesz­cze wiemy nie­wiele. Ale bę­dziemy pań­stwa in­for­mo­wać na bie­żąco. – Wy­cią­gnęła wi­zy­tówkę i po­ło­żyła ją na stole koło Bir­gitty, która spoj­rzała na kar­to­nik, jakby wła­śnie zo­ba­czyła pa­skud­nego ro­baka.

– Kiedy po raz ostatni wi­dzieli pa­no­wie ojca? – spy­tał Den­nis, zwra­ca­jąc się do sie­dzą­cych w fo­te­lach braci. Było po nich wi­dać, że są ro­dzeń­stwem, ale sku­tecz­nie to ma­sko­wali pod bar­dzo różną po­wierz­chow­no­ścią.

– Nie wi­dzia­łem ojca od jego uro­dzin, czyli od ze­szłego lata. To ja przy­go­to­wa­łem przy­ję­cie – po­wie­dział Pe­ter i wle­pił wzrok w dłoń, jakby chciał spraw­dzić ma­ni­cure.

– Tata i ja zje­dli­śmy wczo­raj ko­la­cję na po­kła­dzie – po­wie­dział An­ders i po­pa­trzył na matkę. – Chciał, że­by­śmy po­roz­ma­wiali o dzi­siej­szym wrę­cze­niu na­gród. Na­pi­sa­łem mowę dzięk­czynną, za­mie­rza­łem mu ją prze­czy­tać.

– O któ­rej to było? – spy­tała San­dra.

An­ders wes­tchnął i po­krę­cił głową. Może tak było mu ła­twiej coś so­bie przy­po­mnieć.

– Po­że­gna­li­śmy się chyba koło dzie­wią­tej. Obaj czu­li­śmy się zmę­czeni i chcie­li­śmy się wcze­śniej po­ło­żyć.

– Pili pa­no­wie al­ko­hol? – do­py­ty­wała San­dra.

Den­nis po­pa­trzył na nią i prze­je­chał so­bie dło­nią po twa­rzy.

– Czy mój brat jest po­dej­rzany o mor­der­stwo? – za­py­tał Pe­ter.

– Nie, nic po­dob­nego – za­pew­nił go Den­nis. – Nie mamy jesz­cze żad­nych po­dej­rzeń.

– Sta­ramy się usta­lić, kto po raz ostatni wi­dział pań­skiego ojca ży­wego – wy­ja­śniła San­dra. – Mu­simy się też do­wie­dzieć, jak wy­glą­dał jego ostatni dzień. To klu­czowe dla śledz­twa. Pro­si­ła­bym więc o od­po­wia­da­nie na py­ta­nia, na­wet je­śli wy­dają się błahe.

– Opróż­ni­li­śmy bu­telkę czer­wo­nego wina – do­dał An­ders. – Ale ja wy­pi­łem chyba tylko je­den kie­li­szek.

– Czy pana oj­ciec miał ja­kichś wro­gów albo ko­goś, kto źle mu ży­czył? – za­py­tał Den­nis i po­pa­trzył na An­dersa.

– A był w ogóle ktoś, kto mu źle nie ży­czył? – prych­nął sfru­stro­wany Pe­ter i po­pa­trzył na matkę.

– Och – jęk­nęła Bir­gitta. – Oj­ciec wiele w ży­ciu osią­gnął i był ce­nio­nym czło­wie­kiem.

– Chyba świ­nią! – Pe­ter wstał, pod­szedł do pięk­nego kre­densu i prze­krę­cił klu­czyk.

– Daj spo­kój – za­pro­te­sto­wał An­ders. – Nie po­wi­nie­neś mó­wić w ten spo­sób. Tata był ge­niu­szem. – Na szyi opa­no­wa­nego do­tąd An­dersa po­ja­wiły się czer­wone placki, które świad­czyły o tym, że wy­po­wiedź brata bar­dzo go po­ru­szyła.

– Oczy­wi­ście mu­sisz tak twier­dzić. – Pe­ter opróż­nił szklankę whi­sky. – By­łeś w końcu oczkiem w gło­wie ta­tu­sia. Nie wolno ci o nim wy­rzec złego słowa, bo jak byś wtedy od­bie­rał te wszyst­kie na­grody przy­zna­wane ci przez ko­mi­sje, w któ­rych za­sia­dał.

– Prze­stań – upo­mniała go Bir­gitta. – O zmar­łych na­leży mó­wić z sza­cun­kiem.

– A niech was dia­bli – mruk­nął Pe­ter i wy­szedł z po­koju.

Za­pa­dła ci­sza, a szybki ganku nie­mal po­wy­pa­dały ze wspor­ni­ków, kiedy za­trza­snął za sobą drzwi.

– Prze­pra­szam za niego – po­wie­działa Bir­gitta. – Jest na­prawdę zszo­ko­wany tym, co się stało. Może nie ma się co dzi­wić, że tak re­aguje.

– Nic nie szko­dzi – za­pew­nił ją Den­nis. – Ro­zu­miemy. Może le­piej wró­cimy ju­tro. Sły­sze­li­śmy, że uni­wer­sy­tet pla­nuje zor­ga­ni­zo­wać dziś wie­czo­rem ce­re­mo­nię upa­mięt­nia­jącą pani męża. – Wstał z krze­sła.

– Tak – po­twier­dziła Bir­gitta. – Zaj­rzymy tam na chwilę.

– Kiedy ostatni raz go pani wi­działa? – spy­tała San­dra, nie ru­sza­jąc się z miej­sca.

– Za­dzwo­nił do mnie wczo­raj wie­czo­rem koło dzie­sią­tej. Ale po­nie­waż wy­ru­szył na tę eks­pe­dy­cję w ze­szłym mie­siącu, nie wi­dzia­łam go wła­ści­wie od po­łowy li­sto­pada. – Wyj­rzała przez naj­więk­sze okno w po­miesz­cze­niu, które wy­cho­dziło na za­chód. Gruba war­stwa lodu po­kry­wała mo­rze przy brzegu i skał­kach. – To musi być naj­zim­niej­szy gru­dzień od tam­tej zimy stu­le­cia w czter­dzie­stym dru­gim roku – do­dała ta­kim gło­sem, jakby zmie­rzała wła­śnie do in­nego świata.

– W po­rządku. – Den­nis po­cią­gnął San­drę za rękę. – Do zo­ba­cze­nia póź­niej!

An­ders bez słowa od­pro­wa­dził ich do sieni. Po­cze­kał, aż się ubiorą, po czym za­mknął za nimi drzwi.

Vic­to­ria po­pa­trzyła w lu­stro. W związku z nad­cho­dzą­cym ślu­bem była przez całą je­sień na die­cie 5 : 2, któ­rej Björn też się trzy­mał z czy­stego roz­pędu. W każdy po­nie­dzia­łek i czwar­tek był taki sam ja­dło­spis: na śnia­da­nie jajko z odro­biną ka­wioru i po­sie­ka­nego pora, na obiad twa­ro­żek z pla­strami po­ma­rań­czy po­sy­pany odro­biną sie­ka­nych orze­chów, a na ko­la­cję taj­ska zupa na bu­lio­nie z ole­jem se­za­mo­wym. W zu­pie pły­wało drobno po­kro­jone chili, do­pra­wione cy­tryną mięso mie­lone i prze­waż­nie starta mar­chewka oraz kilka fa­so­lek eda­mame. Przez pierw­sze dwa mie­siące Vic­to­ria schu­dła cztery ki­lo­gramy, a Björn pięć, po­tem waga sta­nęła w miej­scu.

– Mo­żesz mi po­móc? – Vic­to­ria zwró­ciła się do Björna, który prze­cho­dził obok niej z Anną w rę­kach.

– Z czym? – spy­tał i po­sa­dził Annę przy stole w sa­lo­nie.

– Z su­wa­kiem na ple­cach! – wy­ja­śniła zi­ry­to­wana. Jej zda­niem po­wi­nien był się tego do­my­ślić.

Björn za­czął ostroż­nie za­pi­nać za­mek bły­ska­wiczny mi­li­metr po mi­li­me­trze. Po­nie­waż szło to na­prawdę wolno, wło­żył w to nieco wię­cej siły.

– Sły­sza­łaś, że An­thony i Mo­nica będą mieli dzi­dziu­sia? – za­py­tał i szarp­nął na­prawdę mocno.

– Ostroż­nie! – za­wo­łała Vic­to­ria. – Jesz­cze się po­drze!

– Może ta su­kienka jest za mała… – za­czął ostroż­nie Björn.

– Chcesz po­wie­dzieć, że je­stem za gruba!

– Nieee, ale może przy­dałby się nieco więk­szy roz­miar. A swoją drogą, jest bar­dzo ładna – la­wi­ro­wał Björn.

– Nie ma więk­szego roz­miaru – po­wie­działa zroz­pa­czona Vic­to­ria. – Czter­dzie­ści sześć to naj­więk­szy, jaki ist­nieje.

– A nie mo­żesz wło­żyć tej ład­nej czar­nej su­kienki, w któ­rej cho­dzi­łaś w ciąży? – za­su­ge­ro­wał Björn i zda­wał się za­do­wo­lony, że wpadł na tak ge­nialny po­mysł.

– Czarna su­kienka cią­żowa na ślub? My­ślisz, że ni­czego wię­cej nie pra­gnę?

– Może po­proś o radę Den­nisa – po­wie­dział Björn, który zo­rien­to­wał się, że sam zbyt da­leko nie zaj­dzie.

– Den­nis kom­plet­nie się na tym nie zna – oświad­czyła Vic­to­ria.

– Nie znam się? – ode­zwał się za nimi czyjś głos. Den­nis stał w drzwiach do sa­lonu, trzy­ma­jąc ręce na fu­try­nie.

– Je­stem za gruba – pi­snęła Vic­to­ria, po czym usia­dła przy­gnę­biona na so­fie i wzięła Annę na ko­lana, ta jed­nak za­raz chciała z nich zejść. Wła­śnie na­uczyła się cho­dzić przy me­blach i od­kryła, że je­śli tylko we­sp­nie się wy­star­cza­jąco wy­soko na pal­cach, może się­gnąć do nie­mal wszyst­kich rze­czy mamy i taty, któ­rymi nie wolno się jej ba­wić.

– Mam naj­pięk­niej­szą sio­strę na świe­cie – za­pew­nił ją Den­nis i usiadł na ka­na­pie obok niej. – Mo­gła­byś się tro­chę ści­snąć, że­bym się zmie­ścił?

Vic­to­ria tak mocno uszczyp­nęła go w ra­mię, że Den­nis aż skrzy­wił się z bólu.

– Auu! Björn, ra­tunku! – krzyk­nął.

– Nie, sam mu­sisz so­bie po­ra­dzić – po­wie­dział Björn. – Ja je­stem chwi­lowo za­jęty ra­to­wa­niem sa­mego sie­bie.

– Dla cie­bie też jest taka wredna? – spy­tał Den­nis i po­pa­trzył na sio­strę z uda­wa­nym gnie­wem.

– Tak, praw­dziwa baba jaga ze mnie – oświad­czyła Vic­to­ria i za­sło­niła twarz dłońmi.

– Nie, nie – za­czął Björn. – Tylko taki ka­wał baby z cie­bie. To nic strasz­nego.

Den­nis przy­tu­lił sio­strę i oparł czoło o jej głowę.

– A ty i mama po pro­stu ucie­ka­cie – za­szlo­chała Vic­to­ria.

– Tak, ale chyba do nas do­je­dzie­cie? – spy­tał Den­nis. – Weź­mie­cie tro­chę pie­nię­dzy ze spadku i po­le­ci­cie po mnie. Za­raz za­re­zer­wuję wam bi­lety.

Wstał, żeby przy­nieść ta­blet.

– Sam nie wiem – po­wstrzy­mał go Björn. – Mu­simy ku­pić de­ski na ta­ras i chyba nowy osu­szacz wil­goci do dru­giego domu.

– Ależ je­ste­ście nudni – wes­tchnął Den­nis. – Tylko spójrz­cie: zna­la­złem ho­tel przy­ja­zny dzie­ciom, wy­daje się wręcz cu­do­wny.

Vic­to­ria zer­k­nęła na zdję­cia. Ho­tel wy­glą­dał jak stary ro­mań­ski bu­dy­nek, cho­ciaż był nowy. Po­środku te­renu znaj­do­wał się ba­sen, a cały obiekt ota­czały ko­ły­szące się palmy.

– Och, ale tam ład­nie – wes­tchnęła i wska­zała bal­kony po­koi ho­te­lo­wych.

Theo zo­sta­wił sa­mo­cho­dziki, żeby zo­ba­czyć, do czego tak wzdy­cha mama. Uważ­nie przyj­rzał się zdję­ciom i zmarsz­czył brwi.

– Chlapu, chlapu – po­wie­dział. – Chlapu, chlapu.

– Dzi­dziu­sia! – wy­rwało się na­gle Vic­to­rii, po czym po­pa­trzyła na Björna. – Mo­nica bę­dzie miała dzi­dziu­sia?

An­thony od­wró­cił się do Mo­niki. Le­żała wciąż w łóżku, z kom­pu­te­rem na ko­la­nach, a jej czarne włosy lśniły na czer­wo­nej sa­ty­no­wej po­duszce. Całą sy­pial­nię urzą­dzono w czerni, czer­wieni i bieli. Nie po­tra­fił po­wie­dzieć, czy mu się to po­doba czy nie, w każ­dym ra­zie było to coś in­nego. Nie po­tra­fił so­bie przy­po­mnieć, w ja­kim ko­lo­rze miał sy­pial­nię w Gre­en­wich. Za­kła­dał, że be­żo­wo­szarą, ale w za­sa­dzie tego nie pa­mię­tał. Kiedy na­pi­sał do sio­stry i dał jej znać, że zo­staje w Szwe­cji, do­stał mejla od sio­strze­nicy The­rese z py­ta­niem, czy może wpro­wa­dzić się do jego miesz­ka­nia w No­wym Jorku. Ma­rzyła o tym, żeby wy­stę­po­wać na Broad­wayu, ale na ra­zie brała lek­cje śpiewu i pra­co­wała jako kel­nerka w Red Ro­oster w Har­le­mie. An­thony za­dzwo­nił do sio­stry i uzgod­nił z nią czynsz. Nie było go stać na udo­stęp­nie­nie ko­muś miesz­ka­nia za darmo. Wpraw­dzie Mo­nica nie żą­dała od niego pie­nię­dzy za to, że u niej mieszka, ale żył te­raz wy­łącz­nie z kur­czą­cych się oszczęd­no­ści.

Szef się śmiał, kiedy po­pro­sił go o rok bez­płat­nego urlopu. „Wy­rwa­łeś ja­kąś ba­beczkę w tej Szwe­cji?”, za­py­tał, po czym par­sk­nął śmie­chem, na co An­thony ob­lał się ru­mień­cem. Nie dla­tego, że czuł się za­kło­po­tany z po­wodu za­ko­cha­nia, było mu ra­czej głu­pio, że szef tak to ujął. Po­tem Buck ży­czył mu po­wo­dze­nia, a dwa ty­go­dnie póź­niej po­sła­niec przy­niósł Mo­nice bu­kiet czer­wo­nych i ró­żo­wych róż. So sweet!, po­wie­działa, po czym dała An­thony’emu ja­sno do zro­zu­mie­nia, że chcia­łaby w nie­zbyt od­le­głej przy­szło­ści zo­ba­czyć Nowy Jork. Te­raz mi­nęło już sześć mie­sięcy, a on wciąż nie wpadł na ża­den po­mysł, jak za­cząć za­ra­biać. Na szczę­ście Mo­nica miała cał­kiem nie­złe do­chody, ale nie mógł wiecz­nie na niej że­ro­wać.

– Po­patrz! – za­wo­łała. – Bo­żeee, jaki sło­dziak. Za­raz padnę!

An­thony oparł głowę na jej ra­mie­niu.

– Co to? – spy­tał.

– Wi­dzisz prze­cież. Szpic mi­nia­tu­rowy.

– Jest czarny – za­uwa­żył An­thony.

– Tak, ale są też o in­nym umasz­cze­niu, tylko spójrz, jaki jest sza­le­nie słodki. Chcę ta­kiego. Co ty na to?

Mo­nica po­pa­trzyła na uko­cha­nego z bły­skiem w oczach.

– Ja­sne – od­parł. – Ale kto bę­dzie go pil­no­wał, skoro pra­cu­jesz w Göte­borgu?

Prze­chy­liła głowę i się za­śmiała.

– Ty, rzecz ja­sna. Prze­cież tu je­steś i mo­żesz za­jąć się ma­lu­chem, kiedy mnie nie ma. A gdy będę w domu, bę­dziemy się nim zaj­mo­wać wspól­nie.

An­thony’emu sta­nęło przed oczami szcze­nię drące na ka­wałki do­ku­menty i zdję­cia w jego ga­bi­ne­cie. Do­stał tu swój po­kój, z czego nie­wia­ry­god­nie się cie­szył, ale nie było w nim drzwi, więc szcze­niak mógł wpaść tam z ła­two­ścią i wszystko znisz­czyć. Nie miał zbyt du­żego do­świad­cze­nia z psami, ale przez pe­wien czas jego ko­le­żanka przy­pro­wa­dzała do biura szcze­niaka, bo nie miała go z kim zo­sta­wić. Mały był uro­czy, ale psotny. Pew­nego dnia wszedł do ga­bi­netu szefa i prze­żuł lub ra­czej ob­ró­cił w pył akta klien­tów. Szef pra­wie do­stał za­wału, po czym zgo­dził się wresz­cie na za­kup opro­gra­mo­wa­nia kom­pu­te­ro­wego.

– Nie mo­gli­by­śmy tro­chę za­cze­kać z tym szcze­nia­kiem? – spy­tał ostroż­nie An­thony.

Mo­nica po­pa­trzyła na niego smutno.

– Chcę mieć dzi­dziu­sia – od­parła, nie spusz­cza­jąc z niego wzroku.

– Ro­zu­miem – za­pew­nił ją i przy­tu­lił. Zda­wał so­bie sprawę, że nie ma szans wy­grać tej po­tyczki. I że na ko­lejne dzie­sięć lat może się po­że­gnać z cu­dow­nymi le­ni­wymi po­ran­kami. Mniej wię­cej do sie­dem­dzie­sią­tego roku ży­cia bę­dzie każ­dego ranka koło szó­stej zry­wał się z łóżka i wy­cho­dził na spa­cer z pie­skiem. W dni, w które Mo­nica pra­cuje, nie bę­dzie miała jak tego ro­bić, a kiedy bę­dzie w domu, z ca­łym praw­do­po­do­bień­stwem sce­duje to za­da­nie na niego, szcze­gól­nie że rano jest zwy­kle kom­plet­nie nie­przy­tomna.

– A więc się zga­dzasz? – spy­tała Mo­nica, da­lej bacz­nie go ob­ser­wu­jąc.

– Tak, no ja­sne – po­wie­dział An­thony i po­ca­ło­wał ją w głowę. Szczę­ście, ja­kie doj­rzał w jej oczach, warte było wszel­kich po­świę­ceń. Wy­śpi się po śmierci. Tylko to było pewne. Może szcze­niak po­może mu zrzu­cić kilka nad­pro­gra­mo­wych ki­lo­gra­mów, które odło­żyły mu się w pa­sie, od­kąd za­miesz­kał z Mo­nicą?

He­lene Berg wpa­dła na po­kład; nie przy­wi­tała się na­wet z Car­ste­nem, który – jak przy­ka­zała mu San­dra – stał na war­cie przy tra­pie.

– Halo! – za­wo­łał za nią z pa­pie­ro­sem zwi­sa­ją­cym mu z ust.

– Ja do córki! – od­krzyk­nęła, gna­jąc w głąb statku. W prze­lo­cie po­ma­chała mu tylko od­znaką po­li­cyjną, którą być może doj­rzał, bo wzru­szył ra­mio­nami i się od­wró­cił.

He­lene zbie­gła zej­ściówką i ru­szyła na rufę statku. Więk­szość ka­jut była za­mknięta, ale z jed­nej z nich do­cho­dziły głosy. Po­bie­gła w stronę otwar­tych drzwi i za­trzy­mała się, kiedy zo­ba­czyła, co się dzieje w środku.

– Cześć, He­lene! Jak do­brze, że przy­szłaś tak szybko – zwró­cił się do niej Den­nis.

– Kto to? – spy­tała prze­ra­żona i wska­zała męż­czy­znę na­szpi­ko­wa­nego no­żami, który le­żał na na­rzu­cie w gwiazdki.

Tech­nicy i pa­to­lo­dzy już tu do­tarli i te­raz skwa­pli­wie prze­wra­cali ka­jutę do góry no­gami.

– Nie­jaki Kaj Malm­berg – wy­ja­śniła Mi­riam Mor­ten z me­dy­cyny są­do­wej, która po do­kład­nym obej­rze­niu zwłok od­wró­ciła się do He­lene i Den­nisa. – Dźgnięto go w su­mie dwa­dzie­ścia cztery razy, z czego dwa razy śmier­tel­nie. Je­śli wziąć pod uwagę, ile krwi wy­pły­nęło z ran, praw­do­po­dob­nie te ciosy za­dano na sa­mym końcu. Roz­strzy­gnie to sek­cja. Moż­liwe, że mor­derca bar­dzo do­brze orien­tuje się w ana­to­mii, bo ele­gancko wy­naj­dy­wał wła­ściwe miej­sca.

– Ele­gancko? – spy­tała San­dra, która wła­śnie wró­ciła z to­a­lety. Nie przy­wy­kła jesz­cze do wi­doku zwłok, a tym ra­zem cho­dziło do tego o osobę, z którą ktoś ob­szedł się nad­zwy­czaj bru­tal­nie. Mi­riam zwró­ciła na to uwagę.

– Tak, w każ­dym ra­zie pre­cy­zyj­nie – uści­śliła Mi­riam.

Je­den z tech­ni­ków pod­szedł do Den­nisa.

– Po­bra­li­śmy próbki z tego jeża – po­wie­dział i wrę­czył mu złoty przed­miot. – Kiedy to so­bie obej­rzy­cie, trafi do dal­szej ana­lizy. Spró­bu­jemy usta­lić po­cho­dze­nie tego przed­miotu.

– To praw­dziwe złoto? – spy­tał Den­nis.

– Tak, to złoto, oczy są z ma­łych ru­bi­nów, a nos z czar­nego dia­mentu. Tak w każ­dym ra­zie po­dej­rze­wamy.

– Czyli musi być sporo warty – stwier­dziła San­dra.

– Tak, zga­dy­wał­bym, że sama war­tość kruszcu to bli­sko pięć­dzie­siąt ty­sięcy, do tego trzeba pew­nie tro­chę do­rzu­cić za ro­bo­ci­znę i dia­menty.

– A więc Kaja Malm­berga nie za­bito dla pie­nię­dzy – my­ślał na głos Den­nis.

– W każ­dym ra­zie nie dla drob­nych – do­dała San­dra.

– Ze­msta – oświad­czyła He­lene. – Czy­sta ze­msta.

W sku­pie­niu przy­glą­dała się zwło­kom i spra­wiała wra­że­nie, jakby się za­sta­na­wiała, czym mógł ko­muś pod­paść kie­row­nik ba­dań, żeby za­słu­żyć na tak bez­względne trak­to­wa­nie.

– Albo za­zdrość – spe­ku­lo­wała da­lej San­dra.

– Gdzie jest Fe­li­cia? – spy­tała He­lene.

– Chodź, po­każę ci. – San­dra wzięła He­lene pod ra­mię.

Ka­pi­tan zszedł z mostku i skie­ro­wał się na trap. Car­sten wciąż tam marzł z pa­pie­ro­sem w ustach.

– Mo­żesz już iść – po­wie­dział Ja­kob Od­ins­son.

– A kto bę­dzie stał na wach­cie? – spy­tał Car­sten.

– Za­ła­twię to – stwier­dził ka­pi­tan i ski­nął głową. – Po­li­cja za­mknęła część statku dla za­łogi, nikt nie może tam te­raz wejść. Sa­lo­nik jest jed­nak na gó­rze, więc ścią­gnij­cie tam so­bie ko­goś, byle bez żad­nych eks­ce­sów. – Po­słał Car­ste­nowi ta­kie spoj­rze­nie, że na­wet nie­ustra­szony Duń­czyk się za­ru­mie­nił.

– Dzięki, ka­pi­ta­nie! – za­wo­łał. I mó­wił szcze­rze. Był po­twor­nie zmę­czony. Zmę­czony tym, że nie bywa na lą­dzie, nie spo­tyka zwy­kłych lu­dzi i nie ma jak stwo­rzyć z kimś związku. Mo­rze mu się prze­ja­dło, ta eks­pe­dy­cja do­bit­nie mu to uświa­do­miła. Gdzie in­dziej miałby jed­nak pra­co­wać? W Ko­pen­ha­dze ze świecą szu­kać nor­mal­nego spe­cja­li­sty HR, który byłby skłonny za­trud­nić sta­rego wilka mor­skiego, bo ten po­sta­no­wił na­gle zejść na ląd.

– Koło trze­ciej opusz­czamy Idun i idziemy za­mel­do­wać się w ho­telu, by­łoby więc miło, gdy­byś do tego czasu upo­rał się ze swo­imi spra­wami. W nocy mu­si­cie stać na wach­cie zgod­nie z har­mo­no­gra­mem, ale nic nie stoi na prze­szko­dzie, że­by­ście skró­cili so­bie zmiany i wy­mie­niali się co cztery go­dziny, a nie co sześć.

Car­sten za­pła­cił już As­bjør­nowi za to, żeby ten wziął jego wachtę, więc dłu­gość zmian go nie mar­twiła, ale mimo wszystko po­dzię­ko­wał ka­pi­ta­nowi za tro­skę. Zda­wało się, że zimno nie robi na As­bjør­nie naj­mniej­szego wra­że­nia. Stał na mro­zie i par­skał jak mors. Wo­kół głowy nie­ustan­nie kłę­biła mu się chmura wy­dy­cha­nego po­wie­trza, mimo to nie marzł. Car­sten miał stać na war­cie od czwar­tej, więc od ósmej wie­czo­rem do ósmej rano był wolny. Ależ się tego dnia za­bawi. Zo­stały mu jed­nak tylko trzy go­dziny na za­ła­twie­nie ja­kie­goś dam­skiego to­wa­rzy­stwa. Uwa­żał, że męż­czyzn jest na po­kła­dzie aż nadto. Wziął ele­ganc­kie ulotki, które za­wczasu wy­dru­ko­wał, i za­pi­sał na nich dzi­siej­szą datę i go­dzinę dwu­dzie­stą. Na­zwał bar Tro­pi­cal Ice i do­dał zdję­cie ka­ra­ib­skiego za­chodu słońca plus syl­we­tki pary sto­ją­cej pod palmą na plaży. Zmar­z­nię­tymi pal­cami spa­ko­wał je w pla­sti­kową to­rebkę i ru­szył w drogę.

He­lene Berg ujęła dłoń córki. Naj­pierw sie­działa u niej w ka­ju­cie, po­tem po­je­chały ra­zem ka­retką do szpi­tala w Ud­de­valli. Te­raz ob­ser­wo­wała drze­miącą Fe­li­cię z miej­sca przy jej łóżku w sali. Nieco ją dzi­wiło, że córka do­znała ta­kiego szoku na wi­dok za­bi­tego szefa. Pod pew­nymi wzglę­dami była wpraw­dzie osobą wraż­liwą, ale za­ra­zem twardą i bar­dziej wy­trzy­małą niż więk­szość lu­dzi. Któż byłby w sta­nie brać udział w eks­pe­dy­cjach po­śród mro­zów i sztor­mów, do czego Fe­li­cia gar­nęła się z ta­kim za­pa­łem? W każ­dym ra­zie nie He­lene.

– Ko­cha­nie! Jak się czu­jesz? – spy­tała ostroż­nie córkę.

Fe­li­cia po­pa­trzyła na matkę, ale nic nie po­wie­działa. Za­brała tylko rękę.

– Po­wiedz mi, co się stało – spró­bo­wała jesz­cze raz He­lene.

– Mamo, nie zro­zu­miesz – od­parła dziew­czyna, od­wra­ca­jąc głowę do okna.

Kiedy Den­nis wsu­nął głowę do środka, San­dra sie­działa przy biurku na ko­mi­sa­ria­cie. Oboje nie dali rady od­mó­wić sta­no­wisk za­pro­po­no­wa­nych im wcze­sną je­sie­nią przez Ca­millę Stål­berg. Den­nis chciał za wszelką cenę zo­stać na Smögen, San­dra mo­gła to zro­zu­mieć i cho­ciaż sama uwa­żała, że w re­jo­nie So­te­näs mało się dzieje, przy­naj­mniej je­sie­nią i zimą, to się zgo­dziła. Po kilku la­tach kle­pa­nia biedy na stu­diach oferta sta­łej pracy była swego ro­dzaju luk­su­sem.

– Chcesz ze mną je­chać do Hun­ne­bo­strandu?

– A po co? – spy­tała San­dra.

– Za­mie­rzam od­wie­dzić sio­strę Kaja Malm­berga. Nie są­dzę, żeby w tej chwili udało nam się wy­cią­gnąć coś sen­sow­nego z pani Malm­berg, a jej sy­no­wie są w szoku, za­mie­rzam więc wstrzy­mać się z roz­mową z nimi aż do za­koń­cze­nia dzi­siej­szej uro­czy­sto­ści.

– A zjemy po dro­dze pizzę z kre­wet­kami czy nie masz jej w die­cie przed urlo­pem? – spy­tała San­dra z bły­skiem w oku.

– Mo­żemy wziąć jedną na spółkę – zgo­dził się Den­nis i po­pę­dza­jąc, po­stu­kał dło­nią we fra­mugę.

San­dra wło­żyła płaszcz i ru­szyła za nim. Wsie­dli do ra­dio­wozu i opu­ścili Kung­shamn.

– Po­do­bno tyle śniegu nie było w Bo­hu­slänie od czter­dzie­stego dru­giego – po­wie­działa.

– Od czter­dzie­stego dru­giego? – po­wtó­rzył Den­nis. – Bir­gitta też o tym wspo­mi­nała. Wy­da­rzyło się wtedy coś spe­cjal­nego?

– Mroźna zima czter­dzie­stego dru­giego jest po­wszech­nie znana – za­częła San­dra. – Pi­sali o niej dzi­siaj w „Bo­hu­släns Tid­ning”. Lód cał­ko­wi­cie skuł ba­sen por­towy, a dzie­ciaki ku prze­ra­że­niu ro­dzi­ców prze­ska­ki­wały po krach mię­dzy Kle­ven i Smögen. Ku­try cu­mo­wały w ka­na­łach wy­ku­tych w lo­dzie, a wy­chu­dłe ko­nie cią­gały skrzy­nie tam i z po­wro­tem. Męż­czyźni ca­łymi dniami stali na lo­dzie i ło­wili ryby, żeby za­pew­nić ro­dzi­nom prze­trwa­nie.

– Mimo wszystko mu­siało być tu uro­kli­wie – po­wie­dział i wes­tchnął. – Tylko po­myśl, że można by tak na chwilę cof­nąć się w cza­sie i zo­ba­czyć, jak im się wtedy wio­dło.

– Byle tylko szybko dało się wró­cić do te­raź­niej­szo­ści – za­uwa­żyła San­dra, szu­ka­jąc cze­goś na te­le­fo­nie.

– Co ro­bisz? – spy­tał Den­nis.

– Pie­czony fi­let z dor­sza oraz ra­gout z owo­ców mo­rza plus go­to­wane ziem­niaki z ko­per­kiem – po­wie­działa. – To po­win­ni­śmy so­bie wziąć, ale pizza z kre­wet­kami jest tak nie­ziem­sko smaczna.

– Naj­pierw trzeba tro­chę po­pra­co­wać – za­pro­te­sto­wał Den­nis. – Bu­si­ness be­fore ple­asure, sama wiesz.

– Je­stem głodna jak wilk i mar­znę jak małe szcze­nię – ob­ru­szyła się, wy­glą­da­jąc przez okno sa­mo­chodu, kiedy Den­nis skrę­cił do portu w Hun­ne­bo­stran­dzie.

Na ze­wnątrz było wpraw­dzie pie­kiel­nie zimno, ale kiedy Car­sten przy­po­mi­nał so­bie wąsy przy­stro­jone so­plami i czer­wone od mrozu po­liczki, które miał na Oce­anie Ark­tycz­nym, wy­dało mu się, że w wą­skich ulicz­kach mię­dzy dom­kami jest na­prawdę cie­pło. W ho­telu Smögens Ha­fvs­bad za­fun­do­wał so­bie praw­dziwe za­biegi spa. Ko­bieta w far­tu­chu pie­lę­gniarki, o ob­fi­tym biu­ście i sil­nych, za­okrą­glo­nych ra­mio­nach, ma­so­wała go olej­kami o za­pa­chu kwia­tów po­ma­rań­czy i drzewa ce­dro­wego. W sau­nie roz­grzał się na wskroś, aż do szpiku. Na­stęp­nie ogo­lił się i pod­dał de­pi­la­cji wo­skiem nosa i uszu, ale za­cho­wał krótką brodę i wąsy. Póź­niej ko­bieta wy­myła go ja­kimś głę­boko oczysz­cza­ją­cym spe­cy­fi­kiem i opusz­kami pal­ców wkle­pała w niego krem ochronny, który miał do­brze zro­bić jego znisz­czo­nej mro­zem skó­rze. Przy­szło mu do głowy, żeby za­pro­sić ją na wie­czorną im­prezę do baru, ale w głębi du­szy nie miał na to naj­mniej­szej ochoty. Cho­ciaż w za­sa­dzie wła­śnie go pie­ściła, nic nie czuł, a to było do niego nie­po­do­bne. Po­sta­no­wił wy­brać się na spa­cer po Smögen i spraw­dzić, czy nie wpad­nie na ja­kieś inne ko­biety na wy­spie. Do tej pory wszyst­kie mi­jane po dro­dze uliczki, alejki i sklepy były pu­ste lub za­mknięte.

Po­my­ślał o na­szpi­ko­wa­nym jak jeż Kaju Malm­bergu le­żą­cym na koi. Sły­szał, jak po­li­cja wspo­mina, że mu­siał to być naj­okrut­niej­szy no­żow­nik w hi­sto­rii. Co ta­kiego zma­lo­wał Kaj, że ktoś tak się na niego wściekł? I kto był w sta­nie za­mor­do­wać ko­goś w ten spo­sób? Po­ra­ziła go myśl, że może to być ktoś ze statku. Albo z za­łogi, albo spo­śród pa­sa­że­rów. Trudno było mu jed­nak snuć do­my­sły na te­mat mło­dych na­ukow­ców z róż­nych za­kąt­ków świata. Wpraw­dzie Car­sten i Jan mó­wili cza­sem, że by­wają szur­nięci, ale ża­den z nich nie wy­da­wał się agre­sywny. Wy­róż­niali się ra­czej po­nad­prze­ciętną nudą i am­bi­cją. Każ­dej zimy spo­ty­kał co naj­mniej dwie grupy ba­daw­cze, część na­ukow­ców zo­sta­wała dłu­żej i brała udział w kilku eks­pe­dy­cjach, pod­czas gdy inni spę­dzali na po­kła­dzie tylko kilka ty­go­dni. Cheng był ty­po­wym chiń­skim na­ukow­cem. Spał cztery go­dziny na dobę, a przez resztę czasu od­da­wał się eks­pe­ry­men­tom, po­bie­ra­niu pró­bek i ich ana­li­zie. Jego oku­lary przy­po­mi­nały denka od bu­te­lek i tak uzbro­jony spo­glą­dał przez mi­kro­skop, zgłę­bia­jąc naj­mniej­sze cząstki mo­rza, ale ba­dał także wład­ców Ark­tyki – niedź­wie­dzie po­larne. Cheng na­uczył Ji­menę go­to­wać azja­tyc­kie po­trawy i kiedy wszy­scy na­je­dli się ser­wo­wa­nymi im przez nią ka­nap­kami lub do­mo­wymi da­niami, kro­iła resztki, a na­stęp­nie pod­sma­żała je w woku z im­bi­rem, chili, li­monką, ko­len­drą i ole­jem se­za­mo­wym. Z uprawą ko­len­dry było sporo za­chodu, a i tak w naj­lep­szym ra­zie uda­wało jej się prze­trwać góra dwa ty­go­dnie. Cheng był jed­nak zda­niem Ji­meny usa­tys­fak­cjo­no­wany. Na po­czątku pró­bo­wała mu ser­wo­wać pie­czeń rzym­ską z so­sem śmie­ta­no­wym, go­to­wa­nymi ziem­nia­kami i bo­rów­kami, ale twier­dził, że od ta­kiej diety do­staje nie­straw­no­ści.

Car­sten mi­jał żółty do­mek z ładną skrzynką pocz­tową za­wie­szoną na pło­cie przed nie­wielką łączką. Ktoś na­ma­lo­wał na niej mo­rze, skały i la­tar­nię mor­ską Hållö. Na sa­mym dole wid­niały dwa na­zwi­ska. Wzdry­gnął się, kiedy prze­czy­tał to dru­gie. Czy to w ogóle moż­liwe?

Stał i się wa­hał. Jego zmar­z­nięte palce maj­stro­wały przy za­pal­niczce. Nie pa­lił, od­kąd wszedł do spa w ho­telu Smögen Ha­fvs­bad. Na­gle spo­strzegł, że mi­mo­wol­nie puka w okienko w drzwiach we­randy. Od­cze­kał chwilę, ale nikt mu nie otwo­rzył. Od­wró­cił się i spoj­rzał na ar­chi­pe­lag. Ze szczytu scho­dów wi­dać było Hållö. Co za po­twor­nie ładne miej­sce, po­my­ślał, po czym za­czął scho­dzić.

– Pro­szę? – za­wo­łał na­gle ja­kiś głos z wnę­trza bu­dynku.

Car­sten go roz­po­znał. Wpraw­dzie stał się cień­szy, ale nie było wąt­pli­wo­ści, że to jej głos. Ci­snął pa­pie­rosa na za­spę i znów wszedł po schod­kach.

– Halo! – za­wo­łał w głąb domu.

– Mik? – od­krzyk­nął mu głos.

Prze­szedł przez we­randę do przed­po­koju i zo­ba­czył ją sie­dzącą przy oknie w du­żym po­koju.

– Wiel­kie nieba, Car­sten, to na­prawdę ty? – Pod­nio­sła wzrok i za­kryła usta dłońmi.

– Po­znaje mnie pani? – za­śmiał się.

– Oczy­wi­ście, że cię po­znaję! Mały Car­sten.

Pod­szedł do niej i po­ca­ło­wał ją w po­li­czek.

– Gdzie zgu­biła pani Mika? – za­py­tał i ro­zej­rzał się po ma­łym domu.

– Na­pi­jesz się może kawy? – Na­ci­snęła przy­cisk, żeby pod­je­chać wóz­kiem.

– Nie, nie trzeba – po­wstrzy­mał ją Car­sten. – Sam znajdę.

Wy­szedł do cia­snej kuchni i z jed­nej z sza­fek wy­jął fi­li­żankę. Mi­nęło z pew­no­ścią do­bre pięt­na­ście lat, od­kąd ostatni raz wi­dział Mika. Mi­gnął mu w ja­kimś ba­rze albo gdzieś na ulicy. Nie za do­brze pa­mię­tał. Coś się stało i Mik się wy­co­fał. Car­ste­nowi ma­ja­czyło, że miało to ja­kiś zwią­zek ze Smögen. Matka Mika miesz­kała tu w dzie­ciń­stwie, po­tem ro­dzina prze­nio­sła się do Ko­pen­hagi. Car­sten usiadł na­prze­ciwko sta­ruszki. Opie­ko­wała się nim, kiedy był mały. Za­wsze, gdy tu za­glą­dał, do­sta­wał świeżo sma­żone na­le­śniki z dże­mem tru­skaw­ko­wym. Ża­ło­wał, że jego ro­dzona matka nie przy­po­mi­nała mamy Mika. Ale ze względu na nocne zmiany w fa­bryce prze­waż­nie spała, kiedy wra­cał do domu po szkole. Za­wsze wy­da­wała się zmę­czona. I Car­sten nie był pewny, czy kie­dy­kol­wiek wi­dział ją trzeźwą.

– Mik po­szedł tylko coś za­ła­twić – wy­ja­śniła. – Za­raz wróci.

Od­krę­ciła bu­telkę, mu­siała ją skądś wy­jąć, kiedy był w kuchni.

– Nie, dzię­kuję – po­wie­dział Car­sten. – Od czwar­tej je­stem znowu na służ­bie.

Po­pa­trzyła na ty­ka­jący na ścia­nie złoty ze­gar i uśmiech­nęła się do niego.

– Cho­ciaż kro­pelkę – po­wie­działa i wbiła w niego małe nie­bie­skie oczy.

– A niech tam, niech bę­dzie – zgo­dził się ze śmie­chem. Wi­dział, że matka Mika się po­sta­rzała, nie stra­ciła jed­nak za­dzior­no­ści.

Opróż­nili kie­liszki jed­nym hau­stem, a pani Birke ze zwin­no­ścią ła­sicy pod­je­chała do sto­ją­cego pod ścianą kre­densu. Otwo­rzyła drzwiczki, od­sta­wiła bu­telkę na miej­sce i wró­ciła do niego do stołu.

– Jak się wie­dzie Mi­kowi? – spy­tał Car­sten.

– Nie­źle – od­parła lo­jal­nie.

– Ale chyba dość ciężko zniósł to, co się stało? – Car­sten mógłby so­bie może da­ro­wać to py­ta­nie, ale samo mu się wy­msknęło.

– To prawda – przy­znała. – Mi­nęło już tyle lat, ale nie można po­wie­dzieć, żeby się z tym po­go­dził.

– Cóż, z pracą jest cza­sem jak z ko­bie­tami – stwier­dził z wes­tchnie­niem Car­sten. – Po­trzeba no­wej, żeby za­po­mnieć o sta­rej. – Za­śmiał się i po­kle­pał matkę Mika po ra­mie­niu.

– Chyba masz ra­cję – przy­znała. – Ale trudno mu zna­leźć nową pracę. Był po­li­cjan­tem pełną gębą.

– To co on te­raz po­ra­bia? Musi prze­cież ja­koś się utrzy­my­wać.

– Łowi ryby i się mną opie­kuje – uśmiech­nęła się do niego pani Birke. – Ale po­wiedz le­piej, co u cie­bie. Oże­ni­łeś się?

Car­sten ro­ze­śmiał się z jej pro­sto­li­nij­no­ści i opo­wie­dział, jak mu się wio­dło w ostat­nich la­tach jako ma­ry­na­rzowi; do­dał, że nie ma ży­cia ro­dzin­nego god­nego wzmianki.

– Ale chyba nie jest za późno? Je­steś rów­nie przy­stojny co kie­dyś.

– Ech, my­ślą tak tylko ko­biety w wieku mo­jej matki – od­parł z uda­waną skrom­no­ścią.

Kawa z mamą jego przy­ja­ciela z dzie­ciń­stwa do­brze mu zro­biła i kiedy wy­cho­dził na ziąb, w piersi grzało go po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa. Ter­mo­metr na ze­wnętrz­nej ścia­nie domu po­ka­zy­wał mi­nus dwa­dzie­ścia stopni. Był siar­czy­sty mróz, choć w ogóle nie wiało. Car­sten zo­sta­wił ko­bie­cie jedną z ulo­tek i za­pi­sał na niej swój nu­mer na wy­pa­dek, gdyby Mik miał ochotę zaj­rzeć do baru i na­pić się z nim póź­niej piwa.

– To musi być tu­taj – po­wie­działa San­dra i po­pa­trzyła przez szybę na biały dom z du­żym bal­ko­nem i czte­rema pa­no­ra­micz­nymi oknami na par­te­rze.

Znaj­do­wał się na wznie­sie­niu, skąd roz­cią­gał się wi­dok na port dla go­ści. Wszyst­kie miej­sca, poza tym przy po­łu­dnio­wej kei, gdzie cu­mo­wała łódź po­go­to­wia ra­tun­ko­wego, były pu­ste. Słońce oświe­tlało za­mar­z­nięte fi­lary kei. Za kilka mie­sięcy po­grą­żona w śnie zi­mo­wym wio­ska ry­backa za­pełni się gor­li­wymi wcza­so­wi­czami bie­ga­ją­cymi od skle­piku do skle­piku w po­szu­ki­wa­niu odzieży że­glar­skiej i so­lid­nego sprzętu ma­ry­ni­stycz­nego. W tej chwili jed­nak trudno było so­bie wy­obra­zić or­ga­ni­zo­wane co roku w lipcu ob­chody dnia ka­nału Sote. Na ulicz­kach nad wodą po­ja­wiało się wtedy tyle stra­ga­nów i tu­ry­stów, że trudno było się tam w ogóle do­stać. Den­nis za­pu­kał i zaj­rzał do kuchni przez okno, które wy­cho­dziło na pro­wa­dzące do wej­ścia schody. Wzdry­gnął się, gdy na­gle otwo­rzyły się przed nim drzwi.

– Ple­ase, come in and take off your shoes. I’m Sam. Mom is wa­iting for you – po­wie­dział młody męż­czy­zna o afry­kań­skim wy­glą­dzie. Był wy­soki, a jego gładka ciemna skóra lśniła na tle bia­łego kra­jo­brazu, który otwie­rał się w tle za gi­gan­tycz­nymi oknami. Przed­po­kój sta­no­wił część prze­stron­nego sa­lonu i jak ła­two so­bie wy­obra­zić, wi­dok z niego na Wy­spę Świę­tego Görana i Fe­skhol­men za­pie­rał dech. Błę­kitne niebo roz­cią­gało się nad plażą w Hun­ne­bo­stran­dzie, którą po­kry­wały błysz­czące krysz­tałki lodu i śnieg.

Sam za­pro­wa­dził ich do po­koju po le­wej, po­ło­żo­nego pod ką­tem pro­stym do sa­lonu, od­dzie­lo­nego po­dwój­nymi drzwiami; były otwarte i dało się zo­ba­czyć, że wła­ści­cielka usta­wiła we­wnątrz ple­cione fo­tele po­kryte skó­rami zebr i in­nych eg­zo­tycz­nych zwie­rząt. San­dra i Den­nis się ro­zej­rzeli, a ich uwagę przy­kuły trzy głowy z po­tęż­nymi ro­gami – tro­fea zdo­biące po­ło­żoną na jed­nej ze ścian ta­petę w me­da­liony.

– Ba­wół afry­kań­ski – usły­szeli na­gle ja­kiś głos. Go­ście gwał­tow­nie się od­wró­cili i na­po­tkali uśmiech­niętą Ainę Malm­berg.

– Syn­ce­rus caf­fer – po­wie­działa San­dra z pew­no­ścią w gło­sie. – Naj­groź­niej­sze zwie­rzę Afryki.

– Usiądź­cie – po­pro­siła Aina, po­zor­nie nie­wzru­szona wie­dzą San­dry, i wska­zała im ra­ta­nowe fo­tele.

– Oczy­wi­ście – do­dał Den­nis, który na chwilę za­nie­mó­wił. Sły­szał, jak San­dra zdu­siła w so­bie prych­nię­cie, i dał jej lek­kiego kuk­sańca w brzuch, po czym usiadł na czymś, co mo­gło być fu­trem oce­lota.

– Po­luje pani? – za­częła po­li­cjantka. Py­ta­nie było zbędne, je­śli wziąć pod uwagę, że nie­mal na każ­dym me­trze kwa­dra­to­wym ściany w tym po­koju znaj­do­wała się głowa co naj­mniej jed­nego po­za­eu­ro­pej­skiego zwie­rzę­cia, ale nie wpa­dła na nic in­nego, co mo­głaby po­wie­dzieć. Ku jej wiel­kiemu zdzi­wie­niu Aina po­krę­ciła głową.

– Pra­cuję w Afryce jako prze­wod­niczka i ba­daczka. Cza­sami sy­tu­acja wy­maga, że­bym za­strze­liła ja­kieś zwie­rzę, ale w grun­cie rze­czy je­stem prze­ciwna po­lo­wa­niom. Te aku­rat przy róż­nych oka­zjach sta­no­wiły za­gro­że­nie dla jed­nego z człon­ków mo­jej ekipy.

– Aha – po­wie­dział Den­nis i ro­zej­rzał się wo­kół. – Mu­siała pani sporo po­dró­żo­wać.

Aina sie­działa na­prze­ciwko niego, z sze­roko roz­su­nię­tymi no­gami i wy­pro­sto­wa­nymi ple­cami, jakby miała się na bacz­no­ści i była przy­go­to­wana na wszel­kie oko­licz­no­ści. Dłu­gie blond włosy z si­wymi ko­smy­kami za­plo­tła nie­dbale w dwa war­ko­cze. Miała na so­bie ja­sną ko­szulę i spodnie khaki. Afry­kań­skie słońce prze­bar­wiło jej skórę na ma­hoń i choć mu­siała się zbli­żać do sześć­dzie­siątki, na­le­żała do naj­pięk­niej­szych ko­biet, ja­kie Den­nis kie­dy­kol­wiek wi­dział.

– Na­piją się pań­stwo her­baty? – za­py­tała, a w tym sa­mym mo­men­cie wszedł Sam ze srebrną tacą i ma­łymi szkla­necz­kami w złote za­wi­jasy.

Den­nis po­pa­trzył na San­drę, a po­li­cjantka wzru­szyła ra­mio­nami. Pani domu bu­dziła sza­cu­nek, który spra­wiał, że oboje mil­czeli.

Her­bata była ciemna, czer­wo­no­brą­zowa i pach­niała kar­da­mo­nem. Aina wsy­pała so­bie czu­batą ły­żeczkę cu­kru i za­mie­szała, żeby krysz­tałki roz­pu­ściły się w go­rą­cym na­poju. San­dra po­szła za jej przy­kła­dem, ale za­do­wo­liła się po­łową por­cji, Den­nis zro­bił po­dob­nie, mimo że od dwu­dzie­stu lat nie sło­dził kawy ani her­baty.

– Na po­kła­dzie statku ba­daw­czego Idun zna­leź­li­śmy zwłoki pani brata Kaja Malm­berga – wy­ja­śniła San­dra po­waż­nym to­nem.

– Sły­sza­łam o tym – od­parła Aina i jesz­cze raz za­mie­szała her­batę, po czym się na­piła. – Bir­gitta dzwo­niła do mnie dziś przed po­łu­dniem.

– Utrzy­my­wa­li­ście bli­skie re­la­cje? – za­py­tał Den­nis.

Ko­bieta wyj­rzała przez okno i po­dą­żyła wzro­kiem za ło­dzią ra­tow­ni­ków, która wła­śnie wy­pły­wała z przy­stani dla go­ści.

– Kaj i ja by­li­śmy bar­dzo po­do­bni – za­częła. – Pod pew­nymi wzglę­dami, bo pod in­nymi bar­dzo się róż­ni­li­śmy. Jego ba­da­nia do­ty­czyły ma­łych or­ga­ni­zmów wod­nych w re­jo­nie Ark­tyki, a ja in­te­re­so­wa­łam się naj­więk­szymi zwie­rzę­tami świata, które naj­le­piej czują się w bar­dzo su­chych i go­rą­cych re­gio­nach.

– Kiedy ostat­nio spo­tkała pani Kaja? – po­na­gliła ją San­dra i zwró­ciła uwagę, że Aina mówi o Kaju jak o kimś, kto od dawna nie żyje. Krew­nym czę­sto przy­cho­dziło z tru­dem szyb­kie za­ak­cep­to­wa­nie faktu, że nie­od­wra­cal­nie ode­brano im ko­goś bli­skiego.

– Spo­tka­łam się z nim przed jego wy­jaz­dem na tę eks­pe­dy­cję. Mu­siał to być po­czą­tek li­sto­pada. Zaj­rzał tu na chwilę, żeby się po­że­gnać. Ty­dzień póź­niej po­le­cie­li­śmy z Sa­mem do RPA, mie­li­śmy tam fu­chę i wró­ci­li­śmy do domu wczo­raj wie­czo­rem.

– Pa­to­lo­dzy po­dej­rze­wają, że Kaj zo­stał po­zba­wiony ży­cia ze­szłej nocy mię­dzy dwu­dzie­stą trze­cią a piątą rano. Gdzie pani wtedy była?

Aina po­pa­trzyła na Den­nisa tak, jakby chciała się upew­nić, czy sie­dząca obok niego ko­bieta jest na pewno po­czy­talna. Ten jed­nak wpa­try­wał się w szklankę i uni­kał jej wzroku.

– Pro­sto z lot­ni­ska Lan­dvet­ter przy­je­cha­łam do domu. Sam i ja do­tar­li­śmy tu wczo­raj koło dwu­na­stej w nocy – wy­ja­śniła Aina i wstała, żeby od­sta­wić szklanki na tacę.

Kiedy wy­szli do przed­po­koju, Den­nis wy­cią­gnął rękę, a Aina nie­chęt­nie ją uści­snęła.

– Dzię­ku­jemy za her­batę! Jesz­cze się ode­zwiemy – po­wie­dział.

San­dra już była na schod­kach. Z ca­łych sił osła­niała dłońmi uszy, żeby uchro­nić je przed zim­nem. Kiedy zna­la­zła się przy sa­mo­cho­dzie, de­mon­stra­cyj­nie otrze­pała buty i dała znać sze­fowi, żeby się po­spie­szył. Den­nis otwo­rzył drzwi i uśmiech­nął się do Ainy, po czym pod­biegł i wsko­czył do sa­mo­chodu.

Mi­nął w ci­szy Södra Hamn­ga­tan i skie­ro­wał się da­lej na pół­noc.

– To co? Za­ma­wiamy te­raz tę pizzę? – spy­tała San­dra.

– Niech bę­dzie z kre­wet­kami, crème fra­îche i czer­woną ce­bulą.

– Masz na my­śli „mor­ską bryzę” – oświad­czyła San­dra, która znała menu piz­ze­rii na pa­mięć.

– Tak, cho­ciaż do­rzu­cił­bym jesz­cze zie­lone szpa­ragi – od­parł Den­nis.

– A więc bie­rzemy scampi.

– Wła­śnie – przy­znał Den­nis. – Ta jest naj­lep­sza.

– Chęt­nie jej spró­buję – po­wie­działa San­dra. – Je­śli po­wiesz, co ci się po­doba w Ainie Malm­berg.

– Po­doba jak po­doba – od­parł Den­nis, na­dal wpa­tru­jąc się przed sie­bie.

– Nie­zła, co? – rzu­ciła San­dra. – Zwłasz­cza że musi być koło sie­dem­dzie­siątki.

– Ależ, San­dro, ona nie miała sie­dem­dzie­się­ciu lat. Góra pięć­dzie­siąt osiem.

San­dra na­tych­miast się po­chy­liła i za­częła prze­glą­dać dar­mową apli­ka­cję z ewi­den­cją lud­no­ści.

– W czerwcu skoń­czy sześć­dzie­siąt sie­dem – stwier­dziła mę­dr­ko­wato po kilku se­kun­dach po­szu­ki­wań.

– To chcesz tę pizzę czy nie? – spy­tał Den­nis, par­ku­jąc przed Bella Gästis; zde­rzak za­trzy­mał się tuż przy ścia­nie z ró­żo­wego gra­nitu, która wzno­siła się ku niebu.