Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pewnego zimowego poranka statek badawczy Idun zawija do portu na Smögen. Kiedy kierownik ekspedycji Kaj Malmberg zostaje znaleziony martwy w swojej kajucie, rektorka uniwersytetu Regina Löfdahl musi jakoś poradzić sobie z tą sytuacją, bo Kaj miał tego wieczoru wręczyć główną nagrodę czołowym naukowcom w dziedzinie badań morskich.
Dennis Wilhelmson i Sandra Haraldsson zostają wciągnięci w śledztwo, które stawia pod znakiem zapytania nie tylko ich współpracę, lecz także ważne stosunki międzynarodowe.
Czy ten, kto stoi za morderstwem, przebywa na Smögen, czy na pokładzie Iduna, który mimo protestów otrzymuje zgodę na dokończenie wyprawy? Czy to, co działo się mroźną zimą podczas drugiej wojny światowej, może mieć jakieś znaczenie dla tej sprawy?
„Rybak” to drugi tom serii kryminałów „Morderca z wyspy” autorstwa Anny Ihrén. Pisarka dorastała w Sztokholmie i Göteborgu, a dzieciństwo spędziła na wyspie Smögen. Obecnie mieszka w Sjövik z mężem i dziećmi.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 464
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 12 godz. 22 min
Tytuł oryginału: Isfiskaren
Przekład z języka szwedzkiego: Agata Teperek
Copyright © Anna Ihrén, 2022
This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S, Copenhagen 2022
Projekt graficzny okładki: Emma Graves
Redakcja: Krzysztof Grzegorzewski
Korekta: Agata Kerepet
ISBN: 978-87-0237-341-7
Konwersja i produkcja e-booka: www.monikaimarcin.com
Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe.
Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S
Klareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K
www.gyldendal.dk
www.wordaudio.se
Danowi-Robertowi, Timowi i Belli
Zmarzlina. Biała powłoka przykrywająca życie i śmierć. Kropelki wody zastygłe w kryształki lodu i płatki śniegu. Zarazem pulsujące serce. Gorąc. Żadnego nagłego zbaczania z kursu ani kołysania. Monotonny terkot silnika. Nieruchoma czarna tafla wody w zatoce. Mógł jeszcze tyle dokonać. Prawda znajdowała się na wyciągnięcie ręki. Wiedział już niemal wszystko. Miał to jednak tylko w głowie. Nigdzie tego nie spisał. Tajemnicę zabierze więc ze sobą do grobu. Ta świadomość go przytłaczała. Łzy ciekły mu po twarzy. W cienkich zmarszczkach mieszały się ze strużkami krwi wypływającej z jego ciała. Nigdy się nie zastanawiał, jak to jest umierać. Przyszłości obawiał się ze względu na demencję i inne choroby upośledzające pracę mózgu. Uniemożliwiłyby jego zwojom obmyślanie nowych rzeczy, na które dotychczas nikt inny nie wpadł. Lubił to. Bawiła go myśl, że jest bystrzejszy od pozostałych. Nie spotkał nikogo lepszego od siebie. Aż dotąd. Musiał błędnie ocenić sytuację. Nie dowie się dlaczego. Czuł, jak coś uwiera go w środku. Przeszłość wreszcie go dopadła. Usiłował krzyczeć. Tak bardzo chciał coś powiedzieć. Próbował otworzyć usta. Uformować słowa. Siły go jednak opuszczały. Kropelka po kropelce. W końcu pochłonęła go ciemność, a wtedy ból ustał całkowicie.
Niebieski kadłub Idun elegancko dobił nocą do zaśnieżonej kei. Statek o długości ponad czterdziestu metrów został tu doprowadzony przez pilota, precyzyjnie manewrującego między cichymi wysepkami wokół Sote huvud, i teraz zajmował znaczną część nabrzeża w porcie rybackim. Jeśli nie liczyć jego i M/S Soten, wiernie zimującego na swoim stałym miejscu nieco dalej przy kei, port w Smögen świecił pustkami, a na samym Idunie wszyscy poza kapitanem, marynarzami i kucharką jeszcze spali.
– Jan, niech to szlag! Ale ziąb! – zawołał do kolegi po duńsku marynarz, który zeskoczył na ląd, żeby zapalić papierosa. Z wąsów zwisało mu tyle sopli, że nie było widać ust, a gdy wydychał powietrze, wokół jego głowy unosił się duży obłok pary.
– Łap! – odkrzyknął marynarz na pokładzie, po czym zarzucił pętlę potężnej liny na poler.
Kiedy zacumowali i zwyczajowo podziękowali pilotowi za pomoc, weszli na mostek, gdzie siedział kapitan. Mieli jeszcze sporo do zrobienia przed przekazaniem statku kolejnej zmianie, ale mimo wszystko zamierzali zrobić sobie najpierw w pełni zasłużoną przerwę.
– Daj to tutaj – polecił kapitan i szybko zabrał ze stołu nawigacyjnego papiery i mapy, kiedy kucharka Jimena zgodnie z umową przyniosła im tacę z termosem i talerzem pełnym kanapek. Przyjrzał się dziełu załogantki i z aprobatą pokiwał głową. Dzwon okrętowy wybił siedem szklanek i do czwartej zostało im już tylko pół godziny. Nie przenosząc wzroku na Jimenę, dodał: – Przynajmniej mamy szczęście, jeśli chodzi o jedzenie.
Marynarze spokojnie odczekali, aż kapitan nałoży sobie śniadanie. Ku ich ogromnej radości nie przepadał za rybami i skorupiakami. Te ostatnie stawiał na równi ze skorpionami. Nie ruszał nawet usmażonej na chrupko gładzicy z sosem remoulade, cytryną i koperkiem. Jan i Carsten rzucili się na nią, nałożyli sobie też kanapki z górą świeżo obranych krewetek. Carsten mrugnął do Jimeny. Zawsze warto żyć w dobrej komitywie z kucharką pokładową. Nauczył się tego przed wieloma laty podczas swojego dziewiczego rejsu. A fakt, że Jimena wyglądała bez mała jak bogini i mało kto mógł się z nią równać, stanowił dla niego tylko dodatkową zachętę. Jan szturchnął go w bok i Carsten wrócił do jedzenia kanapek, Jimena zaś wymknęła się z pomieszczenia równie cicho, jak do niego weszła.
– Jak długo tu zostaniemy? – zapytał Jan.
– Popłyniemy dalej, gdy tylko skończy się konferencja naukowa w Smögens Hafvsbad – odparł kapitan.
– Czyli kiedy? – nie odpuszczał Carsten.
Przy kapitanie musieli uważać, żeby ich duński był jak najbardziej szwedzki i dało się ich zrozumieć.
– Jeszcze nie wiem, ale zapewne jutro po południu.
– Możemy otworzyć bar pokładowy? – spytał Carsten. – W sobotę Jan miał urodziny.
Kapitan był wyraźnie w dobrym nastroju, więc Carsten mógł go bez ogródek zapytać o dowolną sprawę.
– Dziś wieczorem zaproszono mnie na bankiet razem z naukowcami, do rana będzie tu więc pusto. Tylko nie spraszajcie mi na pokład zbyt wielu pań. Żeby nie skończyło się jak ostatnio w Kopenhadze.
Kapitan Jakob Odinsson oderwał wzrok od kanapki z pasztetem, którą właśnie pałaszował, i zmarszczył ciemne brwi tak, że spotkały się pośrodku tuż nad grzbietem nosa. Potem popatrzył surowo na Carstena. Marynarz aż się cofnął, ale gorliwie pokiwał głową, żeby okazać przełożonemu szacunek.
Impreza w Kopenhadze była najlepszą, jaką od lat pamiętał, czegoś podobnego nie należało się jednak spodziewać na Smögen, gdzie lodowaty ziąb najwyraźniej doszczętnie zmroził wszystkie żywe istoty. Carsten zakładał, że szczęściem będzie, jeśli uda mu się znaleźć choćby kilka służących i jakąś nauczycielkę, o ile jest tu w ogóle jakaś szkoła. Marzył przede wszystkim o tym, żeby porządnie się urżnąć. Idun pływała po Oceanie Arktycznym już blisko od miesiąca i w tym czasie Carsten niemal codziennie pełnił wachtę. Teraz miał ją przekazać Asbjørnowi. Kiedy tylko ten śpioch wylezie wreszcie ze swojej kajuty, pójdzie się położyć. Jeśli porządnie nie wypocznie, nie będzie miał później siły uganiać się za babeczkami.
Jimena Vega ziewnęła i popatrzyła na zegarek. Godziny pracy kucharki pokładowej były na Idun barbarzyńskie. Następnego lata planowała jednak skończyć już studia na Wydziale Nauk Przyrodniczych Uniwersytetu w Göteborgu i po wiosennej renowacji statku zamierzała złożyć podanie o przyjęcie na stanowisko badaczki na Idun. Dopóki pracuje w kuchni, kapitan i jego bezmózga załoga mogą ją traktować, jak im się żywnie podoba, z kolei jako badaczka nie będzie musiała ich nawet oglądać. Wprawdzie z Carstena jest niezłe ciacho i nieraz pomógł jej utrzymać ciepło na wąskiej koi pośród gór lodowych, lecz po dobiciu do portu szala przechylała się na korzyść cywilizowanego życia, gdzie nie było miejsca dla Duńczyka. Ten dobrze o tym wiedział, ona też zdawała sobie sprawę, że zaraz po przybyciu do Smögen wystrojony w mundur marynarz znajdzie na wyspie kilka kobiet i zaprosi je na pokład. Teraz jednak musiała skupić się na czymś innym. Jeśli zaraz zaśnie, być może uda jej się przespać jeszcze godzinę, zanim będzie musiała zabrać się do szykowania śniadania dla pozostałych. Zamiast serwować müsli z kefirem, jak to robili kucharze na innych jednostkach, Jimena na duńską modłę podawała najróżniejsze kanapki – smørrebrød. Była to idée fixe Carstena, a załoga doceniała jej poświęcenie. Powtarzali, że w takie mrozy nawet na śniadanie warto zjeść świeżo usmażoną gładzicę lub klopsiki z sałatką ziemniaczaną. Z wyjątkiem Asbjørna, który był Norwegiem, w skład załogi wchodzili sami Duńczycy. Z kolei kapitan pochodził ze szwedzkiej Värmlandii, gdzie nie opychano się od dzieciństwa owocami morza, i nie rozumiał na przykład, jaki jest problem z zaprzestaniem połowu krewetek, które trafiły do czerwonej księgi gatunków zagrożonych.
Poza Jimeną i pochodzącą z Kungshamnu studentką o imieniu Felicia na pokładzie byli sami mężczyźni. Kucharka przypomniała sobie, że obiecała gorącą czekoladę Kajowi Malmbergowi, kierownikowi badań na Idun. Nie znosił marznąć i szczególnie rano cenił sobie podany mu prosto do kajuty kubek czegoś ciepłego. Ponieważ w przyszłości miał zostać jej szefem, Jimena starała się uważnie spełniać jego życzenia. Kaj Malmberg chyba w pewien sposób ją lubił i nie zamierzała sprzeniewierzyć tego kapitału. Kierownik zajmował kabinę kapitana, jedyną z dwuosobową koją. Podczas czarterów uniwersyteckich kapitan statku musiał się zadowolić położoną naprzeciwko kajutą sternika, co wcale mu się nie podobało. Jimena zapukała do drzwi i czekała, aż Kaj zawoła, że może wejść.
Peter Malmberg ostrożnie nakrywał do stołu. Mógłby oczywiście to i całą resztę zadań zlecić personelowi restauracji hotelowej, ale coś takiego nigdy nie przyszłoby mu nawet do głowy. Obrus był dla niego jak płótno dla artysty. Nie mógł pozwolić, żeby ktoś inny dobierał kolory i decydował o pociągnięciach pędzlem. Może dlatego angażowano go przy wyprawianiu najwytworniejszych kolacji. Talerze musiały stać w odstępie czterdziestu pięciu centymetrów, cztery centymetry od krawędzi stołu. Kieliszki – w równym rządku cztery centymetry od brzegu talerza. Chociaż z biegiem lat Peter wyćwiczył sobie oko, jeśli chodzi o odległość i szczegóły, zawsze nosił na podorędziu miarkę. Na białych obrusach nie dało się dostrzec ani jednej fałdki, zlecił ich kilkakrotne pranie. Ten dzień był wyjątkowy, zapewne nigdy już bardziej nie zbliży się do bankietu noblowskiego. Za jedzenie odpowiadał wybitny kucharz z zachodniego wybrzeża, a menu utrzymywano w tajemnicy przed postronnymi. Peter, który odpowiadał za całe wydarzenie, był z nim jednak dokładnie obeznany. Wszystko – kwiaty, serwetki i zastawę – dobrał do wyśmienitych składników dań. Byłoby wręcz idealnie, gdyby nie jeden szczegół: gościem honorowym podczas kolacji był jego brat. Złoty chłopak. Anders Malmberg miał odebrać nagrodę i przemówić do elit. Ich ojciec, stojący u boku syna, będzie zacierać ręce z dumy, że on, Kaj Malmberg, wychował jednego z najbardziej obiecujących i interesujących biologów morskich na świecie. To, że drugi syn, Peter Malmberg, prowadził świetnie prosperującą firmę eventową i jest zatrudniany przy organizacji najelegantszych przyjęć w Skandynawii, w ogóle się dla niego nie liczyło. „Wciąż stoisz za barem?”, powtarzał, kiedy zdarzyło im się spotkać w Näset albo w ich domu na Smögen.
Matka poprosiła, żeby Peter zatrzymał się na noc u nich i żeby wspólnie uczcili ten sukces, ale się wykręcił. Hotel Smögens Hafvsbad oddał mu do dyspozycji pokój i czekał w nim jego ukochany Puff, mieszanka pudla i chihuahua. „Ten szczur nie wejdzie za mój próg”, oświadczył ojciec. Peter już wcześniej wiedział, że Kaj pod wieloma względami jest świnią, ale nazwanie Puffa szczurem wzbudziło w nim takie uczucia, że aż się przestraszył. Często miał nadzieję, że ojciec zejdzie na atak serca lub coś innego, do czego może doprowadzić przewlekły stres, ale zachowywał tę myśl dla siebie i poniekąd już się do niej przyzwyczaił. Z kolei gniew i frustracja wywołane uwagą o Puffie wydały mu się inne, bardziej rzeczywiste i brutalne.
Ostrożnie złożył ostatnią czarną materiałową serwetkę, żeby powstał z niej dostojny łabędź. Nieczęsto używano tak ciemnych serwetek, ale w pomieszczeniu, gdzie niemal wszystko było białe, dawało to nadzwyczajny efekt. Łabędź pokornie wyginał długą szyję do gościa, a skrzydła rozkładał na talerzu. Wyglądało to tak elegancko, że Petera przeszedł dreszcz, gdy spojrzał na osiemdziesiąt dziewięć nakryć. Wkrótce przyjadą kwiaty; liczył, że zwisające z sufitu niczym krople krwi czerwone róże dodadzą sali pożądanej dramaturgii. Zadzwonił telefon. Jimena Vega. Jak miło! Miała mu podać położenie Idun i przekazać szczegóły niezbędne do dalszego planowania.
Rozległo się energiczne pukanie, po czym drzwi natychmiast się otworzyły. Dennis aż się wzdrygnął i upuścił to, co trzymał w rękach.
– Jak wyszło zdjęcie? – spytała wesoło Sandra, która swoim zwyczajem wpadła do niego, nie czekając na zaproszenie.
– Boże! Ale mnie wystraszyłaś! – zawołał i pochylił się, żeby podnieść z podłogi nowiusieńki paszport. Sandra go jednak uprzedziła.
– Nie, nie, nie! Pokaż. – Odwróciła się do niego plecami i otworzyła dokument.
– Sam jeszcze go nie widziałem…
– Tak, jasne – odparła Sandra, analizując stronę ze zdjęciem i danymi osobowymi. – Wyglądasz bardzo poważnie, ale w dzisiejszych czasach tak chyba trzeba.
– Musiałem robić to zdjęcie dwa razy, bo nie chcieli przyjąć.
Odkąd Dolores, kuter, na którym mieszkał zeszłego lata, poszedł w dramatycznych okolicznościach na dno, Dennis wynajmował u Gösty pokój nad kioskiem. Anthony przeniósł się do Moniki dzień po tym, jak Dennis i Sandra widzieli ich obściskujących się przy boisku Havsvallen. Monica nie próżnowała. Wreszcie znalazła kogoś, kogo mogła kochać ponad wszystko i kto także kompletnie stracił dla niej głowę. Anthony zadzwonił do Dennisa i powiedział mu, że może się przenieść do jego pokoju, a właściciel nie miał nic przeciwko. Dennis pomógł Anthony’emu spakować zdjęcia i dokumenty, które zgromadził w trakcie intensywnych badań genealogicznych, a Monica oddała mu w domu jeden pokój na biuro.
Kiedy Anthony zabrał swoje rzeczy, Dennis zobaczył, że nie ma czym umeblować pokoju. Zostało w nim tylko stare biurko, mała lodówka, wąskie łóżko i fotel, poza tym było pusto. Babcia Sandry utkała dla niego długi chodnik, a Sandra zaciągnęła go na pchli targ do Väjern. Znaleźli tam staromodny stół z czterema krzesłami i płytę grzewczą.
– Więc już zacząłeś się pakować – stwierdziła Sandra. – Wyjeżdżasz przed świętami?
– Nie, Victoria była tak zawiedziona, kiedy jej powiedziałem, że planuję jechać zaraz po Świętej Łucji, że przebukowałem bilety na drugi dzień świąt.
– Zdążyłam się już zorientować, że Victoria bywa dość zasadnicza – zauważyła Sandra i spostrzegła, że komentarz na temat siostry poirytował jej szefa.
Zadzwonił telefon, Dennis go odebrał i zaczął uważnie słuchać.
– O cholera! – zaklął.
Sandra przyglądała mu się uważnie.
– O cholera! – powtórzył, po czym rzucił na pożegnanie: – Już jedziemy.
– Co się stało? – spytała Sandra, marszcząc brwi.
– Zeszłej nocy w porcie rybackim zacumował statek badawczy Idun. Kaj Malmberg z grupą naukowców przypłynęli na Smögen na konferencję. Ale ktoś właśnie znalazł go martwego w kajucie.
– Kaj Malmberg? Przecież miał dzisiaj wręczać nagrodę w Smögens Hafvsbad.
– Właśnie. Wygląda na to, że będą musieli znaleźć jakieś zastępstwo – odparł Dennis i wciągnął na siebie niebieską parkę, po czym ruszył na dół po schodach.
Claes Jäger poprosił, żeby usiedli przy stołach i nalali sobie świeżo parzonej kawy, którą podała im Jimena. Widział, że marzną. Jeśli nie liczyć saloniku, temperatura na statku była potwornie niska. Zajmie się tym. Kiedy tylko dotarła do niego wiadomość, że Kaj Malmberg został brutalnie zamordowany w swojej kajucie, wezwał obecnych na pokładzie naukowców na naradę kryzysową. Teraz wszyscy – z wyjątkiem Felicii, która czekała u siebie na karetkę, oraz Andersa Malmberga, syna Kaja, który udał się do matki do Smögen – siedzieli zebrani w mesie. Felicia, którą Jimena Vega poprosiła, żeby zajrzała do Kaja, bo nie otwierał, chociaż rano kilka razy do niego pukała, doznała szoku po dokonaniu makabrycznego odkrycia. Claes rozpoczął naradę od krótkiego podsumowania sytuacji.
– Co teraz będzie z konferencją i ceremonią wręczenia nagród? – spytał Cheng, bardzo ambitny naukowiec z okolic ujścia Rzeki Perłowej niedaleko Hongkongu. Prowadził badania nad odchyleniami w zachowaniu niedźwiedzi polarnych, które mogą być spowodowane przez zmiany klimatu.
– Dzwoniłem do Reginy Löfdahl, rektorki uniwersytetu w Göteborgu. Jest już w hotelu i chce, żebyśmy mimo wszystko spotkali się dziś wieczorem, jedynie program ulegnie pewnej modyfikacji. Zaczniemy od upamiętnienia Kaja Malmberga. Regina weźmie to na siebie.
– Czy organizowanie przyjęcia po tym, co się stało, nie jest nietaktem? – spytał George, który od wielu lat współpracował z Kajem.
– Być może – odparł Claes. – Ale Regina uważa za wskazane, żebyśmy się na chwilę zebrali. Choćby ze względów praktycznych. Media są już na miejscu i rzucą się na nas, kiedy skończymy. Dlatego policja organizuje o jedenastej briefing w hotelu, a ja i kapitan mamy wziąć w nim udział.
– Kolacja jest dopiero o siódmej wieczorem. Co mamy robić do tego czasu? – spytał Martin, który razem z Felicią należał do najmłodszych na pokładzie.
– W ciągu dnia policja nas wszystkich przesłucha. Przygotowałem dla nich schemat, którego obiecali się trzymać w miarę możliwości. – Claes położył kartkę na stole. – Sugeruję, żebyście w oczekiwaniu na swoją kolej spróbowali trochę odpocząć, w samotności lub w grupie. Na prośbę policji mają tu przyjechać dwie pielęgniarki, więc jeśli odczuwacie taką potrzebę, w ciągu dnia będziecie mogli porozmawiać z kimś doświadczonym.
Kiedy Claes odpowiedział na wszystkie pytania, wyszedł z Sali i ruszył na mostek. Musiał pomówić z kapitanem, zanim przyjdzie im się zmierzyć z mediami. Na pokładzie doszło do katastrofy. Zwróci to na nich uwagę naukowców z całego świata, a odpowiednie postępowanie w takiej sytuacji było nad wyraz ważne. Na samą Idun i ogromny projekt, który prowadzono przy okazji jej renowacji i przyszłych, zaplanowanych już ekspedycji, nie mógł paść nawet cień podejrzeń. Regina Löfdahl wyraziła się w tej kwestii niezwykle jasno. Kaj Malmberg wypadł z gry i teraz on, Claes Jäger, wiecznie drugi, ma najwyższą rangę na pokładzie i w całym przedsięwzięciu. Regina mogła się odtąd zwracać wyłącznie do niego, a on zamierzał jej udowodnić, że nie musi się niczym martwić.
Sandra zatrzasnęła drzwi samochodu i mocniej owinęła się płaszczem. Koło skupu ryb wiał lodowaty wiatr i po krótkiej chwili twarz odrętwiała jej z zimna.
– Dlaczego musi tu być tak cholernie zimno? – spytała Dennisa, na którym polarne podmuchy zdawały się nie robić najmniejszego wrażenia.
– Jeszcze tylko piętnaście dni – odparł z uśmiechem i pomachał rękami, jakby miał zaraz odlecieć.
– Naprawdę myślisz, że dostaniesz wolne po tym, co się stało? – Sandra odwróciła się do niego i przyjrzała mu się, mrużąc oczy.
– W zasadzie nie zamierzam nawet pytać – odparł Dennis. – Przyznano mi już urlop, a jesteś tu przecież jeszcze ty, pełnowartościowa policjantka z ogromnym doświadczeniem i niebywałą odwagą. – Zaśmiał się. Jeśli czegoś nie znosił, to marznąć, dokładnie tak jak Sandra, ale w przeciwieństwie do niej ubierał się stosownie do pogody. Miał na sobie ciepłą parkę, bluzę z polaru i podkoszulek, dzięki czemu nie było mu zimno.
Sandra posłała mu zabójcze spojrzenie, ale Dennis dalej się uśmiechał. Wkrótce opuści ten zapomniany przez Boga skrawek ziemi i poleci do Meksyku. Oczami wyobraźni widział już kołyszące się na wietrze palmy, plażę z białym piaskiem, który tak uwielbiał, i jedzenie. Będzie tyle jadł, że ceviche i pico de gallo zaczną mu wychodzić uszami.
Koło mostka przywitało ich dwóch członków załogi. Jeden – z papierosem w kącie ust – opierał się o reling, drugi stał prosto i ręką dał im znać, że są tu mile widziani. Może starał się nadrabiać za tego nieco bardziej wyluzowanego kolegę.
– Tędy – Wyprostowany mężczyzna w mundurze wskazał im drogę do kapitana.
– Dziękujemy – powiedziała Sandra, marszcząc nos w chmurze dymu tytoniowego, którą z premedytacją wydmuchał w jej stronę drugi z mężczyzn.
Z wprawą zaczęła wspinać się po stromych schodkach. Za szybą ujrzała jakieś cienie i założyła, że kapitan i jego najbliżsi współpracownicy zebrali się, żeby zaczekać na policję.
– Ruszasz się jak prawdziwy kot okrętowy – zawołał za nią Dennis, któremu dopiero co udało się wejść na górny pokład.
– Daj spokój! – odkrzyknęła Sandra. – Robisz się nie do zniesienia.
Dennis zaśmiał się głośno. Tego dnia nic nie mogło popsuć mu nastroju. Tryskał humorem i energią, a w głowie były mu same żarty. Zarazem rozumiał Sandrę, która miała spędzić na tym wygwizdowie całą zimę. Cztery tygodnie miną jednak jak z bicza strzelił. Zanim zdąży się zorientować, wróci i znów będą siedzieć razem w wyziębionym samochodzie, ale wcześniej Dennisa czekały piękne długie święta u siostry i cudowny urlop.
Sandra otworzyła drzwi mostku kapitańskiego. Dennis się rozejrzał, po czym wszedł za nią. Ale łajba, pomyślał, ze czterdzieści metrów długości.
– Sandra Haraldsson, policja z Kungshamnu. Dajemy tylko znać, że już jesteśmy i od tej pory to my będziemy wydawać rozkazy, cokolwiek będzie się działo na statku.
Kapitan Jakob Odinsson stał w milczeniu, z wysoko uniesioną głową. Znajdujący się obok niego Claes Jäger, zastępca kierownika badań, zaczął nerwowo ruszać przyrządami, na które natrafiły jego palce. Kiedy dotarło do niego, co oznaczają słowa policjantki, nie dał rady się powstrzymać i na ustach pojawił mu się słaby uśmiech.
– W ciągu dnia, po przeszukaniu statku, przesłuchamy wszystkich obecnych na pokładzie, zaczniemy od panów. Technicy są już w drodze, wesprą nas także inni koledzy – wyjaśniła Sandra i odwróciła się na pięcie, żeby wyjść.
Dennis zasalutował kapitanowi za jej plecami i uśmiechnął się przepraszająco, po czym pospieszył za koleżanką.
Felicia, trzęsąc się, leżała na koi. Bardzo przeżyła to, co się wydarzyło. Sandra zwróciła się do niej spokojnie.
– A więc tak – zaczęła. – Wezwaliśmy już karetkę, która powinna niedługo przyjechać i cię stąd zabrać. Pojedziesz do szpitala ze swoją mamą, która też jest już w drodze.
Felicia zaczęła płakać jeszcze bardziej. Zakryła twarz rękami i odwróciła się do Sandry plecami, po których policjantka delikatnie ją pogłaskała.
Dennis wsunął głowę do kajuty.
– Możesz na chwilę podejść? – poprosił.
Sandra popatrzyła na Jimenę, która weszła do kajuty z herbatą na tacy.
– Jimeno, zostań z nią, proszę, do mojego powrotu. To nie potrwa długo – zapewniła, po czym ruszyła do Dennisa.
Kajuta Felicii znajdowała się przy korytarzu dla pasażerów, a Kaja Malmberga pośród kajut dla załogi. Dennis wszedł przodem do kajuty kapitańskiej, większej od tej Felicii i z własną łazienką. Kaj leżał na podwójnej koi, nagi, bez jakiegokolwiek przykrycia. Na ten widok Sandra zakryła usta dłonią. Jego zwłoki przypominały jeża. Był naszpikowany nożami, które tworzyły symetryczny wzór od szyi po brzuch. Sandra szybko ogarnęła go wzrokiem. Na jej oko w grę wchodziły blisko dwa tuziny noży. Krew z każdej rany musiała płynąć obficie na prześcieradło i pościel. Już się odwróciła, żeby wyjść, ale Dennis złapał ją za płaszcz i powstrzymał.
– Popatrz tam! – powiedział i wskazał na brzuch Kaja Malmberga.
Koło pępka znajdował się przedmiot, który wyglądał na złoty. Trudno było dojrzeć, co to takiego, bo w większości pokrywała go krew.
Gustaf Simonsson ogarniał morze wzrokiem na tyle, na ile to było możliwe. Sztormiak, fajka i kapelusz rybacki z nausznikami zapewniały mu ciepło, ale ze względu na zamieć śnieżną i mgłę, która spowijała północny przylądek Jutlandii niczym mokry koc, prawie nic nie widział. Znajdowali się właśnie kilka mil morskich na północ od rafy Skagen.
– Simonsson, zawietrzna, wpół do dziewiątej – wysyczał August przez zaciśnięte usta. Mówił dialektem ze Smögen, który na lądzie wprawdzie trudno było zrozumieć, ale na pokładzie wstępowała w niego taka siła, że najważniejsze głoski docierały do adresatów przy każdej pogodzie.
Gustaf zwrócił wzrok w tym kierunku. Pojął, że tuż koło nich przepływa ławica. Połowy były do tej pory nędzne, a oni w pełni zdeterminowani, żeby nie wrócić do domów z pustymi rękami. Bądź co bądź zbliżała się Wigilia i jeśli uda im się w porę wrócić z rybami, do kieszeni wpadnie im przed świętami trochę pieniędzy. W sklepiku widział domek dla lalek i wiedział, że obie córki bardzo by taki chciały. Ale sto koron to spory wydatek, takiej sumy nie mógł ot tak wyjąć z kieszeni. Zarzucił sieć za pomocą korby i patrzył, jak chwyta małe grzebienie fal, po czym niczym wielka rękawica znika w głębinie. Może teraz. Najwyższa pora, żeby zapełnić ładownię śledziami. Każdy sezon oferował inne ryby. Zima śledzie, wiosna makrele, jesienią najlepsze były krewetki, kraby i langusty, dorsze zaś dało się łowić przez cały rok, ale w tym celu należało udać się aż do cieśniny Saltstraumen na północy Norwegii, a podróż była długa. W tej chwili pod wodą zamajaczyły śledzie.
– Będzie dobrze – oświadczył August i zaciągnął się fajką. Podszedł do Gustafa i stanął obok niego. Był doświadczonym rybakiem. Tak jak Gustaf ruszył w morze z ojcem, kiedy miał raptem siedem lat. Matki to nie cieszyło, ale – podobnie jak matka Gustafa – wiedziała, że właśnie takiej nauki mu trzeba, żeby w przyszłości utrzymać siebie i rodzinę. August nie znał innej szkoły, Gustaf chodził jednak przez kilka lat do Brebergsskolan. Ojciec pomagał mu z angielskim, jak tylko mógł. Na samą myśl o nim Gustafa ogarniał smutek. Ojciec był teraz cieniem samego siebie sprzed lat. Gustaf żałował, że jego żona Greta nie poznała go w szczytowej formie. Uchodził wtedy za najlepszego i najelegantszego rybaka na Smögen. Wszyscy go poważali i chwalili jego wiedzę o morzu i połowach. Ale to już przeszłość, teraz stał się więźniem bujanego fotela i nie było z niego najmniejszego pożytku. Skurczył się, a postępujący reumatyzm powykręcał mu kończyny. Greta przeważnie tylko denerwowała się na teścia.
– Kręć! – krzyknął August, który po napięciu lin wiedział, że sieć jest pełna.
Gustaf kręcił co sił, z pomocą przyszedł mu Lill-Osborn. Hanses Olle ograniczył się do nadzorowania pracy. Jego doświadczenie i wiedza o rybołówstwie sprawiły, że z czystym sumieniem mógł pełnić na pokładzie funkcję nadzorcy, a nie rybaka. Kiedy sieć znalazła się na powierzchni, lśniła setkami podskakujących i uderzających o siebie śledzi. Miód dla ich duszy. Już to jedno zarzucenie sieci wypełni ładownię do połowy. Zarzucą ją jeszcze raz i będzie po robocie, a nawet jeśli nie, to i tak są już w domu.
Wciągnęli na pokład ciężką sieć ze śledziami i teraz liczyli się już tylko August, Lill-Osborn, Hanses Olle, Gustaf, śledzie i kuter. Widoczność z kolei jeszcze się pogorszyła. Nie widzieli praktycznie nic za krawędzią relingu. W momencie, gdy Gustaf miał opróżnić sieć nad wlotem ładowni, prawa burta kadłuba uderzyła o coś z ogłuszającym hukiem i zdawało się, że cały kuter eksploduje.
– Niech to szlag! – krzyknął August i błyskawicznie znalazł się przy szalupie ratunkowej. Uderzenie było tak silne, że instynktownie czuł, że statek zatonie. I to szybko. Sieć ze śledziami wciąż wisiała na dźwigu, a Gustaf stał jak rażony piorunem, trzymając korbę. Popatrzył na Augusta, który mimo sztywnych palców luzował liny i w mgnieniu oka był gotów wypchnąć szalupę za burtę. Kiedy łódź podskakiwała już na wodzie koło kadłuba Henny’ego, August zaczął ich ponaglać, żeby opuścili kuter. Mężczyźni wspięli się na reling i skoczyli. Wszyscy wylądowali w wodzie, poza Augustem, który nie stracił głowy i zszedł po linie. Fale unosiły trzech mężczyzn, desperacko próbujących złapać uderzającą o kuter szalupę. Lill-Osborn podpłynął do niej, ale stracił chwyt i mocno opił się wody. August złapał go za kołnierz i wciągnął na pokład. Razem udało im się wyłowić Gustafa, a potem we trzech wytężyli siły, żeby wydobyć z wody Hansesa Ollego. Po ciężkiej walce z morzem wyczerpani, w mokrych ubraniach osunęli się na pokład. Gustafa przeszył chłód i uświadomił sobie, że nie pociągnie zbyt długo.
Helene Berg wyjęła segregatory, luźne kartki i inne szpargały, które personel komisariatu upchnął w archiwum. Co roku przy okazji poszukiwania dekoracji świątecznych robiła w całym biurze generalne porządki i co roku czekał na nią taki sam bałagan i równie gruba warstwa kurzu. Tym razem zamierzała opisać wszystkie półki za pomocą wytłaczarki etykiet, którą sama kupiła. Odtąd na każdej półce i na każdej szufladzie będzie widniała informacja o zawartości, jaka powinna się tam znaleźć. „O ile tylko umieją czytać, jest nadzieja, że w przyszłym roku będzie to wyglądało lepiej”, myślała sobie Helene. Wtedy starczy jej czasu na inne rzeczy, te naprawdę ważne w jej ocenie. Zarazem nie miała odwagi pomyśleć, do czego dojdzie, jeśli zrezygnuje z corocznego sprzątania. Była absolutnie pewna, że w takim wypadku biuro osunie się ze wzniesienia, pozostawiając po sobie strumień papieru. W akademii policyjnej uczono ich, że porządek to podstawa. Czasem Helene zastanawiała się, czy inni w ogóle tam nie chodzili, czy może tylko przegapili tę ważną lekcję. Do porządku bowiem nie przykładali najmniejszej wagi. A teraz Dennis wybierał się jeszcze na cztery tygodnie do Meksyku. Jak można zostawić komisariat na tak długo? Jeśli już robić coś takiego, to latem, kiedy na miejscu są też inni policjanci. Teraz, w środku zimy, tylko Helene, Stig, Dennis i Sandra pracowali na pełen etat; z pewnością mogliby im pomóc koledzy z Uddevalli, gdyby sami nie zostali przywaleni robotą. Jesienią było mimo wszystko spokojnie. Od zamieszania latem, kiedy zniknął Åke Strömberg, z morza wyłowiono zwłoki Sebastiana Svenssona, a media zachowywały się, jakby najadły się szaleju, nie wydarzyło się nic poważnego. Jasne, wciąż kradziono rowery, a czasem też silniki do łodzi i trochę innych gratów, ale takie występki nie stały nawet koło morderstwa czy poważniejszych przestępstw. W odczuciu Helene była to zupełnie normalna, pracowita jesień.
Teraz śmieci leżały w nieładzie na podłodze w archiwum oraz na korytarzu, a policjantka próbowała szybko wytrzeć półki do sucha, żeby to wszystko poustawiać, zanim koledzy przyjdą do pracy. Właśnie wlała w kuchni płyn do miski z wodą, kiedy zadzwonił jej telefon. Odebrała i zatrzymała się w pół ruchu, z jedną ręką zanurzoną w wodzie.
– Już jadę – powiedziała, a jej twarz skrzywiła się z przerażenia. – Nie, nie, już jadę – powtórzyła, po czym złapała płaszcz i szalik i pobiegła do samochodu.
– Wszyscy są na miejscu – powiedział Dennis. – Technicy jeszcze pracują w kajucie. Zespół patologów obejrzał ciało, a Miriam obiecała jak najszybciej przysłać nam wstępny raport.
– Świetnie – ucieszyła się Sandra. – Przesłuchujący też już są, poprosiłam, żeby po każdej rozmowie przesyłali nam krótki komentarz, byśmy mogli śledzić wszystko na bieżąco.
– W takim razie jedźmy do żony Kaja Malmberga – powiedział Dennis. – Jest tam już jej syn Anders, a starszy z braci znajduje się w drodze. Najwyraźniej to on odpowiadał za wieczorną ceremonię.
– Tak – potwierdziła Sandra. – Kojarzysz chyba Petera Malmberga, tego słynnego organizatora przyjęć?
– Nie – zaprzeczył Dennis. – Nigdy o nim nie słyszałem.
– W tej chwili organizuje śluby celebrytom i wszystkie większe premiery filmowe – wyjaśniła Sandra zmęczonym głosem, bo po raz kolejny utwierdziła się w przekonaniu, że Dennis to beznadziejny przypadek.
– Myślałem, że to Micael Bindefeld jest the one and only – bronił się Dennis.
– Tak, jest, ale Peter Malmberg jest teraz tym jakby nowym.
Kiedy weszli na trap, żeby zejść ze statku, Sandra odwróciła wzrok od marynarza, który wydmuchał jej prosto w twarz chmurę dymu.
– Stój na straży i czuwaj nad tym, kto przez najbliższe godziny będzie wchodził na pokład i z niego schodził – powiedziała, dalej na niego nie patrząc.
– Cholera – zaklął Carsten i wyrzucił peta do wody.
Sandra ruszyła dalej, a Dennis, mijając Duńczyka, skinął mu rozbawiony głową. Wiedział, że w tej chwili nie ma najmniejszego sensu kłócić się z Sandrą.
Żeby uszanować sytuację, Dennis i Sandra ściągnęli kurtki i zdjęli buty w przedpokoju. Anders Malmberg wyszedł, żeby ich powitać. Nikt nic nie mówił. W utrzymanym w morskiej kolorystyce domu panowała zupełna cisza. Weszli do dużego pokoju, a Birgitta Malmberg, która dopiero co owdowiała, uniosła wzrok. Siedziała wyprostowana, w beżowym kostiumie z bluzką w zimnym odcieniu błękitu pod spodem. Anders usiadł na fotelu naprzeciwko matki, drugi zajmował jego starszy brat Peter z zaczesanymi do tyłu włosami i w czarnym garniturze z czerwoną poszetką w brustaszy. Anders miał potarganą czuprynę i granatowo-biały norweski sweter zapięty pod samą szyję małymi, pięknie wygiętymi srebrnymi sprzączkami. Wyglądał jak syn marnotrawny po powrocie z ciągnącej się miesiącami tułaczki po świecie, podczas której nie dbał zbytnio ani o higienę, ani o ubiór.
Dennis podszedł do Petera, uścisnął mu rękę i wymamrotał coś na kształt kondolencji, potem usiadł na tapicerowanym białym krześle z kunsztownie rzeźbionym oparciem. Sandra zajęła miejsce obok niego na podobnym meblu.
– Nasze kondolencje – powiedziała łagodnie i popatrzyła na Birgittę, która odwróciła się w jej stronę.
– Dziękuję. – Kobieta wyjęła chusteczkę i przyłożyła ją sobie do nosa, żeby nic z niego nie wypłynęło. Była wyraźnie poruszona.
– Niestety, musimy jak najszybciej zadać kilka pytań – ciągnęła Sandra, nie odrywając oczu od Birgitty.
– Ależ naprawdę! To może chyba zaczekać? – wtrącił energicznie Peter i pochylił się do matki.
– Rozumiemy, że są państwo w żałobie – ciągnęła. – Ale chodzi tu o tak poważną zbrodnię, że musimy jak najszybciej wszcząć postępowanie przygotowawcze w sprawie morderstwa.
– Zagrożonych może być więcej osób – zauważył Dennis. – Sprawca jest niezwykle brutalny i bezwzględny. Musimy zrobić wszystko, co w naszej mocy, żeby go powstrzymać.
– Wiecie już, czy to mężczyzna? – spytała beznamiętnie Birgitta.
– Nie – przyznała Sandra. – Na razie jeszcze wiemy niewiele. Ale będziemy państwa informować na bieżąco. – Wyciągnęła wizytówkę i położyła ją na stole koło Birgitty, która spojrzała na kartonik, jakby właśnie zobaczyła paskudnego robaka.
– Kiedy po raz ostatni widzieli panowie ojca? – spytał Dennis, zwracając się do siedzących w fotelach braci. Było po nich widać, że są rodzeństwem, ale skutecznie to maskowali pod bardzo różną powierzchownością.
– Nie widziałem ojca od jego urodzin, czyli od zeszłego lata. To ja przygotowałem przyjęcie – powiedział Peter i wlepił wzrok w dłoń, jakby chciał sprawdzić manicure.
– Tata i ja zjedliśmy wczoraj kolację na pokładzie – powiedział Anders i popatrzył na matkę. – Chciał, żebyśmy porozmawiali o dzisiejszym wręczeniu nagród. Napisałem mowę dziękczynną, zamierzałem mu ją przeczytać.
– O której to było? – spytała Sandra.
Anders westchnął i pokręcił głową. Może tak było mu łatwiej coś sobie przypomnieć.
– Pożegnaliśmy się chyba koło dziewiątej. Obaj czuliśmy się zmęczeni i chcieliśmy się wcześniej położyć.
– Pili panowie alkohol? – dopytywała Sandra.
Dennis popatrzył na nią i przejechał sobie dłonią po twarzy.
– Czy mój brat jest podejrzany o morderstwo? – zapytał Peter.
– Nie, nic podobnego – zapewnił go Dennis. – Nie mamy jeszcze żadnych podejrzeń.
– Staramy się ustalić, kto po raz ostatni widział pańskiego ojca żywego – wyjaśniła Sandra. – Musimy się też dowiedzieć, jak wyglądał jego ostatni dzień. To kluczowe dla śledztwa. Prosiłabym więc o odpowiadanie na pytania, nawet jeśli wydają się błahe.
– Opróżniliśmy butelkę czerwonego wina – dodał Anders. – Ale ja wypiłem chyba tylko jeden kieliszek.
– Czy pana ojciec miał jakichś wrogów albo kogoś, kto źle mu życzył? – zapytał Dennis i popatrzył na Andersa.
– A był w ogóle ktoś, kto mu źle nie życzył? – prychnął sfrustrowany Peter i popatrzył na matkę.
– Och – jęknęła Birgitta. – Ojciec wiele w życiu osiągnął i był cenionym człowiekiem.
– Chyba świnią! – Peter wstał, podszedł do pięknego kredensu i przekręcił kluczyk.
– Daj spokój – zaprotestował Anders. – Nie powinieneś mówić w ten sposób. Tata był geniuszem. – Na szyi opanowanego dotąd Andersa pojawiły się czerwone placki, które świadczyły o tym, że wypowiedź brata bardzo go poruszyła.
– Oczywiście musisz tak twierdzić. – Peter opróżnił szklankę whisky. – Byłeś w końcu oczkiem w głowie tatusia. Nie wolno ci o nim wyrzec złego słowa, bo jak byś wtedy odbierał te wszystkie nagrody przyznawane ci przez komisje, w których zasiadał.
– Przestań – upomniała go Birgitta. – O zmarłych należy mówić z szacunkiem.
– A niech was diabli – mruknął Peter i wyszedł z pokoju.
Zapadła cisza, a szybki ganku niemal powypadały ze wsporników, kiedy zatrzasnął za sobą drzwi.
– Przepraszam za niego – powiedziała Birgitta. – Jest naprawdę zszokowany tym, co się stało. Może nie ma się co dziwić, że tak reaguje.
– Nic nie szkodzi – zapewnił ją Dennis. – Rozumiemy. Może lepiej wrócimy jutro. Słyszeliśmy, że uniwersytet planuje zorganizować dziś wieczorem ceremonię upamiętniającą pani męża. – Wstał z krzesła.
– Tak – potwierdziła Birgitta. – Zajrzymy tam na chwilę.
– Kiedy ostatni raz go pani widziała? – spytała Sandra, nie ruszając się z miejsca.
– Zadzwonił do mnie wczoraj wieczorem koło dziesiątej. Ale ponieważ wyruszył na tę ekspedycję w zeszłym miesiącu, nie widziałam go właściwie od połowy listopada. – Wyjrzała przez największe okno w pomieszczeniu, które wychodziło na zachód. Gruba warstwa lodu pokrywała morze przy brzegu i skałkach. – To musi być najzimniejszy grudzień od tamtej zimy stulecia w czterdziestym drugim roku – dodała takim głosem, jakby zmierzała właśnie do innego świata.
– W porządku. – Dennis pociągnął Sandrę za rękę. – Do zobaczenia później!
Anders bez słowa odprowadził ich do sieni. Poczekał, aż się ubiorą, po czym zamknął za nimi drzwi.
Victoria popatrzyła w lustro. W związku z nadchodzącym ślubem była przez całą jesień na diecie 5 : 2, której Björn też się trzymał z czystego rozpędu. W każdy poniedziałek i czwartek był taki sam jadłospis: na śniadanie jajko z odrobiną kawioru i posiekanego pora, na obiad twarożek z plastrami pomarańczy posypany odrobiną siekanych orzechów, a na kolację tajska zupa na bulionie z olejem sezamowym. W zupie pływało drobno pokrojone chili, doprawione cytryną mięso mielone i przeważnie starta marchewka oraz kilka fasolek edamame. Przez pierwsze dwa miesiące Victoria schudła cztery kilogramy, a Björn pięć, potem waga stanęła w miejscu.
– Możesz mi pomóc? – Victoria zwróciła się do Björna, który przechodził obok niej z Anną w rękach.
– Z czym? – spytał i posadził Annę przy stole w salonie.
– Z suwakiem na plecach! – wyjaśniła zirytowana. Jej zdaniem powinien był się tego domyślić.
Björn zaczął ostrożnie zapinać zamek błyskawiczny milimetr po milimetrze. Ponieważ szło to naprawdę wolno, włożył w to nieco więcej siły.
– Słyszałaś, że Anthony i Monica będą mieli dzidziusia? – zapytał i szarpnął naprawdę mocno.
– Ostrożnie! – zawołała Victoria. – Jeszcze się podrze!
– Może ta sukienka jest za mała… – zaczął ostrożnie Björn.
– Chcesz powiedzieć, że jestem za gruba!
– Nieee, ale może przydałby się nieco większy rozmiar. A swoją drogą, jest bardzo ładna – lawirował Björn.
– Nie ma większego rozmiaru – powiedziała zrozpaczona Victoria. – Czterdzieści sześć to największy, jaki istnieje.
– A nie możesz włożyć tej ładnej czarnej sukienki, w której chodziłaś w ciąży? – zasugerował Björn i zdawał się zadowolony, że wpadł na tak genialny pomysł.
– Czarna sukienka ciążowa na ślub? Myślisz, że niczego więcej nie pragnę?
– Może poproś o radę Dennisa – powiedział Björn, który zorientował się, że sam zbyt daleko nie zajdzie.
– Dennis kompletnie się na tym nie zna – oświadczyła Victoria.
– Nie znam się? – odezwał się za nimi czyjś głos. Dennis stał w drzwiach do salonu, trzymając ręce na futrynie.
– Jestem za gruba – pisnęła Victoria, po czym usiadła przygnębiona na sofie i wzięła Annę na kolana, ta jednak zaraz chciała z nich zejść. Właśnie nauczyła się chodzić przy meblach i odkryła, że jeśli tylko wespnie się wystarczająco wysoko na palcach, może sięgnąć do niemal wszystkich rzeczy mamy i taty, którymi nie wolno się jej bawić.
– Mam najpiękniejszą siostrę na świecie – zapewnił ją Dennis i usiadł na kanapie obok niej. – Mogłabyś się trochę ścisnąć, żebym się zmieścił?
Victoria tak mocno uszczypnęła go w ramię, że Dennis aż skrzywił się z bólu.
– Auu! Björn, ratunku! – krzyknął.
– Nie, sam musisz sobie poradzić – powiedział Björn. – Ja jestem chwilowo zajęty ratowaniem samego siebie.
– Dla ciebie też jest taka wredna? – spytał Dennis i popatrzył na siostrę z udawanym gniewem.
– Tak, prawdziwa baba jaga ze mnie – oświadczyła Victoria i zasłoniła twarz dłońmi.
– Nie, nie – zaczął Björn. – Tylko taki kawał baby z ciebie. To nic strasznego.
Dennis przytulił siostrę i oparł czoło o jej głowę.
– A ty i mama po prostu uciekacie – zaszlochała Victoria.
– Tak, ale chyba do nas dojedziecie? – spytał Dennis. – Weźmiecie trochę pieniędzy ze spadku i polecicie po mnie. Zaraz zarezerwuję wam bilety.
Wstał, żeby przynieść tablet.
– Sam nie wiem – powstrzymał go Björn. – Musimy kupić deski na taras i chyba nowy osuszacz wilgoci do drugiego domu.
– Ależ jesteście nudni – westchnął Dennis. – Tylko spójrzcie: znalazłem hotel przyjazny dzieciom, wydaje się wręcz cudowny.
Victoria zerknęła na zdjęcia. Hotel wyglądał jak stary romański budynek, chociaż był nowy. Pośrodku terenu znajdował się basen, a cały obiekt otaczały kołyszące się palmy.
– Och, ale tam ładnie – westchnęła i wskazała balkony pokoi hotelowych.
Theo zostawił samochodziki, żeby zobaczyć, do czego tak wzdycha mama. Uważnie przyjrzał się zdjęciom i zmarszczył brwi.
– Chlapu, chlapu – powiedział. – Chlapu, chlapu.
– Dzidziusia! – wyrwało się nagle Victorii, po czym popatrzyła na Björna. – Monica będzie miała dzidziusia?
Anthony odwrócił się do Moniki. Leżała wciąż w łóżku, z komputerem na kolanach, a jej czarne włosy lśniły na czerwonej satynowej poduszce. Całą sypialnię urządzono w czerni, czerwieni i bieli. Nie potrafił powiedzieć, czy mu się to podoba czy nie, w każdym razie było to coś innego. Nie potrafił sobie przypomnieć, w jakim kolorze miał sypialnię w Greenwich. Zakładał, że beżowoszarą, ale w zasadzie tego nie pamiętał. Kiedy napisał do siostry i dał jej znać, że zostaje w Szwecji, dostał mejla od siostrzenicy Therese z pytaniem, czy może wprowadzić się do jego mieszkania w Nowym Jorku. Marzyła o tym, żeby występować na Broadwayu, ale na razie brała lekcje śpiewu i pracowała jako kelnerka w Red Rooster w Harlemie. Anthony zadzwonił do siostry i uzgodnił z nią czynsz. Nie było go stać na udostępnienie komuś mieszkania za darmo. Wprawdzie Monica nie żądała od niego pieniędzy za to, że u niej mieszka, ale żył teraz wyłącznie z kurczących się oszczędności.
Szef się śmiał, kiedy poprosił go o rok bezpłatnego urlopu. „Wyrwałeś jakąś babeczkę w tej Szwecji?”, zapytał, po czym parsknął śmiechem, na co Anthony oblał się rumieńcem. Nie dlatego, że czuł się zakłopotany z powodu zakochania, było mu raczej głupio, że szef tak to ujął. Potem Buck życzył mu powodzenia, a dwa tygodnie później posłaniec przyniósł Monice bukiet czerwonych i różowych róż. So sweet!, powiedziała, po czym dała Anthony’emu jasno do zrozumienia, że chciałaby w niezbyt odległej przyszłości zobaczyć Nowy Jork. Teraz minęło już sześć miesięcy, a on wciąż nie wpadł na żaden pomysł, jak zacząć zarabiać. Na szczęście Monica miała całkiem niezłe dochody, ale nie mógł wiecznie na niej żerować.
– Popatrz! – zawołała. – Bożeee, jaki słodziak. Zaraz padnę!
Anthony oparł głowę na jej ramieniu.
– Co to? – spytał.
– Widzisz przecież. Szpic miniaturowy.
– Jest czarny – zauważył Anthony.
– Tak, ale są też o innym umaszczeniu, tylko spójrz, jaki jest szalenie słodki. Chcę takiego. Co ty na to?
Monica popatrzyła na ukochanego z błyskiem w oczach.
– Jasne – odparł. – Ale kto będzie go pilnował, skoro pracujesz w Göteborgu?
Przechyliła głowę i się zaśmiała.
– Ty, rzecz jasna. Przecież tu jesteś i możesz zająć się maluchem, kiedy mnie nie ma. A gdy będę w domu, będziemy się nim zajmować wspólnie.
Anthony’emu stanęło przed oczami szczenię drące na kawałki dokumenty i zdjęcia w jego gabinecie. Dostał tu swój pokój, z czego niewiarygodnie się cieszył, ale nie było w nim drzwi, więc szczeniak mógł wpaść tam z łatwością i wszystko zniszczyć. Nie miał zbyt dużego doświadczenia z psami, ale przez pewien czas jego koleżanka przyprowadzała do biura szczeniaka, bo nie miała go z kim zostawić. Mały był uroczy, ale psotny. Pewnego dnia wszedł do gabinetu szefa i przeżuł lub raczej obrócił w pył akta klientów. Szef prawie dostał zawału, po czym zgodził się wreszcie na zakup oprogramowania komputerowego.
– Nie moglibyśmy trochę zaczekać z tym szczeniakiem? – spytał ostrożnie Anthony.
Monica popatrzyła na niego smutno.
– Chcę mieć dzidziusia – odparła, nie spuszczając z niego wzroku.
– Rozumiem – zapewnił ją i przytulił. Zdawał sobie sprawę, że nie ma szans wygrać tej potyczki. I że na kolejne dziesięć lat może się pożegnać z cudownymi leniwymi porankami. Mniej więcej do siedemdziesiątego roku życia będzie każdego ranka koło szóstej zrywał się z łóżka i wychodził na spacer z pieskiem. W dni, w które Monica pracuje, nie będzie miała jak tego robić, a kiedy będzie w domu, z całym prawdopodobieństwem sceduje to zadanie na niego, szczególnie że rano jest zwykle kompletnie nieprzytomna.
– A więc się zgadzasz? – spytała Monica, dalej bacznie go obserwując.
– Tak, no jasne – powiedział Anthony i pocałował ją w głowę. Szczęście, jakie dojrzał w jej oczach, warte było wszelkich poświęceń. Wyśpi się po śmierci. Tylko to było pewne. Może szczeniak pomoże mu zrzucić kilka nadprogramowych kilogramów, które odłożyły mu się w pasie, odkąd zamieszkał z Monicą?
Helene Berg wpadła na pokład; nie przywitała się nawet z Carstenem, który – jak przykazała mu Sandra – stał na warcie przy trapie.
– Halo! – zawołał za nią z papierosem zwisającym mu z ust.
– Ja do córki! – odkrzyknęła, gnając w głąb statku. W przelocie pomachała mu tylko odznaką policyjną, którą być może dojrzał, bo wzruszył ramionami i się odwrócił.
Helene zbiegła zejściówką i ruszyła na rufę statku. Większość kajut była zamknięta, ale z jednej z nich dochodziły głosy. Pobiegła w stronę otwartych drzwi i zatrzymała się, kiedy zobaczyła, co się dzieje w środku.
– Cześć, Helene! Jak dobrze, że przyszłaś tak szybko – zwrócił się do niej Dennis.
– Kto to? – spytała przerażona i wskazała mężczyznę naszpikowanego nożami, który leżał na narzucie w gwiazdki.
Technicy i patolodzy już tu dotarli i teraz skwapliwie przewracali kajutę do góry nogami.
– Niejaki Kaj Malmberg – wyjaśniła Miriam Morten z medycyny sądowej, która po dokładnym obejrzeniu zwłok odwróciła się do Helene i Dennisa. – Dźgnięto go w sumie dwadzieścia cztery razy, z czego dwa razy śmiertelnie. Jeśli wziąć pod uwagę, ile krwi wypłynęło z ran, prawdopodobnie te ciosy zadano na samym końcu. Rozstrzygnie to sekcja. Możliwe, że morderca bardzo dobrze orientuje się w anatomii, bo elegancko wynajdywał właściwe miejsca.
– Elegancko? – spytała Sandra, która właśnie wróciła z toalety. Nie przywykła jeszcze do widoku zwłok, a tym razem chodziło do tego o osobę, z którą ktoś obszedł się nadzwyczaj brutalnie. Miriam zwróciła na to uwagę.
– Tak, w każdym razie precyzyjnie – uściśliła Miriam.
Jeden z techników podszedł do Dennisa.
– Pobraliśmy próbki z tego jeża – powiedział i wręczył mu złoty przedmiot. – Kiedy to sobie obejrzycie, trafi do dalszej analizy. Spróbujemy ustalić pochodzenie tego przedmiotu.
– To prawdziwe złoto? – spytał Dennis.
– Tak, to złoto, oczy są z małych rubinów, a nos z czarnego diamentu. Tak w każdym razie podejrzewamy.
– Czyli musi być sporo warty – stwierdziła Sandra.
– Tak, zgadywałbym, że sama wartość kruszcu to blisko pięćdziesiąt tysięcy, do tego trzeba pewnie trochę dorzucić za robociznę i diamenty.
– A więc Kaja Malmberga nie zabito dla pieniędzy – myślał na głos Dennis.
– W każdym razie nie dla drobnych – dodała Sandra.
– Zemsta – oświadczyła Helene. – Czysta zemsta.
W skupieniu przyglądała się zwłokom i sprawiała wrażenie, jakby się zastanawiała, czym mógł komuś podpaść kierownik badań, żeby zasłużyć na tak bezwzględne traktowanie.
– Albo zazdrość – spekulowała dalej Sandra.
– Gdzie jest Felicia? – spytała Helene.
– Chodź, pokażę ci. – Sandra wzięła Helene pod ramię.
Kapitan zszedł z mostku i skierował się na trap. Carsten wciąż tam marzł z papierosem w ustach.
– Możesz już iść – powiedział Jakob Odinsson.
– A kto będzie stał na wachcie? – spytał Carsten.
– Załatwię to – stwierdził kapitan i skinął głową. – Policja zamknęła część statku dla załogi, nikt nie może tam teraz wejść. Salonik jest jednak na górze, więc ściągnijcie tam sobie kogoś, byle bez żadnych ekscesów. – Posłał Carstenowi takie spojrzenie, że nawet nieustraszony Duńczyk się zarumienił.
– Dzięki, kapitanie! – zawołał. I mówił szczerze. Był potwornie zmęczony. Zmęczony tym, że nie bywa na lądzie, nie spotyka zwykłych ludzi i nie ma jak stworzyć z kimś związku. Morze mu się przejadło, ta ekspedycja dobitnie mu to uświadomiła. Gdzie indziej miałby jednak pracować? W Kopenhadze ze świecą szukać normalnego specjalisty HR, który byłby skłonny zatrudnić starego wilka morskiego, bo ten postanowił nagle zejść na ląd.
– Koło trzeciej opuszczamy Idun i idziemy zameldować się w hotelu, byłoby więc miło, gdybyś do tego czasu uporał się ze swoimi sprawami. W nocy musicie stać na wachcie zgodnie z harmonogramem, ale nic nie stoi na przeszkodzie, żebyście skrócili sobie zmiany i wymieniali się co cztery godziny, a nie co sześć.
Carsten zapłacił już Asbjørnowi za to, żeby ten wziął jego wachtę, więc długość zmian go nie martwiła, ale mimo wszystko podziękował kapitanowi za troskę. Zdawało się, że zimno nie robi na Asbjørnie najmniejszego wrażenia. Stał na mrozie i parskał jak mors. Wokół głowy nieustannie kłębiła mu się chmura wydychanego powietrza, mimo to nie marzł. Carsten miał stać na warcie od czwartej, więc od ósmej wieczorem do ósmej rano był wolny. Ależ się tego dnia zabawi. Zostały mu jednak tylko trzy godziny na załatwienie jakiegoś damskiego towarzystwa. Uważał, że mężczyzn jest na pokładzie aż nadto. Wziął eleganckie ulotki, które zawczasu wydrukował, i zapisał na nich dzisiejszą datę i godzinę dwudziestą. Nazwał bar Tropical Ice i dodał zdjęcie karaibskiego zachodu słońca plus sylwetki pary stojącej pod palmą na plaży. Zmarzniętymi palcami spakował je w plastikową torebkę i ruszył w drogę.
Helene Berg ujęła dłoń córki. Najpierw siedziała u niej w kajucie, potem pojechały razem karetką do szpitala w Uddevalli. Teraz obserwowała drzemiącą Felicię z miejsca przy jej łóżku w sali. Nieco ją dziwiło, że córka doznała takiego szoku na widok zabitego szefa. Pod pewnymi względami była wprawdzie osobą wrażliwą, ale zarazem twardą i bardziej wytrzymałą niż większość ludzi. Któż byłby w stanie brać udział w ekspedycjach pośród mrozów i sztormów, do czego Felicia garnęła się z takim zapałem? W każdym razie nie Helene.
– Kochanie! Jak się czujesz? – spytała ostrożnie córkę.
Felicia popatrzyła na matkę, ale nic nie powiedziała. Zabrała tylko rękę.
– Powiedz mi, co się stało – spróbowała jeszcze raz Helene.
– Mamo, nie zrozumiesz – odparła dziewczyna, odwracając głowę do okna.
Kiedy Dennis wsunął głowę do środka, Sandra siedziała przy biurku na komisariacie. Oboje nie dali rady odmówić stanowisk zaproponowanych im wczesną jesienią przez Camillę Stålberg. Dennis chciał za wszelką cenę zostać na Smögen, Sandra mogła to zrozumieć i chociaż sama uważała, że w rejonie Sotenäs mało się dzieje, przynajmniej jesienią i zimą, to się zgodziła. Po kilku latach klepania biedy na studiach oferta stałej pracy była swego rodzaju luksusem.
– Chcesz ze mną jechać do Hunnebostrandu?
– A po co? – spytała Sandra.
– Zamierzam odwiedzić siostrę Kaja Malmberga. Nie sądzę, żeby w tej chwili udało nam się wyciągnąć coś sensownego z pani Malmberg, a jej synowie są w szoku, zamierzam więc wstrzymać się z rozmową z nimi aż do zakończenia dzisiejszej uroczystości.
– A zjemy po drodze pizzę z krewetkami czy nie masz jej w diecie przed urlopem? – spytała Sandra z błyskiem w oku.
– Możemy wziąć jedną na spółkę – zgodził się Dennis i popędzając, postukał dłonią we framugę.
Sandra włożyła płaszcz i ruszyła za nim. Wsiedli do radiowozu i opuścili Kungshamn.
– Podobno tyle śniegu nie było w Bohuslänie od czterdziestego drugiego – powiedziała.
– Od czterdziestego drugiego? – powtórzył Dennis. – Birgitta też o tym wspominała. Wydarzyło się wtedy coś specjalnego?
– Mroźna zima czterdziestego drugiego jest powszechnie znana – zaczęła Sandra. – Pisali o niej dzisiaj w „Bohusläns Tidning”. Lód całkowicie skuł basen portowy, a dzieciaki ku przerażeniu rodziców przeskakiwały po krach między Kleven i Smögen. Kutry cumowały w kanałach wykutych w lodzie, a wychudłe konie ciągały skrzynie tam i z powrotem. Mężczyźni całymi dniami stali na lodzie i łowili ryby, żeby zapewnić rodzinom przetrwanie.
– Mimo wszystko musiało być tu urokliwie – powiedział i westchnął. – Tylko pomyśl, że można by tak na chwilę cofnąć się w czasie i zobaczyć, jak im się wtedy wiodło.
– Byle tylko szybko dało się wrócić do teraźniejszości – zauważyła Sandra, szukając czegoś na telefonie.
– Co robisz? – spytał Dennis.
– Pieczony filet z dorsza oraz ragout z owoców morza plus gotowane ziemniaki z koperkiem – powiedziała. – To powinniśmy sobie wziąć, ale pizza z krewetkami jest tak nieziemsko smaczna.
– Najpierw trzeba trochę popracować – zaprotestował Dennis. – Business before pleasure, sama wiesz.
– Jestem głodna jak wilk i marznę jak małe szczenię – obruszyła się, wyglądając przez okno samochodu, kiedy Dennis skręcił do portu w Hunnebostrandzie.
Na zewnątrz było wprawdzie piekielnie zimno, ale kiedy Carsten przypominał sobie wąsy przystrojone soplami i czerwone od mrozu policzki, które miał na Oceanie Arktycznym, wydało mu się, że w wąskich uliczkach między domkami jest naprawdę ciepło. W hotelu Smögens Hafvsbad zafundował sobie prawdziwe zabiegi spa. Kobieta w fartuchu pielęgniarki, o obfitym biuście i silnych, zaokrąglonych ramionach, masowała go olejkami o zapachu kwiatów pomarańczy i drzewa cedrowego. W saunie rozgrzał się na wskroś, aż do szpiku. Następnie ogolił się i poddał depilacji woskiem nosa i uszu, ale zachował krótką brodę i wąsy. Później kobieta wymyła go jakimś głęboko oczyszczającym specyfikiem i opuszkami palców wklepała w niego krem ochronny, który miał dobrze zrobić jego zniszczonej mrozem skórze. Przyszło mu do głowy, żeby zaprosić ją na wieczorną imprezę do baru, ale w głębi duszy nie miał na to najmniejszej ochoty. Chociaż w zasadzie właśnie go pieściła, nic nie czuł, a to było do niego niepodobne. Postanowił wybrać się na spacer po Smögen i sprawdzić, czy nie wpadnie na jakieś inne kobiety na wyspie. Do tej pory wszystkie mijane po drodze uliczki, alejki i sklepy były puste lub zamknięte.
Pomyślał o naszpikowanym jak jeż Kaju Malmbergu leżącym na koi. Słyszał, jak policja wspomina, że musiał to być najokrutniejszy nożownik w historii. Co takiego zmalował Kaj, że ktoś tak się na niego wściekł? I kto był w stanie zamordować kogoś w ten sposób? Poraziła go myśl, że może to być ktoś ze statku. Albo z załogi, albo spośród pasażerów. Trudno było mu jednak snuć domysły na temat młodych naukowców z różnych zakątków świata. Wprawdzie Carsten i Jan mówili czasem, że bywają szurnięci, ale żaden z nich nie wydawał się agresywny. Wyróżniali się raczej ponadprzeciętną nudą i ambicją. Każdej zimy spotykał co najmniej dwie grupy badawcze, część naukowców zostawała dłużej i brała udział w kilku ekspedycjach, podczas gdy inni spędzali na pokładzie tylko kilka tygodni. Cheng był typowym chińskim naukowcem. Spał cztery godziny na dobę, a przez resztę czasu oddawał się eksperymentom, pobieraniu próbek i ich analizie. Jego okulary przypominały denka od butelek i tak uzbrojony spoglądał przez mikroskop, zgłębiając najmniejsze cząstki morza, ale badał także władców Arktyki – niedźwiedzie polarne. Cheng nauczył Jimenę gotować azjatyckie potrawy i kiedy wszyscy najedli się serwowanymi im przez nią kanapkami lub domowymi daniami, kroiła resztki, a następnie podsmażała je w woku z imbirem, chili, limonką, kolendrą i olejem sezamowym. Z uprawą kolendry było sporo zachodu, a i tak w najlepszym razie udawało jej się przetrwać góra dwa tygodnie. Cheng był jednak zdaniem Jimeny usatysfakcjonowany. Na początku próbowała mu serwować pieczeń rzymską z sosem śmietanowym, gotowanymi ziemniakami i borówkami, ale twierdził, że od takiej diety dostaje niestrawności.
Carsten mijał żółty domek z ładną skrzynką pocztową zawieszoną na płocie przed niewielką łączką. Ktoś namalował na niej morze, skały i latarnię morską Hållö. Na samym dole widniały dwa nazwiska. Wzdrygnął się, kiedy przeczytał to drugie. Czy to w ogóle możliwe?
Stał i się wahał. Jego zmarznięte palce majstrowały przy zapalniczce. Nie palił, odkąd wszedł do spa w hotelu Smögen Hafvsbad. Nagle spostrzegł, że mimowolnie puka w okienko w drzwiach werandy. Odczekał chwilę, ale nikt mu nie otworzył. Odwrócił się i spojrzał na archipelag. Ze szczytu schodów widać było Hållö. Co za potwornie ładne miejsce, pomyślał, po czym zaczął schodzić.
– Proszę? – zawołał nagle jakiś głos z wnętrza budynku.
Carsten go rozpoznał. Wprawdzie stał się cieńszy, ale nie było wątpliwości, że to jej głos. Cisnął papierosa na zaspę i znów wszedł po schodkach.
– Halo! – zawołał w głąb domu.
– Mik? – odkrzyknął mu głos.
Przeszedł przez werandę do przedpokoju i zobaczył ją siedzącą przy oknie w dużym pokoju.
– Wielkie nieba, Carsten, to naprawdę ty? – Podniosła wzrok i zakryła usta dłońmi.
– Poznaje mnie pani? – zaśmiał się.
– Oczywiście, że cię poznaję! Mały Carsten.
Podszedł do niej i pocałował ją w policzek.
– Gdzie zgubiła pani Mika? – zapytał i rozejrzał się po małym domu.
– Napijesz się może kawy? – Nacisnęła przycisk, żeby podjechać wózkiem.
– Nie, nie trzeba – powstrzymał ją Carsten. – Sam znajdę.
Wyszedł do ciasnej kuchni i z jednej z szafek wyjął filiżankę. Minęło z pewnością dobre piętnaście lat, odkąd ostatni raz widział Mika. Mignął mu w jakimś barze albo gdzieś na ulicy. Nie za dobrze pamiętał. Coś się stało i Mik się wycofał. Carstenowi majaczyło, że miało to jakiś związek ze Smögen. Matka Mika mieszkała tu w dzieciństwie, potem rodzina przeniosła się do Kopenhagi. Carsten usiadł naprzeciwko staruszki. Opiekowała się nim, kiedy był mały. Zawsze, gdy tu zaglądał, dostawał świeżo smażone naleśniki z dżemem truskawkowym. Żałował, że jego rodzona matka nie przypominała mamy Mika. Ale ze względu na nocne zmiany w fabryce przeważnie spała, kiedy wracał do domu po szkole. Zawsze wydawała się zmęczona. I Carsten nie był pewny, czy kiedykolwiek widział ją trzeźwą.
– Mik poszedł tylko coś załatwić – wyjaśniła. – Zaraz wróci.
Odkręciła butelkę, musiała ją skądś wyjąć, kiedy był w kuchni.
– Nie, dziękuję – powiedział Carsten. – Od czwartej jestem znowu na służbie.
Popatrzyła na tykający na ścianie złoty zegar i uśmiechnęła się do niego.
– Chociaż kropelkę – powiedziała i wbiła w niego małe niebieskie oczy.
– A niech tam, niech będzie – zgodził się ze śmiechem. Widział, że matka Mika się postarzała, nie straciła jednak zadziorności.
Opróżnili kieliszki jednym haustem, a pani Birke ze zwinnością łasicy podjechała do stojącego pod ścianą kredensu. Otworzyła drzwiczki, odstawiła butelkę na miejsce i wróciła do niego do stołu.
– Jak się wiedzie Mikowi? – spytał Carsten.
– Nieźle – odparła lojalnie.
– Ale chyba dość ciężko zniósł to, co się stało? – Carsten mógłby sobie może darować to pytanie, ale samo mu się wymsknęło.
– To prawda – przyznała. – Minęło już tyle lat, ale nie można powiedzieć, żeby się z tym pogodził.
– Cóż, z pracą jest czasem jak z kobietami – stwierdził z westchnieniem Carsten. – Potrzeba nowej, żeby zapomnieć o starej. – Zaśmiał się i poklepał matkę Mika po ramieniu.
– Chyba masz rację – przyznała. – Ale trudno mu znaleźć nową pracę. Był policjantem pełną gębą.
– To co on teraz porabia? Musi przecież jakoś się utrzymywać.
– Łowi ryby i się mną opiekuje – uśmiechnęła się do niego pani Birke. – Ale powiedz lepiej, co u ciebie. Ożeniłeś się?
Carsten roześmiał się z jej prostolinijności i opowiedział, jak mu się wiodło w ostatnich latach jako marynarzowi; dodał, że nie ma życia rodzinnego godnego wzmianki.
– Ale chyba nie jest za późno? Jesteś równie przystojny co kiedyś.
– Ech, myślą tak tylko kobiety w wieku mojej matki – odparł z udawaną skromnością.
Kawa z mamą jego przyjaciela z dzieciństwa dobrze mu zrobiła i kiedy wychodził na ziąb, w piersi grzało go poczucie bezpieczeństwa. Termometr na zewnętrznej ścianie domu pokazywał minus dwadzieścia stopni. Był siarczysty mróz, choć w ogóle nie wiało. Carsten zostawił kobiecie jedną z ulotek i zapisał na niej swój numer na wypadek, gdyby Mik miał ochotę zajrzeć do baru i napić się z nim później piwa.
– To musi być tutaj – powiedziała Sandra i popatrzyła przez szybę na biały dom z dużym balkonem i czterema panoramicznymi oknami na parterze.
Znajdował się na wzniesieniu, skąd rozciągał się widok na port dla gości. Wszystkie miejsca, poza tym przy południowej kei, gdzie cumowała łódź pogotowia ratunkowego, były puste. Słońce oświetlało zamarznięte filary kei. Za kilka miesięcy pogrążona w śnie zimowym wioska rybacka zapełni się gorliwymi wczasowiczami biegającymi od sklepiku do sklepiku w poszukiwaniu odzieży żeglarskiej i solidnego sprzętu marynistycznego. W tej chwili jednak trudno było sobie wyobrazić organizowane co roku w lipcu obchody dnia kanału Sote. Na uliczkach nad wodą pojawiało się wtedy tyle straganów i turystów, że trudno było się tam w ogóle dostać. Dennis zapukał i zajrzał do kuchni przez okno, które wychodziło na prowadzące do wejścia schody. Wzdrygnął się, gdy nagle otworzyły się przed nim drzwi.
– Please, come in and take off your shoes. I’m Sam. Mom is waiting for you – powiedział młody mężczyzna o afrykańskim wyglądzie. Był wysoki, a jego gładka ciemna skóra lśniła na tle białego krajobrazu, który otwierał się w tle za gigantycznymi oknami. Przedpokój stanowił część przestronnego salonu i jak łatwo sobie wyobrazić, widok z niego na Wyspę Świętego Görana i Feskholmen zapierał dech. Błękitne niebo rozciągało się nad plażą w Hunnebostrandzie, którą pokrywały błyszczące kryształki lodu i śnieg.
Sam zaprowadził ich do pokoju po lewej, położonego pod kątem prostym do salonu, oddzielonego podwójnymi drzwiami; były otwarte i dało się zobaczyć, że właścicielka ustawiła wewnątrz plecione fotele pokryte skórami zebr i innych egzotycznych zwierząt. Sandra i Dennis się rozejrzeli, a ich uwagę przykuły trzy głowy z potężnymi rogami – trofea zdobiące położoną na jednej ze ścian tapetę w medaliony.
– Bawół afrykański – usłyszeli nagle jakiś głos. Goście gwałtownie się odwrócili i napotkali uśmiechniętą Ainę Malmberg.
– Syncerus caffer – powiedziała Sandra z pewnością w głosie. – Najgroźniejsze zwierzę Afryki.
– Usiądźcie – poprosiła Aina, pozornie niewzruszona wiedzą Sandry, i wskazała im ratanowe fotele.
– Oczywiście – dodał Dennis, który na chwilę zaniemówił. Słyszał, jak Sandra zdusiła w sobie prychnięcie, i dał jej lekkiego kuksańca w brzuch, po czym usiadł na czymś, co mogło być futrem ocelota.
– Poluje pani? – zaczęła policjantka. Pytanie było zbędne, jeśli wziąć pod uwagę, że niemal na każdym metrze kwadratowym ściany w tym pokoju znajdowała się głowa co najmniej jednego pozaeuropejskiego zwierzęcia, ale nie wpadła na nic innego, co mogłaby powiedzieć. Ku jej wielkiemu zdziwieniu Aina pokręciła głową.
– Pracuję w Afryce jako przewodniczka i badaczka. Czasami sytuacja wymaga, żebym zastrzeliła jakieś zwierzę, ale w gruncie rzeczy jestem przeciwna polowaniom. Te akurat przy różnych okazjach stanowiły zagrożenie dla jednego z członków mojej ekipy.
– Aha – powiedział Dennis i rozejrzał się wokół. – Musiała pani sporo podróżować.
Aina siedziała naprzeciwko niego, z szeroko rozsuniętymi nogami i wyprostowanymi plecami, jakby miała się na baczności i była przygotowana na wszelkie okoliczności. Długie blond włosy z siwymi kosmykami zaplotła niedbale w dwa warkocze. Miała na sobie jasną koszulę i spodnie khaki. Afrykańskie słońce przebarwiło jej skórę na mahoń i choć musiała się zbliżać do sześćdziesiątki, należała do najpiękniejszych kobiet, jakie Dennis kiedykolwiek widział.
– Napiją się państwo herbaty? – zapytała, a w tym samym momencie wszedł Sam ze srebrną tacą i małymi szklaneczkami w złote zawijasy.
Dennis popatrzył na Sandrę, a policjantka wzruszyła ramionami. Pani domu budziła szacunek, który sprawiał, że oboje milczeli.
Herbata była ciemna, czerwonobrązowa i pachniała kardamonem. Aina wsypała sobie czubatą łyżeczkę cukru i zamieszała, żeby kryształki rozpuściły się w gorącym napoju. Sandra poszła za jej przykładem, ale zadowoliła się połową porcji, Dennis zrobił podobnie, mimo że od dwudziestu lat nie słodził kawy ani herbaty.
– Na pokładzie statku badawczego Idun znaleźliśmy zwłoki pani brata Kaja Malmberga – wyjaśniła Sandra poważnym tonem.
– Słyszałam o tym – odparła Aina i jeszcze raz zamieszała herbatę, po czym się napiła. – Birgitta dzwoniła do mnie dziś przed południem.
– Utrzymywaliście bliskie relacje? – zapytał Dennis.
Kobieta wyjrzała przez okno i podążyła wzrokiem za łodzią ratowników, która właśnie wypływała z przystani dla gości.
– Kaj i ja byliśmy bardzo podobni – zaczęła. – Pod pewnymi względami, bo pod innymi bardzo się różniliśmy. Jego badania dotyczyły małych organizmów wodnych w rejonie Arktyki, a ja interesowałam się największymi zwierzętami świata, które najlepiej czują się w bardzo suchych i gorących regionach.
– Kiedy ostatnio spotkała pani Kaja? – ponagliła ją Sandra i zwróciła uwagę, że Aina mówi o Kaju jak o kimś, kto od dawna nie żyje. Krewnym często przychodziło z trudem szybkie zaakceptowanie faktu, że nieodwracalnie odebrano im kogoś bliskiego.
– Spotkałam się z nim przed jego wyjazdem na tę ekspedycję. Musiał to być początek listopada. Zajrzał tu na chwilę, żeby się pożegnać. Tydzień później polecieliśmy z Samem do RPA, mieliśmy tam fuchę i wróciliśmy do domu wczoraj wieczorem.
– Patolodzy podejrzewają, że Kaj został pozbawiony życia zeszłej nocy między dwudziestą trzecią a piątą rano. Gdzie pani wtedy była?
Aina popatrzyła na Dennisa tak, jakby chciała się upewnić, czy siedząca obok niego kobieta jest na pewno poczytalna. Ten jednak wpatrywał się w szklankę i unikał jej wzroku.
– Prosto z lotniska Landvetter przyjechałam do domu. Sam i ja dotarliśmy tu wczoraj koło dwunastej w nocy – wyjaśniła Aina i wstała, żeby odstawić szklanki na tacę.
Kiedy wyszli do przedpokoju, Dennis wyciągnął rękę, a Aina niechętnie ją uścisnęła.
– Dziękujemy za herbatę! Jeszcze się odezwiemy – powiedział.
Sandra już była na schodkach. Z całych sił osłaniała dłońmi uszy, żeby uchronić je przed zimnem. Kiedy znalazła się przy samochodzie, demonstracyjnie otrzepała buty i dała znać szefowi, żeby się pospieszył. Dennis otworzył drzwi i uśmiechnął się do Ainy, po czym podbiegł i wskoczył do samochodu.
Minął w ciszy Södra Hamngatan i skierował się dalej na północ.
– To co? Zamawiamy teraz tę pizzę? – spytała Sandra.
– Niech będzie z krewetkami, crème fraîche i czerwoną cebulą.
– Masz na myśli „morską bryzę” – oświadczyła Sandra, która znała menu pizzerii na pamięć.
– Tak, chociaż dorzuciłbym jeszcze zielone szparagi – odparł Dennis.
– A więc bierzemy scampi.
– Właśnie – przyznał Dennis. – Ta jest najlepsza.
– Chętnie jej spróbuję – powiedziała Sandra. – Jeśli powiesz, co ci się podoba w Ainie Malmberg.
– Podoba jak podoba – odparł Dennis, nadal wpatrując się przed siebie.
– Niezła, co? – rzuciła Sandra. – Zwłaszcza że musi być koło siedemdziesiątki.
– Ależ, Sandro, ona nie miała siedemdziesięciu lat. Góra pięćdziesiąt osiem.
Sandra natychmiast się pochyliła i zaczęła przeglądać darmową aplikację z ewidencją ludności.
– W czerwcu skończy sześćdziesiąt siedem – stwierdziła mędrkowato po kilku sekundach poszukiwań.
– To chcesz tę pizzę czy nie? – spytał Dennis, parkując przed Bella Gästis; zderzak zatrzymał się tuż przy ścianie z różowego granitu, która wznosiła się ku niebu.