Człowiek z plaży - Anna Ihrén - ebook + audiobook

Człowiek z plaży ebook i audiobook

Anna Ihrén

3,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Dennis Wilhelmson, policjant z Göteborga, bierze bezpłatny urlop i jedzie na wyspę Smögen, gdzie w dzieciństwie spędzał każde wakacje. Ma nadzieję uporać się z kryzysem, który dopadł go wiosną.

Wbrew nadziejom lato nie układa się jednak spokojnie i harmonijnie. Miejscowy kapitan wyławia z wód portowych zwłoki młodego mężczyzny, a przyjaciel Dennisa znika bez śladu. Policjant zostaje mimowolnie wciągnięty w najgłośniejsze śledztwo w dziejach gminy. Do tego zaczyna coś czuć do młodej, ambitnej i bezpośredniej kadetki Sandry Haraldsson i jego poharatane serce powoli, ale niechybnie zaczyna się goić. Ale Dennis nie wie, że pasjonat genealogii Anthony, Amerykanin o szwedzkich korzeniach, odnalazł w przeszłości Smögen historie i ludzi, którzy na zawsze odmienią jego przyszłość.

„Człowiek z plaży” to pierwsza część serii „Morderca z wyspy” autorstwa Anny Ihrén. Pisarka dorastała w Sztokholmie i Göteborgu, a dzieciństwo spędziła na wyspie Smögen. Obecnie mieszka w Sjövik z mężem i dziećmi. 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 533

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 34 min

Oceny
3,5 (61 ocen)
15
17
16
7
6
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kaligraf_z_Toledo

Z braku laku…

Jak ktoś lubi historie o nieudolnym policjancie, którego wszyscy mają za geniusza - niech czyta. Jak ktoś chce wiedzieć, co jadają Szwedzi - niech czyta. Jak ktoś chce wiedzieć, jak żyli plażownicy - niech czyta. Pozostalym odradzam.
20
grubaska1969

Nie polecam

Książka beznadziejna, bardzo duzo szczegółowych opisów, praktycznie nic się nie dzieje w związku z prowadzoną sprawa kryminalną. Odradzam - szkoda czasu.
20
Isenor_Tarpanito

Dobrze spędzony czas

Pierwsza część serii. Połączenie kryminału z powieścią obyczajową. Akcja jest nieśpieszna, ale wciąga w bagno.
00
Zenka

Dobrze spędzony czas

Ciekawy początek serii.Klimatyczny kryminał skandynawski Polecam.
00
Leszuniu
(edytowany)

Z braku laku…

strata czasu. chociaz wersja audio ładnie usypia dzieki monotonnemu sposobowi czytania
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Strand­sit­ta­ren

Prze­kład z ję­zyka szwedz­kiego: Agata Te­pe­rek

Co­py­ri­ght © Anna Ih­rén, 2022

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2022

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Emma Gra­ves

Re­dak­cja: Krzysz­tof Grze­go­rzew­ski

Ko­rekta: Jo­anna Kłos

ISBN 978-91-8034-713-6

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Dzię­kuję! Da­nowi-Ro­ber­towi, Ti­mowi i Isa­belli – za mi­łość i czas…

Woda była przej­rzy­sta. Na dnie wi­dział kraba, po­spiesz­nie cho­wa­ją­cego się po­śród wo­do­ro­stów. Usi­ło­wał pły­nąć. Ma­chał rę­kami i no­gami, tak jak go kie­dyś uczono, ale koń­czyny od­ma­wiały mu po­słu­szeń­stwa. Ciało zda­wało się co­raz cięż­sze. Nie mógł już utrzy­mać głowy nad po­wierzch­nią, w końcu po­chło­nęła go chłodna woda. Ostat­nią rze­czą, o któ­rej po­my­ślał, było to, że zo­sta­wia uko­chaną. Jak ona so­bie bez niego po­ra­dzi? To w końcu on po­wi­nien o nią dbać, tak uwa­żał. Zo­stała mu do zro­bie­nia jesz­cze tylko jedna rzecz, po­tem mógłby za­ofe­ro­wać jej inne ży­cie. Coś jed­nak sta­nęło mu na dro­dze i zni­we­czyło ten plan. Te­raz było już za późno.

Roz­dział 1

Most Ud­de­val­la­bron wzno­sił się przed nim ma­je­sta­tycz­nie. Den­nis Wil­helm­son przy­spie­szył i po­czuł, jak pęd wci­ska go w sie­dze­nie – spor­towy sa­mo­chód mknął przez kra­jo­braz. Otwo­rzyła się brama jego uko­cha­nego Bo­hu­slän, a mo­tyle w brzu­chu utwier­dziły go w prze­ko­na­niu, że mimo wszystko pod­jął słuszną de­cy­zję. Sy­tu­acja w pracy zro­biła się nie do znie­sie­nia. Na­ra­żał ży­cie – nie­mal do­słow­nie – po­zo­sta­jąc lo­jalny wo­bec mun­duru i ko­le­gów. W ra­mach po­dzię­ko­wa­nia otrzy­mał pro­po­zy­cję prze­nie­sie­nia z jed­nostki spe­cjal­nej w Göte­borgu, do któ­rej na­le­żał od po­nad dzie­się­ciu lat, na sta­no­wi­sko ad­mi­ni­stra­cyjne w ja­kiejś Töre­bo­dzie. Mieli go za nic. Po raz ko­lejny ogar­nęły go roz­go­ry­cze­nie i złość. Ostat­nio czuł się tak dzień w dzień. Mu­siał się gdzieś wy­rwać, zmie­nić oto­cze­nie, ina­czej osza­leje. Na­prawdę. Urlop i po­wrót na Smögen, wy­spę, gdzie w dzie­ciń­stwie spę­dzał każde wa­ka­cje, stały się w końcu je­dy­nym spo­so­bem, żeby za­jąć my­śli czymś in­nym. Dzień wcze­śniej od­dał broń służ­bową i od­znakę. Po­tem ode­brał sa­mo­chód, przez który kom­plet­nie się spłu­kał. Ale przy­pływ eu­fo­rii za każ­dym ra­zem, gdy do­da­wał gazu, wart był każ­dej za­pła­co­nej za wóz ko­rony.

Zje­chał z E6 i skrę­cił w stronę wio­sek ry­bac­kich na wy­brzeżu gminy So­te­näs. Za późno do­strzegł pa­trol na po­bo­czu. Zwol­nił. Miał szczę­ście, bo funk­cjo­na­riu­sze wła­śnie się zbie­rali. Zo­ba­czył po­li­cjantkę z ja­snym war­ko­czem zwi­sa­ją­cym spod po­li­cyj­nej czapki i kark wsia­da­ją­cego do sa­mo­chodu po­li­cjanta. Och! – po­my­ślał i się od­wró­cił. To mu­siał być Paul Ham­mar­berg. Nie­gdyś, gdy obaj byli mło­dzi, jego przy­ja­ciel i wróg. Ra­zem sur­fo­wali, że­glo­wali, jeź­dzili na nar­tach wod­nych i im­pre­zo­wali. Prze­wo­dzili tak zwa­nym gan­gom, które pod ko­niec lat osiem­dzie­sią­tych rzą­dziły w po­bli­skich miej­sco­wo­ściach Smögen i Kung­shamn. Nie­ustan­nie, choć nie do końca na po­waż­nie, ze sobą wal­czyli. I ry­wa­li­zo­wali o Evę. Sta­nęła Den­ni­sowi przed oczami. Zo­ba­czył jej dłu­gie czarne włosy lśniące w słońcu.

Paul za­wsze skru­pu­lat­nie pod­kre­ślał, że Den­nis wcale nie po­cho­dzi z wy­brzeża. Mó­wił, że to taki sam pie­przony wcza­so­wicz jak wszy­scy inni, któ­rzy za­glą­dają na Smögen raz w roku, tylko na kilka go­rą­cych let­nich ty­go­dni. Den­nis jed­nak wcale nie miał wra­że­nia, że jest przy­jezdny, i nie zno­sił, kiedy Paul za­czy­nał na niego psio­czyć. Na­gle od­żyły w nim dawne uczu­cia.

Za­dzwo­nił te­le­fon. Zer­k­nął na wy­świe­tlacz, na któ­rym po­ja­wiła się in­for­ma­cja „Cleuda – pry­watny”. Den­nis nie od­rzu­cił po­łą­cze­nia, ale go też nie ode­brał. Po­gło­śnił tylko mu­zykę. „God only knows what I’d be wi­thout you”. Carl, naj­młod­szy czło­nek Be­ach Boys, miał głos, który tra­fiał do czło­wieka. Den­nis su­nął wolno po mo­ście Smögen­bron. Rzu­cił z niego okiem na wschód i po­pa­trzył na miej­sco­wo­ści Kung­shamn i Tån­gen, a po­tem spoj­rzał na za­chód. Znaj­do­wało się tam ła­godne ska­li­ste wy­brzeże z Has­se­lösund i San­dön. Na ca­łym świe­cie nie było pięk­niej­szego wi­doku niż pa­no­rama, którą można było uj­rzeć z tego mo­stu. Den­nis nie miał co do tego naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści. Słońce grzało w ka­brio­le­cie, a mo­rze i niebo mie­niły się pięk­nymi let­nimi od­cie­niami błę­kitu. Po raz pierw­szy miał na­prawdę wolne. Dużo wol­nego. To bę­dzie jego naj­lep­sze lato od cza­sów mło­do­ści. Wtedy zaj­mo­wały go mu­zyka, sur­fing, przy­ja­ciele i dziew­czyny. Te­raz za­mie­rzał roz­ko­szo­wać się ra­czej ką­pie­lami, spo­ko­jem i pi­sa­niem. Od ko­biet za­mie­rzał trzy­mać się jak naj­da­lej. Wio­sną na­prawdę mocno się prze­je­chał i nie za­mie­rzał prze­cho­dzić przez to po raz ko­lejny. Stra­cił wtedy wszystko – po­czu­cie wła­snej war­to­ści, pracę, ka­rierę, ra­dość. Zo­stały mu tylko oszczęd­no­ści, które upar­cie le­żały na kon­cie, gdy inne rze­czy wzięły w łeb. Te­raz wpa­ko­wał je nie­mal w ca­ło­ści w sa­mo­chód. I nie miał po­ję­cia, z czego się utrzyma.

Znów roz­legł się dzwo­nek. Tym ra­zem te­le­fo­no­wała Åke Ström­berg.

– Tak, wła­śnie do­jeż­dżam. Zo­ba­czymy się od razu? Do­bra! Już tam jadę.

Eva wy­brała Åkego. Przy­pły­nął tu pew­nego lata i na oczach jego i Paula zdo­był sztur­mem jej serce. Z po­czątku Den­nis kom­plet­nie się za­ła­mał, w końcu jed­nak on i Åke zo­stali przy­ja­ciółmi. Fa­cet miał świetny cha­rak­ter, a w gło­wie cią­gle lę­gły mu się sza­lone po­my­sły. Nic dziw­nego, że Eva się w nim za­ko­chała. Den­nis nie­chęt­nie mu­siał to przy­znać. Obec­nie mają małą Verę. Przez ostat­nie lata utrzy­my­wali kon­takt tylko spo­ra­dycz­nie, ale te­raz znów będą się wi­dy­wać, tak jak kie­dyś. Na­prawdę nie mógł się tego do­cze­kać.

Smögen, 2 li­sto­pada 1837 roku

Nad So­te­näs nad­cią­gnął z za­chodu sztorm, bez­względny dla wszyst­kiego, co tylko stało mu na dro­dze. Przez bli­sko dwa dni za­ta­piał statki z bli­ska i da­leka, bez­li­to­śnie roz­trza­sku­jąc je o skały i szkiery. Chaty pla­żow­ni­ków – dzier­żaw­ców skraw­ków plaży – znaj­do­wały się w osło­nię­tym miej­scu, po za­wietrz­nej stro­nie wy­sepki Kle­ven, i wy­cho­dziły na wio­skę ry­backą Smögen. Mimo to od czasu do czasu po­ry­wi­ste sztor­mowe po­dmu­chy gro­ziły ze­rwa­niem da­chu.

Carl-Hen­rik po­pa­trzył na żonę. Anna-Ka­ta­rina była chuda jak ło­dyga mniszka, mimo że lada dzień na świat miało przyjść ich pierw­sze dziecko. Mar­twił się, czy jego żona temu po­doła. Te­raz od­po­czy­wała na ku­chen­nej ła­wie, zbi­tej przez niego z drewna, które zbie­rał w za­tocz­kach Kle­ven, gdy po wietrz­nych dniach na­sta­wał spo­kój. Po­liczki Anny-Ka­ta­riny były za­pad­nięte w spo­sób, jaki u mło­dych osób wi­duje się tylko z po­wodu głodu. Nie­długo miała skoń­czyć dwa­dzie­ścia lat, a uparta rze­czy­wi­stość po­ka­zy­wała im się do­tąd tylko z naj­gor­szej strony, znacz­nie od­bie­ga­jąc od ich mło­dzień­czych ma­rzeń o szczę­śli­wym ży­ciu ro­dzin­nym.

Carl-Hen­rik na­lał żo­nie tro­chę na­paru z wrzo­sów, przy­pra­wio­nego su­szo­nymi je­ży­nami i li­śćmi ma­lin. W tej chwili nie mógł jej za­ofe­ro­wać dużo wię­cej. Przed roz­pę­ta­niem się sztormu zło­wił kilka ma­kreli, które upiekł nad ogniem. Było to jed­nak trzy dni temu i Anna-Ka­ta­rina mu­siała być tak głodna, że jej żo­łą­dek aż krzy­czał. Ale nic nie mó­wiła. Gdy tylko bu­rza przy­cich­nie, Carl-Hen­rik znów wy­pły­nie na ryby.

Za wszelką cenę chciał pew­nego dnia dać żo­nie wszystko, o czym ta tylko za­ma­rzy. Nie wie­dział, jak do tego do­pro­wa­dzić, ale co­dzien­nie ła­mał so­bie głowę, jak za­ro­bić na tym, co mają mu do za­ofe­ro­wa­nia wy­spy i mo­rze. Gdy pro­sił umie­ra­ją­cego ojca Anny-Ka­ta­riny o rękę córki, obie­cy­wał jej coś zu­peł­nie in­nego niż biedne ży­cie pla­żow­nika.

Roz­dział 2

Åke Ström­berg był wy­soki, a od ca­łej jego po­staci biły spo­kój i pew­ność sie­bie, któ­rych Den­nis mu za­zdro­ścił. Jako po­li­cjant sam z cza­sem za­pra­co­wał so­bie na sza­cu­nek i wiele osób po­dzi­wiało go za od­wagę w trud­nych sy­tu­acjach. Czar Åkego był jed­nak nie­pod­wa­żalny, pły­nął po­nie­kąd z jego wnę­trza. Tym­cza­sem Den­nis mu­siał stale wal­czyć z sa­mym sobą, żeby my­śleć o so­bie po­zy­tyw­nie. Może to kwe­stia wy­cho­wa­nia. Åke do­ra­stał w peł­nej ro­dzi­nie, jego ro­dzice in­we­sto­wali wszystko w je­dy­naka, który nie mu­siał z ni­kim ry­wa­li­zo­wać o uwagę mamy i taty. Den­nis na­to­miast ni­gdy nie spo­tkał swo­jego ojca, nie wie­dział na­wet, kto nim jest. Matka przed­sta­wiła mu wpraw­dzie kilku męż­czyzn w róż­nych miesz­ka­niach, w któ­rych po­miesz­ki­wali, ale ża­den z nich nie wszedł ni­gdy w tę rolę. Wzbra­niała się przed mó­wie­niem mu cze­go­kol­wiek o ojcu. Kie­dyś się do­wie, kto to. Ale jesz­cze nie te­raz.

– Siema, Den­nis! – za­wo­łał Åke i go ob­jął.

Den­nis od­wza­jem­nił uścisk i po­czuł, jak cu­dow­nie jest znów zo­ba­czyć przy­ja­ciela. W jego to­wa­rzy­stwie każ­demu po­pra­wiał się na­strój i do­strze­gał swoje naj­lep­sze strony.

– We­zmę nam po pi­wie – po­wie­dział Åke. – Pew­nie jak zwy­kle je­steś spłu­kany. – Za­śmiał się i wszedł do ho­te­lo­wego baru w Sur­fers Inn.

Den­nis za­jął je­den ze sto­li­ków na słońcu. Mimo wie­czoru wciąż jesz­cze grzało i cu­dow­nie było sie­dzieć na ma­łym dzie­dzińcu mię­dzy bu­dyn­kami. Kilka sto­li­ków stało te­raz pu­stych, ina­czej niż rano, kiedy zwy­kle bra­ko­wało tu wol­nych miejsc. Lu­dzie sie­dzieli wtedy do­słow­nie wszę­dzie, na mur­kach i ław­kach, byle tylko na­pić się ży­cio­daj­nej kawy.

– Mam coś du­żego na oku – oświad­czył Åke, kiedy po­sta­wił tacę, na któ­rej zmie­ściły się też dwa ham­bur­gery z ja­la­peño i kilka róż­nych so­sów do wy­boru. Nie spo­sób było nie za­uwa­żyć eks­cy­ta­cji w jego oczach.

– Coś ty ta­kiego znów wy­my­ślił? – spy­tał Den­nis i się uśmiech­nął. Zdą­żył się przy­zwy­czaić do po­my­słów Åkego; cza­sem by­wały błahe, ale cza­sem oka­zy­wały się na­prawdę cie­kawe.

– Zna­la­złem czę­ści wraku Świę­tej Anny – wy­szep­tał Åke, roz­glą­da­jąc się dla pew­no­ści, że nikt nie sły­szy tego, co mówi.

– Ach, tak – od­parł Den­nis, który ni­gdy nie sły­szał o tej jed­no­stce.

– Sta­tek osiadł na mie­liź­nie koło Kle­ven je­sie­nią ty­siąc osiem­set trzy­dzie­stego siód­mego i od tam­tego czasu nikt go nie wi­dział, po­dob­nie jak jego ła­dunku.

– I te­raz ty go zna­la­złeś? – spy­tał Den­nis scep­tycz­nie. – Skąd wiesz, że to wła­śnie Święta Anna? A na­wet je­śli, to co w tym ta­kiego nie­zwy­kłego?

– Hi­sto­ria tego statku jest fa­scy­nu­jąca – za­pew­niał go gor­li­wie Åke. A może masz ochotę po­nur­ko­wać dziś wie­czo­rem? Po­ka­zał­bym ci go.

Den­nis przez kilka se­kund mil­czał, po­tem od­po­wie­dział:

– Åke, to na­prawdę eks­cy­tu­jące, ale do­piero co tu przy­je­cha­łem i po­trze­buję jed­nego dnia na lą­dzie. Nie mo­żemy zro­bić tego ju­tro? Od­biorę sprzęt od Jo­hana i je­stem cały twój.

Åke prze­cze­sał dło­nią ciem­no­brą­zowe włosy, a Den­nis do­strzegł roz­cza­ro­wa­nie na twa­rzy przy­ja­ciela, ale miał na­dzieję, że ten go zro­zu­mie. Åke ni­gdy nie grze­szył cier­pli­wo­ścią i nie lu­bił cze­kać. In­te­re­so­wało go tylko tu i te­raz.

– Spoko – rzu­cił z uśmie­chem. – Wy­pły­wam przy­naj­mniej raz dzien­nie, więc tego lata bę­dziemy mieli nie­jedną oka­zję.

Kiedy się że­gnali, Den­nis miał wra­że­nie, że Åke już za­po­mniał o do­zna­nym za­wo­dzie. W jego oczach znów ża­rzyła się psotna iskierka. Den­nis zo­ba­czył, jak przy­ja­ciel szyb­kim kro­kiem kie­ruje się na po­most za por­tem ry­bac­kim, gdzie cze­kała na niego łódź.

*

Wie­czór był ja­sny. W skal­nych szcze­li­nach ko­ły­sały się ró­żowe kulki kwia­tów za­wciągu. Den­nis się uśmie­chał, kiedy wiatr roz­wie­wał mu włosy. Z wprawą ska­kał po gła­zach i bez naj­mniej­szego pro­blemu znaj­dy­wał opty­malne miej­sca, gdzie mógł po­sta­wić stopę. Więk­szość szcze­lin i for­ma­cji skal­nych wryła mu się w pa­mięć dawno temu. W na­tu­ral­nym ba­se­nie za­toki Ma­kril­lvi­ken nie dało się zo­ba­czyć choćby jed­nej me­duzy. W środku lata mo­gło być go­rzej, je­śli tylko za­wiało ze złej strony. Den­nis ze­sko­czył z dra­binki i przez chwilę pły­nął pod wodą. Noce wciąż były zimne, ale woda ogrze­wała się w ciągu dnia – po­zo­sta­wała wpraw­dzie orzeź­wia­jąca, ale była już cał­kiem przy­jemna. Gdy wy­nu­rzył głowę, nieco przed sobą zo­ba­czył ry­bi­twę nur­ku­jącą w po­szu­ki­wa­niu ryb. To lato bę­dzie cu­do­wne. Wspiął się po dra­bince i na chwilę usiadł; owi­nięty ręcz­ni­kiem pa­trzył na mi­go­czący ró­żo­wawy ho­ry­zont i słońce.

Kiedy za­żył już wy­star­cza­jąco dużo wie­czor­nego słońca, ubrał się i żeby się roz­grzać, po­ma­sze­ro­wał szyb­kim kro­kiem z po­wro­tem w stronę kei. Jego go­spo­dyni Gun­nel miesz­kała na Fri­skens väg. Za­trzy­mał się przy jej skrzynce pocz­to­wej i wy­cią­gnął ko­pertę z klu­czem oraz re­gu­la­min. Ko­biety nie było tego dnia w domu, więc mu­siał ra­dzić so­bie sam. Po­wie­działa, że może za­miesz­kać w piw­nicy, którą za­mie­rza wy­naj­mo­wać przez całe lato, ale cena by­łaby wtedy zu­peł­nie inna. Dla­tego zde­cy­do­wał się na ku­ter, który wcho­dził w skład in­wen­ta­rza, kiedy ku­po­wała dom. Bę­dzie więc miesz­kać na sta­rym statku ry­bac­kim Do­lo­res za pięć­set ko­ron mie­sięcz­nie. Jego sio­stra krę­ciła głową, gdy jej o tym mó­wił. Pro­po­no­wała, żeby za­trzy­mał się u niej, ale Den­nis nie miał ochoty spę­dzać ca­łego lata wśród krzy­czą­cych dzieci i stert pie­luch. Wy­star­czy mu w zu­peł­no­ści, je­śli wpad­nie do niej od czasu do czasu.

Do­tarł na ku­ter. Otwo­rzył ste­rówkę ma­łym klu­czem, który zna­lazł w ko­per­cie, i wszedł do środka. Usiadł przy stole do po­łowy za­wa­lo­nym ma­pami mor­skimi, które po­łą­czono me­ta­lo­wymi pier­ście­niami. Blat dało się ob­ni­żyć. Je­śli przy­kryje się go po­duszką z le­żaka, to ra­zem z ła­wami sto­ją­cymi po obu stro­nach wyj­dzie z tego na­prawdę po­rządna koja. Dla uzy­ska­nia od­po­wied­niego na­stroju Den­nis wy­jął bu­telkę bar­ba­do­skiego rumu, zdo­bioną ple­cioną z łyka siatką. Za­pa­lił lampę naf­tową i na­lał so­bie do szklanki tro­chę trunku w mio­do­wym ko­lo­rze. Po­tem usiadł z po­duszką za ple­cami.

An­thony Par­ker od­chy­lił głowę na fo­telu w sa­mo­lo­cie. Przez lata sporo po­dró­żo­wał. Głów­nie po kraju, do sio­stry w Miami. Ni­gdy jed­nak nie le­ciał przez Atlan­tyk do Eu­ropy. Z ze­wnątrz wy­da­wał się za­pewne spo­kojny i zre­lak­so­wany, ale wy­raź­nie czuł mo­tyle w brzu­chu, co przy­pra­wiało go o przy­jemne za­wroty głowy. Lot­ni­sko w Ne­wark tra­dy­cyj­nie tęt­niło ży­ciem, ale on sie­dział przez chwilę przed gi­gan­tycz­nym pa­no­ra­micz­nym oknem i tylko pa­trzył na mia­sto. Nowy Jork był jego do­mem, od­kąd bli­sko czter­dzie­ści lat wcze­śniej wy­je­chał z pro­win­cji, zo­sta­wia­jąc ro­dzinne go­spo­dar­stwo i prze­no­sząc się do Gre­en­wich Vil­lage. W la­tach sie­dem­dzie­sią­tych ta dziel­nica była na dnie. Znaj­do­wało się w niej mnó­stwo pu­sto­sta­nów, a miej­scami przy­po­mi­nała wręcz slumsy. Dzięki kilku nad­zwy­czaj za­an­ga­żo­wa­nym bur­mi­strzom i ener­gii wielu lu­dzi mia­sto sta­nęło jed­nak na nogi i z roku na rok sy­tu­acja się po­pra­wiała. Ale An­thony’emu bra­ko­wało kilku za­tę­chłych, sta­rych klu­bów jaz­zo­wych i dys­ko­tek, które za­mknięto, bo nie pa­so­wały do no­wej, efek­tow­nej me­tro­po­lii. Wio­dło mu się nie­źle, na­to­miast przez swój styl ży­cia nie miał wa­run­ków do za­ło­że­nia ro­dziny. Cho­ciaż może to tylko wy­mówki. W każ­dym ra­zie zbli­żał się do sześć­dzie­siątki i wciąż był sam.

Pod fo­te­lem w sa­mo­lo­cie wy­czuł pu­dełko, a wła­ści­wie jedno z pu­de­łek – to naj­waż­niej­sze. W ba­gażu rej­so­wym i w wa­lizce, która le­żała na półce nad jego głową, znaj­do­wało się wię­cej ma­te­ria­łów. Za­brał pra­wie wszyst­kie. Jakby nie mógł so­bie wy­obra­zić po­dróży do Szwe­cji bez tego ca­łego kramu. Te li­sty, zdję­cia i do­ku­menty za­słu­gi­wały na to, żeby znów zna­leźć się na szwedz­kiej ziemi. Zrobi tam to, o czym za­wsze ma­rzył. Po śmierci ro­dzi­ców ta myśl jesz­cze na­tar­czy­wiej nie da­wała mu spo­koju. Jego dziad­ko­wie zmarli, gdy był na­sto­lat­kiem, i ni­gdy do końca nie zro­zu­miał, co tak na­prawdę za­brali ze sobą do grobu. Matka nie chciała zdra­dzić się przed oj­cem, jak bar­dzo in­te­re­suje ją wieś, na któ­rej spę­dziła dzie­ciń­stwo. Może bała się go roz­cza­ro­wać lub za­smu­cić. Być może jej duch uno­sił się te­raz po­śród chmur obok An­thony’ego. Może wi­działa, do­kąd się wy­biera, i ją to cie­szyło. „Szwe­cja by ci się spodo­bała” – po­wie­działa mu w dzie­ciń­stwie. „Dla­czego?” – za­py­tał. „Pew­nego dnia sam się o tym prze­ko­nasz” – od­parła ze smut­nym bły­skiem w oku.

Den­nis mu­siał spać dłuż­szą chwilę. Obu­dziło go ko­ły­sa­nie ło­dzi. Ktoś cho­dził po po­kła­dzie, po ka­ju­cie prze­su­wał się ciemny cień. Drzwi po­woli się otwo­rzyły i do środka wpa­dło chłodne wie­czorne po­wie­trze.

– Halo! – usły­szał wo­ła­nie.

Zmru­żył oczy, pa­trząc na szcze­linę, przez którą głowę wsu­nęła ja­kaś ko­bieta.

– Eva? Co ty tu ro­bisz? – Jego głos po prze­bu­dze­niu brzmiał bar­dziej szorstko, niż Den­nis so­bie tego ży­czył. Nie do końca się jesz­cze ock­nął. – Nie mia­łaś je­chać dziś wie­czo­rem do Skäret?

Za­rzą­dza­jący wy­naj­mem po­koi na Smögen Hasse co roku za­pra­szał wła­ści­cieli na przy­ję­cie z oka­zji roz­po­czę­cia se­zonu. Nie­gdyś było to bar­dzo ce­nione wy­da­rze­nie, na któ­rym obo­wiąz­kowo by­wały Eva i jej mama. Wiele tu­tej­szych ro­dzin z chę­cią wy­naj­mo­wało let­ni­kom piw­nice na kilka ty­go­dni, żeby tro­chę do­ro­bić.

– Mia­łam, ale Åke się nie po­ja­wił, a nie mo­głam prze­cież zo­sta­wić Very sa­mej. Kiedy mama wró­ciła, po­pro­si­łam, żeby do mnie zaj­rzała, bo po­wie­dzia­łam, że mu­szę wyjść na chwilę.

– A gdzie jest Åke? Która w ogóle go­dzina?

– Przy­szłam wła­śnie za­py­tać, czy go nie wi­dzia­łeś. – W jej gło­sie po­brzmie­wała re­zy­gna­cja. – Do­cho­dzi dwu­na­sta, a on wciąż nie wró­cił do domu.

– Chcesz? – Den­nis wska­zał na bu­telkę rumu, ale Eva po­krę­ciła głową. – Wy­pi­li­śmy z Åkem po pi­wie, chciał jesz­cze po­pły­nąć gdzieś ło­dzią, więc wi­dzie­li­śmy się tylko chwilę. Wy­ką­pa­łem się w Ma­kril­lvi­ken, po­tem wró­ci­łem keją, ale już go nie wi­dzia­łem.

Ciemne włosy Evy lśniły w bla­sku lampy naf­to­wej. Miała za­czer­wie­nione oczy, ale Den­ni­sowi przy­szło do głowy, że jest rów­nie piękna jak kie­dyś.

– To przez ten wrak – wes­tchnęła zre­zy­gno­wana. – Åke do­stał ob­se­sji na jego punk­cie. Twier­dzi, że nikt go do­tąd nie zlo­ka­li­zo­wał, cho­ciaż od za­to­nię­cia statku mi­nęło bli­sko dwie­ście lat.

Den­nis zer­k­nął na Evę z ukosa, nie chciał pa­trzeć jej w oczy. Miał szczerą na­dzieję, że nic się nie stało. W końcu Åke był świet­nym nur­kiem i nie pod­jąłby zbęd­nego ry­zyka.

Roz­dział 3

Ka­pi­tan Neo Wal­ters­son za­piął złoty gu­zik od ko­szuli i wło­żył na głowę ka­pi­tań­ską czapkę. Może była to lekka prze­sada, ale gdyby go zmu­sić, mu­siałby przy­znać, że w grun­cie rze­czy to wła­śnie uczu­cie to­wa­rzy­szące cho­dze­niu w mun­du­rze do pracy go mo­bi­li­zo­wało. Od­kąd do­bre dzie­sięć lat temu zszedł na ląd, do­ra­biał la­tem w por­cie dla go­ści. Co­dzien­nie o siód­mej rano scho­dził na molo, żeby aku­rat w po­rze po­ran­nej kawy zmie­nił go ja­kiś młod­szy ka­pi­tan portu, który lu­bił so­bie dłu­żej po­spać. Inni mo­gli so­bie cho­dzić w spra­nych ko­szul­kach polo z obrzy­dli­wymi na­dru­kami na ple­cach, ale jego w coś ta­kiego nie wci­sną.

Żona pod­kra­dła się do niego od tyłu i po­gła­dziła go de­li­kat­nie po ło­pat­kach.

– Zo­ba­czysz, wszystko wkrótce się ułoży – po­wie­działa uspo­ka­ja­jąco. Znała go do­brze i wie­działa, co wy­wo­łuje u niego te głę­bo­kie zmarszczki na czole.

– Hmm – mruk­nął na znak, że jej nie wie­rzy.

Neo miał w ży­ciu dwie wiel­kie pa­sje. Jedną z nich było mo­rze, drugą naj­młod­sza córka, Maya. Je­śli cho­dzi o mo­rze, miał wra­że­nie, że mi­łość jest od­wza­jem­niona i nie­skom­pli­ko­wana. Mo­rze za­pew­niało jego ro­dzi­nie utrzy­ma­nie przez całe ży­cie, tak samo jego ojcu i dziad­kowi. Do tego spę­dzony na nim czas ob­fi­to­wał w nie­spo­dzianki. Pa­mię­tał je­sień, kiedy na Atlan­tyku za­stała go bu­rza, ja­kiej ni­gdy nie za­po­mni. Tak jak i tego, gdy w nie­wiel­kim por­cie na ma­łej ka­ra­ib­skiej wy­spie na­gle za­ata­ko­wali ich pi­raci i gro­zili im re­wol­we­rami. Ale pa­sja do mo­rza, ogól­nie rzecz bio­rąc, wciąż do­star­czała mu w ży­ciu sensu i ra­do­ści. Nic in­nego nie mo­gło się z nim rów­nać. Z wy­jąt­kiem Mai.

Miał trzy córki. Dwie star­sze ni­gdy nie przy­pra­wiały go o ból głowy. Kiedy były małe, dużo czasu spę­dzał na mo­rzu, ale żona świet­nie się nimi opie­ko­wała. Obie przy­uczyły się na pie­lę­gniarki, naj­star­sza po­ślu­biła stra­żaka, a środ­kowa po­li­cjanta. Te­raz obie żyły spo­koj­nie ze swo­imi ro­dzi­nami na sta­łym lą­dzie.

Naj­młod­sza córka, Maya, po­ja­wiła się tro­chę znie­na­cka, gdy Neo zbli­żał się do pięć­dzie­siątki. W trak­cie po­rodu le­karz zde­cy­do­wał, że trzeba prze­pro­wa­dzić pilne ce­sar­skie cię­cie. Gdy Greta spała po ope­ra­cji, Neo sie­dział kilka go­dzin z małą dziew­czynką na rę­kach. Był cał­ko­wi­cie urze­czony piękną bu­zią dziecka, które spo­koj­nie drze­mało mu na rę­kach. Od czasu do czasu ro­nił łzę, po czym szybko ocie­rał ją dło­nią. Od tam­tej pory Maya nim za­wład­nęła, utkwiła mu pod skórą. Kiedy pła­kała, do­pa­dał go smu­tek, a kiedy się śmiała, pę­kał ze szczę­ścia. Jakby byli jed­no­ścią. Chro­nił ją przed wszel­kimi nie­bez­pie­czeń­stwami i za­czął tak ukła­dać dy­żury na mo­rzu, żeby za­wsze być w domu na Wi­gi­lię, uro­dziny dziew­czynki i inne spe­cjalne oka­zje, ta­kie jak ko­niec szkoły czy kon­fir­ma­cja. W przy­padku star­szych có­rek wszystko to sa­mo­dziel­nie za­ła­twiała jego żona. Maya miała ja­sne włosy i wiel­kie zie­lone oczy. Kiedy na niego pa­trzyła, go­tów był zro­bić dla niej wszystko. Te­raz jed­nak to się zmie­niło. Pew­nego dnia ze­szłego lata wró­ciła do domu z ufar­bo­wa­nymi na czarno wło­sami i oświad­czyła, że rzuca szkołę pie­lę­gniar­ską i za­czyna na­ukę w szkole pla­stycz­nej. Za­mie­rzała prze­nieść się do bu­dynku nie­opo­dal szkoły lu­do­wej, gdzie wy­naj­mo­wano uczniom po­koje. Je­sie­nią i zimą Neo pra­wie nie wi­dy­wał córki. Wio­sną by­wała w domu tylko spo­ra­dycz­nie. W pią­tek zja­wiła się jed­nak na­gle pod­czas ko­la­cji i spy­tała, czy może za­miesz­kać w piw­nicy, którą pla­no­wali wy­na­jąć let­ni­kom. Neo naj­pierw się za­parł, ale żona go prze­ko­nała. „Dzieci są w domu za­wsze mile wi­dziane” – po­wie­działa. Pod­dał się, ale na­pię­cie, ja­kie za­pa­no­wało u nich od prze­pro­wadzki Mai, go przy­gnę­biało. Wła­ści­wie naj­chęt­niej mocno by ją przy­tu­lił, ale nie mógł się prze­móc, żeby do­tknąć córki lub choćby na nią spoj­rzeć.

Za­mknął za sobą drzwi i zszedł na keję, swoją bez­pieczną przy­stań. Wszystko było tam jak zwy­kle. A te­raz po­trze­bo­wał wła­śnie spo­koju. Spo­koju na lą­dzie, przez który nie­gdyś ro­bił się taki nie­spo­kojny.

Cho­ciaż czerw­cowe słońce grzało ru­dawe skały wzno­szące się mię­dzy han­ga­rami, tu­ry­ści przy­jeż­dża­jący tu­taj na lato jesz­cze nie za­częli prze­cha­dzać się po pro­me­na­dzie Smögen­bryg­gan. W szczy­cie se­zonu na po­ma­lo­wa­nych na zie­lono ław­kach sto­ją­cych przy ka­mien­nych ścia­nach prze­sia­dy­wały tłumy że­gla­rzy i tu­ry­stów z ca­łego świata. Neo jak zwy­kle zro­bił rundkę. Przy budce z lo­dami zo­ba­czył na wpół opróż­nioną bu­telkę oran­żady i wy­sta­jącą spo­mię­dzy de­sek ser­we­tkę. Pod­niósł je i wy­rzu­cił do ko­sza. Le­żał w nim sa­motny wo­rek ze śmie­ciami. Za­pewne tej nor­we­skiej pary, która przy­pły­nęła tu wczo­raj wie­czo­rem, po­my­ślał. Wi­dział, że tego dnia byli wcze­śnie na no­gach. Po co? – py­tał się w du­chu. Taką mo­to­rówką mo­gliby w kilka go­dzin opły­nąć cały Bo­hu­slän tam i z po­wro­tem, więc nie mu­sieli się śpie­szyć. A może wła­śnie się śpie­szyli? W le­cie przy po­mo­ście po­ja­wiało się sporo du­żych mo­to­ró­wek, dość czę­sto pod nor­we­ską ban­derą. Aż włos się je­żył na gło­wie, ile ci lu­dzie mają pie­nię­dzy. A mimo to zda­rzało im się na­rze­kać na opłatę por­tową, która była oczy­wi­ście nieco wyż­sza w przy­padku więk­szych ło­dzi. Jed­nego z zię­ciów Neo ba­wiło prze­glą­da­nie mo­deli i spraw­dza­nie ich cen. Neo nie czuł jed­nak ani odro­biny za­zdro­ści. Miał drew­niany sta­tek, który odzie­dzi­czył po ojcu. To było do­piero coś.

Ob­ró­cił po­marsz­czoną twarz do słońca, za­cią­gnął się lekko fajką, która zwi­sała mu w ką­ciku ust, i ru­szył da­lej po sre­brzy­sto­sza­rych de­skach mie­nią­cych się od tak dłu­giego sma­ga­nia słoną wodą i wia­trem. Na­gle aż się wzdry­gnął. Hi­ste­ryczny krzyk prze­szył ci­che po­ranne po­wie­trze. Do­cho­dził z ba­senu por­to­wego. Neo za­gryzł mocno ust­nik fajki i rzu­cił się na brzeg kei. Ja­kaś ko­bieta w wo­dzie dziko wy­ma­chi­wała rę­kami. Jej głowa znaj­do­wała się na prze­mian nad po­wierzch­nią wody i pod nią. Neo wsko­czył na po­kład ło­dzi mo­to­ro­wej, prze­szedł na po­most ką­pie­lowy na ru­fie, wy­chy­lił się i zła­pał ko­bietę pod pa­chami, dzięki czemu zna­lazł sta­bilny chwyt i mógł prze­cią­gnąć ją do dra­binki. Tuż obok dry­fo­wały zwłoki męż­czy­zny. Twarz z wy­ba­łu­szo­nymi oczami była zwró­cona ku niebu.

Ja­cqu­eline Bi­jou otwo­rzyła okien­nice i wyj­rzała na ta­ras. Zie­lone góry opa­dały przed nią do Mo­rza Śród­ziem­nego i wi­działa, jak piękny błę­kit spo­tyka się z nie­bem. Ude­rzył ją za­pach pro­wan­sal­skich ziół. Al­phonse le­żał da­lej w łóżku, a świa­tło, które wpu­ściła do po­koju, pa­dało na jego piękną młodą po­stać. Nie ro­zu­miała, jak w ogóle mo­gło przyjść jej do głowy, żeby wią­zać się na całe ży­cie z ja­kimś męż­czy­zną. Cho­ciaż jej mąż był od niej o dzie­sięć lat młod­szy, ostat­nimi laty za­czął się za­cho­wy­wać jak zra­mo­lały sta­rzec i tak samo wy­glą­dać. Al­phonse da­wał jej coś zu­peł­nie in­nego. A do tego wol­ność. Łą­czyło ich nie­wy­po­wie­dziane po­ro­zu­mie­nie, czyli nic. Na­prawdę świet­nie się czuła w tym związku.

Ni­gdy nie spo­tkała swo­jego ojca i na­wet go jej szcze­gól­nie nie bra­ko­wało, bo je­dyną za­sługą Fra­nçois Bi­jou, je­śli cho­dzi o bu­do­wa­nie re­la­cji z córką, było to, że nadano jej imię na cześć babki. Kilka lat temu Ja­cqu­eline do­wie­działa się jed­nak, że zmarł i zo­sta­wił jej dom w gó­rach koło Ni­cei. Matka wiele razy da­wała wy­raz roz­go­ry­cze­niu, że Fra­nçois po­rzu­cił ją za­le­d­wie kilka dni przed na­ro­dzi­nami dziecka. Ale czego się wła­ści­wie spo­dzie­wała po wa­ka­cyj­nej mi­ło­ści w Ni­cei? Cóż in­nego mia­łoby z tego wyjść? Kiedy kilka lat wcze­śniej zmarła matka Ja­cqu­eline, nic jej po so­bie nie zo­sta­wiła. Z wy­jąt­kiem pary zło­tych kol­czy­ków, które córka spie­nię­żyła, gdy tylko się do­wie­działa, że są warte kilka ty­sięcy. Nie była sen­ty­men­talna. I nie żeby po­trze­bo­wała tych pie­nię­dzy. Jej firma do­brze pro­spe­ro­wała. Z oszczęd­no­ści ku­piła dom na Smögen dla sie­bie i męża. Jako pra­cow­nik ko­mu­na­lny za­ra­biał skrom­nie, a to nie star­czało na­wet na to­rebki, które we­dług Ja­cqu­eline na­le­żało ku­po­wać co mie­siąc. Nie miała po­ję­cia, jak mąż po­ra­dzi so­bie po roz­wo­dzie, ale sama za­mie­rzała żyć te­raz peł­nią ży­cia. Tak jak na to za­słu­gi­wała.

Tej je­sieni miała skoń­czyć pięć­dzie­siątkę, ale du­szą i cia­łem była jak Al­phonse, czuła się naj­wy­żej na dwa­dzie­ścia pięć lat. I Al­phonse po­wta­rzał jej to po fran­cu­sku wie­lo­krot­nie, nie tylko ostat­niej nocy. Po­pa­trzyła na niego po­now­nie i uśmiech­nęła się. Zro­biło się jej tro­chę smutno, że musi tego dnia le­cieć do Szwe­cji, ale nie wy­obra­żała so­bie roz­sta­wa­nia się z mę­żem przez te­le­fon. Po bli­sko ośmiu la­tach mał­żeń­stwa w do­brym to­nie było po­wie­dzieć mu coś ta­kiego pro­sto w oczy. I nie chciała prze­ga­pić wy­razu jego twa­rzy, gdy usły­szy tę wia­do­mość. Boże, ależ po­tem bę­dzie cu­dow­nie. Obie­cała Al­phonse’owi, że bę­dzie mógł zo­stać u niej w domu pod jej nie­obec­ność. To tylko ty­dzień, szybko mi­nie. W tym cza­sie pla­no­wał wy­brać się na dwa po­kazy ko­lek­cji pla­żo­wych, do La­fay­ette w Ni­cei i Jimmy’z w Mo­nako. Po nich or­ga­ni­zo­wano wspa­niałe im­prezy, więc na pewno bę­dzie nie bę­dzie się nu­dzić. Sama chęt­nie by się tam wy­brała, szcze­góle do Jimmy’z, ale mu­siała to odło­żyć do przy­szłego ty­go­dnia. Przy­ję­cia i po­kazy będą jesz­cze nie raz, a wtedy już ich nie prze­gapi. Naj­waż­niej­sze, że jej bi­żu­te­ria zdobi te­raz nie­mal każdą mo­delkę.

Ber­trand po­sta­wił na ta­ra­sie srebrną tacę z dzban­kiem soku wi­no­gro­no­wego i go­rą­cymi cro­is­san­tami. Zo­ba­czyła, jak nie­po­strze­że­nie cho­dzi po ogro­dzie, przy­ci­na­jąc krzewy róż i drzewa. Co by bez niego po­częła? Zaj­mo­wał się do­mem, kuch­nią i ogro­dem. Plecy zgar­biły mu się pod wpły­wem wieku, ale nie dało się prze­ga­pić bi­ją­cego od niego en­tu­zja­zmu. Ad­wo­kat twier­dził, że był za­trud­niony w tym domu od tak dawna, że nikt, na­wet sam Ber­trand, już w za­sa­dzie nie wie­dział, jak długo tu pra­co­wał. Wzięła cro­is­santa, zo­sta­wia­jąc nie­tknięty sok. Za­miast tego na­lała so­bie kie­li­szek ró­żo­wego wina z otwar­tej bu­telki, która le­żała w chło­dziarce, i usia­dła na ple­cio­nym krze­śle. Wpraw­dzie wy­bie­rała się za­raz na lot­ni­sko do Ni­cei, ale na fran­cu­skich dro­gach kilka kie­lisz­ków wina nie miało więk­szego zna­cze­nia. A mi­nie tro­chę czasu, za­nim do­trze do Szwe­cji, gdzie na göte­bor­skim Lan­dvet­ter czeka na nią kombi. Po­czuła ucisk w żo­łądku i ro­ze­śmiała się na myśl o tym, co kom­plet­nie po­chła­niało ją każ­dego ranka, gdy się bu­dziła, i każ­dego wie­czoru, gdy wra­cała do domu. Jejku, ależ jej ży­cie zmie­niło się przez ostat­nie lata. Wy­rwała się z sza­rej, nud­nej co­dzien­no­ści i stwo­rzyła so­bie eg­zy­sten­cję z efek­tow­nymi ubra­niami, luk­su­so­wymi sa­mo­cho­dami i re­stau­ra­cjami peł­nymi pięk­nych lu­dzi. Uwiel­biała to.

Keja była od­gro­dzona, a przy nie­bie­sko-bia­łej ta­śmie stali ga­pie. Po­li­cjantka po­le­ciła im przejść mię­dzy bu­dyn­kami na drugą stroną, ale naj­wy­raź­niej nikt nie za­mie­rzał się od­da­lać. Ka­pi­tan portu Neo Wal­ters­son po­mógł pły­wa­ją­cej ko­bie­cie wejść do sa­lo­niku na ło­dzi, a mąż owi­nął ją ko­cem. Drżała, na­dal miała na so­bie mo­kry strój, zda­wało się jed­nak, że na ra­zie żadne z nich nie jest w sta­nie nic z tym zro­bić. He­li­kop­ter po­go­to­wia wi­siał w po­wie­trzu nad keją. Spu­ścił kosz, który wcią­gnięto po umiesz­cze­niu w nim męż­czy­zny. Ka­pi­tan portu śle­dził prze­bieg zda­rzeń. Po­wie­dział przez te­le­fon, że męż­czy­zna nie żyje, ale dy­żurna z po­go­to­wia wy­ja­śniła mu, że na ra­zie można to uznać je­dy­nie za do­mnie­many zgon, bo coś ta­kiego może stwier­dzić tylko le­karz. Neo nie pierw­szy raz wi­dział he­li­kop­ter po­go­to­wia w ak­cji. Ostatni raz ze­szłego lata, gdy grupa mło­dych chło­pa­ków ska­kała do wody z Hästen, po­pu­lar­nego, ale nie­bez­piecz­nego klifu w Val­le­vik. Dla jed­nego z nich nur­ko­wa­nie źle się skoń­czyło. He­li­kop­ter za­brał go w po­do­bny spo­sób i od­le­ciał. Neo nie wie­dział, co było póź­niej.

– Paul Ham­mar­berg, po­li­cja z Kung­shamn. – Neo roz­po­znał po­li­cjanta, który pod­szedł do niego z wy­cią­gniętą ręką.

– Ka­pi­tan portu Neo Wal­ters­son – od­po­wie­dział do­stoj­nym gło­sem.

– Chciał­bym, żeby za­szedł pan dziś po po­łu­dniu na ko­mi­sa­riat i zło­żył ze­zna­nia – cią­gnął po­li­cjant, nie da­jąc po so­bie po­znać, że ko­ja­rzy Neo. Mó­wił pro­fe­sjo­nal­nie przy­jem­nym to­nem, ale nie było naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści, kto jego zda­niem jest tu wyż­szy rangą.

– Oczy­wi­ście, ża­den pro­blem – od­po­wie­dział Neo z nie­zmienną siłą w gło­sie. Czuł, że robi się z tego je­den z naj­cie­kaw­szych dni od dłuż­szego czasu, ale ani jed­nym spoj­rze­niem czy też miną nie zdra­dzał, że tak wła­śnie jest. Wi­dział, że po dru­giej stro­nie ta­śmy ze­brało się sporo lu­dzi. Wielu z nich roz­po­zna­wał.

*

Den­nis stał na kei przy po­li­cyj­nej ta­śmie i pa­trzył, jak kosz zbliża się do he­li­kop­tera. Ro­zej­rzał się. Po dru­giej stro­nie stał Björn, mąż jego sio­stry, który prze­glą­dał zdję­cia w apa­ra­cie i go nie wi­dział. A więc mu­sieli już przy­je­chać, po­my­ślał Den­nis. W so­botę był naj­dłuż­szy dzień roku – Mid­som­mar – i jego sio­strę po­chła­niały za­pewne przy­go­to­wa­nia do tego wy­da­rze­nia. O ile do­brze ją znał, wy­ku­piła całe do­stępne je­dze­nie w su­per­mar­ke­cie Skep­pet w Kung­shamn. Za­dzwoni do niej póź­niej. W każ­dym ra­zie nici z po­ran­nej ką­pieli. Od­wró­cił się i wszedł mię­dzy han­gary.

Vic­to­ria na­peł­niła lo­dówkę naj­róż­niej­szymi przy­sma­kami i stwo­rzyła w domu at­mos­ferę lata, wkła­da­jąc kilka bu­kie­tów cha­brów do wy­so­kich szkla­nych wa­zo­nów. Była na ma­cie­rzyń­skim, ale jej gra­fik zda­wał się te­raz bar­dziej na­pięty, niż kiedy jesz­cze pra­co­wała przed po­ja­wie­niem się dzieci. Gdy oka­zało się, że wkrótce po na­ro­dzi­nach Theo znów za­szła w ciążę, uro­biła Björna i je­sie­nią po­sta­no­wili w końcu ku­pić dom na Smögen. Mąż w końcu się na to zgo­dził. Nie bez zna­cze­nia oka­zał się przy tym spa­dek po ojcu. Było to ży­ciowe ma­rze­nie Vic­to­rii, a żyje się prze­cież tylko raz. Jako dziecko spę­dzała na Smögen naj­lep­sze ty­go­dnie lata i te­raz kon­ty­nu­owała tę tra­dy­cję z wła­sną ro­dziną. Całą zimę aż do wio­sny była w ciąży, a Björn ha­ro­wał jak głupi, żeby wy­re­mon­to­wać dom tak, by dało się w nim za­miesz­kać. Był to tra­dy­cyjny dom ry­backi z po­bie­la­nymi ścia­nami i małą prze­szkloną we­randą przy schod­kach od frontu. Wcze­śniej na dole znaj­do­wały się kuch­nia i dwa po­koje, lecz Björn wy­bu­rzył ściany mię­dzy nimi i tak po­wstał duży sa­lon. W sta­rej kuchni blaty były ni­sko, więc wy­soka Vic­to­ria za­żą­dała no­wej. Żeby jed­nak cał­kiem nie po­psuć at­mos­fery, zde­cy­do­wała się na sta­ro­modne białe szafki. Stary piec na drewno da­lej stał w ką­cie i jak tylko Björn znaj­dzie tro­chę czasu, ma spraw­dzić, czy da się w nim na­pa­lić.

Mała Anna, która wła­śnie ssała je­den z sa­mo­cho­dzi­ków brata, miała do­piero kilka mie­sięcy. Theo był star­szy o rok i dał się już po­rwać ma­gicz­nemu światu YouTube’a. Sie­dział na bia­łej ka­na­pie po­kry­tej ple­dem i oglą­dał po ja­poń­sku Boba Bu­dow­ni­czego. Vic­to­ria nie ro­zu­miała, dla­czego woli oglą­dać bajki po ro­syj­sku i ja­poń­sku. Cho­ciaż mo­gła się zgo­dzić, że pio­senki w tych ję­zy­kach zdają się nieco żyw­sze i we­sel­sze.

Björn wy­szedł z domu wcze­snym ran­kiem, żeby przejść się po kei. Vic­to­rii po­do­bało się to, że od­żył na Smögen. Do­kąd­kol­wiek szedł, prze­wie­szał so­bie przez ra­mię apa­rat.

– Pa, pa! – usły­szała, jak Theo krzy­czy na prze­szklo­nej we­ran­dzie, do­kąd po­biegł na spo­tka­nie z oj­cem, który wła­śnie prze­szedł przez próg.

– Hej! Mo­żesz tu przyjść na chwilę? – krzyk­nął Björn do Vic­to­rii.

Był czer­wony na po­licz­kach wy­sta­ją­cych nad nie­mal już w ca­ło­ści srebr­no­szarą brodę. Kiedy się po­znali, miał czarne włosy ze szpa­ko­wa­tymi skro­niami. Po­si­wiał, zo­stało mu już tylko kilka czar­nych plac­ków. Na gło­wie miał starą czapkę bos­mankę ojca. Uwa­żał, że jest mu w niej do twa­rzy. Pew­nego dnia Vic­to­ria na­zwała go dla żartu Bep­pem, bo gdy wkła­dał to na­kry­cie głowy, za­czy­nał przy­po­mi­nać jo­wial­nego męż­czy­znę z do­bra­nocki z lat sie­dem­dzie­sią­tych, choć Björn wy­da­wał się jego nieco no­wo­cze­śniej­szą wer­sją.

– Zna­leźli dziś rano to­pielca – wy­ja­śnił Björn, nieco zdy­szany. – Den­nis stał po dru­giej stro­nie ta­śmy, ale chyba mnie nie wi­dział. Mia­łem przy so­bie apa­rat, więc zro­bi­łem kilka zdjęć. To tro­chę głu­pie, ale nie mo­głem się po­wstrzy­mać. Wy­szły cał­kiem nie­źle, bo wzią­łem od­po­wiedni obiek­tyw.

Vic­to­ria włą­czyła tryb prze­glą­da­nia zdjęć i po­więk­szyła jedno z nich, na któ­rym twarz była naj­wy­raź­niej­sza. Prze­krę­ciła apa­rat o pół ob­rotu, żeby zo­ba­czyć ob­raz pro­sto.

– Włóż oku­lary – rzu­cił lekko po­iry­to­wany Björn. Czę­sto sta­rała się coś zo­ba­czyć bez nich, bo nie mo­gła ich zna­leźć. Ostat­nio po­psuł jej się wzrok i nie wi­działa z bli­ska.

– O mój Boże! To musi być Sebbe! – wy­krzyk­nęła Vic­to­ria, kiedy wło­żyła oku­lary.

– Sebbe, jaki znowu Sebbe? – Björn nie znał jesz­cze wszyst­kich, a jego pa­mięć do imion nie­szcze­gól­nie mu w tym po­ma­gała.

– Chło­pak So­fie. No wiesz, tej, która przy­jaźni się z Mayą.

Björn nie miał po­ję­cia, kim jest So­fie czy Maya, ale ski­nął głową, żeby po­ka­zać, że stara się na­dą­żyć.

– Hmm – mruk­nęła po­grą­żona w my­ślach Vic­to­ria. Zło­wiesz­cze prze­czu­cie mó­wiło jej, że lato nie bę­dzie ta­kie, jak na to li­czyła, ale przy­rze­kła so­bie, że prze­sta­nie wi­dzieć wszystko w czar­nych bar­wach, co cza­sem za­rzu­cał jej Björn. Szcze­rze nie­na­wi­dziła tego wy­ra­że­nia. Chciała za­dzwo­nić do Den­nisa. Mu­siał przy­je­chać po­przed­niego wie­czoru. Ale dla­czego od razu się do nie ode­zwał?

Domy Evy i jej ro­dzi­ców znaj­do­wały się obok sie­bie, miały wspólny ogród. Cho­ciaż ogród to może w tym przy­padku za duże słowo. Na Smögen na­zy­wano to łąką. Mię­dzy do­mami znaj­do­wał się nie­wielki traw­nik, gdzie wa­lał się duży sa­mo­chód Very i kilka in­nych za­ba­wek. Łąkę ota­czał wą­ski drew­niany płot po­ma­lo­wany na ja­sny nie­bie­sko­szary ko­lor. Mi­nęła chwila, za­nim Eva otwo­rzyła drzwi. Na­cią­gnęła na pi­żamę czer­wony szla­frok.

– Baba, baba! – krzyk­nęła mała dziew­czynka, która mu­siała być Verą.

– Nie, Vero, bab­cia przyj­dzie póź­niej. To Den­nis, ko­lega mamy – wy­ja­śniła jej Eva, a Vera zda­wała się za­do­wo­lona. Oczy błysz­czały jej fi­glar­nie.

– Mogę wejść? – za­py­tał Den­nis.

– Ja­sne! – po­wie­działa Eva bez więk­szego en­tu­zja­zmu. Wy­glą­dała, jakby nie spała całą noc.

Den­nis usiadł na ka­na­pie w sa­lo­nie. Ko­ron­kowe fi­ranki były udra­po­wane war­stwami, tak że prze­sła­niały okna i chro­niły przed spoj­rze­niami z ze­wnątrz. Mimo to prze­dzie­rało się przez nie świa­tło po­ranka.

– Åke wró­cił? – Den­nis szu­kał wzroku Evy, ale ona od­wra­cała oczy.

– Nie, po­li­cja i po­go­to­wie szu­kały go całą noc ło­dziami i he­li­kop­te­rami, ale na ra­zie bez re­zul­tatu. Dzwo­ni­łam też do Mis­sing Pe­ople, je­śli po­li­cja go wcze­śniej nie znaj­dzie, zro­bią dziś po po­łu­dniu łań­cuch ży­cia.

– Wiem, wi­dzia­łem post na Fa­ce­bo­oku – od­parł Den­nis. – Bę­dziemy tam z chło­pa­kami z ze­społu. – Był wpraw­dzie na urlo­pie, ale jako pry­watna osoba za­mie­rzał do­ło­żyć wszel­kich sta­rań, żeby zna­le­ziono Åkego. Rano po­biegł na drugi kra­niec wy­sepki Kle­ven, żeby spraw­dzić, czy nic nie wi­dać od strony Pen­ning­skär. Ale woda i brzeg za­toki zda­wały się ci­che i pu­ste. Nie wi­dział też ni­g­dzie ło­dzi Åkego.

Roz­le­gło się pu­ka­nie do drzwi, Eva po­de­szła i je otwo­rzyła.

– Wi­taj, Evo! – przy­wi­tał się po­li­cjant przy wej­ściu.

Den­nis na­tych­miast roz­po­znał głos Paula Ham­mar­berga. Funk­cjo­na­riuszka, która stała za nim, przed­sta­wiła się jako San­dra Ha­ralds­son z po­li­cji w Kung­shamn.

– Zna­leź­li­ście go? – za­py­tała krótko Eva.

– Mo­żemy wejść? – Paul i jego ko­le­żanka prze­szli obok niej przez prze­szkloną we­randę i usie­dli przy stole w kuchni. Eva za­jęła miej­sce na­prze­ciwko.

– Evo, rano zna­leź­li­śmy w por­cie to­pielca. To nie Åke. Ale chcie­li­śmy dać ci znać, za­nim lu­dzie w Smögen za­czną o tym ga­dać. Ła­two o nie­po­ro­zu­mie­nie. Åkego szu­kamy da­lej, na ra­zie ni­czym się nie martw. Na pewno wkrótce się znaj­dzie.

San­dra po­słała Pau­lowi bli­żej nie­okre­ślone spoj­rze­nie. Eva po­ki­wała głową, ale nie dała rady po­wstrzy­mać łez. Po­li­cjantka obe­szła stół i ob­jęła ją ra­mie­niem.

– Już do­brze – po­wie­działa. – Nie­długo do was wróci.

Eva uści­snęła rękę San­dry i ja­sno dała do zro­zu­mie­nia, że w to nie wie­rzy. Od­wró­ciła się, żeby zo­ba­czyć, co robi jej córka. Vera we­szła na sofę do Den­nisa i prze­glą­dali ra­zem książkę o Tot­tem. Den­nis czy­tał o tym, jak chło­piec się ką­pie. Paul rów­nież zaj­rzał do sa­lonu, zo­ba­czył sta­rego zna­jo­mego i na­gle spo­chmur­niał.

– Den­nis, naj­le­piej bę­dzie, je­śli so­bie pój­dziesz! – za­wo­łał. – Eva po­trze­buje spo­koju.

Den­nis uniósł wzrok. W sy­tu­acjach za­wo­do­wych ni­gdy nie oka­zy­wali, że się znają. Przez lata wi­dy­wali się przy róż­nych oka­zjach, umie­jęt­nie uni­ka­jąc wszel­kiego kon­taktu.

– Naj­le­piej bę­dzie, je­śli to wy już pój­dzie­cie – wtrą­ciła się Eva i mru­żąc oczy, po­pa­trzyła na Paula.

Den­nis za­uwa­żył, że Paul się stra­pił, ale zro­bił to, o co pro­siła. Za­wró­cili z San­drą i po­szli do ra­dio­wozu, który stał za­par­ko­wany przed do­mem.

Smögen, 2 li­sto­pada 1837 roku

Drzwi za­mknęły się za nim z hu­kiem. Anna-Ka­ta­rina sie­działa na pod­ło­dze koło ku­chen­nej ławy, twarz miała zlaną po­tem, cho­ciaż po­wie­trze w cha­cie było zimne i wil­gotne, a włosy roz­czo­chrane, tak że Carl-Hen­rik le­dwo wi­dział jej twarz. Rzu­cił się ku niej i pró­bo­wał je od­gar­nąć.

– Od­dy­chaj, skar­bie – po­wie­dział.

– Ta­aak! – krzyk­nęła. Znał ten krzyk z dzie­ciń­stwa, sły­szał go, gdy oj­ciec po­ma­gał matce przy po­ro­dzie jego młod­szego ro­dzeń­stwa. Anna-Ka­ta­rina znów krzyk­nęła. Gdyby nie był tak obe­znany z tym to­nem, są­dziłby, że żona za­raz umrze, na ra­zie jed­nak zda­wało się, że wszystko idzie tak, jak po­winno.

– Za­cze­kaj chwilę, za­raz wrócę – za­pew­nił ją spo­koj­nym gło­sem i wstał, żeby wyjść z chaty. Po­pa­trzyła na niego z de­spe­ra­cją w oczach. Po­gła­dził ją po gło­wie, usi­łu­jąc prze­ko­nać ją za po­mocą sku­pio­nego spoj­rze­nia, że także może być spo­kojna.

Wy­biegł i skie­ro­wał się do domu kupca, który znaj­do­wał się rap­tem kilka kro­ków da­lej. Dom męż­czy­zny wy­glą­dał tak samo jak jego i Anny-Ka­ta­riny, ale na­zwano go tak, bo wła­ści­ciel, pan Kreutz, pra­co­wał jako ku­piec i nie był – tak jak Carl-Hen­rik – je­dy­nie pla­żow­ni­kiem. Carl-Hen­rik bez pu­ka­nia otwo­rzył drzwi i wszedł do środka.

– Już czas – po­wie­dział i po­pa­trzył na ro­dzinę kupca, która za­sia­dła wła­śnie do stołu, żeby zjeść zupę.

– Jemy – oświad­czył pan Kreutz, nie pod­no­sząc wzroku znad ta­le­rza.

Pani Kreutz prych­nęła na męża, po czym po­de­szła do szafy, w któ­rej trzy­mała bie­li­znę. Zwró­cone na Carla-Hen­rika oczy pię­ciorga dzieci lśniły. Od razu po­czuł się nie­swojo.

– Weź to ze sobą i za­go­tuj wodę w garnku – po­pro­siła ko­bieta. – Już idę.

Roz­dział 4

Paul Ham­mar­berg sie­dział przy biurku. Ko­mi­sa­riat po­li­cji znaj­do­wał się obec­nie na obrze­żach Kung­shamn, na nie­wiel­kim ob­sza­rze prze­my­sło­wym, po są­siedzku z po­sto­jem tak­só­wek i za­kła­dem ener­ge­tycz­nym. Paul wo­lał jego po­przed­nią, bar­dziej cen­tralną lo­ka­li­za­cję koło portu, ale nie ro­biło mu to zbyt­niej róż­nicy. Był ko­men­dan­tem i od­znaka sta­no­wiła jego ży­ciową dumę, kwe­stie lo­ka­lowe nie miały tu więk­szego zna­cze­nia. Chwilę wcze­śniej roz­ma­wiał z Ca­millą Stål­berg, sze­fową wy­działu kry­mi­nal­nego, która upie­rała się, że przy­śle po­siłki z Göte­borga. Pró­bo­wał jej wy­ja­śnić, że po­ra­dzi so­bie z tym śledz­twem, ale go nie słu­chała. Tech­nicy nie wy­klu­czali, że śmierć Se­ba­stiana Svens­sona ma pod­łoże kry­mi­na­lne. Chcieli więc mieć na miej­scu do­świad­czo­nego śled­czego, który po­pro­wa­dzi po­stę­po­wa­nie przy­go­to­waw­cze. Z za­my­śle­nia wy­rwała go San­dra, kiedy wsu­nęła głowę do jego po­koju.

– Masz ze sobą lunch? – za­py­tała.

Paul mil­czał w dro­dze po­wrot­nej od Evy i wy­da­wało się, że San­dra chce mu po­pra­wić hu­mor, za­nim po lun­chu za­czną się prze­słu­cha­nia.

– Tak, tak, mam coś do je­dze­nia – od­po­wie­dział.

Jego żona Agneta spa­ko­wała mu resztki wczo­raj­szej za­pie­kanki z ka­pu­sty i mięsa oraz ziem­niaki i sos śmie­ta­nowy. Bo­rówki cze­kały już na niego w lo­dówce na ko­mi­sa­ria­cie, bo Agneta pil­no­wała, żeby za­wsze miał sło­iczek pod ręką. W mło­do­ści Paul był wy­spor­to­wany i szczu­pły, formę za­wdzię­czał wind­sur­fin­gowi i si­łowni. Ale w ostat­nich la­tach, od­kąd po­ja­wiły się dzieci, od­pu­ścił tre­ningi, a jego brzuch za­czął na­bie­rać co­raz peł­niej­szych kształ­tów. Prze­szka­dzało mu, że za­ha­cza nim o biurko, kiedy pi­sze na kom­pu­te­rze. Kie­dyś coś z tym zrobi. Ale nie te­raz. Poza tym był jak do­tąd cał­kiem za­do­wo­lony ze swo­ich przy­mio­tów, nie sły­szał też żad­nych skarg.

Za­dzwo­nił te­le­fon. Mi­riam Mor­ten, me­dy­cyna są­dowa. Paul ode­brał i dał znać San­drze, że za­raz do niej przyj­dzie. Gdy po roz­mo­wie wszedł do kuchni, usiadł przy stole. San­dra już dla nich na­kryła i wło­żyła oba po­jem­niki z je­dze­niem do mi­kro­fa­lówki.

– Co o tym wszyst­kim są­dzisz? – spy­tała. – Upił się i uto­nął czy we­dług cie­bie ktoś mu w tym po­mógł?

San­dra była ka­detką z Ly­se­kil, która przy­je­chała tu do pracy na sześć mie­sięcy. Nie była może rów­nie by­stra i do­świad­czona jak on, ale nie bra­ko­wało jej po­gody du­cha i am­bi­cji. A co naj­lep­sze, przez całą wio­snę od­cią­żała go w ru­ty­no­wych spra­wach, do któ­rych on sam miał zbyt wy­so­kie kwa­li­fi­ka­cje.

– Wła­śnie dzwo­niła Mi­riam z me­dy­cyny są­do­wej i po­wie­działa, że za­nim Se­ba­stian zna­lazł się w wo­dzie, zo­stał odu­rzony – od­po­wie­dział me­cha­nicz­nie Paul.

– Więc roz­ma­wiamy tu o śledz­twie w spra­wie mor­der­stwa – stwier­dziła San­dra.

– Nie­ko­niecz­nie – po­pra­wił się szybko. – Kto mógłby chcieć za­bić ta­kiego mło­kosa jak Se­ba­stian? – cią­gnął, wpa­tru­jąc się w je­dze­nie, które ob­ra­cało się w mi­kro­fa­lówce.

– Może jego dziew­czyna – spe­ku­lo­wała San­dra – Albo jej oj­ciec. Może oj­ciec So­fie nie był za­chwy­cony, że Se­ba­stian bę­dzie jego przy­szłym zię­ciem i spad­ko­biercą for­tuny. Może kłó­cili się o coś, o czym nie wiemy.

– Dla­czego wszystko, co złe, musi dziać się aku­rat na Smögen? W kółko tra­fiają się tu wła­ma­nia, kie­szon­kowcy i inne wy­stępki. A te­raz może jesz­cze mor­der­stwo – ze­zło­ścił się Paul.

– Och, ta­kie rze­czy zda­rzają się też w in­nych miej­scach – od­parła San­dra. – Na­wet w Kung­shamn. – Zda­wała so­bie sprawę z cią­głej ry­wa­li­za­cji miesz­kań­ców Smögen i po­bli­skiego Kung­shamn, nie chciała jed­nak tego wy­ol­brzy­miać ani też pod­pi­sy­wać się pod po­glą­dami Paula. – Mogę za­dzwo­nić do ojca So­fie i po­pro­sić, żeby za­szedł tu­taj póź­nym po­po­łu­dniem, prze­słu­chamy go. Mamy więc już do ogar­nię­cia ka­pi­tana portu i ojca So­fie. Zo­ba­czymy, co z tego wy­nik­nie.

– Hmm – wy­mam­ro­tał Paul z ustami peł­nymi ostat­niego ka­wałka za­pie­kanki. Cho­lera, ależ py­cha. Agneta była bez­kon­ku­ren­cyjna, je­śli cho­dzi o do­mowe je­dze­nie. – Do­bra myśl – do­dał, kiedy już prze­łknął.

Śledz­two w spra­wie mor­der­stwa nie mo­gło jed­nak tra­fić na jego biurko w gor­szym mo­men­cie. Agneta się wściek­nie, je­śli w pią­tek nie bę­dzie mógł wziąć wol­nego, tak jak jej to obie­cał. Musi ja­koś pod­wa­żyć wnio­ski pa­to­lo­gów, żeby wy­klu­czyć prze­stęp­stwo. Se­ba­stian za­pewne prze­sa­dził, fa­sze­ru­jąc się ja­ki­miś po­dej­rza­nymi pro­chami z in­ter­netu, i się na tym prze­je­chał. Trudno było so­bie wy­obra­zić, że po So­te­näs biega mor­derca. Paul miał na­dzieję, że po­po­łu­dniowe prze­słu­cha­nia po­twier­dzą jego teo­rię.

– Mo­żesz za­ła­twić kawę do po­koju prze­słu­chań? – spy­tał, wsta­jąc od stołu. Nie sprząt­nął po so­bie ani ta­le­rza, ani szklanki.

Den­nis za­mknął drzwi do ste­rówki i ze­sko­czył na po­most, przy któ­rym było miej­sce dla jed­nej więk­szej ło­dzi. Wy­bie­rał się do domu swo­jej go­spo­dyni, żeby opła­cić pierw­szy czynsz.

– Jak długo za­mie­rzasz tu zo­stać? – do­biegł go głos z han­garu znaj­du­ją­cego się naj­bli­żej Do­lo­res.

Den­nis za­wró­cił, pod­szedł do otwar­tych drzwi i zaj­rzał do środka. Męż­czy­zna w bos­mance, z siwą krótką brodą za­kry­wa­jącą znaczną część twa­rzy, na­pra­wiał sieć ry­backą, którą roz­wie­sił na ścia­nie.

– Tro­chę chyba zo­stanę – po­wie­dział Den­nis i uśmiech­nął się krzywo. Wy­cią­gnął rękę na po­wi­ta­nie, ale męż­czy­zna nie od­wza­jem­nił jego ge­stu.

– Po­zwo­lono ci tu miesz­kać? – spy­tał za­miast tego po­nuro. Mó­wił po duń­sku, ale Den­nis ro­zu­miał, o co mu cho­dzi.

– To chyba ża­den pro­blem – od­parł we­soło, sta­ra­jąc się wpra­wić męż­czy­znę w lep­szy na­strój.

– Pra­cuję tu i nie chcę, żeby koło mo­jego han­garu krę­ciły się tłumy – nie­zna­jomy cią­gnął tym sa­mym to­nem.

– Ro­zu­miem, ale nie będę tu ni­kogo spra­szać – od­parł Den­nis. – Nie po to przy­je­cha­łem.

– No to po co? – za­py­tał Duń­czyk, wciąż mało przy­chyl­nym gło­sem. Den­nis nie wie­dział, co od­po­wie­dzieć. Nie miał ja­sno spre­cy­zo­wa­nych pla­nów, więc nie mógł się nimi z ni­kim po­dzie­lić.

– Miesz­kasz tu­taj, na Smögen? – za­py­tał, po­dej­mu­jąc nową próbę.

– Tak, miesz­kam – po­twier­dził Duń­czyk.

– W ta­kim ra­zie pew­nie się jesz­cze zo­ba­czymy – od­parł Den­nis i po­ma­chał ręką.

– Nie­stety – Duń­czyk wró­cił do sieci.

Dom Gun­nel nie na­le­żał do naj­więk­szych, ale był ład­nym sta­rym do­mem ry­bac­kim z pod­mu­rówką i nie­dawno od­ma­lo­waną białą drew­nianą fa­sadą. Mniej wię­cej ta­kim, jaki Den­nis mógł so­bie wy­obra­zić dla sie­bie. Przy­po­mi­nał dom jego sio­stry na Vi­kin­ga­ga­tan i około stu in­nych do­mów ry­bac­kich na Smögen. Za­pu­kał do drzwi. Gun­nel otwo­rzyła w do­mo­wym ró­żo­wym stroju z mięk­kiego plu­szu. Wrę­czył jej ko­pertę z pie­niędzmi.

Roz­ma­wia­jąc z nią przez te­le­fon, wi­dział oczami wy­ob­raźni ko­bietę po sześć­dzie­siątce, ale ta na scho­dach miała może nieco po­nad trzy­dzie­ści lat. Bu­rza ja­snych lo­ków ota­czała jej twarz.

– Wejdź, zro­bi­łam kawę – po­wie­działa.

– Chcia­łem tylko zo­sta­wić pie­nią­dze za czynsz – pró­bo­wał wy­mi­gać się Den­nis.

– Ale na chwilkę mo­żesz chyba wejść – na­le­gała.

Gun­nel była nowa na Smögen i Den­nis do­my­ślał się, że nie ma tu jesz­cze zbyt wielu zna­jo­mych. Wszedł, a ona za­pro­wa­dziła go do sa­lonu. Białe sofy, pod­łogi i me­ble po­ma­lo­wane na biało, białe ściany i biały su­fit. Wy­róż­niał się tu tylko bu­kiet ró­żo­wych pi­wo­nii, który stał na stole. I jej ró­żowy dres. Gun­nel przy­nio­sła z kuchni duże białe ce­ra­miczne kubki i po­sta­wiła przed nim pół­mi­sek ze sto­sem go­rą­cych bu­łe­czek.

– Po­doba ci się Smögen? – spy­tał Den­nis i wbił zęby w cie­płą bu­łeczkę z kre­mem wa­ni­lio­wym.

– No cóż, do tej pory by­łam za­jęta głów­nie re­mon­tem i szy­ko­wa­niem piw­nicy pod wy­na­jem. Pierwsi go­ście przy­je­chali wczo­raj. Para z Nie­miec, mu­sia­łam so­bie przy­po­mnieć nie­miecki ze szkoły. – Uśmiech­nęła się lekko za­kło­po­tana. – Kiedy rano wy­jeż­dżali i przy­szli po­dzię­ko­wać, po­wie­dzieli, że było im bar­dzo ge­mütlich, więc je­stem szczę­śliwa, na­wet bar­dzo. A to­bie do­brze się mieszka na Do­lo­res? – za­py­tała na ko­niec.

– Jak dla mnie jest wręcz ide­al­nie – za­świad­czył Den­nis.

– Głu­pio się czuję, że miesz­kasz na ło­dzi, skoro mam tu­taj miesz­ka­nie, ale ja­sne, od tu­ry­stów do­staję sie­dem­set ko­ron za noc i na dłuż­szą metę drogo by cię to wy­nio­sło.

– Nie myśl o tym, ku­ter jest bar­dzo ładny. A do tego mam są­siada – za­żar­to­wał Den­nis.

– Ach, tego Duń­czyka? Na­zywa się Mik i nie ska­cze z ra­do­ści, że ten ku­ter wciąż stoi przy po­mo­ście, ale nie ma tu nic do po­wie­dze­nia.

– Może nie ska­cze też z ra­do­ści, że obok jego firmy ry­bac­kiej za­miesz­kał po­li­cjant – rzu­cił Den­nis z uśmie­chem.

– Tak, to też moż­liwe – przy­znała roz­ba­wiona Gun­nel.

– Na ku­trze mogę z pew­no­ścią zo­stać aż do paź­dzier­nika – cią­gnął Den­nis.

– Mo­żesz go wy­naj­mo­wać tak długo, jak tylko chcesz. Wdowa, która tu miesz­kała, gdy ku­po­wa­łam dom, miała go po zmar­łym kilka lat wcze­śniej mężu. Odzie­dzi­czył ku­ter po ojcu i o ile nic nie po­krę­ci­łam, na­le­żał on do miesz­kań­ców tego domu od kilku po­ko­leń. Był w ce­nie domu i nie do końca wiem, co z nim zro­bić. A przy oka­zji, sły­sza­łeś o to­pielcu, któ­rego zna­leźli dziś rano? – Gun­nel wy­glą­dała na prze­ra­żoną, kiedy o tym wspo­mniała.

– Na­wet tam by­łem, kiedy go zna­leźli – od­po­wie­dział Den­nis.

– Wiesz, kto to?

– Se­ba­stian, pra­co­wał w fir­mie bu­dow­la­nej Smögens bygg – wy­ja­śnił Den­nis. Nie miał ochoty wię­cej o tym mó­wić, a Gun­nel nie py­tała.

Po chwili po­dzię­ko­wał i wstał, szy­ku­jąc się do wyj­ścia. W dro­dze do sie­bie wciąż czuł w ustach wa­ni­liowy smak kre­mo­wych bu­łe­czek. A więc czeka go jog­ging i prysz­nic za­miast wy­cze­ki­wa­nej drzemki na le­żaku. Den­nis nie za­mie­rzał cho­dzić tego lata z ani jed­nym nad­pro­gra­mo­wym ki­lo­gra­mem. Nie, na­wet je­śli wkrótce ma skoń­czyć czter­dzie­ści lat, nie do­pu­ści, żeby wy­wa­liło mu bę­ben. U Evy za­uwa­żył, że Paul mocno „zdo­stoj­niał” – roz­ba­wiło go to. W mło­do­ści nie­ustan­nie ry­wa­li­zo­wali, który jest w lep­szej for­mie i jest zdol­niej­szym sur­fe­rem. Po­nie­waż Pau­lowi sześć, może sie­dem lat temu uro­dziło się dziecko, Den­nis rzadko go te­raz wi­dy­wał. W Kung­shamn nie było po­waż­niej­szych zgło­szeń, w każ­dym ra­zie nic, co do­tar­łoby do Göte­borga. Za­sta­na­wiał się, jak Paul po­dej­dzie do tej sprawy. Czy Se­ba­stian uto­nął? A może in­tu­icja słusz­nie mu pod­po­wia­dała, że w grę wcho­dzi mor­der­stwo?

Ka­pi­tan portu Neo Wal­ters­son wszedł na ko­mi­sa­riat. Re­je­stra­cja była za­mknięta, a na sto­ją­cej na kon­tu­arze ta­bliczce na­pi­sano, że działa tylko w czwartki. Ni­gdy wcze­śniej tu nie był. Ko­mi­sa­riat wy­da­wał się bar­dzo skromny i cia­sny. Po­de­szła do niego po­li­cjantka z kei.

Dzień do­bry, San­dra Ha­ralds­son, za­pra­szam – po­wie­działa bez­po­śred­nim, choć przy­ja­znym to­nem.

– Mia­łem się sta­wić tu­taj o pierw­szej – po­wie­dział Neo i usły­szał ner­wo­wość w swoim gło­sie. Skąd się wzięła? Na­prawdę nie miał się czego oba­wiać.

San­dra po­pro­siła, żeby usiadł w po­koju z żół­tymi ta­pe­tami. W tym sa­mym ko­lo­rze były fo­tele sto­jące przy pro­sto­kąt­nym stole. Można by wręcz po­my­śleć, że ktoś ce­lowo urzą­dził tak ten po­kój, tego jed­nak Neo nie mógł sam roz­strzy­gnąć.

– Paul Ham­mar­berg za­raz przyj­dzie, więc na ra­zie pro­szę po­czę­sto­wać się kawą.

Na stole stał ter­mos i kilka pa­pie­ro­wych kub­ków. Ale Neo miał tra­dy­cyj­nie wró­cić do domu na kawę o trze­ciej, a nie po­winno się jej pić jedna po dru­giej. Jego żona nie­mal co­dzien­nie pie­kła cia­sto. Rzadko się zda­rzało, że było u nich mniej niż sie­dem ro­dza­jów cia­stek plus coś więk­szego, cza­sem na­wet tort. Mimo to Neo był chudy jak pa­tyk. Zda­wało się, że to wszystko spala. Żona czę­sto mu po­wta­rzała, że to dla­tego, że nie może usie­dzieć w jed­nym miej­scu. Ale jak tu spo­koj­nie sie­dzieć, skoro jest tyle do zro­bie­nia. Mimo że nie pra­co­wał już od roku, w domu, przy wy­naj­mie czy na ło­dzi za­wsze było coś, co przy­da­łoby się na­pra­wić.

Do po­koju wszedł Paul Ham­mar­berg i usiadł przy stole. Neo za­uwa­żył, że ma okruszki w ką­ci­kach ust. Ża­den z nich nie wziął so­bie kawy.

– Nie masz nic prze­ciwko, że będę na­gry­wał tę roz­mowę? – za­py­tał Paul, kiedy już uprzej­mie przy­wi­tał się z Neo.

– Ma się ro­zu­mieć, że nie – od­parł ka­pi­tan. Kiedy cze­kał, ner­wo­wość ustą­piła i te­raz czuł się przede wszyst­kim tro­chę śpiący. O tej po­rze zwy­kle uci­nał so­bie drzemkę.

– Co się stało dziś rano? Mo­żesz do­kład­nie opi­sać, co ro­bi­łeś? – spy­tał po­li­cjant, kła­dąc ręce przed sobą na stole.

Neo opo­wie­dział o wszyst­kim: o tym, jak usły­szał krzyk ko­biety w wo­dzie, i o tym, jak wy­cią­gnął zwłoki męż­czy­zny na po­kład. Zro­bił to, bo się bał, że od­płyną i trud­niej je bę­dzie wy­ło­wić. Są­dził, że męż­czy­zna uto­nął, i przez myśl mu na­wet nie przy­szło, że jego śmierć mo­gła być skut­kiem prze­stęp­stwa. Nie po­tra­fił po­wie­dzieć nic wię­cej.

– Co ro­bi­łeś wczo­raj w ciągu dnia i wie­czo­rem? – za­py­tał Paul po za­pi­sa­niu cze­goś w no­te­sie.

Neo po­czuł się nie­swojo, jakby go za­ata­ko­wano, ale od­po­wie­dział na py­ta­nie.

– Po po­łu­dniu by­łem na po­mo­ście, a kiedy wró­ci­łem do domu, oglą­da­li­śmy z żoną te­le­wi­zję. Po­szli­śmy spać o je­de­na­stej.

– O któ­rej wró­ci­łeś?

– O wpół do siód­mej. Jak zwy­kle ko­la­cja była już go­towa, a po­tem oglą­da­li­śmy film przy­rod­ni­czy o pan­te­rze śnież­nej.

– Czy żona może to po­twier­dzić? – spy­tał Paul.

Znów przy­brał ten sam ofi­cjalny ton jak wtedy, gdy wi­dzieli się przed po­łu­dniem.

– Oczy­wi­ście – za­pew­nił go szorstko Neo, bo po­woli ogar­niał go na­prawdę zły na­strój. Wier­cił się, a w końcu wstał i za­py­tał, czy Paul chce wie­dzieć coś jesz­cze.

– Nie, na ra­zie wy­star­czy. Pro­szę mi dać znać, gdyby coś się panu jesz­cze przy­po­mniało. – Głos Paula zła­god­niał, jakby chciał roz­stać się z Neo w przy­ja­znej at­mos­fe­rze. Ka­pi­tan nie­chęt­nie wziął jego wi­zy­tówkę, po czym od­wró­cił się i wy­szedł.

Wsiadł do sa­mo­chodu i ru­szył na keję. Cho­lerny kra­węż­nik, po­my­ślał o po­li­cjan­cie. Z Gra­varne, rzecz ja­sna – tak starcy ze Smögen na­zy­wali Kung­shamn. Lu­dzie uwa­żają się tam za lep­szych. W każ­dym ra­zie Neo od­czu­wał sa­tys­fak­cję, że nie wspo­mniał Pau­lowi o pier­ścionku.

Po stro­mych scho­dach pro­wa­dzą­cych do ła­do­wni ku­tra Den­nis wy­no­sił przy­wie­zioną per­ku­sję, ele­ment po ele­men­cie. W prze­szło­ści kilka ton ryb pró­bo­wało w tej ła­do­wni zła­pać od­dech, cze­ka­jąc na au­kcję, dla­tego wciąż utrzy­my­wał się tam ich za­pach, ale miej­sce to świet­nie nada­wało się na ma­ga­zyn. Den­ni­sowi udało się ze­brać starą ekipę, z którą kie­dyś two­rzył ze­spół i gry­wał każ­dego lata. Od ich ostat­niego wy­stępu mi­nęło jed­nak do­bre pięt­na­ście lat i od tam­tej pory nie wi­dział czę­ści daw­nych ko­le­gów. Wszy­scy śpie­wali, le­piej lub go­rzej, a Bric­kan i Affe grali na gi­ta­rach. Ob­da­rzony świet­nym gło­sem Kalle był przede wszyst­kim ba­si­stą. Den­nis grał za to na zmianę na per­ku­sji i or­ga­nach Ham­monda, a Micke na sak­so­fo­nie. Łą­czyły ich wspólne pa­sje: wind­sur­fing oraz mu­zyka lat sześć­dzie­sią­tych i sie­dem­dzie­sią­tych. Wy­ko­ny­wali co­very naj­pięk­niej­szych szla­gie­rów pa­su­ją­cych na go­rące let­nie noce. Przez kilka lat ze­spół miał mnó­stwo re­zer­wa­cji z ba­rów ze Smögen i z oko­licz­nych miej­sco­wo­ści. Świet­nie się wtedy ra­zem ba­wili. Na­zy­wali się Salty Wa­ves. Gdyby w przy­szło­ści miały się jed­nak od­być ja­kieś kon­certy, mu­sie­liby za­pewne pod­ra­so­wać na­zwę.

Kiedy Den­nis wniósł już kom­pletny ze­staw per­ku­syjny i inne graty na mo­stek, znów był zlany po­tem. Mu­siał ode­brać trap, który za­mó­wił u sto­la­rza, żeby ła­twiej mu było wno­sić i wy­no­sić rze­czy. Po­pa­trzył na ze­ga­rek. Je­śli od razu do wy­ru­szy lo­kalu, zdąży po dro­dze za­je­chać do składu drewna. Za­ła­do­wał wszystko do nie­wiel­kiego ba­gaż­nika i na sie­dze­nie pa­sa­żera. Sa­mo­chodu nie za­pro­jek­to­wano dla per­ku­si­sty, ale nie po to go ku­pił. Przed od­jaz­dem szybko wbiegł na ku­ter i prze­brał się w ja­sno­nie­bie­ską lnianą ko­szulę, któ­rej nie scho­wał w spodnie.

Czuł, że Duń­czyk go ob­ser­wuje, ale ce­lowo uni­kał pa­trze­nia w tamtą stronę. To, że jego nowy są­siad Den­nis rzę­poli na per­ku­sji, za­pewne nie było dla niego miłą nie­spo­dzianką.

Kiedy miał wy­siąść z sa­mo­chodu przed sie­dzibą Smögens bygg, znaj­du­jącą się na skraju Kle­ven, na­prze­ciwko sklepu z ak­ce­so­riami do ło­dzi, Den­nis się za­wa­hał. Nie był to w za­sa­dzie naj­lep­szy dzień na skła­da­nie wi­zyty Pel­lemu Hal­l­gre­nowi, skoro ten stra­cił pra­cow­nika, a jego wspól­nik za­gi­nął, ale cie­ka­wość oka­zała się sil­niej­sza. Drzwi sklepu były otwarte od strony drogi. Den­nis nie za­uwa­żył w środku ni­kogo, więc ru­szył na za­ple­cze i wy­szedł na te­ren, gdzie skła­do­wano drewno. Pod osło­nami prze­ciw­desz­czo­wymi pię­trzyły się stosy de­sek, które już cze­kały na bu­du­jące ta­rasy ro­dziny z oko­licz­nych do­mów. Na placu Den­nis także nie wi­dział ni­kogo z per­so­nelu. Nieco da­lej na po­dwó­rzu były jed­nak otwarte drzwi do han­garu. Wszedł i na stole w głębi do­strzegł mo­del zro­biony z bia­łych czer­wo­nych kloc­ków z drewna i sty­ro­pianu.

Pod­szedł, żeby zo­ba­czyć, co przed­sta­wia. Na po­czątku miał trud­no­ści, żeby się po­ła­pać, ale z cza­sem zro­zu­miał. Czy to na­prawdę to, co my­śli? Po­pa­trzył na mo­del z prze­ra­że­niem.

Na ze­wnątrz roz­le­gły się kroki, więc od­wró­cił się i wy­szedł na po­dwó­rze. Nie­zna­jomy zdą­żył od­da­lić się na pewną od­le­głość, ale Den­nis ru­szył za nim. Nie był to Pelle, a naj­pew­niej je­den z za­trud­nio­nych sto­la­rzy. Męż­czy­zna szybko się od­wró­cił i pu­ścił bie­giem. Den­nis in­stynk­tow­nie ru­szył za nim. Męż­czy­zna wy­padł na drogę z tyłu i skie­ro­wał się ku ska­łom. Mimo że no­sił spodnie sto­lar­skie, w któ­rych miał pew­nie sporo cięż­kich na­rzę­dzi, był szybki. Den­nis biegł co sił w no­gach, ale po po­ran­nym jog­gingu czuł sztyw­ność w koń­czy­nach. Biegł jed­nak da­lej. Wpadł na skały i prze­ska­ki­wał nad szcze­li­nami i ni­szami. Po­ścig skoń­czył się do­piero na sa­mym krańcu Kle­ven. Wy­czer­pany męż­czy­zna, a wła­ści­wie – jak się oka­zało – dwu­dzie­sto­kil­ku­letni chło­pak, wpadł przed nim w szcze­linę.

– Co ty, kurwa, wy­ra­biasz? – Zdy­szany Den­nis wy­cią­gnął ku niemu ręce.

– My­śla­łem, że je­steś z ja­kie­goś urzędu – od­po­wie­dział chło­pak.

– Z ja­kiego niby urzędu? Ze skar­bówki? Mam gdzieś, czy pra­cu­jesz na czarno.

– Nie mów nic Pel­lemu – po­pro­sił go mło­kos.

Den­nis po­dał mu rękę i go wy­cią­gnął.

– Wy­kąp się, to się orzeź­wisz – po­wie­dział, po czym skie­ro­wał się z po­wro­tem do sa­mo­chodu. Był już spóź­niony. Przy­rze­kał so­bie, że za­sko­czy sta­rych kum­pli i zjawi się na pró­bie o cza­sie.

Smögen, 3 li­sto­pada 1837 roku

Carl-Hen­rik od­dał nowo na­ro­dzoną córkę żo­nie. Wcze­snym ran­kiem głę­bo­kie zmarszczki na czole pani Kreutz się wy­gła­dziły – z uśmie­chem na twa­rzy po­ło­żyła dziew­czynkę na piersi Anny-Ka­ta­riny. Mimo wy­chu­dzo­nego biu­stu jego żony dziew­czynka uspo­ko­iła się i do­stała to, czego było jej trzeba. Carl-Hen­rik uro­nił łzę na wi­dok ślicz­nej ma­łej buzi. Pierś uno­siła mu się z ra­do­ści, mimo że bu­rza bu­dziła w nim lęk i obawy. Anna-Ka­ta­rina wpraw­dzie na­dal nic nie wspo­mi­nała, ale ro­zu­miał, że musi cier­pieć głód nie do znie­sie­nia. Matka i córka le­żały bli­sko sie­bie na ła­wie ku­chen­nej i wi­dział, jak dziew­czynka kro­pelka po kro­pelce wy­sysa ostat­nie siły z jego uko­cha­nej. Mu­siał zna­leźć je­dze­nie. Je­śli An­nie-Ka­ta­ri­nie skoń­czy się mleko, jego córka nie prze­żyje.

Opusz­cza­nie domu w trak­cie bu­rzy było nie­roz­ważne, ale mu­siał cho­ciaż wyj­rzeć i zo­ba­czyć, czy jest na­dzieja, że sztorm ucich­nie. Wło­żył płaszcz, a kiedy wy­szedł, zła­pał się za koł­nierz i ru­szył pod wiatr w kie­runku wznie­sie­nia na Kle­ven.

Po­pa­trzył na mo­rze, które grzmiało i ha­ła­so­wało przy wtó­rze wia­tru. Wy­so­kie fale wa­liły o skały i je za­le­wały, mimo że znaj­do­wał się do­bry ka­wa­łek od nich.

W sza­rej ki­pieli Carl-Hen­rik do­strzegł sta­tek, który zna­lazł się w nie­bez­pie­czeń­stwie na za­chód od la­tarni mor­skiej na Hållö. Carl-Hen­rik mu­siał przy­siąść i zła­pać się krzaku dzi­kiej róży, żeby nie po­rwały go fale. Bryg wkrótce pod­pły­nął tak bli­sko, że wi­dział, co się na nim dzieje. Ka­pi­tan z krza­cza­stą rudą brodą wpadł na po­kład jak bomba. Carl-Hen­rik jesz­cze ni­gdy nie wi­dział, żeby ja­kiś sta­tek tak się prze­chy­lił. Ster­ni­kiem mio­tało to tu, to tam, gdy de­spe­racko usi­ło­wał utrzy­mać się przy ste­rze, który od pew­nego czasu żył wła­snym ży­ciem. Wpraw­dzie sztormy w gmi­nie So­te­näs zda­rzały się czę­sto, ale ten był gor­szy niż za­zwy­czaj. Carl-Hen­rik wi­dział, jak bryg bez­li­to­śnie utknął w cie­śni­nie mię­dzy wy­spami Sälö i Hållö, nie­da­leko bez­piecz­nego portu w Smögen. Wiatr ze­rwał ża­gle, a nok rei ude­rzał o brzegi wą­skiej cie­śniny. Na­gle ster­nik zu­peł­nie stra­cił pa­no­wa­nie nad ste­rem, który krę­cił się tak szybko, że od­ciął męż­czyź­nie głowę. Wy­le­ciała za burtę i wpa­dła do zim­nej wody.

Carl-Hen­rik wzdry­gnął się i choć nie był to pierw­szy raz, gdy oglą­dał ta­kie okrop­no­ści, po­chy­lił się i zwy­mio­to­wał. Su­rowe i cięż­kie ży­cie w re­gio­nie Bo­hu­slän wiele razy da­wało mu się po­znać od naj­gor­szej strony, wciąż go to jed­nak po­ru­szało.

Ka­pi­tan rzu­cił się do steru, pró­bu­jąc od­zy­skać nad nim pa­no­wa­nie i wy­ma­new­ro­wać bry­giem z cie­śniny. W końcu wy­pły­nął, ale Carl-Hen­rik wi­dział, że zbyt mocno skie­ro­wał się na szkiery Pen­ning­skär, które pod­stęp­nie za­kry­wała te­raz woda. I tak wła­śnie było. Wkrótce sta­tek osiadł na mie­liź­nie i utknął. Po chwili jed­nak ka­pi­ta­nowi udało się unie­ru­cho­mić go na dwóch ko­twi­cach, tak że bryg mógł tam po­zo­stać, cze­ka­jąc, aż wiatr się uspo­koi i nad­cią­gnie po­moc pi­lota mor­skiego i ry­ba­ków ze Smögen. Kiedy Carl-Hen­rik zo­ba­czył świa­tło, od­wró­cił się i ru­szył z po­wro­tem do cha­łupy. Jak­kol­wiek bar­dzo chciał po­wio­sło­wać na miej­sce i po­móc, to nie mógł tego zro­bić. Sztorm i fale roz­trza­ska­łyby jego łódź o skały. Sta­tek zo­stał za­bez­pie­czony i gdy tylko bu­rza ucich­nie, Carl-Hen­rik do­łą­czy do ra­tow­ni­ków. Te­raz po­zo­sta­wało już tylko cze­kać.

Roz­dział 5

Vic­to­ria spa­ko­wała do sa­mo­chodu naj­pierw torbę do prze­wi­ja­nia, po­tem Annę. Kiedy za­pi­nała jej pas, mała jak zwy­kle za­częła krzy­czeć – nie­na­wi­dziła sie­dzieć przy­pięta. Poza tym była na ogół po­god­nym dziec­kiem. Vic­to­ria wsko­czyła obok córki na tylne sie­dze­nie, ścią­gnęła tu­nikę i dała jej pierś. Dziew­czynka się uspo­ko­iła i wy­glą­dała na za­do­wo­loną. Vic­to­ria za­sta­na­wiała się, jak długo bę­dzie mu­siała ją te­raz kar­mić. Je­śli za­bie­rze pierś zbyt szybko, sy­rena po­now­nie się włą­czy. Na wy­brzeżu do­stawy mło­dych ziem­nia­ków mogą się skoń­czyć przed Mid­som­mar w do­wod­nym mo­men­cie. Wpraw­dzie ku­piła wcze­śniej kilka ki­lo­gra­mów, ale te­raz nie wie­działa, czy to wy­star­czy. Za­dzwo­niła jej ko­le­żanka z pracy Mo­nica i spy­tała, czy może wpaść. To rzecz ja­sna miłe, że Mo­nica chce spę­dzić Mid­som­mar z jej ro­dziną, ale Vic­to­ria nie była pewna, czy za­pla­no­wane przez nią po­siłki wy­star­czą. Anna za­snęła, więc Vic­to­ria ostroż­nie się od niej uwol­niła i wy­sko­czyła z sa­mo­chodu, żeby za­raz po­tem wsko­czyć za kie­row­nicę i ru­szyć na most Smögen­bron. An­ka­ret, jak na­zy­wał się sklep na Smögen, z pew­no­ścią miał pe­łen asor­ty­ment to­wa­rów, ale Vic­to­ria chęt­nie sko­rzy­stała z oka­zji, żeby wy­brać się do Skep­pet w Kung­shamn, bo był tam więk­szy wy­bór i dwu­krot­nie mu­siała prze­je­chać przez most. A roz­cią­gał się z niego wspa­niały wi­dok, szcze­gól­nie w ta­kie sło­neczne dni, gdy mo­rze iskrzyło się mi­lio­nami sło­necz­nych re­flek­sów.

Vic­to­ria wło­żyła Annę, która wciąż spała w fo­te­liku, do skle­po­wego wózka, i ru­szyła do sto­iska z mło­dymi ziem­nia­kami, gdzie już utwo­rzyła się ko­lejka. Kiedy wresz­cie je zdo­była, w dziale wa­rzyw­nym zo­ba­czyła Evę i Verę, śpie­wa­jącą w wózku na za­kupy.

– Evo, jak się czu­jesz? – za­py­tała ci­cho, kiedy sta­nęły obok sie­bie.

Eva po­pa­trzyła na Vic­to­rię zmę­czo­nymi oczami. Åkego nie było już bli­sko dwa­dzie­ścia cztery go­dziny. Na­su­wało się py­ta­nie, jak duże są szanse, żeby od­na­lazł się żywy.

– A więc już wiesz – od­po­wie­działa smutno Eva.

– Tak, sły­sza­łam dziś rano. Na­prawdę mu­sisz te­raz ro­bić za­kupy? Nie le­piej od­po­cząć?

– Nosi mnie – po­wie­działa Eva. – Nie mogę usie­dzieć w domu, a Vera nie ro­zu­mie, co się stało, więc spo­dziewa się, że cały czas wszystko bę­dzie tak jak zwy­kle.

Za­pa­dła ci­sza, trwała o se­kundę za długo. Vic­to­ria nie wie­działa, co jesz­cze po­wie­dzieć, ale Eva jej po­mo­gła.

– Jaka już z niej duża pan­nica! Boże, ależ jest słodka! Den­nis mó­wił, że bar­dzo szybko uro­dziło wam się dru­gie dziecko. Nie mie­li­ście z tym urwa­nia głowy?

Eva sta­rała się mó­wić żwawo i ra­do­śnie, kiedy zwra­cała się do Anny, która do­piero co się obu­dziła i wo­dziła za­sko­czona wzro­kiem po oto­cze­niu.

– Ma już cztery mie­siące. Nie jest lekko. A na do­da­tek w ze­szłym roku zmarł oj­ciec Björna i jest wiele spraw, które wy­ma­gają siły i czasu. Ale tego lata za­mie­rzamy mieć spo­kój. Je­stem na ma­cie­rzyń­skim z Anną, a Björn na oj­cow­skim z Theo, więc zo­sta­niemy tu ra­zem tak długo, jak bę­dziemy mo­gli. Mamy jesz­cze sporo do zro­bie­nia w no­wym domu, ale po­dej­dziemy do tego na spo­koj­nie.

– Vic­to­rio! Åke zo­stał za­mor­do­wany – wy­szep­tała Eva w środku wy­wo­dów Vic­to­rii i mocno chwy­ciła ją za rękę.

– Co?! Dla­czego tak my­ślisz? – Vic­to­ria po­pa­trzyła z prze­ra­że­niem na przy­ja­ciółkę.

– Tak… tak czuję. – Eva za­ci­snęła usta. Szybko się po­że­gnała i ru­szyła do kasy.

Anna za­częła ga­wo­rzyć w wózku, w któ­rym do­piero co uro­czo się uśmie­chała. Te­raz była znu­dzona i chciała jeść. Vic­to­ria po­spie­szyła do sa­mo­chodu i za­ła­do­wała torby. Jak zwy­kle ku­piła znacz­nie wię­cej je­dze­nia niż młode ziem­niaki, po które przy­je­chała. To myśl o Mo­nice spra­wiła, że za­kupy się roz­ro­sły. Mo­nica była sty­lowa, a przy­naj­mniej usi­ło­wała za taką ucho­dzić, więc Vic­to­ria chciała, żeby stół na Mid­som­mar ugi­nał się od je­dze­nia. Za­nim od­je­chała, przy­sta­wiła Annę na chwilę do piersi.

Po dro­dze do domu za­trzy­mała się koło po­mo­stu Den­nisa. Dało się sta­nąć tuż obok. Anna znów za­snęła, więc Vic­to­ria zo­sta­wiła ją w sa­mo­cho­dzie za­par­ko­wa­nym w cie­niu sta­rej fa­bryki kre­we­tek. Kiedy szła do ku­tra, na po­most ze­sko­czyła młoda dziew­czyna. Miała na so­bie białe dżinsy i ło­so­siową górę z kil­koma war­stwami ko­ro­nek wo­kół rę­ka­wów i ta­lii. Do tego buty tego sa­mego ko­loru co bluzka. Nie­zna­joma po­spiesz­nie ją mi­nęła, ski­nąw­szy głową na po­wi­ta­nie. Vic­to­ria od­wró­ciła się i zo­ba­czyła, jak dziew­czyna prze­cho­dzi obok sa­mo­chodu, w któ­rym spała Anna przy otwar­tych drzwiach.

– Kto to był? – za­py­tała za­cie­ka­wiona.

– Moja go­spo­dyni, Gun­nel.

Den­nis roz­ło­żył stół na po­kła­dzie i po­sta­wił na nim grill. Piekł wła­śnie kolby ku­ku­ry­dzy, ka­wa­łek ryby i kilka po­łó­wek li­monki.

– Ach, tak, to ona. Ale co tu ro­biła? – chciała wie­dzieć Vic­to­ria.

– Ni stąd, ni zo­wąd zo­sta­łaś de­tek­tywką? – za­żar­to­wał Den­nis. – Przy­nio­sła mi kilka li­stów. W ze­szłym ty­go­dniu zmie­ni­łem ad­res, więc mam ją jako c/o.

– Cóż za ser­wis, że tak po­wiem.