Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dennis Wilhelmson, policjant z Göteborga, bierze bezpłatny urlop i jedzie na wyspę Smögen, gdzie w dzieciństwie spędzał każde wakacje. Ma nadzieję uporać się z kryzysem, który dopadł go wiosną.
Wbrew nadziejom lato nie układa się jednak spokojnie i harmonijnie. Miejscowy kapitan wyławia z wód portowych zwłoki młodego mężczyzny, a przyjaciel Dennisa znika bez śladu. Policjant zostaje mimowolnie wciągnięty w najgłośniejsze śledztwo w dziejach gminy. Do tego zaczyna coś czuć do młodej, ambitnej i bezpośredniej kadetki Sandry Haraldsson i jego poharatane serce powoli, ale niechybnie zaczyna się goić. Ale Dennis nie wie, że pasjonat genealogii Anthony, Amerykanin o szwedzkich korzeniach, odnalazł w przeszłości Smögen historie i ludzi, którzy na zawsze odmienią jego przyszłość.
„Człowiek z plaży” to pierwsza część serii „Morderca z wyspy” autorstwa Anny Ihrén. Pisarka dorastała w Sztokholmie i Göteborgu, a dzieciństwo spędziła na wyspie Smögen. Obecnie mieszka w Sjövik z mężem i dziećmi.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 533
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 13 godz. 34 min
Tytuł oryginału: Strandsittaren
Przekład z języka szwedzkiego: Agata Teperek
Copyright © Anna Ihrén, 2022
This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S, Copenhagen 2022
Projekt graficzny okładki: Emma Graves
Redakcja: Krzysztof Grzegorzewski
Korekta: Joanna Kłos
ISBN 978-91-8034-713-6
Konwersja i produkcja e-booka: www.monikaimarcin.com
Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe.
Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S
Klareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K
www.gyldendal.dk
www.wordaudio.se
Dziękuję! Danowi-Robertowi, Timowi i Isabelli – za miłość i czas…
Woda była przejrzysta. Na dnie widział kraba, pospiesznie chowającego się pośród wodorostów. Usiłował płynąć. Machał rękami i nogami, tak jak go kiedyś uczono, ale kończyny odmawiały mu posłuszeństwa. Ciało zdawało się coraz cięższe. Nie mógł już utrzymać głowy nad powierzchnią, w końcu pochłonęła go chłodna woda. Ostatnią rzeczą, o której pomyślał, było to, że zostawia ukochaną. Jak ona sobie bez niego poradzi? To w końcu on powinien o nią dbać, tak uważał. Została mu do zrobienia jeszcze tylko jedna rzecz, potem mógłby zaoferować jej inne życie. Coś jednak stanęło mu na drodze i zniweczyło ten plan. Teraz było już za późno.
Rozdział 1
Most Uddevallabron wznosił się przed nim majestatycznie. Dennis Wilhelmson przyspieszył i poczuł, jak pęd wciska go w siedzenie – sportowy samochód mknął przez krajobraz. Otworzyła się brama jego ukochanego Bohuslän, a motyle w brzuchu utwierdziły go w przekonaniu, że mimo wszystko podjął słuszną decyzję. Sytuacja w pracy zrobiła się nie do zniesienia. Narażał życie – niemal dosłownie – pozostając lojalny wobec munduru i kolegów. W ramach podziękowania otrzymał propozycję przeniesienia z jednostki specjalnej w Göteborgu, do której należał od ponad dziesięciu lat, na stanowisko administracyjne w jakiejś Törebodzie. Mieli go za nic. Po raz kolejny ogarnęły go rozgoryczenie i złość. Ostatnio czuł się tak dzień w dzień. Musiał się gdzieś wyrwać, zmienić otoczenie, inaczej oszaleje. Naprawdę. Urlop i powrót na Smögen, wyspę, gdzie w dzieciństwie spędzał każde wakacje, stały się w końcu jedynym sposobem, żeby zająć myśli czymś innym. Dzień wcześniej oddał broń służbową i odznakę. Potem odebrał samochód, przez który kompletnie się spłukał. Ale przypływ euforii za każdym razem, gdy dodawał gazu, wart był każdej zapłaconej za wóz korony.
Zjechał z E6 i skręcił w stronę wiosek rybackich na wybrzeżu gminy Sotenäs. Za późno dostrzegł patrol na poboczu. Zwolnił. Miał szczęście, bo funkcjonariusze właśnie się zbierali. Zobaczył policjantkę z jasnym warkoczem zwisającym spod policyjnej czapki i kark wsiadającego do samochodu policjanta. Och! – pomyślał i się odwrócił. To musiał być Paul Hammarberg. Niegdyś, gdy obaj byli młodzi, jego przyjaciel i wróg. Razem surfowali, żeglowali, jeździli na nartach wodnych i imprezowali. Przewodzili tak zwanym gangom, które pod koniec lat osiemdziesiątych rządziły w pobliskich miejscowościach Smögen i Kungshamn. Nieustannie, choć nie do końca na poważnie, ze sobą walczyli. I rywalizowali o Evę. Stanęła Dennisowi przed oczami. Zobaczył jej długie czarne włosy lśniące w słońcu.
Paul zawsze skrupulatnie podkreślał, że Dennis wcale nie pochodzi z wybrzeża. Mówił, że to taki sam pieprzony wczasowicz jak wszyscy inni, którzy zaglądają na Smögen raz w roku, tylko na kilka gorących letnich tygodni. Dennis jednak wcale nie miał wrażenia, że jest przyjezdny, i nie znosił, kiedy Paul zaczynał na niego psioczyć. Nagle odżyły w nim dawne uczucia.
Zadzwonił telefon. Zerknął na wyświetlacz, na którym pojawiła się informacja „Cleuda – prywatny”. Dennis nie odrzucił połączenia, ale go też nie odebrał. Pogłośnił tylko muzykę. „God only knows what I’d be without you”. Carl, najmłodszy członek Beach Boys, miał głos, który trafiał do człowieka. Dennis sunął wolno po moście Smögenbron. Rzucił z niego okiem na wschód i popatrzył na miejscowości Kungshamn i Tången, a potem spojrzał na zachód. Znajdowało się tam łagodne skaliste wybrzeże z Hasselösund i Sandön. Na całym świecie nie było piękniejszego widoku niż panorama, którą można było ujrzeć z tego mostu. Dennis nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości. Słońce grzało w kabriolecie, a morze i niebo mieniły się pięknymi letnimi odcieniami błękitu. Po raz pierwszy miał naprawdę wolne. Dużo wolnego. To będzie jego najlepsze lato od czasów młodości. Wtedy zajmowały go muzyka, surfing, przyjaciele i dziewczyny. Teraz zamierzał rozkoszować się raczej kąpielami, spokojem i pisaniem. Od kobiet zamierzał trzymać się jak najdalej. Wiosną naprawdę mocno się przejechał i nie zamierzał przechodzić przez to po raz kolejny. Stracił wtedy wszystko – poczucie własnej wartości, pracę, karierę, radość. Zostały mu tylko oszczędności, które uparcie leżały na koncie, gdy inne rzeczy wzięły w łeb. Teraz wpakował je niemal w całości w samochód. I nie miał pojęcia, z czego się utrzyma.
Znów rozległ się dzwonek. Tym razem telefonowała Åke Strömberg.
– Tak, właśnie dojeżdżam. Zobaczymy się od razu? Dobra! Już tam jadę.
Eva wybrała Åkego. Przypłynął tu pewnego lata i na oczach jego i Paula zdobył szturmem jej serce. Z początku Dennis kompletnie się załamał, w końcu jednak on i Åke zostali przyjaciółmi. Facet miał świetny charakter, a w głowie ciągle lęgły mu się szalone pomysły. Nic dziwnego, że Eva się w nim zakochała. Dennis niechętnie musiał to przyznać. Obecnie mają małą Verę. Przez ostatnie lata utrzymywali kontakt tylko sporadycznie, ale teraz znów będą się widywać, tak jak kiedyś. Naprawdę nie mógł się tego doczekać.
Smögen, 2 listopada 1837 roku
Nad Sotenäs nadciągnął z zachodu sztorm, bezwzględny dla wszystkiego, co tylko stało mu na drodze. Przez blisko dwa dni zatapiał statki z bliska i daleka, bezlitośnie roztrzaskując je o skały i szkiery. Chaty plażowników – dzierżawców skrawków plaży – znajdowały się w osłoniętym miejscu, po zawietrznej stronie wysepki Kleven, i wychodziły na wioskę rybacką Smögen. Mimo to od czasu do czasu porywiste sztormowe podmuchy groziły zerwaniem dachu.
Carl-Henrik popatrzył na żonę. Anna-Katarina była chuda jak łodyga mniszka, mimo że lada dzień na świat miało przyjść ich pierwsze dziecko. Martwił się, czy jego żona temu podoła. Teraz odpoczywała na kuchennej ławie, zbitej przez niego z drewna, które zbierał w zatoczkach Kleven, gdy po wietrznych dniach nastawał spokój. Policzki Anny-Katariny były zapadnięte w sposób, jaki u młodych osób widuje się tylko z powodu głodu. Niedługo miała skończyć dwadzieścia lat, a uparta rzeczywistość pokazywała im się dotąd tylko z najgorszej strony, znacznie odbiegając od ich młodzieńczych marzeń o szczęśliwym życiu rodzinnym.
Carl-Henrik nalał żonie trochę naparu z wrzosów, przyprawionego suszonymi jeżynami i liśćmi malin. W tej chwili nie mógł jej zaoferować dużo więcej. Przed rozpętaniem się sztormu złowił kilka makreli, które upiekł nad ogniem. Było to jednak trzy dni temu i Anna-Katarina musiała być tak głodna, że jej żołądek aż krzyczał. Ale nic nie mówiła. Gdy tylko burza przycichnie, Carl-Henrik znów wypłynie na ryby.
Za wszelką cenę chciał pewnego dnia dać żonie wszystko, o czym ta tylko zamarzy. Nie wiedział, jak do tego doprowadzić, ale codziennie łamał sobie głowę, jak zarobić na tym, co mają mu do zaoferowania wyspy i morze. Gdy prosił umierającego ojca Anny-Katariny o rękę córki, obiecywał jej coś zupełnie innego niż biedne życie plażownika.
Rozdział 2
Åke Strömberg był wysoki, a od całej jego postaci biły spokój i pewność siebie, których Dennis mu zazdrościł. Jako policjant sam z czasem zapracował sobie na szacunek i wiele osób podziwiało go za odwagę w trudnych sytuacjach. Czar Åkego był jednak niepodważalny, płynął poniekąd z jego wnętrza. Tymczasem Dennis musiał stale walczyć z samym sobą, żeby myśleć o sobie pozytywnie. Może to kwestia wychowania. Åke dorastał w pełnej rodzinie, jego rodzice inwestowali wszystko w jedynaka, który nie musiał z nikim rywalizować o uwagę mamy i taty. Dennis natomiast nigdy nie spotkał swojego ojca, nie wiedział nawet, kto nim jest. Matka przedstawiła mu wprawdzie kilku mężczyzn w różnych mieszkaniach, w których pomieszkiwali, ale żaden z nich nie wszedł nigdy w tę rolę. Wzbraniała się przed mówieniem mu czegokolwiek o ojcu. Kiedyś się dowie, kto to. Ale jeszcze nie teraz.
– Siema, Dennis! – zawołał Åke i go objął.
Dennis odwzajemnił uścisk i poczuł, jak cudownie jest znów zobaczyć przyjaciela. W jego towarzystwie każdemu poprawiał się nastrój i dostrzegał swoje najlepsze strony.
– Wezmę nam po piwie – powiedział Åke. – Pewnie jak zwykle jesteś spłukany. – Zaśmiał się i wszedł do hotelowego baru w Surfers Inn.
Dennis zajął jeden ze stolików na słońcu. Mimo wieczoru wciąż jeszcze grzało i cudownie było siedzieć na małym dziedzińcu między budynkami. Kilka stolików stało teraz pustych, inaczej niż rano, kiedy zwykle brakowało tu wolnych miejsc. Ludzie siedzieli wtedy dosłownie wszędzie, na murkach i ławkach, byle tylko napić się życiodajnej kawy.
– Mam coś dużego na oku – oświadczył Åke, kiedy postawił tacę, na której zmieściły się też dwa hamburgery z jalapeño i kilka różnych sosów do wyboru. Nie sposób było nie zauważyć ekscytacji w jego oczach.
– Coś ty takiego znów wymyślił? – spytał Dennis i się uśmiechnął. Zdążył się przyzwyczaić do pomysłów Åkego; czasem bywały błahe, ale czasem okazywały się naprawdę ciekawe.
– Znalazłem części wraku Świętej Anny – wyszeptał Åke, rozglądając się dla pewności, że nikt nie słyszy tego, co mówi.
– Ach, tak – odparł Dennis, który nigdy nie słyszał o tej jednostce.
– Statek osiadł na mieliźnie koło Kleven jesienią tysiąc osiemset trzydziestego siódmego i od tamtego czasu nikt go nie widział, podobnie jak jego ładunku.
– I teraz ty go znalazłeś? – spytał Dennis sceptycznie. – Skąd wiesz, że to właśnie Święta Anna? A nawet jeśli, to co w tym takiego niezwykłego?
– Historia tego statku jest fascynująca – zapewniał go gorliwie Åke. A może masz ochotę ponurkować dziś wieczorem? Pokazałbym ci go.
Dennis przez kilka sekund milczał, potem odpowiedział:
– Åke, to naprawdę ekscytujące, ale dopiero co tu przyjechałem i potrzebuję jednego dnia na lądzie. Nie możemy zrobić tego jutro? Odbiorę sprzęt od Johana i jestem cały twój.
Åke przeczesał dłonią ciemnobrązowe włosy, a Dennis dostrzegł rozczarowanie na twarzy przyjaciela, ale miał nadzieję, że ten go zrozumie. Åke nigdy nie grzeszył cierpliwością i nie lubił czekać. Interesowało go tylko tu i teraz.
– Spoko – rzucił z uśmiechem. – Wypływam przynajmniej raz dziennie, więc tego lata będziemy mieli niejedną okazję.
Kiedy się żegnali, Dennis miał wrażenie, że Åke już zapomniał o doznanym zawodzie. W jego oczach znów żarzyła się psotna iskierka. Dennis zobaczył, jak przyjaciel szybkim krokiem kieruje się na pomost za portem rybackim, gdzie czekała na niego łódź.
*
Wieczór był jasny. W skalnych szczelinach kołysały się różowe kulki kwiatów zawciągu. Dennis się uśmiechał, kiedy wiatr rozwiewał mu włosy. Z wprawą skakał po głazach i bez najmniejszego problemu znajdywał optymalne miejsca, gdzie mógł postawić stopę. Większość szczelin i formacji skalnych wryła mu się w pamięć dawno temu. W naturalnym basenie zatoki Makrillviken nie dało się zobaczyć choćby jednej meduzy. W środku lata mogło być gorzej, jeśli tylko zawiało ze złej strony. Dennis zeskoczył z drabinki i przez chwilę płynął pod wodą. Noce wciąż były zimne, ale woda ogrzewała się w ciągu dnia – pozostawała wprawdzie orzeźwiająca, ale była już całkiem przyjemna. Gdy wynurzył głowę, nieco przed sobą zobaczył rybitwę nurkującą w poszukiwaniu ryb. To lato będzie cudowne. Wspiął się po drabince i na chwilę usiadł; owinięty ręcznikiem patrzył na migoczący różowawy horyzont i słońce.
Kiedy zażył już wystarczająco dużo wieczornego słońca, ubrał się i żeby się rozgrzać, pomaszerował szybkim krokiem z powrotem w stronę kei. Jego gospodyni Gunnel mieszkała na Friskens väg. Zatrzymał się przy jej skrzynce pocztowej i wyciągnął kopertę z kluczem oraz regulamin. Kobiety nie było tego dnia w domu, więc musiał radzić sobie sam. Powiedziała, że może zamieszkać w piwnicy, którą zamierza wynajmować przez całe lato, ale cena byłaby wtedy zupełnie inna. Dlatego zdecydował się na kuter, który wchodził w skład inwentarza, kiedy kupowała dom. Będzie więc mieszkać na starym statku rybackim Dolores za pięćset koron miesięcznie. Jego siostra kręciła głową, gdy jej o tym mówił. Proponowała, żeby zatrzymał się u niej, ale Dennis nie miał ochoty spędzać całego lata wśród krzyczących dzieci i stert pieluch. Wystarczy mu w zupełności, jeśli wpadnie do niej od czasu do czasu.
Dotarł na kuter. Otworzył sterówkę małym kluczem, który znalazł w kopercie, i wszedł do środka. Usiadł przy stole do połowy zawalonym mapami morskimi, które połączono metalowymi pierścieniami. Blat dało się obniżyć. Jeśli przykryje się go poduszką z leżaka, to razem z ławami stojącymi po obu stronach wyjdzie z tego naprawdę porządna koja. Dla uzyskania odpowiedniego nastroju Dennis wyjął butelkę barbadoskiego rumu, zdobioną plecioną z łyka siatką. Zapalił lampę naftową i nalał sobie do szklanki trochę trunku w miodowym kolorze. Potem usiadł z poduszką za plecami.
Anthony Parker odchylił głowę na fotelu w samolocie. Przez lata sporo podróżował. Głównie po kraju, do siostry w Miami. Nigdy jednak nie leciał przez Atlantyk do Europy. Z zewnątrz wydawał się zapewne spokojny i zrelaksowany, ale wyraźnie czuł motyle w brzuchu, co przyprawiało go o przyjemne zawroty głowy. Lotnisko w Newark tradycyjnie tętniło życiem, ale on siedział przez chwilę przed gigantycznym panoramicznym oknem i tylko patrzył na miasto. Nowy Jork był jego domem, odkąd blisko czterdzieści lat wcześniej wyjechał z prowincji, zostawiając rodzinne gospodarstwo i przenosząc się do Greenwich Village. W latach siedemdziesiątych ta dzielnica była na dnie. Znajdowało się w niej mnóstwo pustostanów, a miejscami przypominała wręcz slumsy. Dzięki kilku nadzwyczaj zaangażowanym burmistrzom i energii wielu ludzi miasto stanęło jednak na nogi i z roku na rok sytuacja się poprawiała. Ale Anthony’emu brakowało kilku zatęchłych, starych klubów jazzowych i dyskotek, które zamknięto, bo nie pasowały do nowej, efektownej metropolii. Wiodło mu się nieźle, natomiast przez swój styl życia nie miał warunków do założenia rodziny. Chociaż może to tylko wymówki. W każdym razie zbliżał się do sześćdziesiątki i wciąż był sam.
Pod fotelem w samolocie wyczuł pudełko, a właściwie jedno z pudełek – to najważniejsze. W bagażu rejsowym i w walizce, która leżała na półce nad jego głową, znajdowało się więcej materiałów. Zabrał prawie wszystkie. Jakby nie mógł sobie wyobrazić podróży do Szwecji bez tego całego kramu. Te listy, zdjęcia i dokumenty zasługiwały na to, żeby znów znaleźć się na szwedzkiej ziemi. Zrobi tam to, o czym zawsze marzył. Po śmierci rodziców ta myśl jeszcze natarczywiej nie dawała mu spokoju. Jego dziadkowie zmarli, gdy był nastolatkiem, i nigdy do końca nie zrozumiał, co tak naprawdę zabrali ze sobą do grobu. Matka nie chciała zdradzić się przed ojcem, jak bardzo interesuje ją wieś, na której spędziła dzieciństwo. Może bała się go rozczarować lub zasmucić. Być może jej duch unosił się teraz pośród chmur obok Anthony’ego. Może widziała, dokąd się wybiera, i ją to cieszyło. „Szwecja by ci się spodobała” – powiedziała mu w dzieciństwie. „Dlaczego?” – zapytał. „Pewnego dnia sam się o tym przekonasz” – odparła ze smutnym błyskiem w oku.
Dennis musiał spać dłuższą chwilę. Obudziło go kołysanie łodzi. Ktoś chodził po pokładzie, po kajucie przesuwał się ciemny cień. Drzwi powoli się otworzyły i do środka wpadło chłodne wieczorne powietrze.
– Halo! – usłyszał wołanie.
Zmrużył oczy, patrząc na szczelinę, przez którą głowę wsunęła jakaś kobieta.
– Eva? Co ty tu robisz? – Jego głos po przebudzeniu brzmiał bardziej szorstko, niż Dennis sobie tego życzył. Nie do końca się jeszcze ocknął. – Nie miałaś jechać dziś wieczorem do Skäret?
Zarządzający wynajmem pokoi na Smögen Hasse co roku zapraszał właścicieli na przyjęcie z okazji rozpoczęcia sezonu. Niegdyś było to bardzo cenione wydarzenie, na którym obowiązkowo bywały Eva i jej mama. Wiele tutejszych rodzin z chęcią wynajmowało letnikom piwnice na kilka tygodni, żeby trochę dorobić.
– Miałam, ale Åke się nie pojawił, a nie mogłam przecież zostawić Very samej. Kiedy mama wróciła, poprosiłam, żeby do mnie zajrzała, bo powiedziałam, że muszę wyjść na chwilę.
– A gdzie jest Åke? Która w ogóle godzina?
– Przyszłam właśnie zapytać, czy go nie widziałeś. – W jej głosie pobrzmiewała rezygnacja. – Dochodzi dwunasta, a on wciąż nie wrócił do domu.
– Chcesz? – Dennis wskazał na butelkę rumu, ale Eva pokręciła głową. – Wypiliśmy z Åkem po piwie, chciał jeszcze popłynąć gdzieś łodzią, więc widzieliśmy się tylko chwilę. Wykąpałem się w Makrillviken, potem wróciłem keją, ale już go nie widziałem.
Ciemne włosy Evy lśniły w blasku lampy naftowej. Miała zaczerwienione oczy, ale Dennisowi przyszło do głowy, że jest równie piękna jak kiedyś.
– To przez ten wrak – westchnęła zrezygnowana. – Åke dostał obsesji na jego punkcie. Twierdzi, że nikt go dotąd nie zlokalizował, chociaż od zatonięcia statku minęło blisko dwieście lat.
Dennis zerknął na Evę z ukosa, nie chciał patrzeć jej w oczy. Miał szczerą nadzieję, że nic się nie stało. W końcu Åke był świetnym nurkiem i nie podjąłby zbędnego ryzyka.
Rozdział 3
Kapitan Neo Waltersson zapiął złoty guzik od koszuli i włożył na głowę kapitańską czapkę. Może była to lekka przesada, ale gdyby go zmusić, musiałby przyznać, że w gruncie rzeczy to właśnie uczucie towarzyszące chodzeniu w mundurze do pracy go mobilizowało. Odkąd dobre dziesięć lat temu zszedł na ląd, dorabiał latem w porcie dla gości. Codziennie o siódmej rano schodził na molo, żeby akurat w porze porannej kawy zmienił go jakiś młodszy kapitan portu, który lubił sobie dłużej pospać. Inni mogli sobie chodzić w spranych koszulkach polo z obrzydliwymi nadrukami na plecach, ale jego w coś takiego nie wcisną.
Żona podkradła się do niego od tyłu i pogładziła go delikatnie po łopatkach.
– Zobaczysz, wszystko wkrótce się ułoży – powiedziała uspokajająco. Znała go dobrze i wiedziała, co wywołuje u niego te głębokie zmarszczki na czole.
– Hmm – mruknął na znak, że jej nie wierzy.
Neo miał w życiu dwie wielkie pasje. Jedną z nich było morze, drugą najmłodsza córka, Maya. Jeśli chodzi o morze, miał wrażenie, że miłość jest odwzajemniona i nieskomplikowana. Morze zapewniało jego rodzinie utrzymanie przez całe życie, tak samo jego ojcu i dziadkowi. Do tego spędzony na nim czas obfitował w niespodzianki. Pamiętał jesień, kiedy na Atlantyku zastała go burza, jakiej nigdy nie zapomni. Tak jak i tego, gdy w niewielkim porcie na małej karaibskiej wyspie nagle zaatakowali ich piraci i grozili im rewolwerami. Ale pasja do morza, ogólnie rzecz biorąc, wciąż dostarczała mu w życiu sensu i radości. Nic innego nie mogło się z nim równać. Z wyjątkiem Mai.
Miał trzy córki. Dwie starsze nigdy nie przyprawiały go o ból głowy. Kiedy były małe, dużo czasu spędzał na morzu, ale żona świetnie się nimi opiekowała. Obie przyuczyły się na pielęgniarki, najstarsza poślubiła strażaka, a środkowa policjanta. Teraz obie żyły spokojnie ze swoimi rodzinami na stałym lądzie.
Najmłodsza córka, Maya, pojawiła się trochę znienacka, gdy Neo zbliżał się do pięćdziesiątki. W trakcie porodu lekarz zdecydował, że trzeba przeprowadzić pilne cesarskie cięcie. Gdy Greta spała po operacji, Neo siedział kilka godzin z małą dziewczynką na rękach. Był całkowicie urzeczony piękną buzią dziecka, które spokojnie drzemało mu na rękach. Od czasu do czasu ronił łzę, po czym szybko ocierał ją dłonią. Od tamtej pory Maya nim zawładnęła, utkwiła mu pod skórą. Kiedy płakała, dopadał go smutek, a kiedy się śmiała, pękał ze szczęścia. Jakby byli jednością. Chronił ją przed wszelkimi niebezpieczeństwami i zaczął tak układać dyżury na morzu, żeby zawsze być w domu na Wigilię, urodziny dziewczynki i inne specjalne okazje, takie jak koniec szkoły czy konfirmacja. W przypadku starszych córek wszystko to samodzielnie załatwiała jego żona. Maya miała jasne włosy i wielkie zielone oczy. Kiedy na niego patrzyła, gotów był zrobić dla niej wszystko. Teraz jednak to się zmieniło. Pewnego dnia zeszłego lata wróciła do domu z ufarbowanymi na czarno włosami i oświadczyła, że rzuca szkołę pielęgniarską i zaczyna naukę w szkole plastycznej. Zamierzała przenieść się do budynku nieopodal szkoły ludowej, gdzie wynajmowano uczniom pokoje. Jesienią i zimą Neo prawie nie widywał córki. Wiosną bywała w domu tylko sporadycznie. W piątek zjawiła się jednak nagle podczas kolacji i spytała, czy może zamieszkać w piwnicy, którą planowali wynająć letnikom. Neo najpierw się zaparł, ale żona go przekonała. „Dzieci są w domu zawsze mile widziane” – powiedziała. Poddał się, ale napięcie, jakie zapanowało u nich od przeprowadzki Mai, go przygnębiało. Właściwie najchętniej mocno by ją przytulił, ale nie mógł się przemóc, żeby dotknąć córki lub choćby na nią spojrzeć.
Zamknął za sobą drzwi i zszedł na keję, swoją bezpieczną przystań. Wszystko było tam jak zwykle. A teraz potrzebował właśnie spokoju. Spokoju na lądzie, przez który niegdyś robił się taki niespokojny.
Chociaż czerwcowe słońce grzało rudawe skały wznoszące się między hangarami, turyści przyjeżdżający tutaj na lato jeszcze nie zaczęli przechadzać się po promenadzie Smögenbryggan. W szczycie sezonu na pomalowanych na zielono ławkach stojących przy kamiennych ścianach przesiadywały tłumy żeglarzy i turystów z całego świata. Neo jak zwykle zrobił rundkę. Przy budce z lodami zobaczył na wpół opróżnioną butelkę oranżady i wystającą spomiędzy desek serwetkę. Podniósł je i wyrzucił do kosza. Leżał w nim samotny worek ze śmieciami. Zapewne tej norweskiej pary, która przypłynęła tu wczoraj wieczorem, pomyślał. Widział, że tego dnia byli wcześnie na nogach. Po co? – pytał się w duchu. Taką motorówką mogliby w kilka godzin opłynąć cały Bohuslän tam i z powrotem, więc nie musieli się śpieszyć. A może właśnie się śpieszyli? W lecie przy pomoście pojawiało się sporo dużych motorówek, dość często pod norweską banderą. Aż włos się jeżył na głowie, ile ci ludzie mają pieniędzy. A mimo to zdarzało im się narzekać na opłatę portową, która była oczywiście nieco wyższa w przypadku większych łodzi. Jednego z zięciów Neo bawiło przeglądanie modeli i sprawdzanie ich cen. Neo nie czuł jednak ani odrobiny zazdrości. Miał drewniany statek, który odziedziczył po ojcu. To było dopiero coś.
Obrócił pomarszczoną twarz do słońca, zaciągnął się lekko fajką, która zwisała mu w kąciku ust, i ruszył dalej po srebrzystoszarych deskach mieniących się od tak długiego smagania słoną wodą i wiatrem. Nagle aż się wzdrygnął. Histeryczny krzyk przeszył ciche poranne powietrze. Dochodził z basenu portowego. Neo zagryzł mocno ustnik fajki i rzucił się na brzeg kei. Jakaś kobieta w wodzie dziko wymachiwała rękami. Jej głowa znajdowała się na przemian nad powierzchnią wody i pod nią. Neo wskoczył na pokład łodzi motorowej, przeszedł na pomost kąpielowy na rufie, wychylił się i złapał kobietę pod pachami, dzięki czemu znalazł stabilny chwyt i mógł przeciągnąć ją do drabinki. Tuż obok dryfowały zwłoki mężczyzny. Twarz z wybałuszonymi oczami była zwrócona ku niebu.
Jacqueline Bijou otworzyła okiennice i wyjrzała na taras. Zielone góry opadały przed nią do Morza Śródziemnego i widziała, jak piękny błękit spotyka się z niebem. Uderzył ją zapach prowansalskich ziół. Alphonse leżał dalej w łóżku, a światło, które wpuściła do pokoju, padało na jego piękną młodą postać. Nie rozumiała, jak w ogóle mogło przyjść jej do głowy, żeby wiązać się na całe życie z jakimś mężczyzną. Chociaż jej mąż był od niej o dziesięć lat młodszy, ostatnimi laty zaczął się zachowywać jak zramolały starzec i tak samo wyglądać. Alphonse dawał jej coś zupełnie innego. A do tego wolność. Łączyło ich niewypowiedziane porozumienie, czyli nic. Naprawdę świetnie się czuła w tym związku.
Nigdy nie spotkała swojego ojca i nawet go jej szczególnie nie brakowało, bo jedyną zasługą François Bijou, jeśli chodzi o budowanie relacji z córką, było to, że nadano jej imię na cześć babki. Kilka lat temu Jacqueline dowiedziała się jednak, że zmarł i zostawił jej dom w górach koło Nicei. Matka wiele razy dawała wyraz rozgoryczeniu, że François porzucił ją zaledwie kilka dni przed narodzinami dziecka. Ale czego się właściwie spodziewała po wakacyjnej miłości w Nicei? Cóż innego miałoby z tego wyjść? Kiedy kilka lat wcześniej zmarła matka Jacqueline, nic jej po sobie nie zostawiła. Z wyjątkiem pary złotych kolczyków, które córka spieniężyła, gdy tylko się dowiedziała, że są warte kilka tysięcy. Nie była sentymentalna. I nie żeby potrzebowała tych pieniędzy. Jej firma dobrze prosperowała. Z oszczędności kupiła dom na Smögen dla siebie i męża. Jako pracownik komunalny zarabiał skromnie, a to nie starczało nawet na torebki, które według Jacqueline należało kupować co miesiąc. Nie miała pojęcia, jak mąż poradzi sobie po rozwodzie, ale sama zamierzała żyć teraz pełnią życia. Tak jak na to zasługiwała.
Tej jesieni miała skończyć pięćdziesiątkę, ale duszą i ciałem była jak Alphonse, czuła się najwyżej na dwadzieścia pięć lat. I Alphonse powtarzał jej to po francusku wielokrotnie, nie tylko ostatniej nocy. Popatrzyła na niego ponownie i uśmiechnęła się. Zrobiło się jej trochę smutno, że musi tego dnia lecieć do Szwecji, ale nie wyobrażała sobie rozstawania się z mężem przez telefon. Po blisko ośmiu latach małżeństwa w dobrym tonie było powiedzieć mu coś takiego prosto w oczy. I nie chciała przegapić wyrazu jego twarzy, gdy usłyszy tę wiadomość. Boże, ależ potem będzie cudownie. Obiecała Alphonse’owi, że będzie mógł zostać u niej w domu pod jej nieobecność. To tylko tydzień, szybko minie. W tym czasie planował wybrać się na dwa pokazy kolekcji plażowych, do Lafayette w Nicei i Jimmy’z w Monako. Po nich organizowano wspaniałe imprezy, więc na pewno będzie nie będzie się nudzić. Sama chętnie by się tam wybrała, szczególe do Jimmy’z, ale musiała to odłożyć do przyszłego tygodnia. Przyjęcia i pokazy będą jeszcze nie raz, a wtedy już ich nie przegapi. Najważniejsze, że jej biżuteria zdobi teraz niemal każdą modelkę.
Bertrand postawił na tarasie srebrną tacę z dzbankiem soku winogronowego i gorącymi croissantami. Zobaczyła, jak niepostrzeżenie chodzi po ogrodzie, przycinając krzewy róż i drzewa. Co by bez niego poczęła? Zajmował się domem, kuchnią i ogrodem. Plecy zgarbiły mu się pod wpływem wieku, ale nie dało się przegapić bijącego od niego entuzjazmu. Adwokat twierdził, że był zatrudniony w tym domu od tak dawna, że nikt, nawet sam Bertrand, już w zasadzie nie wiedział, jak długo tu pracował. Wzięła croissanta, zostawiając nietknięty sok. Zamiast tego nalała sobie kieliszek różowego wina z otwartej butelki, która leżała w chłodziarce, i usiadła na plecionym krześle. Wprawdzie wybierała się zaraz na lotnisko do Nicei, ale na francuskich drogach kilka kieliszków wina nie miało większego znaczenia. A minie trochę czasu, zanim dotrze do Szwecji, gdzie na göteborskim Landvetter czeka na nią kombi. Poczuła ucisk w żołądku i roześmiała się na myśl o tym, co kompletnie pochłaniało ją każdego ranka, gdy się budziła, i każdego wieczoru, gdy wracała do domu. Jejku, ależ jej życie zmieniło się przez ostatnie lata. Wyrwała się z szarej, nudnej codzienności i stworzyła sobie egzystencję z efektownymi ubraniami, luksusowymi samochodami i restauracjami pełnymi pięknych ludzi. Uwielbiała to.
Keja była odgrodzona, a przy niebiesko-białej taśmie stali gapie. Policjantka poleciła im przejść między budynkami na drugą stroną, ale najwyraźniej nikt nie zamierzał się oddalać. Kapitan portu Neo Waltersson pomógł pływającej kobiecie wejść do saloniku na łodzi, a mąż owinął ją kocem. Drżała, nadal miała na sobie mokry strój, zdawało się jednak, że na razie żadne z nich nie jest w stanie nic z tym zrobić. Helikopter pogotowia wisiał w powietrzu nad keją. Spuścił kosz, który wciągnięto po umieszczeniu w nim mężczyzny. Kapitan portu śledził przebieg zdarzeń. Powiedział przez telefon, że mężczyzna nie żyje, ale dyżurna z pogotowia wyjaśniła mu, że na razie można to uznać jedynie za domniemany zgon, bo coś takiego może stwierdzić tylko lekarz. Neo nie pierwszy raz widział helikopter pogotowia w akcji. Ostatni raz zeszłego lata, gdy grupa młodych chłopaków skakała do wody z Hästen, popularnego, ale niebezpiecznego klifu w Vallevik. Dla jednego z nich nurkowanie źle się skończyło. Helikopter zabrał go w podobny sposób i odleciał. Neo nie wiedział, co było później.
– Paul Hammarberg, policja z Kungshamn. – Neo rozpoznał policjanta, który podszedł do niego z wyciągniętą ręką.
– Kapitan portu Neo Waltersson – odpowiedział dostojnym głosem.
– Chciałbym, żeby zaszedł pan dziś po południu na komisariat i złożył zeznania – ciągnął policjant, nie dając po sobie poznać, że kojarzy Neo. Mówił profesjonalnie przyjemnym tonem, ale nie było najmniejszych wątpliwości, kto jego zdaniem jest tu wyższy rangą.
– Oczywiście, żaden problem – odpowiedział Neo z niezmienną siłą w głosie. Czuł, że robi się z tego jeden z najciekawszych dni od dłuższego czasu, ale ani jednym spojrzeniem czy też miną nie zdradzał, że tak właśnie jest. Widział, że po drugiej stronie taśmy zebrało się sporo ludzi. Wielu z nich rozpoznawał.
*
Dennis stał na kei przy policyjnej taśmie i patrzył, jak kosz zbliża się do helikoptera. Rozejrzał się. Po drugiej stronie stał Björn, mąż jego siostry, który przeglądał zdjęcia w aparacie i go nie widział. A więc musieli już przyjechać, pomyślał Dennis. W sobotę był najdłuższy dzień roku – Midsommar – i jego siostrę pochłaniały zapewne przygotowania do tego wydarzenia. O ile dobrze ją znał, wykupiła całe dostępne jedzenie w supermarkecie Skeppet w Kungshamn. Zadzwoni do niej później. W każdym razie nici z porannej kąpieli. Odwrócił się i wszedł między hangary.
Victoria napełniła lodówkę najróżniejszymi przysmakami i stworzyła w domu atmosferę lata, wkładając kilka bukietów chabrów do wysokich szklanych wazonów. Była na macierzyńskim, ale jej grafik zdawał się teraz bardziej napięty, niż kiedy jeszcze pracowała przed pojawieniem się dzieci. Gdy okazało się, że wkrótce po narodzinach Theo znów zaszła w ciążę, urobiła Björna i jesienią postanowili w końcu kupić dom na Smögen. Mąż w końcu się na to zgodził. Nie bez znaczenia okazał się przy tym spadek po ojcu. Było to życiowe marzenie Victorii, a żyje się przecież tylko raz. Jako dziecko spędzała na Smögen najlepsze tygodnie lata i teraz kontynuowała tę tradycję z własną rodziną. Całą zimę aż do wiosny była w ciąży, a Björn harował jak głupi, żeby wyremontować dom tak, by dało się w nim zamieszkać. Był to tradycyjny dom rybacki z pobielanymi ścianami i małą przeszkloną werandą przy schodkach od frontu. Wcześniej na dole znajdowały się kuchnia i dwa pokoje, lecz Björn wyburzył ściany między nimi i tak powstał duży salon. W starej kuchni blaty były nisko, więc wysoka Victoria zażądała nowej. Żeby jednak całkiem nie popsuć atmosfery, zdecydowała się na staromodne białe szafki. Stary piec na drewno dalej stał w kącie i jak tylko Björn znajdzie trochę czasu, ma sprawdzić, czy da się w nim napalić.
Mała Anna, która właśnie ssała jeden z samochodzików brata, miała dopiero kilka miesięcy. Theo był starszy o rok i dał się już porwać magicznemu światu YouTube’a. Siedział na białej kanapie pokrytej pledem i oglądał po japońsku Boba Budowniczego. Victoria nie rozumiała, dlaczego woli oglądać bajki po rosyjsku i japońsku. Chociaż mogła się zgodzić, że piosenki w tych językach zdają się nieco żywsze i weselsze.
Björn wyszedł z domu wczesnym rankiem, żeby przejść się po kei. Victorii podobało się to, że odżył na Smögen. Dokądkolwiek szedł, przewieszał sobie przez ramię aparat.
– Pa, pa! – usłyszała, jak Theo krzyczy na przeszklonej werandzie, dokąd pobiegł na spotkanie z ojcem, który właśnie przeszedł przez próg.
– Hej! Możesz tu przyjść na chwilę? – krzyknął Björn do Victorii.
Był czerwony na policzkach wystających nad niemal już w całości srebrnoszarą brodę. Kiedy się poznali, miał czarne włosy ze szpakowatymi skroniami. Posiwiał, zostało mu już tylko kilka czarnych placków. Na głowie miał starą czapkę bosmankę ojca. Uważał, że jest mu w niej do twarzy. Pewnego dnia Victoria nazwała go dla żartu Beppem, bo gdy wkładał to nakrycie głowy, zaczynał przypominać jowialnego mężczyznę z dobranocki z lat siedemdziesiątych, choć Björn wydawał się jego nieco nowocześniejszą wersją.
– Znaleźli dziś rano topielca – wyjaśnił Björn, nieco zdyszany. – Dennis stał po drugiej stronie taśmy, ale chyba mnie nie widział. Miałem przy sobie aparat, więc zrobiłem kilka zdjęć. To trochę głupie, ale nie mogłem się powstrzymać. Wyszły całkiem nieźle, bo wziąłem odpowiedni obiektyw.
Victoria włączyła tryb przeglądania zdjęć i powiększyła jedno z nich, na którym twarz była najwyraźniejsza. Przekręciła aparat o pół obrotu, żeby zobaczyć obraz prosto.
– Włóż okulary – rzucił lekko poirytowany Björn. Często starała się coś zobaczyć bez nich, bo nie mogła ich znaleźć. Ostatnio popsuł jej się wzrok i nie widziała z bliska.
– O mój Boże! To musi być Sebbe! – wykrzyknęła Victoria, kiedy włożyła okulary.
– Sebbe, jaki znowu Sebbe? – Björn nie znał jeszcze wszystkich, a jego pamięć do imion nieszczególnie mu w tym pomagała.
– Chłopak Sofie. No wiesz, tej, która przyjaźni się z Mayą.
Björn nie miał pojęcia, kim jest Sofie czy Maya, ale skinął głową, żeby pokazać, że stara się nadążyć.
– Hmm – mruknęła pogrążona w myślach Victoria. Złowieszcze przeczucie mówiło jej, że lato nie będzie takie, jak na to liczyła, ale przyrzekła sobie, że przestanie widzieć wszystko w czarnych barwach, co czasem zarzucał jej Björn. Szczerze nienawidziła tego wyrażenia. Chciała zadzwonić do Dennisa. Musiał przyjechać poprzedniego wieczoru. Ale dlaczego od razu się do nie odezwał?
Domy Evy i jej rodziców znajdowały się obok siebie, miały wspólny ogród. Chociaż ogród to może w tym przypadku za duże słowo. Na Smögen nazywano to łąką. Między domami znajdował się niewielki trawnik, gdzie walał się duży samochód Very i kilka innych zabawek. Łąkę otaczał wąski drewniany płot pomalowany na jasny niebieskoszary kolor. Minęła chwila, zanim Eva otworzyła drzwi. Naciągnęła na piżamę czerwony szlafrok.
– Baba, baba! – krzyknęła mała dziewczynka, która musiała być Verą.
– Nie, Vero, babcia przyjdzie później. To Dennis, kolega mamy – wyjaśniła jej Eva, a Vera zdawała się zadowolona. Oczy błyszczały jej figlarnie.
– Mogę wejść? – zapytał Dennis.
– Jasne! – powiedziała Eva bez większego entuzjazmu. Wyglądała, jakby nie spała całą noc.
Dennis usiadł na kanapie w salonie. Koronkowe firanki były udrapowane warstwami, tak że przesłaniały okna i chroniły przed spojrzeniami z zewnątrz. Mimo to przedzierało się przez nie światło poranka.
– Åke wrócił? – Dennis szukał wzroku Evy, ale ona odwracała oczy.
– Nie, policja i pogotowie szukały go całą noc łodziami i helikopterami, ale na razie bez rezultatu. Dzwoniłam też do Missing People, jeśli policja go wcześniej nie znajdzie, zrobią dziś po południu łańcuch życia.
– Wiem, widziałem post na Facebooku – odparł Dennis. – Będziemy tam z chłopakami z zespołu. – Był wprawdzie na urlopie, ale jako prywatna osoba zamierzał dołożyć wszelkich starań, żeby znaleziono Åkego. Rano pobiegł na drugi kraniec wysepki Kleven, żeby sprawdzić, czy nic nie widać od strony Penningskär. Ale woda i brzeg zatoki zdawały się ciche i puste. Nie widział też nigdzie łodzi Åkego.
Rozległo się pukanie do drzwi, Eva podeszła i je otworzyła.
– Witaj, Evo! – przywitał się policjant przy wejściu.
Dennis natychmiast rozpoznał głos Paula Hammarberga. Funkcjonariuszka, która stała za nim, przedstawiła się jako Sandra Haraldsson z policji w Kungshamn.
– Znaleźliście go? – zapytała krótko Eva.
– Możemy wejść? – Paul i jego koleżanka przeszli obok niej przez przeszkloną werandę i usiedli przy stole w kuchni. Eva zajęła miejsce naprzeciwko.
– Evo, rano znaleźliśmy w porcie topielca. To nie Åke. Ale chcieliśmy dać ci znać, zanim ludzie w Smögen zaczną o tym gadać. Łatwo o nieporozumienie. Åkego szukamy dalej, na razie niczym się nie martw. Na pewno wkrótce się znajdzie.
Sandra posłała Paulowi bliżej nieokreślone spojrzenie. Eva pokiwała głową, ale nie dała rady powstrzymać łez. Policjantka obeszła stół i objęła ją ramieniem.
– Już dobrze – powiedziała. – Niedługo do was wróci.
Eva uścisnęła rękę Sandry i jasno dała do zrozumienia, że w to nie wierzy. Odwróciła się, żeby zobaczyć, co robi jej córka. Vera weszła na sofę do Dennisa i przeglądali razem książkę o Tottem. Dennis czytał o tym, jak chłopiec się kąpie. Paul również zajrzał do salonu, zobaczył starego znajomego i nagle spochmurniał.
– Dennis, najlepiej będzie, jeśli sobie pójdziesz! – zawołał. – Eva potrzebuje spokoju.
Dennis uniósł wzrok. W sytuacjach zawodowych nigdy nie okazywali, że się znają. Przez lata widywali się przy różnych okazjach, umiejętnie unikając wszelkiego kontaktu.
– Najlepiej będzie, jeśli to wy już pójdziecie – wtrąciła się Eva i mrużąc oczy, popatrzyła na Paula.
Dennis zauważył, że Paul się strapił, ale zrobił to, o co prosiła. Zawrócili z Sandrą i poszli do radiowozu, który stał zaparkowany przed domem.
Smögen, 2 listopada 1837 roku
Drzwi zamknęły się za nim z hukiem. Anna-Katarina siedziała na podłodze koło kuchennej ławy, twarz miała zlaną potem, chociaż powietrze w chacie było zimne i wilgotne, a włosy rozczochrane, tak że Carl-Henrik ledwo widział jej twarz. Rzucił się ku niej i próbował je odgarnąć.
– Oddychaj, skarbie – powiedział.
– Taaak! – krzyknęła. Znał ten krzyk z dzieciństwa, słyszał go, gdy ojciec pomagał matce przy porodzie jego młodszego rodzeństwa. Anna-Katarina znów krzyknęła. Gdyby nie był tak obeznany z tym tonem, sądziłby, że żona zaraz umrze, na razie jednak zdawało się, że wszystko idzie tak, jak powinno.
– Zaczekaj chwilę, zaraz wrócę – zapewnił ją spokojnym głosem i wstał, żeby wyjść z chaty. Popatrzyła na niego z desperacją w oczach. Pogładził ją po głowie, usiłując przekonać ją za pomocą skupionego spojrzenia, że także może być spokojna.
Wybiegł i skierował się do domu kupca, który znajdował się raptem kilka kroków dalej. Dom mężczyzny wyglądał tak samo jak jego i Anny-Katariny, ale nazwano go tak, bo właściciel, pan Kreutz, pracował jako kupiec i nie był – tak jak Carl-Henrik – jedynie plażownikiem. Carl-Henrik bez pukania otworzył drzwi i wszedł do środka.
– Już czas – powiedział i popatrzył na rodzinę kupca, która zasiadła właśnie do stołu, żeby zjeść zupę.
– Jemy – oświadczył pan Kreutz, nie podnosząc wzroku znad talerza.
Pani Kreutz prychnęła na męża, po czym podeszła do szafy, w której trzymała bieliznę. Zwrócone na Carla-Henrika oczy pięciorga dzieci lśniły. Od razu poczuł się nieswojo.
– Weź to ze sobą i zagotuj wodę w garnku – poprosiła kobieta. – Już idę.
Rozdział 4
Paul Hammarberg siedział przy biurku. Komisariat policji znajdował się obecnie na obrzeżach Kungshamn, na niewielkim obszarze przemysłowym, po sąsiedzku z postojem taksówek i zakładem energetycznym. Paul wolał jego poprzednią, bardziej centralną lokalizację koło portu, ale nie robiło mu to zbytniej różnicy. Był komendantem i odznaka stanowiła jego życiową dumę, kwestie lokalowe nie miały tu większego znaczenia. Chwilę wcześniej rozmawiał z Camillą Stålberg, szefową wydziału kryminalnego, która upierała się, że przyśle posiłki z Göteborga. Próbował jej wyjaśnić, że poradzi sobie z tym śledztwem, ale go nie słuchała. Technicy nie wykluczali, że śmierć Sebastiana Svenssona ma podłoże kryminalne. Chcieli więc mieć na miejscu doświadczonego śledczego, który poprowadzi postępowanie przygotowawcze. Z zamyślenia wyrwała go Sandra, kiedy wsunęła głowę do jego pokoju.
– Masz ze sobą lunch? – zapytała.
Paul milczał w drodze powrotnej od Evy i wydawało się, że Sandra chce mu poprawić humor, zanim po lunchu zaczną się przesłuchania.
– Tak, tak, mam coś do jedzenia – odpowiedział.
Jego żona Agneta spakowała mu resztki wczorajszej zapiekanki z kapusty i mięsa oraz ziemniaki i sos śmietanowy. Borówki czekały już na niego w lodówce na komisariacie, bo Agneta pilnowała, żeby zawsze miał słoiczek pod ręką. W młodości Paul był wysportowany i szczupły, formę zawdzięczał windsurfingowi i siłowni. Ale w ostatnich latach, odkąd pojawiły się dzieci, odpuścił treningi, a jego brzuch zaczął nabierać coraz pełniejszych kształtów. Przeszkadzało mu, że zahacza nim o biurko, kiedy pisze na komputerze. Kiedyś coś z tym zrobi. Ale nie teraz. Poza tym był jak dotąd całkiem zadowolony ze swoich przymiotów, nie słyszał też żadnych skarg.
Zadzwonił telefon. Miriam Morten, medycyna sądowa. Paul odebrał i dał znać Sandrze, że zaraz do niej przyjdzie. Gdy po rozmowie wszedł do kuchni, usiadł przy stole. Sandra już dla nich nakryła i włożyła oba pojemniki z jedzeniem do mikrofalówki.
– Co o tym wszystkim sądzisz? – spytała. – Upił się i utonął czy według ciebie ktoś mu w tym pomógł?
Sandra była kadetką z Lysekil, która przyjechała tu do pracy na sześć miesięcy. Nie była może równie bystra i doświadczona jak on, ale nie brakowało jej pogody ducha i ambicji. A co najlepsze, przez całą wiosnę odciążała go w rutynowych sprawach, do których on sam miał zbyt wysokie kwalifikacje.
– Właśnie dzwoniła Miriam z medycyny sądowej i powiedziała, że zanim Sebastian znalazł się w wodzie, został odurzony – odpowiedział mechanicznie Paul.
– Więc rozmawiamy tu o śledztwie w sprawie morderstwa – stwierdziła Sandra.
– Niekoniecznie – poprawił się szybko. – Kto mógłby chcieć zabić takiego młokosa jak Sebastian? – ciągnął, wpatrując się w jedzenie, które obracało się w mikrofalówce.
– Może jego dziewczyna – spekulowała Sandra – Albo jej ojciec. Może ojciec Sofie nie był zachwycony, że Sebastian będzie jego przyszłym zięciem i spadkobiercą fortuny. Może kłócili się o coś, o czym nie wiemy.
– Dlaczego wszystko, co złe, musi dziać się akurat na Smögen? W kółko trafiają się tu włamania, kieszonkowcy i inne występki. A teraz może jeszcze morderstwo – zezłościł się Paul.
– Och, takie rzeczy zdarzają się też w innych miejscach – odparła Sandra. – Nawet w Kungshamn. – Zdawała sobie sprawę z ciągłej rywalizacji mieszkańców Smögen i pobliskiego Kungshamn, nie chciała jednak tego wyolbrzymiać ani też podpisywać się pod poglądami Paula. – Mogę zadzwonić do ojca Sofie i poprosić, żeby zaszedł tutaj późnym popołudniem, przesłuchamy go. Mamy więc już do ogarnięcia kapitana portu i ojca Sofie. Zobaczymy, co z tego wyniknie.
– Hmm – wymamrotał Paul z ustami pełnymi ostatniego kawałka zapiekanki. Cholera, ależ pycha. Agneta była bezkonkurencyjna, jeśli chodzi o domowe jedzenie. – Dobra myśl – dodał, kiedy już przełknął.
Śledztwo w sprawie morderstwa nie mogło jednak trafić na jego biurko w gorszym momencie. Agneta się wścieknie, jeśli w piątek nie będzie mógł wziąć wolnego, tak jak jej to obiecał. Musi jakoś podważyć wnioski patologów, żeby wykluczyć przestępstwo. Sebastian zapewne przesadził, faszerując się jakimiś podejrzanymi prochami z internetu, i się na tym przejechał. Trudno było sobie wyobrazić, że po Sotenäs biega morderca. Paul miał nadzieję, że popołudniowe przesłuchania potwierdzą jego teorię.
– Możesz załatwić kawę do pokoju przesłuchań? – spytał, wstając od stołu. Nie sprzątnął po sobie ani talerza, ani szklanki.
Dennis zamknął drzwi do sterówki i zeskoczył na pomost, przy którym było miejsce dla jednej większej łodzi. Wybierał się do domu swojej gospodyni, żeby opłacić pierwszy czynsz.
– Jak długo zamierzasz tu zostać? – dobiegł go głos z hangaru znajdującego się najbliżej Dolores.
Dennis zawrócił, podszedł do otwartych drzwi i zajrzał do środka. Mężczyzna w bosmance, z siwą krótką brodą zakrywającą znaczną część twarzy, naprawiał sieć rybacką, którą rozwiesił na ścianie.
– Trochę chyba zostanę – powiedział Dennis i uśmiechnął się krzywo. Wyciągnął rękę na powitanie, ale mężczyzna nie odwzajemnił jego gestu.
– Pozwolono ci tu mieszkać? – spytał zamiast tego ponuro. Mówił po duńsku, ale Dennis rozumiał, o co mu chodzi.
– To chyba żaden problem – odparł wesoło, starając się wprawić mężczyznę w lepszy nastrój.
– Pracuję tu i nie chcę, żeby koło mojego hangaru kręciły się tłumy – nieznajomy ciągnął tym samym tonem.
– Rozumiem, ale nie będę tu nikogo spraszać – odparł Dennis. – Nie po to przyjechałem.
– No to po co? – zapytał Duńczyk, wciąż mało przychylnym głosem. Dennis nie wiedział, co odpowiedzieć. Nie miał jasno sprecyzowanych planów, więc nie mógł się nimi z nikim podzielić.
– Mieszkasz tutaj, na Smögen? – zapytał, podejmując nową próbę.
– Tak, mieszkam – potwierdził Duńczyk.
– W takim razie pewnie się jeszcze zobaczymy – odparł Dennis i pomachał ręką.
– Niestety – Duńczyk wrócił do sieci.
Dom Gunnel nie należał do największych, ale był ładnym starym domem rybackim z podmurówką i niedawno odmalowaną białą drewnianą fasadą. Mniej więcej takim, jaki Dennis mógł sobie wyobrazić dla siebie. Przypominał dom jego siostry na Vikingagatan i około stu innych domów rybackich na Smögen. Zapukał do drzwi. Gunnel otworzyła w domowym różowym stroju z miękkiego pluszu. Wręczył jej kopertę z pieniędzmi.
Rozmawiając z nią przez telefon, widział oczami wyobraźni kobietę po sześćdziesiątce, ale ta na schodach miała może nieco ponad trzydzieści lat. Burza jasnych loków otaczała jej twarz.
– Wejdź, zrobiłam kawę – powiedziała.
– Chciałem tylko zostawić pieniądze za czynsz – próbował wymigać się Dennis.
– Ale na chwilkę możesz chyba wejść – nalegała.
Gunnel była nowa na Smögen i Dennis domyślał się, że nie ma tu jeszcze zbyt wielu znajomych. Wszedł, a ona zaprowadziła go do salonu. Białe sofy, podłogi i meble pomalowane na biało, białe ściany i biały sufit. Wyróżniał się tu tylko bukiet różowych piwonii, który stał na stole. I jej różowy dres. Gunnel przyniosła z kuchni duże białe ceramiczne kubki i postawiła przed nim półmisek ze stosem gorących bułeczek.
– Podoba ci się Smögen? – spytał Dennis i wbił zęby w ciepłą bułeczkę z kremem waniliowym.
– No cóż, do tej pory byłam zajęta głównie remontem i szykowaniem piwnicy pod wynajem. Pierwsi goście przyjechali wczoraj. Para z Niemiec, musiałam sobie przypomnieć niemiecki ze szkoły. – Uśmiechnęła się lekko zakłopotana. – Kiedy rano wyjeżdżali i przyszli podziękować, powiedzieli, że było im bardzo gemütlich, więc jestem szczęśliwa, nawet bardzo. A tobie dobrze się mieszka na Dolores? – zapytała na koniec.
– Jak dla mnie jest wręcz idealnie – zaświadczył Dennis.
– Głupio się czuję, że mieszkasz na łodzi, skoro mam tutaj mieszkanie, ale jasne, od turystów dostaję siedemset koron za noc i na dłuższą metę drogo by cię to wyniosło.
– Nie myśl o tym, kuter jest bardzo ładny. A do tego mam sąsiada – zażartował Dennis.
– Ach, tego Duńczyka? Nazywa się Mik i nie skacze z radości, że ten kuter wciąż stoi przy pomoście, ale nie ma tu nic do powiedzenia.
– Może nie skacze też z radości, że obok jego firmy rybackiej zamieszkał policjant – rzucił Dennis z uśmiechem.
– Tak, to też możliwe – przyznała rozbawiona Gunnel.
– Na kutrze mogę z pewnością zostać aż do października – ciągnął Dennis.
– Możesz go wynajmować tak długo, jak tylko chcesz. Wdowa, która tu mieszkała, gdy kupowałam dom, miała go po zmarłym kilka lat wcześniej mężu. Odziedziczył kuter po ojcu i o ile nic nie pokręciłam, należał on do mieszkańców tego domu od kilku pokoleń. Był w cenie domu i nie do końca wiem, co z nim zrobić. A przy okazji, słyszałeś o topielcu, którego znaleźli dziś rano? – Gunnel wyglądała na przerażoną, kiedy o tym wspomniała.
– Nawet tam byłem, kiedy go znaleźli – odpowiedział Dennis.
– Wiesz, kto to?
– Sebastian, pracował w firmie budowlanej Smögens bygg – wyjaśnił Dennis. Nie miał ochoty więcej o tym mówić, a Gunnel nie pytała.
Po chwili podziękował i wstał, szykując się do wyjścia. W drodze do siebie wciąż czuł w ustach waniliowy smak kremowych bułeczek. A więc czeka go jogging i prysznic zamiast wyczekiwanej drzemki na leżaku. Dennis nie zamierzał chodzić tego lata z ani jednym nadprogramowym kilogramem. Nie, nawet jeśli wkrótce ma skończyć czterdzieści lat, nie dopuści, żeby wywaliło mu bęben. U Evy zauważył, że Paul mocno „zdostojniał” – rozbawiło go to. W młodości nieustannie rywalizowali, który jest w lepszej formie i jest zdolniejszym surferem. Ponieważ Paulowi sześć, może siedem lat temu urodziło się dziecko, Dennis rzadko go teraz widywał. W Kungshamn nie było poważniejszych zgłoszeń, w każdym razie nic, co dotarłoby do Göteborga. Zastanawiał się, jak Paul podejdzie do tej sprawy. Czy Sebastian utonął? A może intuicja słusznie mu podpowiadała, że w grę wchodzi morderstwo?
Kapitan portu Neo Waltersson wszedł na komisariat. Rejestracja była zamknięta, a na stojącej na kontuarze tabliczce napisano, że działa tylko w czwartki. Nigdy wcześniej tu nie był. Komisariat wydawał się bardzo skromny i ciasny. Podeszła do niego policjantka z kei.
Dzień dobry, Sandra Haraldsson, zapraszam – powiedziała bezpośrednim, choć przyjaznym tonem.
– Miałem się stawić tutaj o pierwszej – powiedział Neo i usłyszał nerwowość w swoim głosie. Skąd się wzięła? Naprawdę nie miał się czego obawiać.
Sandra poprosiła, żeby usiadł w pokoju z żółtymi tapetami. W tym samym kolorze były fotele stojące przy prostokątnym stole. Można by wręcz pomyśleć, że ktoś celowo urządził tak ten pokój, tego jednak Neo nie mógł sam rozstrzygnąć.
– Paul Hammarberg zaraz przyjdzie, więc na razie proszę poczęstować się kawą.
Na stole stał termos i kilka papierowych kubków. Ale Neo miał tradycyjnie wrócić do domu na kawę o trzeciej, a nie powinno się jej pić jedna po drugiej. Jego żona niemal codziennie piekła ciasto. Rzadko się zdarzało, że było u nich mniej niż siedem rodzajów ciastek plus coś większego, czasem nawet tort. Mimo to Neo był chudy jak patyk. Zdawało się, że to wszystko spala. Żona często mu powtarzała, że to dlatego, że nie może usiedzieć w jednym miejscu. Ale jak tu spokojnie siedzieć, skoro jest tyle do zrobienia. Mimo że nie pracował już od roku, w domu, przy wynajmie czy na łodzi zawsze było coś, co przydałoby się naprawić.
Do pokoju wszedł Paul Hammarberg i usiadł przy stole. Neo zauważył, że ma okruszki w kącikach ust. Żaden z nich nie wziął sobie kawy.
– Nie masz nic przeciwko, że będę nagrywał tę rozmowę? – zapytał Paul, kiedy już uprzejmie przywitał się z Neo.
– Ma się rozumieć, że nie – odparł kapitan. Kiedy czekał, nerwowość ustąpiła i teraz czuł się przede wszystkim trochę śpiący. O tej porze zwykle ucinał sobie drzemkę.
– Co się stało dziś rano? Możesz dokładnie opisać, co robiłeś? – spytał policjant, kładąc ręce przed sobą na stole.
Neo opowiedział o wszystkim: o tym, jak usłyszał krzyk kobiety w wodzie, i o tym, jak wyciągnął zwłoki mężczyzny na pokład. Zrobił to, bo się bał, że odpłyną i trudniej je będzie wyłowić. Sądził, że mężczyzna utonął, i przez myśl mu nawet nie przyszło, że jego śmierć mogła być skutkiem przestępstwa. Nie potrafił powiedzieć nic więcej.
– Co robiłeś wczoraj w ciągu dnia i wieczorem? – zapytał Paul po zapisaniu czegoś w notesie.
Neo poczuł się nieswojo, jakby go zaatakowano, ale odpowiedział na pytanie.
– Po południu byłem na pomoście, a kiedy wróciłem do domu, oglądaliśmy z żoną telewizję. Poszliśmy spać o jedenastej.
– O której wróciłeś?
– O wpół do siódmej. Jak zwykle kolacja była już gotowa, a potem oglądaliśmy film przyrodniczy o panterze śnieżnej.
– Czy żona może to potwierdzić? – spytał Paul.
Znów przybrał ten sam oficjalny ton jak wtedy, gdy widzieli się przed południem.
– Oczywiście – zapewnił go szorstko Neo, bo powoli ogarniał go naprawdę zły nastrój. Wiercił się, a w końcu wstał i zapytał, czy Paul chce wiedzieć coś jeszcze.
– Nie, na razie wystarczy. Proszę mi dać znać, gdyby coś się panu jeszcze przypomniało. – Głos Paula złagodniał, jakby chciał rozstać się z Neo w przyjaznej atmosferze. Kapitan niechętnie wziął jego wizytówkę, po czym odwrócił się i wyszedł.
Wsiadł do samochodu i ruszył na keję. Cholerny krawężnik, pomyślał o policjancie. Z Gravarne, rzecz jasna – tak starcy ze Smögen nazywali Kungshamn. Ludzie uważają się tam za lepszych. W każdym razie Neo odczuwał satysfakcję, że nie wspomniał Paulowi o pierścionku.
Po stromych schodach prowadzących do ładowni kutra Dennis wynosił przywiezioną perkusję, element po elemencie. W przeszłości kilka ton ryb próbowało w tej ładowni złapać oddech, czekając na aukcję, dlatego wciąż utrzymywał się tam ich zapach, ale miejsce to świetnie nadawało się na magazyn. Dennisowi udało się zebrać starą ekipę, z którą kiedyś tworzył zespół i grywał każdego lata. Od ich ostatniego występu minęło jednak dobre piętnaście lat i od tamtej pory nie widział części dawnych kolegów. Wszyscy śpiewali, lepiej lub gorzej, a Brickan i Affe grali na gitarach. Obdarzony świetnym głosem Kalle był przede wszystkim basistą. Dennis grał za to na zmianę na perkusji i organach Hammonda, a Micke na saksofonie. Łączyły ich wspólne pasje: windsurfing oraz muzyka lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Wykonywali covery najpiękniejszych szlagierów pasujących na gorące letnie noce. Przez kilka lat zespół miał mnóstwo rezerwacji z barów ze Smögen i z okolicznych miejscowości. Świetnie się wtedy razem bawili. Nazywali się Salty Waves. Gdyby w przyszłości miały się jednak odbyć jakieś koncerty, musieliby zapewne podrasować nazwę.
Kiedy Dennis wniósł już kompletny zestaw perkusyjny i inne graty na mostek, znów był zlany potem. Musiał odebrać trap, który zamówił u stolarza, żeby łatwiej mu było wnosić i wynosić rzeczy. Popatrzył na zegarek. Jeśli od razu do wyruszy lokalu, zdąży po drodze zajechać do składu drewna. Załadował wszystko do niewielkiego bagażnika i na siedzenie pasażera. Samochodu nie zaprojektowano dla perkusisty, ale nie po to go kupił. Przed odjazdem szybko wbiegł na kuter i przebrał się w jasnoniebieską lnianą koszulę, której nie schował w spodnie.
Czuł, że Duńczyk go obserwuje, ale celowo unikał patrzenia w tamtą stronę. To, że jego nowy sąsiad Dennis rzępoli na perkusji, zapewne nie było dla niego miłą niespodzianką.
Kiedy miał wysiąść z samochodu przed siedzibą Smögens bygg, znajdującą się na skraju Kleven, naprzeciwko sklepu z akcesoriami do łodzi, Dennis się zawahał. Nie był to w zasadzie najlepszy dzień na składanie wizyty Pellemu Hallgrenowi, skoro ten stracił pracownika, a jego wspólnik zaginął, ale ciekawość okazała się silniejsza. Drzwi sklepu były otwarte od strony drogi. Dennis nie zauważył w środku nikogo, więc ruszył na zaplecze i wyszedł na teren, gdzie składowano drewno. Pod osłonami przeciwdeszczowymi piętrzyły się stosy desek, które już czekały na budujące tarasy rodziny z okolicznych domów. Na placu Dennis także nie widział nikogo z personelu. Nieco dalej na podwórzu były jednak otwarte drzwi do hangaru. Wszedł i na stole w głębi dostrzegł model zrobiony z białych czerwonych klocków z drewna i styropianu.
Podszedł, żeby zobaczyć, co przedstawia. Na początku miał trudności, żeby się połapać, ale z czasem zrozumiał. Czy to naprawdę to, co myśli? Popatrzył na model z przerażeniem.
Na zewnątrz rozległy się kroki, więc odwrócił się i wyszedł na podwórze. Nieznajomy zdążył oddalić się na pewną odległość, ale Dennis ruszył za nim. Nie był to Pelle, a najpewniej jeden z zatrudnionych stolarzy. Mężczyzna szybko się odwrócił i puścił biegiem. Dennis instynktownie ruszył za nim. Mężczyzna wypadł na drogę z tyłu i skierował się ku skałom. Mimo że nosił spodnie stolarskie, w których miał pewnie sporo ciężkich narzędzi, był szybki. Dennis biegł co sił w nogach, ale po porannym joggingu czuł sztywność w kończynach. Biegł jednak dalej. Wpadł na skały i przeskakiwał nad szczelinami i niszami. Pościg skończył się dopiero na samym krańcu Kleven. Wyczerpany mężczyzna, a właściwie – jak się okazało – dwudziestokilkuletni chłopak, wpadł przed nim w szczelinę.
– Co ty, kurwa, wyrabiasz? – Zdyszany Dennis wyciągnął ku niemu ręce.
– Myślałem, że jesteś z jakiegoś urzędu – odpowiedział chłopak.
– Z jakiego niby urzędu? Ze skarbówki? Mam gdzieś, czy pracujesz na czarno.
– Nie mów nic Pellemu – poprosił go młokos.
Dennis podał mu rękę i go wyciągnął.
– Wykąp się, to się orzeźwisz – powiedział, po czym skierował się z powrotem do samochodu. Był już spóźniony. Przyrzekał sobie, że zaskoczy starych kumpli i zjawi się na próbie o czasie.
Smögen, 3 listopada 1837 roku
Carl-Henrik oddał nowo narodzoną córkę żonie. Wczesnym rankiem głębokie zmarszczki na czole pani Kreutz się wygładziły – z uśmiechem na twarzy położyła dziewczynkę na piersi Anny-Katariny. Mimo wychudzonego biustu jego żony dziewczynka uspokoiła się i dostała to, czego było jej trzeba. Carl-Henrik uronił łzę na widok ślicznej małej buzi. Pierś unosiła mu się z radości, mimo że burza budziła w nim lęk i obawy. Anna-Katarina wprawdzie nadal nic nie wspominała, ale rozumiał, że musi cierpieć głód nie do zniesienia. Matka i córka leżały blisko siebie na ławie kuchennej i widział, jak dziewczynka kropelka po kropelce wysysa ostatnie siły z jego ukochanej. Musiał znaleźć jedzenie. Jeśli Annie-Katarinie skończy się mleko, jego córka nie przeżyje.
Opuszczanie domu w trakcie burzy było nierozważne, ale musiał chociaż wyjrzeć i zobaczyć, czy jest nadzieja, że sztorm ucichnie. Włożył płaszcz, a kiedy wyszedł, złapał się za kołnierz i ruszył pod wiatr w kierunku wzniesienia na Kleven.
Popatrzył na morze, które grzmiało i hałasowało przy wtórze wiatru. Wysokie fale waliły o skały i je zalewały, mimo że znajdował się dobry kawałek od nich.
W szarej kipieli Carl-Henrik dostrzegł statek, który znalazł się w niebezpieczeństwie na zachód od latarni morskiej na Hållö. Carl-Henrik musiał przysiąść i złapać się krzaku dzikiej róży, żeby nie porwały go fale. Bryg wkrótce podpłynął tak blisko, że widział, co się na nim dzieje. Kapitan z krzaczastą rudą brodą wpadł na pokład jak bomba. Carl-Henrik jeszcze nigdy nie widział, żeby jakiś statek tak się przechylił. Sternikiem miotało to tu, to tam, gdy desperacko usiłował utrzymać się przy sterze, który od pewnego czasu żył własnym życiem. Wprawdzie sztormy w gminie Sotenäs zdarzały się często, ale ten był gorszy niż zazwyczaj. Carl-Henrik widział, jak bryg bezlitośnie utknął w cieśninie między wyspami Sälö i Hållö, niedaleko bezpiecznego portu w Smögen. Wiatr zerwał żagle, a nok rei uderzał o brzegi wąskiej cieśniny. Nagle sternik zupełnie stracił panowanie nad sterem, który kręcił się tak szybko, że odciął mężczyźnie głowę. Wyleciała za burtę i wpadła do zimnej wody.
Carl-Henrik wzdrygnął się i choć nie był to pierwszy raz, gdy oglądał takie okropności, pochylił się i zwymiotował. Surowe i ciężkie życie w regionie Bohuslän wiele razy dawało mu się poznać od najgorszej strony, wciąż go to jednak poruszało.
Kapitan rzucił się do steru, próbując odzyskać nad nim panowanie i wymanewrować brygiem z cieśniny. W końcu wypłynął, ale Carl-Henrik widział, że zbyt mocno skierował się na szkiery Penningskär, które podstępnie zakrywała teraz woda. I tak właśnie było. Wkrótce statek osiadł na mieliźnie i utknął. Po chwili jednak kapitanowi udało się unieruchomić go na dwóch kotwicach, tak że bryg mógł tam pozostać, czekając, aż wiatr się uspokoi i nadciągnie pomoc pilota morskiego i rybaków ze Smögen. Kiedy Carl-Henrik zobaczył światło, odwrócił się i ruszył z powrotem do chałupy. Jakkolwiek bardzo chciał powiosłować na miejsce i pomóc, to nie mógł tego zrobić. Sztorm i fale roztrzaskałyby jego łódź o skały. Statek został zabezpieczony i gdy tylko burza ucichnie, Carl-Henrik dołączy do ratowników. Teraz pozostawało już tylko czekać.
Rozdział 5
Victoria spakowała do samochodu najpierw torbę do przewijania, potem Annę. Kiedy zapinała jej pas, mała jak zwykle zaczęła krzyczeć – nienawidziła siedzieć przypięta. Poza tym była na ogół pogodnym dzieckiem. Victoria wskoczyła obok córki na tylne siedzenie, ściągnęła tunikę i dała jej pierś. Dziewczynka się uspokoiła i wyglądała na zadowoloną. Victoria zastanawiała się, jak długo będzie musiała ją teraz karmić. Jeśli zabierze pierś zbyt szybko, syrena ponownie się włączy. Na wybrzeżu dostawy młodych ziemniaków mogą się skończyć przed Midsommar w dowodnym momencie. Wprawdzie kupiła wcześniej kilka kilogramów, ale teraz nie wiedziała, czy to wystarczy. Zadzwoniła jej koleżanka z pracy Monica i spytała, czy może wpaść. To rzecz jasna miłe, że Monica chce spędzić Midsommar z jej rodziną, ale Victoria nie była pewna, czy zaplanowane przez nią posiłki wystarczą. Anna zasnęła, więc Victoria ostrożnie się od niej uwolniła i wyskoczyła z samochodu, żeby zaraz potem wskoczyć za kierownicę i ruszyć na most Smögenbron. Ankaret, jak nazywał się sklep na Smögen, z pewnością miał pełen asortyment towarów, ale Victoria chętnie skorzystała z okazji, żeby wybrać się do Skeppet w Kungshamn, bo był tam większy wybór i dwukrotnie musiała przejechać przez most. A rozciągał się z niego wspaniały widok, szczególnie w takie słoneczne dni, gdy morze iskrzyło się milionami słonecznych refleksów.
Victoria włożyła Annę, która wciąż spała w foteliku, do sklepowego wózka, i ruszyła do stoiska z młodymi ziemniakami, gdzie już utworzyła się kolejka. Kiedy wreszcie je zdobyła, w dziale warzywnym zobaczyła Evę i Verę, śpiewającą w wózku na zakupy.
– Evo, jak się czujesz? – zapytała cicho, kiedy stanęły obok siebie.
Eva popatrzyła na Victorię zmęczonymi oczami. Åkego nie było już blisko dwadzieścia cztery godziny. Nasuwało się pytanie, jak duże są szanse, żeby odnalazł się żywy.
– A więc już wiesz – odpowiedziała smutno Eva.
– Tak, słyszałam dziś rano. Naprawdę musisz teraz robić zakupy? Nie lepiej odpocząć?
– Nosi mnie – powiedziała Eva. – Nie mogę usiedzieć w domu, a Vera nie rozumie, co się stało, więc spodziewa się, że cały czas wszystko będzie tak jak zwykle.
Zapadła cisza, trwała o sekundę za długo. Victoria nie wiedziała, co jeszcze powiedzieć, ale Eva jej pomogła.
– Jaka już z niej duża pannica! Boże, ależ jest słodka! Dennis mówił, że bardzo szybko urodziło wam się drugie dziecko. Nie mieliście z tym urwania głowy?
Eva starała się mówić żwawo i radośnie, kiedy zwracała się do Anny, która dopiero co się obudziła i wodziła zaskoczona wzrokiem po otoczeniu.
– Ma już cztery miesiące. Nie jest lekko. A na dodatek w zeszłym roku zmarł ojciec Björna i jest wiele spraw, które wymagają siły i czasu. Ale tego lata zamierzamy mieć spokój. Jestem na macierzyńskim z Anną, a Björn na ojcowskim z Theo, więc zostaniemy tu razem tak długo, jak będziemy mogli. Mamy jeszcze sporo do zrobienia w nowym domu, ale podejdziemy do tego na spokojnie.
– Victorio! Åke został zamordowany – wyszeptała Eva w środku wywodów Victorii i mocno chwyciła ją za rękę.
– Co?! Dlaczego tak myślisz? – Victoria popatrzyła z przerażeniem na przyjaciółkę.
– Tak… tak czuję. – Eva zacisnęła usta. Szybko się pożegnała i ruszyła do kasy.
Anna zaczęła gaworzyć w wózku, w którym dopiero co uroczo się uśmiechała. Teraz była znudzona i chciała jeść. Victoria pospieszyła do samochodu i załadowała torby. Jak zwykle kupiła znacznie więcej jedzenia niż młode ziemniaki, po które przyjechała. To myśl o Monice sprawiła, że zakupy się rozrosły. Monica była stylowa, a przynajmniej usiłowała za taką uchodzić, więc Victoria chciała, żeby stół na Midsommar uginał się od jedzenia. Zanim odjechała, przystawiła Annę na chwilę do piersi.
Po drodze do domu zatrzymała się koło pomostu Dennisa. Dało się stanąć tuż obok. Anna znów zasnęła, więc Victoria zostawiła ją w samochodzie zaparkowanym w cieniu starej fabryki krewetek. Kiedy szła do kutra, na pomost zeskoczyła młoda dziewczyna. Miała na sobie białe dżinsy i łososiową górę z kilkoma warstwami koronek wokół rękawów i talii. Do tego buty tego samego koloru co bluzka. Nieznajoma pospiesznie ją minęła, skinąwszy głową na powitanie. Victoria odwróciła się i zobaczyła, jak dziewczyna przechodzi obok samochodu, w którym spała Anna przy otwartych drzwiach.
– Kto to był? – zapytała zaciekawiona.
– Moja gospodyni, Gunnel.
Dennis rozłożył stół na pokładzie i postawił na nim grill. Piekł właśnie kolby kukurydzy, kawałek ryby i kilka połówek limonki.
– Ach, tak, to ona. Ale co tu robiła? – chciała wiedzieć Victoria.
– Ni stąd, ni zowąd zostałaś detektywką? – zażartował Dennis. – Przyniosła mi kilka listów. W zeszłym tygodniu zmieniłem adres, więc mam ją jako c/o.
– Cóż za serwis, że tak powiem.