36,90 zł
Na dalekiej północy Rosji istnieją jedynie trzy pory roku: mokre błoto, suche błoto i zamarznięte błoto. Gdy jest sucho komary tną niemiłosiernie. Gdy błoto zamarznie, pękają drzewa i końskie chrapy. Na nieludzkiej ziemi garstka Polaków i młoda biała niedźwiedzica walczyli o niepodległą Polskę, przeciwstawiając się bolszewickiej nawale.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 414
Baśka z Murmańska i Lwy Północy
© 2021 Sławomir Zagórski
© 2021 WARBOOK Sp. z o.o.
Redaktor serii: Sławomir Brudny
Redakcja i korekta językowa: Oliwia Kopcik
eBook: Dominik Trzebiński Du Châteaux, [email protected]
Ilustracja na okładce: domena publiczna
Okładka: Paweł Gierula
Zdjęcia z archiwum autora
ISBN 978-83-66955-12-7
Wydawca: Warbook Sp. z o.o.
ul. Bładnicka 65
43-450 Ustroń, www.warbook.pl
– Mamy Niemcom broń oddać?
– Po to my walczyli, żeby teraz z gołą ręką?
– Zdrada to przecie!
– Hańba!
Do uszu podporucznika Chrząstowskiego dochodziły coraz bardziej oburzone głosy ułanów. Cichły kiedy nadchodził, by znów wezbrać na sile, kiedy się oddalał. Wiedział, co czują. Jeszcze niedawno bili bolszewików pod Bobrujskiem, Mińskiem, Tatarką. Władali potężną twierdzą, która w 1812 roku była bezskutecznie oblegana przez wojska napoleońskie. A teraz bez walki mieli oddać broń, sztandary i honor.
Dwa dni wcześniej na naradzie, wraz z innymi oficerami, usłyszał rozkaz gen. Józefa Dowbor-Muśnickiego, nakazujący rozformowanie I Korpusu Polskiego w Rosji. Po podpisaniu pokoju brzeskiego między Cesarstwem Niemieckim i Austro-Węgrami a Rosyjską Federacyjną Socjalistyczną Republiką Radziecką władze niemieckie postanowiły doprowadzić do likwidacji Korpusu. Początkowo Dowbor-Muśnicki, opierając się na autorytecie Rady Regencyjnej, starał się do tego nie dopuścić, lecz wkrótce uległ niemieckim żądaniom. W wojsku zawrzało. W Bobrujsku przeciw rozkazowi zbuntowały się oddziały legionowe ppłk. Przemysława Barthel de Weydenthala. Wdarł się do sztabu Korpusu, aresztował Dowbora i objął dowództwo. Mimo ogólnego niezadowolenia z decyzji o rozformowaniu jednostki, buntownik nie znalazł poklasku wśród oficerów sztabowych i po uwolnieniu swego dowódcy, wyjechał na Kubań pod rozkazy płk. Żeligowskiego. Dalszy opór organizacji piłsudczyków z Leopoldem Lisem-Kulą i Melchiorem Wańkowiczem na czele, ograniczył się do wyrażania wielkiego oburzenia. Na nic to się zdało – rozpoczął się proces likwidacji Korpusu.
Zgodnie z umową zawartą z dowództwem Ober-Ostu, żołnierze mieli zachować wolność osobistą i całkowitą swobodę ruchów. Konie miały zostać sprzedane Niemcom, a działa, karabiny i zapasy amunicji przekazane Radzie Regencyjnej w Warszawie. Korpus został rozbrojony 21 maja 1918 roku. Ostatni transport wojsk Korpusu opuścił Bobrujsk 8 lipca.
Żołnierze stanęli przed decyzją: co dalej?
Minęły godziny rozpaczy i wściekłości na wszystkich i wszystko, a w szczególności – na winowajców tego, co się stało z Korpusem. Minęły bezsenne noce, trawione na naradach z kolegami, co robić dalej, i chwile głębokiego żalu nad tymi oficerami Korpusu, którzy strzelali sobie w łeb, nie mogąc przeżyć hańby złożenia broni w ręce Niemców. Bo inne pułki pragnęły walki z Niemcami (…). Większość oddziałów potępiła wprawdzie decyzję rozbrojenia, jednak uważała za żołnierski obowiązek zachować do końca dyscyplinę i słuchać przełożonych (…). Za żadną cenę nie chcieliśmy bowiem dopuszczać do bezcelowego buntu i rebelii, która poderwałaby dobrą sławę dyscypliny ułana spod Krechowiec.
Natomiast nie zrezygnowaliśmy z dalszej akcji – wspominał Zdzisław Chrząstowski – kontynuowanej indywidualnie i partiami. Kto więc wierzył w istnienie desantu koalicyjnego na Murmaniu, szykował się do podróży na Murmań. Kto wierzył w odrodzenie wojska polskiego w ramach rosyjskiej armii generała Aleksiejewa, tak zwanej Białej Armii Ochotniczej, kierował się nad Don lub na Kaukaz. Kto wierzył w szybsze niż obca interwencja, samorzutne powstanie w kraju, wstępował do POW i wybierał się do kraju1).
1) Chrząstowski Z., Górne i durne. Na Murmań, Wydawnictwo LTW, Łomianki 2014, s. 194-196.
Większość wybrała natychmiastowy powrót nad Wisłę. W Polsce odegrali znaczącą rolę w odzyskaniu niepodległości, walcząc jesienią 1918 roku pod Wilnem i Lwowem. Inni ruszyli na wschód i północ przez ogarniętą rewolucyjną furią, nieludzką ziemię. Najmniejsze grupy podążyły za koło polarne. Tą drogą, przez porty Morza Białego, żołnierze mieli nadzieję dołączyć do polskiej armii we Francji. ■
Żołnierze I Korpusu Polskiego, którzy chcieli dostać się na Murmań, mieli przed sobą ponad 2000 kilometrów drogi przez morze rewolucji. W każdej wiosce pełno było byłych carskich żołnierzy uzbrojonych po zęby i żądnych krwi panów, oficerów, burżujów i legionierów-biełopolaków. Na piaszczystych, wiejskich drogach grasowały uzbrojone bandy. Na każdej stacji kolejowej, przystani rzecznej, w każdym miasteczku, kontrole prowadziła Czerezwyczajka. W jeszcze gorszej sytuacji byli żołnierze armii niemieckiej i austriackiej, którzy po rewolucji zostali zwolnieni z niewoli i tułali się za chlebem po Rosji.
(…) nie mając środków na zakup żywności, zmuszani byliśmy udawać się na żebranie do okolicznych wsi. Chodziłem i ja wraz z J. Gajdzica, rodem z Ustronia Śląskiego, za chlebem po wsiach a jako wątły wchodziłem do domów, prosząc o „miłostinu”. tj. jałmużnę. Otrzymywałem ćwierć, a nawet nieraz pół bochenka chleba wiejskiego wypieku, które to kawałki mój towarzysz wkładał do plecaka i nosił od wsi do wsi; gdzieniegdzie poczęstowano nas zupą. W czasie jednej z takich wypraw chlebowych, w pewnej wsi zaatakował nas pies z ubitą nogą, a tedy Gajdzica, mówiąc do mnie: „nie bój się, nie bój się”, zasłonił się mną przed tym ujadającym i doskakującym do nas psem, a ten urwał mi kawał przefarbowanego wojskowego płaszcza. Pies po tej operacji odbiegł, a my poszliśmy dalej w zapadającym już zmroku2) – wspominał Franciszek Lenczowski.
2) Lenczowski F., U źródeł naszej wolności – Zapomniany bohater ze Stronia. Wspomnienia z życia Franciszka Lenczowskiego, Stryczów 2014, s. 42.
Dla niego przeprawa była o tyle trudna, że był w głębi Rosji, słabo znał język i nie do końca wiedział, w którą stronę iść. Inne problemy mieli żołnierze polskich korpusów.
– Panowie oficerowie! – rotmistrz Bronisław Romer, organizator przerzutu, zwrócił się do zgromadzonych. – Homel zajęty jest przez Niemców. Dotrzecie tam bez przeszkód, korzystając z prawdziwych dokumentów. Nadal mamy swobodę przejazdu, więc korzystajcie z niej. W Homlu lub Kijowie spotkacie się oficerami etapowymi. Szczegóły przekażę każdej partji osobno. Jako pierwsi wyruszą rotmistrzowie Horawski i Gliński oraz porucznik Chrząstowski. Zameldujecie się u porucznika Małagowskiego, który wypisze panom rozkazy delegacji poza granice I Korpusu.
Cała trójka kiwnęła głowami.
– Porucznik wyda panom także potrzebne fałszywe dokumenty dla całej partji. Powodzenia.
***
Niewielkie, maksymalnie dziesięcioosobowe grupy, ruszyły pociągami do Homla. Nikt ich nie kontrolował. Nikt nie sprawdzał, dokąd jadą. Oficerowie, podoficerowie, żołnierze i ułani jechali w szaro-zielonych mundurach, z odznakami stopni widocznymi z daleka. W pociągu siedzieli niemieccy i austro-węgierscy żołnierze, ukraińscy przemytnicy, uchodźcy, dezerterzy i zwykli rabusie. Nikt nie zwracał uwagi na Polaków. Niemcy nie panowali w pełni nad terenami okupowanymi, mimo że patrole żołnierzy w stalowych hełmach przemierzały równiny pomiędzy Sożą a Dnieprem. Zdarzało się nawet, że co jakiś czas taki patrol ginął bez wieści pomiędzy biednymi wsiami. Ogarnięta rewolucyjnym szałem wiejska ludność była wrogo nastawiona do obcych. Łatwo było stracić życie pod ciosami wideł i siekier. W Homlu z kolei panował pruski ład i porządek. Okupanci gospodarzyli jak w heimacie – reperowali drogi, stawiali nowe słupy telegraficzne, umacniali brzeg Soży, uruchomili warsztaty portowe. Wszystkie prace nadzorowali żołnierze. W ogarniającym Ukrainę chaosie Homel wydawał się oazą spokoju3).
3) Najbliższa rodzina por. Chrząstowskiego wyjechała do Homla, uciekając przed toczącymi się na Żmudzi działaniami wojennymi. Porucznik odwiedził ich na krótko podczas swej drogi na Murmań.
Kilka kilometrów na wschód od miasta przebiegała linia demarkacyjna. Choć równie dobrze można by ją nazwać linią frontu. Mimo rozejmu co jakiś czas dochodziło do wymiany ognia pomiędzy bandami byłych carskich żołnierzy a Niemcami. Jeszcze dalej na wschód panowało bezprawie, bezhołowie i ogólna anarchia. Tam polskie mundury ściągnęłyby na uciekinierów śmierć. Nad bolszewicką Ukrainą nikt nie miał władzy. Rządziła brutalna przemoc, której obraz dopełniały wszechogarniające nędza i głód. Brakowało zwłaszcza chleba, soli i cukru.
Choć więc handel publiczny był przez bolszewików ścigany i karany, handel pokątny kwitł w najlepsze. Ponieważ sklepy były przymusowo zamknięte, zajmowali się handlem sprzedawcy uliczni, przywożąc sól i cukier spod okupacji niemieckiej i obnosząc te towary w niedużych worach oraz workach. Od słowa ‘mieszok’, czyli worek, handlarzy tych nazywali w Rosji ‘mieszocznikami’, co oznacza ‘woreczkarz’. Podobno tysiące takich ‘woreczkarzy’ krążyło teraz między Homlem a Rosją, przekraczając nielegalnie granicę i szmuglując sól i cukier4).
4) Chrząstowski Z., Górne i durne. Na Murmań, Wydawnictwo LTW, Łomianki 2014, s. 212.
– Panowie – Chrząstowski zwrócił się do swoich ułanów. – W zniszczonych mundurach, bez dystynkcji, wyglądamy jak bandy „mieszoczników”. Łatwiej nam będzie w tłumie przemytników przekroczyć granicę. Dlatego zdecydowałem zmienić marszrutę. Ruszymy od razu na Tułę. W Kijowie oczekują nas rozkazy i adresy naszych placówek w Moskwie, Wołogdzie i Archangielsku. Panu wachmistrzowi przekazuję kompaniję pod rozporządzenie – skinął w stronę sumiastego kawalerzysty. – Sam udam się do Kijowa. Proszę oczekiwać mnie w znanych panom lokalach za kilka dni.
Porucznik pożegnał się z podwładnymi i ruszył na przystań. Podróż parowcem nie była zbyt długa. Na rzece panował spokój. Jedynie ptaki hałasowały nad szerokim rozlewiskiem. Inne pluskały się w przybrzeżnych szuwarach. Wysoko wiszące lipcowe słońce przyjemnie grzało. Gdyby nie umundurowani mężczyźni, mogłoby się wydawać, że to niedzielna wycieczka po jego rodzinnym Niemenie. Wieczorem tego samego dnia postawił nogę na drewnianym pomoście kijowskiego portu rzecznego. Wyjął z kieszeni kartkę z adresem i ruszył pewnym krokiem po Kreszczatiku.
– Czołem Panie bracie! – na dźwięk tych słów Chrząstowski się wzdrygnął. Obrócił głowę nerwowo. Za plecami stał uśmiechnięty Albert Pacewicz, kolega ze szkolnej ławy. Wówczas student Uniwersytetu Kijowskiego. – Co cię tu sprowadza? – Pacewicz rzucił się, by uściskać dawno niewidzianego krajana.
– Czołem! – Chrząstowski odciągnął go za rękaw na bok. – Idę do Komendy Naczelnej POW po rozkazy – powiedział, ściszając głos. – Potem, jak Bóg pozwoli, do Aliantów na Murmań.
– Przez czerwoną Rosję?! – Pacewicz o mało się nie zachłysnął. – Coś ci powiem bracie! – wzburzony student wziął kolegę pod rękę i począł opowieść.
Opowiadał, że kiedy 20 listopada 1917 roku Ukraińska Centralna Rada ogłosiła powstanie Ukraińskiej Republiki Ludowej jako niezależnego bytu państwowego, połączonego z Republiką Rosyjską federacją, bolszewicy rozpoczęli przygotowania do jej zajęcia przy pomocy miejscowych Rosjan oraz rosyjskich garnizonów i oddziałów przyfrontowych. 11 grudnia wybuchło w Kijowie inspirowane przez bolszewików powstanie przeciwko Centralnej Radzie. Walki toczyły się w całym mieście, lecz Sowieci dość szybko zostali wyparci przez Czechosłowaków i Ukraińców. Pod ich eskortą rewolucjoniści zostali zapakowani do pociągów i wysłani do Moskwy. Równocześnie jadący na pomoc powstaniu zbolszewizowany 2 Korpus Gwardyjski pod dowództwem Eugenii Bosz został rozbrojony w Żmerynce przez I Korpus Ukraiński i również odesłany do Rosji. Kiedy wieści o klęsce powstania dotarły do Rady Komisarzy Ludowych, ta wystosowała do rządu ukraińskiego ultimatum, w którym żądała podporządkowania się wojskom bolszewickim. Nie czekając na odpowiedź, w stronę Kijowa ruszyły z Charkowa, Doniecka i Odessy oddziały Czerwonej Gwardii. Bolszewicy zdobyli miasto brutalnym szturmem. Zwycięscy szybko wprowadzili swoje porządki.
– Urządzili krwawą łaźnię – Pacewicz trząsł się z nerwów. – W mieście było wielu zdemobilizowanych rosyjskich i ukraińskich oficerów. Bez względu na neutralność wywlekali ich w biały dzień z mieszkań, stawiali „pad stienku” i rozstrzeliwali bez sądu. Tych znamienitszych, gwardzistów, oficerów sztabu generalnego, szlachciców wywożono do Czerezwyczajki, gdzie po torturach przyznawali się do wszystkiego i potem ich też „pad stienku”. Zdarzało się, że i zwykłych nauczycieli, intendentów i rachmistrzów zabijali jako burżui i wrogów rewolucji.
Pacewicz złapał oddech.
– Najgorszy był komendant miasta, niejaki Połupanow – splunął z obrzydzeniem. – Ze swoją hordą marynarzy prowadził rekwizycje, zajmował fabryki, niewielkie warsztaty, prywatne mieszkania. Urządził sobie zamtuz, do którego brał córki carskich oficerów. „Kto mógł, przebierał się, ukrywał i czekał z upragnieniem na przybycie Niemców, którzy niebawem wypłoszyli bolszewików” i tego psubrata Połupanowa. „Położyli kres tym dzikim scenom, przywracając porządek. Ale przelanej krwi nie można było wrócić”. Samych wyroków śmierci w styczniu można było naliczyć na pięć tysięcy. „A ile prócz tego, wymordowano bez wyroku? Tego nikt dokładnie nie zliczy…”5).
5) Ibidem, s. 214.
– I ty się do tego motłochu pchasz? – spojrzał pytająco na przyjaciela.
– Obowiązek wzywa! – odpowiedział buńczucznie porucznik. – I przygoda! – dodał z uśmiechem.
– Pal cię licho z taką przygodą – szturchnął towarzysza pod żebra. Rozmawiali, idąc powoli jeszcze dłuższą chwilę. Chrząstowski chłonął wszystkie informacje. O oddziale pułkownika Juliusza Rómmla, który walczył przeciw bolszewikom. O rosyjskich chłopach, których źle zrozumiana wolność doprowadziła do zezwierzęcenia. O bierności i zniechęceniu białych oficerów. Opowieść nie wróżyła niczego dobrego. Białe armie nie chciały walczyć. Oficerowie dbali o partykularne interesy, bądź wrócili do swoich majątków i czekali na rozwój sytuacji. A byłe cesarstwo płonęło.
Przyjaciele rozstali się w pobliżu konspiracyjnego mieszkania, w którym urzędował przedstawiciel Polskiej Organizacji Wojskowej. Chrząstowski wszedł do ciemnej, chłodnej sieni. Spojrzał jeszcze raz na kartkę i ruszył szerokimi, drewnianymi schodami na drugie piętro. Stanął przed brudnymi, niegdyś białymi drzwiami. Obciągnął sfatygowany mundur i zapukał.
***
Drzwi skrzypnęły. Uchyliły się lekko, ale nie otworzyły. Przez szparę wysunął się długi, wąski nos.
– Tak? – w głosie dało się słyszeć obawę. Chrząstowski powiedział wcześniej umówione hasło. Drzwi otworzyły się szerzej. Wszedł do brudnego przedpokoju.
– Ma pan dokumenty?
– Melduje się podporucznik Zdzisław Chrząstowski z 1 pułku ułanów – wyciągnął papiery.
– Pieniążek – przedstawił się fałszywym nazwiskiem gospodarz mieszkania. – Zapraszam panie poruczniku – nie odrywając wzroku od dokumentów, wskazał ręką kierunek. Sam podążył za ułanem. Po chwili obaj zanurzyli się w powycieranych fotelach.
– Ruszy pan ze swoją partią na pobrzeże Oceanu Lodowatego, gdzie rozłożyło się kilka alianckich dywizji – zaczął Pieniążek. – Same dziarskie chłopy tam są. Doborowe dywizje! Pan pójdzie tam do wojsk polskich, żeby bić się z bolszewikami. Ramię w ramię z francuskim desantem. Jenerał Mazowiecki, naczelny wódz na Murmaniu, ma już trzydzieści tysięcy żołnierzy. Wraz z desantem ruszą na Moskwę i zrobią porządek z bolszewicką zarazą.
Zapalił papierosa.
– Jak już uporządkuje się środek Rosji… – wypuścił dym – Aliancka armia ruszy na południe i na Syberię, gdzie, po połączeniu z armiami Kołczaka i Denikina, pobiją resztki czerwonych. Tem samem doprowadzą do restauracji rządów Kiereńskiego lub jemu podobnych.
Zaciągnął się ponownie, patrząc to na Chrząstowskiego, to na kamienicę za oknem.
– Tak… Wówczas Rosja powróci do koalicji, a my powrócimy na swoje miejsce, już jako armia polska na rosyjskim froncie przeciwniemieckim6) – zakończył tyradę z uśmiechem.
6) Ibidem.
– Taaak, panie poruczniku, jenerał Mazowiecki poprowadzi legijony, żeby połączyły się z naszą armią nad Donem i na Syberii, a potem przeciwko Niemcom. Teraz przejdźmy do najważniejszego. Proszę zapamiętać trasy i punkty kontaktowe. Proszę tego nigdzie nie zapisywać – popatrzył porucznikowi prosto w oczy.
***
Pod nazwiskiem Mazowieckiego krył się generał Józef Haller. W maju i czerwcu uczestniczył wraz z oficerami korpusów polskich na wschodzie, Organizacji Polskiej Ligi Wojennej Walki Czynnej i Polskiej Organizacji Wojskowej oraz przedstawicielami organizacji politycznych w rozmowach o przyszłości wojsk polskich na wschodzie. Po naradach ustalono, że większość stronnictw politycznych zgadza się, że największym zagrożeniem dla przyszłego powstania państwa polskiego stanowią Niemcy. W związku z tym postanowiono bez zwłoki przystąpić do formowania, w każdym możliwym miejscu, Wojska Polskiego w sojuszu z aliantami. Politycy Ententy liczyli na ponowne otwarcie drugiego frontu w oparciu o oddziały białych i wojsk interwencyjnych, stąd dodatkowe kilka tysięcy dobrze wyszkolonych polskich żołnierzy było na wagę złota. 8 czerwca Haller wraz z Żymierskim i Wieniawą-Długoszowskim wyruszył z Kijowa do Moskwy, gdzie tydzień później, jako Główny Wódz wojsk polskich w Rosji, podpisał umowę z aliantami.
Wedle niej Wojsko Polskie w Rosji miało zostać sformowane jako część składowa Armii Polskiej we Francji. Gdyby nie udało się utworzyć nowego frontu na wschodzie, oddziały z Rosji miały zostać przetransportowane do Francji. Jako punkty formowania polskich oddziałów wyznaczono Murmańsk i Archangielsk, gdzie według doniesień, Brytyjczycy i Francuzi mieli bardzo liczne siły. Po zlikwidowaniu zagrożenia ze strony bolszewików zamierzano odtworzyć front wschodni. Opowiadał o tym Pieniążek, czyli podpułkownik Kazimierz Orlik-Łukoski, komendant punktu etapowego w Kijowie. Nie znał on jednak prawdy o siłach ententy na północy, a hurraoptymistyczne doniesienia nie miały żadnego pokrycia w rzeczywistości.
Pierwsze siły alianckie pojawiły się na Murmaniu już w 1915 roku, kiedy Murmańsk i Archangielsk stały się głównymi portami przeładunkowymi dla transportów sojuszniczej pomocy. Gdy po rewolucji październikowej i podpisaniu pokoju brzeskiego Rosja przestała być sojusznikiem, którego można być pewnym, zaczęto szukać rozwiązania problemu. Okazała się nim, zawiązana na Półwyspie Kola, Rada Murmańska, która zwróciła się do Wielkiej Brytanii o protekcję. Niespełna tydzień później, 9 marca 1918 roku, wysadzili oni desant, który zajął Murmańsk, Kiem, a później linię kolejową prowadzącą na południe. Wkrótce przybyli Amerykanie, Francuzi, Kanadyjczycy i Serbowie.
W maju 1918 roku utworzono Północnorosyjski Korpus Ekspedycyjny, który miał zabezpieczyć Murmańsk i linię kolejową zarówno przed bolszewikami, jak i przed Niemcami, którzy stacjonowali w Finlandii. Jej główną siłą uderzeniową była grupa „Syren”, składająca się z kompanii piechoty, kompanii karabinów maszynowych i niepełnej kompanii saperów. Łącznie 600 ludzi pod dowództwem generała majora Charlesa Maynarda. Ponadto na północ została wysłana 300-osobowa grupa Royal Marines, wyposażona w działa morskie i silną kompanię karabinów maszynowych. Głównodowodzący na północy, generał Frederick Cuthbert Poole robił wszystko, by te siły wzmocnić. Do czerwca udało się zebrać raptem 2500 żołnierzy: brytyjską piechotę morską, francuskich artylerzystów i batalion Serbów. Nie byli to jednak pierwszorzędni, dziarscy chłopcy, a głównie ozdrowieńcy, rekonwalescenci z frontu zachodniego. Sam Maynard został przez komisję wojskową uznany za niezdolnego do służby. W podobnym stanie byli inni żołnierze. Na północy nie było doborowych dywizji. Wbrew temu, co mówił Orlik-Łukoski, nie było też jeszcze ani jednego Polaka.
Te wątłe siły miały dopiero zostać zasilone Polakami, stąd szeroki strumień franków, jaki płynął z Paryża do Rady Polskiej Zjednoczenia Międzypartyjnego w Moskwie. Stamtąd specjalni kurierzy przewozili pieniądze do Kijowa, gdzie Orlik-Łukoski rozdysponowywał je pomiędzy poszczególne partie, przekazując rozkazy wyjazdu. Kiedy Chrząstowski zawitał do jego kijowskiego mieszkania, Hallera nie było już w Moskwie – wyjechał do Francji, a dowódcą Wojska Polskiego na Wschodzie mianował Lucjana Żeligowskiego, nadając mu równocześnie stopień generała podporucznika. Do zwykłych żołnierzy te informacje nie docierały, a oficerowie znali wyłącznie kilka adresów kontaktowych. Wiedzieli jedynie, że muszą dotrzeć za koło podbiegunowe. ■
Gdy Chrząstowski wracał z Kijowa, partia rotmistrza Glińskiego ruszyła już na wschód. Podobną drogą poszedł rotmistrz Horawski. W obdartych mundurach, bez dystynkcji, z workami przerzuconymi przez plecy nie odróżniali się od rosyjskich żołnierzy wracających do domów i grabiących przygraniczne majątki. Dzięki temu łatwiej było ominąć bolszewickie posterunki. Choć i tak nie były one zbyt szczelne.
Posterunek graniczny mieścił się kilka wiorst na wschód od Homla, w niewielkiej chacie na skraju wsi. A właściwie obok niej. W cieniu drzewa stał chybotliwy stół, pilnowany przez kilku wyrostków uzbrojonych po zęby. Nie byli to jednak żołnierze. Widać było u nich brak obycia. „Szabla przeszkadzała karabinowi, karabin zawadzał o rewolwer”7). Miny jednak mieli dziarskie i poważne. Byli urzędnikami i od nich zależał los każdego przechodzącego na wschód. Cóż z tego, że nie potrafili czytać i pisać – dokumenty sprawdzali z niezwykłą starannością.
7) Ibidem, s. 220.
– Widział pan rotmistrz, jak ten podrostek badał moje papiery – sierżant Piotr Wojciechowski, zwrócił się do Glińskiego, kiedy odeszli na bezpieczną już odległość. – Minę miał niezłomną, a paszport czytał do góry nogami! – śmiał się już całkiem głośno.
– Chyba u każdego tak sprawdzali! Z całą powagą czytał do samego końca. Dobrze, że wachmistrza Wyrwę-Pawłowskiego o nich nie zapytał, bo dopiero byłby rwetes.
Na razie wszystko szło dobrze. Całość partji bezpiecznie przeszła przez granicę. Przed nimi były jeszcze długie tygodnie marszu. O ile samo przejście granicy nie nastręczało chwilowo problemów, to później kłopoty rosły z każdą pokonaną wiorstą8). Zwłaszcza dla tych, którzy nie znali rosyjskiego.
8) Wiorsta – dawna rosyjska niemetryczna miara długości. Według systemu miar ustanowionego w 1835 roku wiorsta stanowiła równowartość 1,0668 km.
***
Unikając rewolucyjnych patroli, dotarli do Klińska, gdzie na stacji kolejowej spotkali grupę rtm. Hrakały-Horawskiego. Po krótkiej rozmowie oficerowie postanowili ruszyć w dalszą drogę razem. Bez większych problemów doszli do Briańska9). W mieście mijali splądrowane cerkwie, chramy i klasztory. Zdemolowane sklepy i restauracje. Na trotuarze walały się wyrzucone z budynków ikony, książki, rozbite lustra, połamane krzesła, roztrzaskane szuflady, a także resztki jedzenia, o które walczyły psy, koty i biedota. Zewsząd dochodziły odgłosy pijackich orgii. W mieście panowała anarchia i bezhołowie. Niewielkim grupkom Polaków bardzo łatwo było się przemknąć w panującym chaosie.
9) Gliński w swoich wspomnieniach mówi o Jarosławiu. Jest to pomyłka. Na trasie z Homla przez Klińsk do Moskwy nie leży Jarosław. Jedynym miastem odpowiadającym opisowi może być Briańsk.
Dworzec Orłowski nie przedstawiał sobą dawnej świetności. Żółty budynek był brudny, pełen śmieci i śmierdział uryną. Podłogi, perony i tory pokrywała warstwa łupin słonecznika. Bo o ile na chleb czy karpiele nie było stać zbyt wielu, tak na słonecznik mógł sobie pozwolić niemal każdy. Przegryzali więc słonecznik wszyscy: kobiety, dzieci, starcy, czerwonogwardziści, a żeby nie wyróżniać się z tłumu, także polscy uciekinierzy.
– Spójrzcie – sierżant kiwnął na Glińskiego. Ze względu na konspirację dawno już zrezygnowano z oficjalnych tytułów. Na słupie ogłoszeniowym wewnątrz budynku wisiał wielki plakat z krzyczącymi u góry, czerwonymi literami: „WSIEM! WSIEM! WSIEM!”.
Gliński zaczął czytać odezwę:
Na kolejach i drogach wodnych od niejakiego czasu zauważyć się daje szereg podejrzanych osobistości. Są to przeważnie młodzi mężczyźni, z wyglądu wojskowi. W rozmowie zdradzają akcent cudzoziemski, z celu drogi tłumaczą się mgliście. Wszyscy podążają w kierunku północnym.
Z wiarygodnych źródeł wiadomo nam, że są to legioniści-Polacy, przedzierający się na Murmańsk, aby się połączyć z bandami Anglo-Francuzów i wraz z nimi zatopić nóż w plecach rewolucji.
Rozkazujemy: podejrzanych łapać i odstawiać dla ukarania do najbliższych władz. Jest to obowiązkiem każdego proletariusza. W razie najmniejszego przy areszcie oporu, każdy ma prawo zastrzelić opornego na miejscu. Za pańskiego najmitę, jak za psa, żadnej odpowiedzialności być nie może. Niechaj drżą przed gniewem Ludu.
Niech żyje rewolucja socjalna! Niech żyje Międzynarodówka! Proletariusze wszystkich krajów, łączcie się! Walka na śmierć i życie!
Główny Komitet do walki z kontrrewolucją, sabotażem i spekulacją10).
10) Małaczewski E., Koń na wzgórzu i inne opowiadania, Łomianki 2008, s. 97.
– Chyba mamy problem. Chodźmy na pociąg. Trzeba powiadomić pozostałych.
***
Gliński wyszedł na peron moskiewskiego Dworca Aleksandrowskiego. Tu miał spotkać się z wysłannikami majora Czumy. Przeszedł przez budynek. Był ostrożny. Widział już na peronie i w holu dworca osobników w wojskowych szynelach, którzy nosili w klapie czy na piersi polskiego orła wojskowego. Robili to jednak zbyt ostentacyjnie. Wiedząc o rozkazie WCzK, żaden z żołnierzy nie podszedł do dziwnych osobników. To było zbyt przejrzyste, zbyt wyraziste. Jasne było, że to bolszewicka pułapka. Uciekinierzy chodzili po dworcu i okolicach, szukając swojego kontaktu.
Po kilku godzinach krążenia zauważył dziwnie zachowującego się człowieka. Obdartus w cywilnych spodniach i austriackich owijaczach, miał na sobie zniszczony wojskowy płaszcz i takiż worek. Co jakiś czas podnosił jego klapę. Coś pod nią błyskało. Porucznik podszedł do niego wolnym krokiem.
– Daj-ka prikurit – powiedział, plując łupinami słonecznika.
– Na – zagadnięty podał szczyptę machorki.
– Daleko stąd do Wierchnich Torgowych Riad?
– Nooo… – zaczął się jąkać. – Będzie z trzy, cztery wiorsty. Tam priamo. Twerską – odpowiadał w miarę poprawnym językiem rosyjskim, lecz akcent zdradzał, że nie był Rosjaninem. Gliński, upewniwszy się, że ma do czynienia z polskim oficerem, podał wcześniej umówione hasło. Zagadnięty odpowiedział odzewem.
– Dobrze was widzieć – łącznik przeszedł na polski. – Niewielu się pojawia. Coraz więcej bolszewickie gazety piszą o pojmanych legionerach. Tutaj też na was polują. Na nas zresztą też.
– Ciężko?
– Organizacja jest częściowo wykryta. Ale major jest w Moskwie – skończył cicho, po czym dodał głośniej: – Nu chodi, ukażu dorogu k torgu.
Wyszli z dworca razem.
– Pójdziemy do sztabu. Tam zamelduje się pan majorowi i uzyska oczekiwane informacje. Skręćmy tutaj – wskazał ręką.
***
Drzwi otworzył postawny, lekko łysiejący blondyn ubrany w stary legionowy mundur.
– Zapraszam, panowie – powiedział, patrząc, co się dzieje za ich plecami. Oficerowie weszli do środka. Gospodarz zamknął dokładnie wszystkie zamki.
– Melduje się rotmistrz Władysław Gliński.
– Czołem. Proszę siadać – Czuma wskazał gestem głęboki fotel. – Jak droga?
– Czerezwyczajka poluje na legionerów jak na zwierza. Łatwo nie jest, ale małymi grupkami idzie się przebić.
Rotmistrz rozejrzał się. Mieszkanie jak na wojenne warunki było bardzo szykowne. W kącie na komodzie przykrytej obrusem pykał samowar. Na ścianach pokrytych gustowną tapetą, wisiały landszafty ze scenami polowań. Pod oknem na stoliku stał wazon z kwiatami. Z sąsiedniego pomieszczenia dochodził zapach pieczonego chleba. Rotmistrz nie jadł niczego treściwego od dwóch dni. Głośno burczało mu w brzuchu.
– Wiemy, wiemy… Co chwila dochodzą raporty – major się zamyślił. – Jednak jak na razie wysyłka idzie całkiem sprawnie. Koncentracja nadal jest przewidziana na Murmaniu, gdzie generał Haller organizuje armię.
– Jaką marszrutę pan radzi, majorze?
Czuma nie zdążył odpowiedzieć. Do pokoju weszła przystojna pani, niosąc na tacy gorącą herbatę i chleb z konfiturami.
– Proszę się częstować, panie rotmistrzu – powiedział, dodając konfitur do herbaty.
– Obecnie droga przez Wołogdę jest zamknięta – kontynuował. – Bolszewicy tak jej pilnują, że przedostać się nie sposób. Projektuję zmienić marszrutę w kierunku na wschód11). Na razie wolna jest droga do Niżnego Nowgorodu. Proponuję, aby poczekać w Moskwie, aż droga na Wołogdę będzie wolna, albo ruszyć na Niżnyj. Po zamachu na von Mirbacha i buncie eserowców bolszewicy stali się bardzo podejrzliwi12).
11) Gliński W., Z Bobrujska na Murman, [w:] Żołnierz polski na Murmanie. Jednodniówka wydana z okazji pierwszego zjazdu murmańczyków, Warszawa 1929, s. 17.
12) 6 lipca 1918 roku lewi eserowcy przeprowadzili przeciw bolszewikom nieudany zamach stanu. Na V Zjeździe Rad 4 lipca Borys Kamkow i Maria Spirydonowa ostro krytykowali bolszewików, zarzucając im zdradę rewolucji podczas podpisywania traktatu brzeskiego, a także wystąpili przeciwko obowiązkowym kontyngentom zbożowym na wsiach. Po obradach postanowili urządzić prowokację, mającą zmusić Niemców do ponownego podjęcia działań zbrojnych. W przeprowadzonym zamachu zginął niemiecki ambasador Wilhelm von Mirbach. Niedługo później wierne eserowcom oddziały Czeka aresztowały Feliksa Dzierżyńskiego, a liderzy powstania udali się do Teatru Wielkiego na Zjazd Rad, gdzie Spiridonowa wygłosiła przemówienie potępiające bolszewików. W tym czasie Mārtiņš Lācis, zastępca Dzierżyńskiego, na rozkaz Lenina ściągnął do miasta oddziały łotewskie i polskie, które otoczyły Teatr Wielki, Łubiankę i koszary pokrowskie. Po nieudanej rewolucji lewica eserowska została zdelegalizowana i rozbita, działacze usunięci z rad, jej liderzy aresztowani przez Czeka, a następnie skazani na kary więzienia.
Gliński sięgnął po grubo posmarowany słodkim dżemem chleb.
– Panie majorze, sądzę, że… – nie skończył. Rozległo się głośne pukanie do drzwi. „Znów nie zjem” – zdążył pomyśleć.
***
– Proszę siedzieć – major Czuma zachował spokój. Do drzwi podszedł łącznik, którego Gliński poznał na dworcu. Pozostali oczekiwali w napięciu. Ponownie rozległo się pukanie. Nieco bardziej natarczywe. Ktoś po drugiej stronie drzwi zaczynał się niecierpliwić. Łącznik nacisnął klamkę, lekko uchylając drzwi.
– Hrakało – dało się słyszeć śpiewny akcent rotmistrza Hrakało-Horawskiego. – Jaa… – zaczął po rosyjsku, ale nie zdążył skończyć. Gliński zerwał się na nogi.
– Wpuśćcie pana rotmistrza! Toż to rotmistrz Hrakało-Horawski. Nasze partje razem idą na Murmań.
Drzwi otworzyły się szeroko. Do mieszkania wszedł zarośnięty obdartus. Na widok zastawionego stołu uśmiechnął się.
– Melduję się panie majorze!
Następną godzinę spędzili na ustalaniu kolejnych etapów i rozmowach na temat aktualnych wydarzeń w Rosji. Wędrowcy z rozwiązanego I Korpusu dowiedzieli się od Czumy, że w Moskwie przebywa znaczna grupa polskich żołnierzy, którzy stanęli po stronie czerwonych. Nie zdziwiło ich to zbytnio – już po wybuchu rewolucji lutowej wśród wielu żołnierzy Korpusu Dowbor-Muśnickiego wzrastały nastroje rewolucyjne. Bolszewicy zyskali największy posłuch w 1 Polskim Zapasowym Pułku Strzelców formowanym w Biełgorodzie. Powołano Komitet Pułkowy, który odwołał dowódcę ppłk. Winnickiego, mianując na jego miejsce por. Jackiewicza i wzywając do wprowadzenia rewolucyjnej dyscypliny. Po rewolucji październikowej pułk biełgorodzki niemal w całości zdezerterował, przeszedł na stronę bolszewików i jako Rewolucyjny Biełgorodzki Pułk Strzelców prowadził działania przeciw wojskom ukraińskim. Wydarzenia te rozniosły się szerokim echem wśród żołnierzy I Korpusu Polskiego i wywołały oburzenie. Oficerowie służący niegdyś w I Korpusie znali tę historię.
Nie wiedzieli natomiast, że po częściowym rozbiciu pułku przez wojska Korniłowa na początku 1918 roku, przeformowano go w Moskwie w Czerwony Pułk Rewolucyjnej Warszawy. Od wiosny tego roku pułk brał udział w likwidowaniu kontrrewolucji i oddziałów, które nie stanęły po stronie bolszewików. Zaczęli od likwidacji i rozbrojenia polskiego Pułku Strzelców im. Bartosza Głowackiego, następnie walczyli przeciw anarchistom, białogwardyjskim żołnierzom z organizacji „Sojuz Zaszczity Rodiny i Rewolucji”, aż w końcu przeciw eserowcom. Pułk zyskał uznanie Komitetu Wojennego i równocześnie złą sławę wśród białych Rosjan i Polaków. Czuma ostrzegał wędrowców przed nadmiernym zaufaniem w stosunku do innych Polaków. Mogli się oni okazać bolszewickimi prowokatorami.
Żołnierze, wyposażeni w pieniądze od mjr. Czumy, kupili bilety kolejowe do Niżnego Nowogrodu. W nadwołżańskim mieście nie było tak niebezpiecznie, jak w Moskwie. Bolszewicka władza jeszcze nie okrzepła. Dlatego etapy działały półoficjalnie. W polskiej parafii uzyskali kontakt do oficera etapowego, który zakwaterował ich w niedawno rozbitym… więzieniu. Po kilku dniach spędzonych na więziennych pryczach otrzymali bilety na statek kursujący do Jarosławia.
***
Z drugiej strony do Moskwy zbliżał się ppor. Lenczowski. Również wybrał pociąg. W głębi Rosji czerezwyczajka nie kontrolowała tak szczegółowo ruchu składów. Przynajmniej na razie. Brakowało im ludzi, a najważniejsze w tamtym czasie było zdławienie kontrrewolucji w najważniejszych miastach.
Pociągiem tym jechało wielu tzw. „mieszoczników”, tj. przeważnie oficerów carskich, przewożących w workach mąkę znad Donu do wygłodzonej Moskwy i w czasie jazdy rozeszła się pogłoska, iż z naprzeciwka pędzi ślepa lokomotywa, przeto powstał popłoch w pociągu i wielu z podróżnych wyskakiwało przez okna przy zwolnieniu biegu pociągu.
Przyjechawszy do Moskwy 17 czerwca, udałem się do siedziby Komitetu Polskiego, Zaułek Uspianskiej 5, lecz tam oświadczono mi, abym natychmiast opuścił lokal komitetu, gdyż bolszewicy co drugi dzień urządzają w nim rewizje.
Poinformowano mnie zarazem, że ambasada francuska przeniosła się już z Moskwy do Wołogdy i radzono mi udać się tam, gdyż ambasada może wystawić mi odpowiedni dokument13).
13) Lenczowski F., U źródeł naszej wolności – Zapomniany bohater ze Stronia. Wspomnienia z życia Franciszka Lenczowskiego, Stryczów 2014, s. 44.
Nikt z urzędników Komitetu Polskiego nie poinformował go, że droga na Wołogdę została właściwie odcięta. Za kilka rubli kupił rubaszkę i czapkę z nausznikami, z workiem na ramieniu, wypełnionym chlebem, z brudnymi rękami i twarzą, wsiadł do wagonu pełnego węgla. Ukryty w nim miał nadzieję dostać się do Wołogdy. ■
Chrząstowski, wyposażony w pieniądze od Orlika-Łukoskiego, postanowił ruszyć pociągiem, kiedy tylko będzie to możliwe. Jego grupa również nie miała problemów z przekroczeniem granicy. Wyglądali jak dziesiątki innych „mieszoczników”. Pojedynczo albo parami, aby nie zwracać na siebie uwagi, dotarli do Nowozybkowa, niewielkiego miasta, nad którym górowała cerkiew Cudu św. Michała Archanioła. Był to ważny węzeł kolejowy i centrum przemysłowe, w którym mieściła się słynna fabryka zapałek, używanych pod prawie każdą strzechą europejskiej części dawnego Imperium. Na peronach okazałego dworca stały tiepłuszki – bydlęce wagony towarowe z zamontowanymi niewielkimi piecykami. Żołnierze rozdzielili się i wtopili w tłum obdartusów próbujących się wcisnąć do środka.
Porucznik, wykorzystując swą siłę i potężną budowę, wepchnął się do wnętrza. Ułożył się pod ścianą i rozpychając łokciami, zrobił sobie więcej miejsca. Sarkał przy tym pod nosem na brak wagonów pasażerskich. Rozsiadł się w miarę wygodnie, przymknął oczy i natychmiast usnął. Obudził się dopiero następnego dnia rano. Skład dojechał do Tuły. Pasażerowie zaczęli wyskakiwać tuż przed zatrzymaniem pociągu. Wszyscy chcieli pobrać wrzątek i zaparzyć czaj, nim gorąca woda się skończy. Chrząstowski przetarł oczy, rozejrzał się po tłumie.
Tu i ówdzie odzywały się bałałajki i harmonie. Gorzej, że wkoło niemiłosiernie woniało potem i kapustą, a ponad wszystkim unosiły się przekleństwa i ‘słówka’, od których każda zwykła niewiasta ze ‘zgniłego Zachodu’ zapadłaby się pod ziemię. Na szczęście prócz żołnierzy, wracających z frontu, chłopów oraz bab spod Tuły, nikogo nie było. Każdy, kto nie był chłopem, robotnikiem lub żołnierzem, musiał się za takiego przebrać, jeżeli nie chciał postradać życia i mienia, zaś każdego oficera, zwłaszcza polskiego, rozerwano by tu na sztuki14).
14) Chrząstowski Z., Górne…, op. cit., s. 19.
Porucznik złapał aluminiowy kubek, sięgnął do kieszeni po garść słonecznika i ruszył po wrzątek. Stanął pod tablicą z czarnym napisem „Kipiatok”. Czekał. Jeszcze nie nabierał wody z kotła. Przed wyjazdem wydał bowiem rozkaz, że na każdym postoju jego podwładni będą szli po wrzątek. Niezależnie od tego, czy będzie im potrzebny, czy też nie. Był to jedyny sposób, aby sprawdzić, czy nikt nie zaginął, nie został aresztowany lub co gorsze zamordowany.
Po dłuższej chwili pojawił się plutonowy Grabski, chwilę później podchorąży Martyn. Ten spojrzał bezczelnie na porucznika, splunął mu pod nogi, opluwając połę płaszcza. Chrząstowski tylko się uśmiechnął kącikiem ust. Zachowanie Martyna nie odbiegało od tego, co działo się wokół. Na pozostałą czwórkę czekał jeszcze kilka minut. Nie pojawili się. Zniknęli bez śladu. Kiedy zniknęli? Co się z nimi stało? Katownie Czerezwyczajki były pełne ludzi, po których ślad szybko ginął.
***
Na zimnej podłodze celi tłoczyło się kilkanaście osób. Rosjan, Żydów i Polaków. Brudnych, głodnych i przemarzniętych byłych oficerów carskich, białych żołnierzy, kupców i inteligentów. Krótko mówiąc: wrogów rewolucji. Bracia Zwadowie15) leżeli skuleni w kącie. Wpadli jak inni byli legioniści nieznający języka rosyjskiego – zbytnio rzucali się w oczy. Przypadkowy patrol zgarnął ich na ulicach Wołogdy, gdy już mieli za sobą ponad połowę drogi do Murmańska.
15) Los braci Zwadów Małaczewski opisuje w swoich fabularyzowanych wspomnieniach. Podobnie, jak w wielu innych przypadkach, ukrywa prawdziwe nazwiska bohaterów. Jest to celowy zabieg. Faktyczną tożsamość żołnierzy można odkryć, porównując jego opowiadania do zbiorów literatury wspomnieniowej innych autorów – Chrząstowskiego czy Glińskiego. Jednak żaden z nich nie podaje prawdziwych nazwisk pojmanych braci.
W karcerze panowała przejmująca cisza. Bici, głodni i zniszczeni psychicznie więźniowie trwożyli się na każdy dźwięk. Najstraszniejsze było jednak „stukanie kroków, dolatujące z ulicy. Na ten odgłos wszyscy wprost zamierali (…). Zasłuchiwali się w każde echo dalekiego stąpania. Ulicą poza murem często przechodziły patrole. A skazańcom za każdym razem zdawało się, że to już po nich idą”16). Minuty ciągnęły się w nieskończoność. Godziny wlekły niesamowicie. Skazańcy truchleli na każdy odgłos kroków. Każdy z nich mógł oznaczać ich ostanie chwile na ziemi. W końcu przyszli, stukając podkutymi butami o kamienną posadzkę. Klucz zazgrzytał w zamku. Ciężkie drzwi otworzyły się. Do środka wsunęła się najpierw lufa Mosina, a za nią wszedł nieogolony czekista.
16) Małaczewski E., op. cit., s. 94.
– Wy dwaj – wskazał bagnetem na Zwadów. – Idziecie pod śledztwo! Wstawać!
W pomieszczeniu dało się słyszeć kilka cichych westchnień. Pojawiły się nerwowe uśmiechy. Tym razem darowano im jeszcze kilka chwil życia. Bracia wstali, beznamiętnie ruszyli w stronę wyjścia. Skuto ich żelaznymi kajdanami i wyprowadzono z więzienia. Ruszyli chodnikiem wyłożonym drewnianymi belami. W gałęziach mijanych brzóz ćwierkały wróble. Motyle i pszczoły latały przy kwiatach bzu. Bury kot mył się za drewnianym płotkiem. Lato było w pełni. Droga nie była długa, dlatego starali się chłonąć każdy zapach, każdy promień światła. Każda chwila na zewnątrz była dla nich niezwykle ważna. Po kilku minutach dotarli do sporego budynku, wachman wpuścił ich do środka. Poganiani bagnetami weszli na piętro, gdzie urzędował miejscowy komisarz. Czekista ustawił ich pod ścianą. Stali, słuchając odgłosów przesłuchań: krzyków i złorzeczeń, gróźb i jęków. Po chwili otworzyły się drzwi.
– Wprowadzić!
– Nu! Paszli – strażnik pchnął jednego z braci. Weszli do sporego gabinetu. Za biurkiem siedział „tęgi brunet ze srogą mordą i szyją bawołu”17). Na jego kolanach siedziała korpulentna blondynka, „obejmując go pulchnym ramieniem. Prócz biżuterii, obfitością swoją przypominającej wystawę jubilerską, miała na sobie wzorzysty szal turecki, bluzkę szkarłatną koloru maku kwitnącego, czarną spódnicę karbowaną i nowe buciki sznurowane, wysokie, z żółtej skóry – wszystko zarekwirowane w pocie czoła u ‘niebłagonadiożnych’ burżujów”18). Nastała chwila ciszy. Nieco przestraszona widokiem wychudzonych wojaków blondynka otworzyła lekko usta. Komisarz patrzył buńczucznie na podsądnych. Ci wyglądali na pogodzonych ze swoim losem.
17) Ibidem, s. 99.
18) Ibidem.
– Nu, Zosia – ozwał się komisarz – pomożesz mi wypytać tych gołubczików. To są twoi współrodacy.
Sekretarka, nie zmieniając romansowej pozycji na kolanach komisarza, odwróciła do współrodaków zaciekawioną głowę (…).
Nie wiedząc, jak zacząć, ze spuszczonymi wciąż oczyma, zapytała nieśmiało:
– Panowie... może są... z miasta Łodzi?
Na dźwięk dawno nie słyszanej mowy polskiej cień zdumienia przemknął po twarzy zapytanych. W głębokiej ciszy, jaka potem zapanowała, dziwnie wyraźnie jakoś rozległa się odpowiedź:
– Nie, proszę pani. Jesteśmy z Krakowa.
Komisarz Wasia wydobył ze srebrnej cygarnicy papierosa, zapalił go z elegancją stołecznego alfonsa i z ust, rozdętych sprośnie, wypuścił serię mistrzowsko wydmuchanych kółek dymu.
– Zapytaj ich – rzekł – po co przyjechali z Krakowa aż tu.
Zosia zapytała.
– Szukaliśmy... zarobku – wybąkał Jan, czując, iż zarówno on sam, jak i ta kobieta z jej kochankiem nie uwierzą tak naiwnemu tłumaczeniu się z celu dwóch tysięcy kilometrów drogi. Słowa jego powtórzyła Zosia po rosyjsku19).
19) Ibidem.
Nastała cisza. Komisarz, wypuszczając powoli dym z ust, patrzył na braci. Zosia oparta o biurko wlepiała wzrok to w podłogę, to w twarze młodzieńców.
– Wasia – odezwała się w końcu błagalnym głosem. – Puść ich na cztery strony świata. Oni są niewinni. Czyż sam nie widzisz, że oni są tylko głupi? Nie wiedzą, czego chcą. Z żiru biesiatsia! Puść ich na wolność. Zrób to dla mnie. Ja ciebie bardzo, bardzo proszę...
Komisarz spojrzał na nią ze złością. Pchnął papiery i wysyczał:
– Isz, kowarnaja polaczka! Pociągnęło do swoich, a? Ale nic z tego, Zofio Iwanówno – dodał tonem urzędowym. – Służba nie drużba – to sobie zapamiętaj. Proszę przygotować dla nich papier. Nic więcej nie mam pani do powiedzenia.
Zosia zrozumiała, że uporu tego nie przełamie, i pokornie usiadła do pisania. Tylko pisząc, nachylała głowę coraz niżej a niżej... Zaś komisarz zadzwonił na wartę, a gdy ta weszła, rzekł:
– Wraschod. Zaraz otrzymacie, towarzyszu, bumażkę20).
20) Ibidem.
***
Więcej szczęścia miał Lenczowski. Na jednym z postojów w pociągu zauważył innych mieszoczników. Jak się po dłuższej chwili okazało, również byli to zwolnieni jeńcy, którzy jechali do Wołogdy po francuskie pozwolenia. Podporucznik postanowił, że dalszą drogę spędzi z Władysławem Sewerynem i Zbigniewem Adwentem. Po dwóch dniach podróży, rankiem 19 czerwca 1918 roku, cała trójka wysiadła na dworcu w Wołogdzie. Po peronach i na placu przed budynkiem przechadzały się patrole Czerwonej Gwardii, które co jakiś czas zaczepiały przypadkowych przechodniów, żądając dokumentów. Przy jednej takiej zatrzymanej grupce usłyszeli język polski i powtarzane „legionery”, „legionery”. Wachmani nie rozmawiali z nimi zbyt długo. Pod bagnetami poprowadzili ich w nieznanym kierunku.
Trójka uciekinierów na wszelki wypadek ruszyła w przeciwną stronę.
– Zostańcie tutaj – powiedział Lenczowski, kiedy przycupnęli w niewielkiej herbaciarni. – Ja pójdę poszukać ambasady.
Bez słowa ruszył w miasto. Po prawie dwóch godzinach szukania zadzwonił do bramy. Stał dłuższą chwilę. Ponownie zadzwonił. W końcu go wpuszczono.
– Nazywam się Franciszek Lenczowski. Z byłej armii austro-węgierskiej. Wraz z dwoma towarzyszami planujemy dotrzeć do polskiej armii we Francji, stąd chciałbym prosić wydanie dla mnie i towarzyszy dokumentów podróży do Francji – wyrzucił z siebie, gdy tylko stanął przed pierwszym urzędnikiem.
Ten spojrzał na niego. Obdartus mówił poprawną, akademicką francuszczyzną, ale zniszczony płaszcz, rozpadające się buty, papacha, a przede wszystkim roztaczający się wokół odór, skutecznie zniechęcił urzędnika do udzielenia pomocy.
– Proszę natychmiast opuścić budynek – Francuz powiedział stanowczo. – Ambasada nie wydaje takich dokumentów! – dodał, pokazując Lenczowskiemu drzwi. Chcąc nie chcąc porucznik wycofał się na ulicę.
Wrócił do Seweryna i Adwenta. Uradzili, że trzeba będzie spróbować jeszcze raz i do skutku. Lenczowski wrócił do ambasady. Tym razem zaprowadzono go do jednego z pokojów, gdzie czekał polski oficer.
– Proszę siadać. Musimy zweryfikować pana historię. Gdzie pan służył?
– W III batalionie 56 pułku piechoty.
– W stopniu?
– Byłem jednoroczniakiem21).
21) Jednoroczny ochotnik – w armii austro-węgierskiej, niemieckiej i pruskiej osoba, mająca wykształcenie średnie lub wyższe, która zgłosiła się samodzielnie do służby wojskowej. Roczna służba zakończona była egzaminem na stopień podoficerski. Po przedłużeniu służby można było awansować na stopień oficerski.
– Gdzie on ma swe kadry w czasie pokoju? – dopytywał major.
– Batalion w Wadowicach. Dowództwo pułku w Krakowie.
– Kto był dowódcą pułku?
– Ostatnim pułkownik Józef Czikiel.
Po zadaniu kilku kolejnych pytań dotyczących służby Lenczowskiego, major wstał i wyciągnął dłoń, mówiąc:
– Panie podporuczniku, major Chwistek – przedstawił się. – Z 57 pułku z Tarnowa. Musieliśmy pana sprawdzić. Wielu teraz się dziwnych kręci, podając fałszywe nazwiska. Względy bezpieczeństwa. Rozumie pan.
Lenczowski rozumiał. W bolszewickiej Rosji oszustwo, kłamstwo i podstęp były w cenie. Od kilku lat krzyżowały się tam interesy wielu mocarstw. Gry wywiadów, obliczone na wsparcie odpowiednich ludzi, były na porządku dziennym. Bardzo łatwo było się przemknąć różnego rodzaju podejrzanym elementom.
Spisano nasze nazwiska i polecono mi zgłosić się w tymże dniu po południu po odbiór dokumentów. Z kolei udałem się do owej czajnai, gdzie oczekiwali mnie z niecierpliwością pozostawieni w niej koledzy. Po południu zjawiliśmy się we trójkę w ambasadzie, gdzie wręczono nam wystawione dokumenty, tj. „odre de service”, skierowujące nas do Murmańska, zajętego wiosną 1918 r. przez Anglików i Francuzów. Równocześnie zaopatrzono nas w konserwy mięsne i białe suchary francuskie na dalszą podróż, którą odbywaliśmy etapami. Z tą chwilą rozpoczęło się nasze przedzieranie się na Murmań, najeżone co krok wielkimi niebezpieczeństwami. Przy odejściu z ambasady polecono nam zgłosić się na stacji kolejowej z Zwance, w pobliżu Piotrogrodu, po dalsze instrukcje i prowiant do oficera francuskiego, ubranego po cywilnemu, którego mieliśmy poznać po tym, że będzie stał przed barierą peronu stacyjnego, trzymając w ręku rosyjski dziennik ”Krasnaja Gazeta”, zwrócony nagłówkiem w dół, ku ziemi. Mając jeszcze kilka godzin czasu do odjazdu pociągu z Wołogdy w kierunku Piotrogrodu, udaliśmy się za miasto, aby nie zwracać w mieście na siebie uwagi22).
22) Lenczowski F., op. cit., s. 47.
Postąpili całkowicie słusznie. Wówczas w Wołogdzie bardzo łatwo można było stracić życie.
***
Bracia Zwadowie przyjęli wyrok w milczeniu. W zasadzie się go spodziewali. Z ich celi jeszcze nikt nie został zwolniony, a wszyscy trafiali „pad stienku”. Zwrot „wraschod” był im dobrze znany i dźwięczał na więziennych korytarzach codziennie. Oznaczał on, że przed więźniami, którzy go usłyszeli, pozostawało najwyżej kilka godzin życia. Funkcjonariusze Czeki wyspecjalizowali się w sprawianiu bólu, znęcaniu i uśmiercaniu więźniów. Doszło do tego, że lokalne komitety wypracowały specyficzne i tylko im przypisywane metody torturowania i zabijania więźniów. Czekiści w Charkowie parzyli dłonie ofiar wrzątkiem, niczym pomidory. Podobnie jak w ich przypadku, skóra dawała się zdjąć bez większego wysiłku. Torturowanym pozostawały nagie, obdarte do mięsa, krwawiące dłonie, a torturującym rękawiczki z oprawionej już, miękkiej ludzkiej skóry. W Woroneżu nagich przeciwników rewolucji wkładano do nabijanych gwoździami beczek, które potem toczono. W Kijowie, gdzie niepodzielnie rządził Połupanow, stosowano jedną z najokrutniejszych tortur. Do brzucha przymocowywano klatkę ze szczurem i podgrzewano kraty. Im było goręcej, tym szczur bardziej próbował się wydostać. Droga przez rozpalone do czerwoności pręty była zamknięta, co innego przez ciało ofiary. Rozjuszone gryzonie torowały sobie drogę ucieczki przez brzuch. W Odessie pieczono żywcem białogwardzistów w wielkich piecach chlebowych, wyciągając ich od czasu do czasu, żeby zdradzili tajemnice służby. Zimową porą stosowano nie mniej wymyślną torturę, usadowioną tylko na drugim końcu skali Celsjusza. Nagiego skazańca wiązano do słupa i polewano wodą. Tak długo, aż zamienił się w lodową rzeźbę.
Czekiści nie znęcali się nad osadzonymi jedynie fizycznie. Wielu o większym ilorazie inteligencji preferowało tortury psychologiczne. Było kilku takich, którzy skazywali więźniów na karę śmierci, stawiali „pad stientu”, a pluton egzekucyjny strzelał ślepymi nabojami. Następnie więźniowie wracali na kolejne przesłuchanie. I tak kilka razy…23).
23) Figes O., Tragedia narodu. Rewolucja rosyjska 1891-1924, Wrocław 2009, s. 666-667.
Po parunastu minutach marszu bracia znów znaleźli się w swoim kącie celi. Nikt ze współwięźniów nie pytał ich o przebieg przesłuchania. Nie musieli. Rutyna dnia była prosta: rano przesłuchanie, wieczorem pluton egzekucyjny. Czekali jedynie w ciszy na nieuniknione. Bracia jednak, wbrew prawidłom panującym w celi, rozmawiali. Szeptali między sobą, gestykulowali. „Nie dosłyszeli hałasu uczynionego na schodach przez zbrojnych ludzi, którzy przyszli nad ranem do więzienia”. Rozbudził ich dopiero jeden z więźniów, mówiąc łamaną polszczyzną:
– Panowie. Czyście ogłuchli? Hej, panowie! Pożegnajcie się z sobą, póki czas. Bo zaraz wam ręce powiążą. Czyż nie słyszycie? Już idą po was...
Wtedy pożegnali się krótkim uściskiem i pocałowaniem braterskim. Sami poszli ku drzwiom, które właśnie otwierano ze zgrzytem rdzawych zasuw i dzwonieniem dobieranych kluczy. Wyprowadzono ich na podwórze. Pod murem ustawiono na razie tylko Jerzego. Jan został opodal w asyście dwóch marynarzy (…). Rząd luf był już wycelowany do strzału, niby szczeknięcia złego psa, padały kolejne słowa rosyjskiej komendy. Jerzy zza zniżonych bagnetów przesłał Janowi uśmiech (…). Po strzałach Jerzy bezwładnie się zachwiał jak obsuwający się worek napełniony piaskiem. Potem z rozmachem runął, straszliwie wyrzynając głową o mur. Jan patrzał bez czucia, w osłupieniu, aż do chwili, gdy rozstrzelany brat o mur głową uderzył24).
24) Małaczewski E., op. cit., s. 99.
– Ruszaj! – pilnujący Jana marynarz pchnął go w stronę ściany. Legionista ruszył wolnym krokiem. Już miał się ustawić koło ciała zabitego brata, gdy idący za plecami strażnik rzucił:
– Bierz go i za mur – wskazał lufą wyjście do ogrodu, znajdującego się za murami więzienia. Jan podniósł ciało brata i ruszył wskazaną drogą. Pomiędzy drzewami ziajała, wykopana rękami skazańców, wielka dziura. Stanął na jej skraju. Wiedział, co ma dalej zrobić. Powstrzymywał się jednak.
– No rzucaj! – ponaglił marynarz, wbijając bagnet pod żebra. Upuścił zwłoki i ukląkł nad krawędzią dołu. Czekał na ostateczne. To jednak nie nadchodziło.
– Zapalcie papierosa, towarzysze – rzekł komisarz – mamy czas. Sam włożył między zęby skręta z machorki. Odpalił zapałką. Każda sekunda ciągnęła się w nieskończoność. Jan słyszał brzdęk odkładanej broni, zgrzyt draski pocieranej przez zapałkę, świergot palonego tytoniu i jego ostry zapach. Nagle na piersi poczuł wylot lufy.
– Nu, pan, teraz krzycz swoje „Jeszcze Polska nie zginęła”!25)
25) Ibidem.
Chwilę później padł strzał.
***
Chrząstowski usłyszał stukot podkutych butów. Czy to po niego? Może po sąsiada? Stukot narastał. Podniósł lekko głowę. W jego stronę szedł wielki drab z karabinem w ręku. Potężnie zbudowany mężczyzna stanął obok. Porucznik splunął na podłogę, położył głowę na stoliku i udał, że śpi. Wyczuł, że bojec mu się przygląda. To była chwila prawdy: wylegitymuje go czy nie? Zacznie przepytywać? A może po prostu zagai rozmowę? W dworcowej poczekalni nie było wielu pasażerów. Chrząstowski siedział na samym środku sali. Nie udawał już „mieszocznika”. Po wpadce w Tule zmienił marszrutę na Riazań. Teraz był rezerwistą, który wracał do rodziny. Czekał na dworcu, aż minie godzina policyjna, by móc skontaktować się z oficerem łącznikowym, bądź kimkolwiek, kto mógłby udzielić mu informacji. Bolszewik cały czas stał obok. Udając śpiącego, porucznik usłyszał, jak przeszukuje jego worek. Po chwili rzucił go na podłogę i odszedł. Uciekinierowi kolejny raz dopisało szczęście.
O ósmej rano wyruszył na miasto. Szedł do jedynego znajomego, jakiego miał w mieście, doktora Siawciłło, od którego miał nadzieję dowiedzieć się, jaka jest sytuacja na dalszej trasie i rozpytać o rodzinę, którą zostawił w Homlu. Szedł przez miasto pewnym krokiem. Mijał podobnych obdartusów, żebraków siedzących w kucki pod murami kamienic. Minął długą kolejkę do jadłodajni, pilnowanej przez czerwonogwardzistów. Skręcił w jedną z bocznych ulic. Przeszedł pod szpalerem drzew. Rozejrzał się i szybkim krokiem wszedł do kamienicy. Wbiegł na piętro. Zadzwonił. Drzwi otworzyła jakaś nieznajoma, stara kobieta. Zamarł.
– Doktor Siawciłło w domu? – zapytał po rosyjsku.
– Nie ma, panoczku, nie ma – odpowiedziała staruszka, lekko pochylając głowę.
– Jak nie ma, to poczekam, póki nie wróci – Chrząstowski próbował przekroczyć próg.
– Wyjechali do Polszy – oficer zatrzymał się w pół kroku. – Akurat wczoraj…26)
26) Chrząstowski Z., Górne…, op. cit., s. 277.
– Ach tak… – zmarkotniał – Dziękuję, babciu.
Obrócił się na pięcie i ruszył w dół schodów. Oparł się plecami o mur. Co dalej? Jechać do Moskwy? Może do Jarosławia? Ruszyć do Muromia? Statkiem? Pociągiem? Obok przeszedł patrol bolszewików z czerwonymi opaskami na ramionach.
***
Drzwi otworzyła staruszka. Chrząstowski ponownie stał przed dawnym mieszkaniem Siawiełły. Postanowił zaryzykować.
– Jestem Polakiem, przyjacielem doktora Siawiełły – wyrzucił z siebie. – Z pewnością są tu jeszcze bieżeńcy polscy w Riazaniu. U kogo bywał doktor Sawciałło i kto bywał u niego?
Staruszka zmierzyła natręta z góry na dół. Po chwili, przymykając lekko drzwi, odezwała się:
– Polaków-bieżeńców tutaj mnogo. Ale ja nic nie wiem i wiedzieć nie chcę – dodała stanowczo, chowając się za framugą.
– Babciu, ja chcę się tylko do swoich dostać. Nic więcej.
– Ja się do niczego nie wtrącam – podkreśliła. – Wiem jedno, doktur, jak i całe zresztą miasto, bywał na co dzień w cukierni, która należy do jednej Polki, bieżenki.
– Jak nazwisko tej pani? – Chrzanowski złapał trop.
– Pani Zajączkowska.
– Czy nie z Kowna?
– Może i z Kowna – a kto ich tam wie! Zdaje się, że z Kowna – odpowiedziała po namyśle27).
27) Ibidem.
– To, babciu, jesteśmy uratowani! Dziękuję – porucznik aż promieniał. – A gdzie ta cukiernia?
– Tam, za rogiem – wskazała w nieokreślonym kierunku.
– Dziękuję! – krzyknął, zbiegając ze schodów.
Wypadł na trotuar, skręcił i… natychmiast zwolnił. Nie mógł okazywać zbyt wielkiej radości. Ruszył powoli, rozglądając się. Szukał wzrokiem cukierni. Po dłuższej chwili udało mu się ją wypatrzeć. Była zamknięta na cztery spusty. Zaszedł z boku. U gospodarza domu dowiedział się, gdzie mieszka właścicielka. Po chwili stał już pod jej drzwiami. Zapukał. Otworzyła sama gospodyni. Po krótkich wyjaśnieniach nakazała sprowadzić całą grupę do jej mieszkania, żeby mogli się odświeżyć i najeść. Nie przyjmowała odmowy.
Po kilku godzinach trójka uciekinierów siedziała świeżo wykąpana za suto zastawionym stołem. Dyskutowano o wojnie, o szarży pod Krechowcami. Gospodyni i jej mąż dopytywali o sytuację w polskim wojsku, o klęski Kiereńskiego i bolszewicki przewrót w jego armii. Ówczesna sytuacja była bardzo skomplikowana i losy wojny domowej nie były pewne. Z jednej strony Armia Ochotnicza wyzwoliła Kubań i północny Kaukaz, likwidując Północnokaukaską Republikę Radziecką; na wschodzie Korpus Czechosłowacki wraz z sześćdziesięciotysięczną armią Komitetu Członków Zgromadzenia Ustawodawczego gromił bolszewików, a z drugiej strony na Dalekim Wschodzie czerwoni prowadzili skuteczną ofensywę na Zabajkalu i opanowali prawie całą wschodnią Ukrainę i zachodnią Rosję. Co gorsze, nigdy nie można było być pewnym, że na trasie ucieczki nie nastąpi jakiś zryw białych albo czerwonych. Z tymi niepewnymi wiadomościami podróżnicy położyli się spać. Pierwszy raz od dawna w prawdziwych łóżkach ze świeżą pościelą.
Rankiem, po śniadaniu, porucznik z panią Zajączkowską odwiedził prezesa Związku Polaków w Riazaniu, Wojciechowskiego, który miał udzielić mu wszelkich potrzebnych informacji. Po kilku zdawkowych zdaniach i rozważaniach nad możliwością powrotu bieżeńców do Polski, Chrząstowski przeszedł do sedna:
– Którędy, panie mecenasie, najlepiej nam jechać?
– Teraz wszędzie są prowadzone kontrole. Bolszewicy boją się przewrotów. Co i rusz wprowadzają stany wyjątkowe. Będą wam potrzebne przede wszystkim odpowiednie dokumenty – powiedział, wstając. ■
Lenczowski wrócił ze swoimi towarzyszami podróży na dworzec. Przekupili kolejarza, aby otworzył im przedział pierwszej klasy. Do Zwanki, leżącej pod Piotrogrodem, dojechali bez większych problemów. Na stacji w Zwance mieli znaleźć francuskiego oficera. Poczekali, aż wszyscy pasażerowie opuszczą pociąg i wyszli, kiedy peron się wyludnił. Lenczowski rozejrzał się.
Spostrzegłszy mężczyznę, trzymającego w ręku gazetę, zgodnie z informacją, podszedłem ostrożnie ku niemu i krótko oświadczyłem mu w języku francuskim, iż jedziemy do Francji, ten wskazał nam ręką kierunek, w którym mamy iść wzdłuż torów kolejowych i zatrzymać się za budynkiem stacyjnym. Przystanęliśmy we wskazanymmiejscu koło 3 wagonów, w których mieściły się magazyny francuskie; tam zaopatrzono nas na dalszą podróż w konserwy mięsne, informując zarazem o czasie odjazdu najbliższego pociągu w stronę Petrozawodzka leżącego nad jeziorem Onega. W Petrozawodzku mieli udzielić nam oficerowie francuscy dalszych wskazówek i pomocy w naszej wędrówce na daleką Północ28).
28) Lenczowski F., op. cit., s. 48.
Po kilku godzinach oczekiwania w ukryciu za magazynami bieżeńcy wsiedli do pociągu, jadącego na północny wschód. Dla bezpieczeństwa każdy w innym wagonie. Rozsiedli się pomiędzy robotnikami, chłopami i babami, którzy jechali szukać szczęścia i pracy. I byłymi żołnierzami, którzy po trudach wojny wracali do domów. Pociąg z sykiem powoli ruszył w stronę Pertozawodzka.
Po kilku godzinach jazdy skład zaczął zwalniać. Zapiszczały hamulce. Pociąg z ciężkim sapnięciem zatrzymał się pośrodku niczego. Do wagonu wszedł komisarz bolszewicki w sfatygowanym, zielonym, oficerskim płaszczu, pozbawionym dystynkcji. U pasa miał zawieszone dwie kabury, kryjące rewolwery Nagant. Za nim weszło dwóch żołnierzy z karabinami. Podchodzili do każdego podróżnego, pytając o cel podróży i żądając dokumentów. W końcu podeszli do Lenczowskiego.
– Dokąd jedziecie? – zapytał szorstko komisarz.
– Daleko – lakonicznie odpowiedział Lenczowski, najlepszym rosyjskim, na jaki było go stać.
– Pokażcie bumagę!
Lenczowski zawahał się. Zastanawiał się, który „z posiadanych dokumentów mam mu pokazać, a mianowicie, czy francuski ‘orde de service’, wydany w Wołogdzie, czy też sfałszowane zaświadczenie na nazwisko Jana Szablowskiego, wziąłem dla szczęścia rodowe nazwisko mojej matki, aby mi towarzyszyła w tej wędrówce, uchodźcy z Kielc, wypisane przeze mnie na blankiecie Polskiej Okręgowej Rady Wygnańczej w Tambowie. Po szybkim namyśle – nie tracące zimnej krwi – pokazałem mu owo zaświadczenie uchodźcze”29).
29) Ibidem, s. 49.
– To dokąd jedziecie? – zapytał jeszcze raz komisarz.
– Daleko – powtórzył oficer ze spokojem, udając obojętność.
– W jakim celu?
– Za chlebem.
– Ujeżdżaj – komisarz oddał mu papiery i poszedł dalej, przepytywać kolejnego pasażera. Nad Lenczowskim stanęli dwaj towarzyszący komisarzowi żołnierze. Jeden z nich spojrzał na niego.
– Ja wiem, kto pan jest i dokąd pan jedzie, ale nich Bóg pana prowadzi30).
30) Ibidem.
Linię kolejową do Petrozawadzka patrolowali polscy bolszewicy z pułku biełgorodzkiego. Tym razem bolszewik okazał łaskę swemu krajanowi. Nie każdy taki był.
***
W Petrozawodzku zaczynała się linia kolejowa łącząca Murmańsk z zachodem Rosji. „Linią tą przewożono broń i amunicję, wysyłaną z Francji, drogą morską, do Murmańska. Tor kolejowy na tej linii był w niektórych miejscach, ze względu na pospiech budowy, prawie wiszący, gdyż na rzekach progi wsparte były wraz z podkładami tylko na wielkich głazach, sterczących z koryta rzeki”31).
31) Ibidem, s. 50.
Jak się okazało, w pociągu znajdowało się wielu Polaków i Francuzów. Im było bliżej Murmańska, tym czuli się swobodniej. Na stacji kolejowej w Soroce, uciekinierzy zauważyli eszelon serbskiej artylerii. Wówczas już wszelka bojaźń minęła. Żołnierze zaczęli wiwatować. Wpadali sobie w ramiona. Pozdrawiali sojuszników. „Czując się już bezpiecznie oficerowie francuscy napisali kredą na zewnętrznej stronie jednego z wagonów naszego pociągu ‘Mission Francaise’32). Po trzech dniach spokojniej podróży zajechali do Murmańska. Lenczowski miał nadzieję, że natychmiast uda mu się wyruszyć w drogę do Francji. Tak się jednak nie stało.
32) Ibidem.
Pierwsi Polacy znaleźli się w Murmańsku i Koli już w drugiej połowie czerwca 1918 roku, wykorzystując najkrótsze drogi i fakt, że radziecka władza jeszcze nie okrzepła. Tak, jak zrobił to Franciszek Lenczowski. Ci, którzy wybrali dłuższą, acz zgodną z wytycznymi, drogę przez Moskwę, Wołogdę, w większości byli już martwi albo siedzieli w bolszewickich katowniach.
Anglicy oglądali ze zdumieniem długie brody i obdarte łachmany, patrzyli w zmęczone oczy, dawali kieliszek rumu i trochę konserw, pożyczali gilletki i odsyłali do stacji zbornej wojsk polskich w Koli.
Około połowy lipca zebrało się już w Koli i Murmańsku blisko dwustu oficerów i żołnierzy polskich, zaledwie mała część tych, którzy różnymi szlakami zdążali ku wybrzeżu północnemu, ale nie zdołali ujść sieciom czerezwyczajki.
Ubranym w porządne angielskie mundury, odżywianym na angielskiej żołnierskiej kuchni, która po głodówce bolszewickiej wydawała się szczytem wykwintu gastronomicznego, szybko mijał czas na ćwiczeniach, (…) brataniu się z innemi oddziałami wojsk koalicyjnych, walce z niemiłosiernymi moskitami i przeklinaniu „białych nocy”, niepozwalających nowicjuszom na porządne wyspanie się33).
33) Strzetelski S., Na 492-giej wiorście, [w:] Żołnierz polski…, op. cit., s. 37.
Z obecnych w Murmańsku żołnierzy natychmiast rozpoczęto formowanie polskiego oddziału. Wszystko działo się bardzo szybko. „W dniu 2 lipca 1918 r. brygadier J. Haller zatwierdził stopnie oficerskie, wygłosił do nas przemówienie z wagonu kolejowego w Koli i nazajutrz odpłynął wraz z St. Grabskim i kpt T. Malinowskim z Murmańska statkiem do portu szkockiego”34).
34) Lenczowski F., op. cit., s. 54.
Oddziałem Polskim w Koli dowodził płk Stanisław Machcewicz, były dowódca 5 Dywizji Strzelców II Korpusu Polskiego. Do połowy lipca zebrało się tam ponad 60 żołnierzy i około 100 oficerów. Z polskich żołnierzy utworzono kompanię strzelców pod dowództwem kpt. Sułkowskiego oraz Legię Oficerską, dowodzoną przez kpt. Lipskiego. W skład Legii wchodził pluton karabinów maszynowych kpt. Radolińskiego oraz bateria artylerii, dowodzona przez por. Świąteckiego. Pierwsi z Murmańczyków już dotarli na miejsce. Inni nadal grali z bolszewikami w grę o życie. ■
Gliński wspiął się po wąskim trapie. Na pokładzie czekał marynarz. Uważnie lustrował każdy podawany bilet. Przedzierał go do połowy i oddawał pasażerowi. Porucznik natychmiast ruszył na rufę. Rozsiadł się wygodnie na ławce, skąd mógł obserwować cały pokład. Wkrótce dołączył do niego Hrakało-Horawski. Skłonił się lekko.
– Piękna pogoda na podróż – powiedział cicho.
– Oby – Gliński rozejrzał się po niebie. – Byleby jakiej burzy nie było…
Po kilkudziesięciu minutach syrena ze świstem wypuściła pióropusz pary. Marynarze zaczęli manewrować bumsztakami35), odpychając statek od brzegu. Koła łopatkowe szarpnęły raz, po chwili drugi. Zachlupotała woda i parowiec, trzęsąc się, ruszył powoli do przodu. Mieli przed sobą kilka dni podróży oraz parę postojów.
35) Długi, ok. 5-metrowy drąg o grubości ok. 18 cm, z jednej strony zakończony rączką, służący do tzw. bumsztakowania, czyli manewrowania statkiem na płytkich wodach poprzez odpychanie się od dna. Wykorzystuje się go również podczas postoju statku, jeździe w górę rzeki przy płytkiej wodzie i odpychaniu się od brzegu [za: http://wikipedia.org/wiki/Bumsztak, dostęp: 23.12.2018].
W połowie lipca dotarli do Kostromy. Tam postój miał być dłuższy. Pasażerowie zeszli na ląd, by kupić prowiant na kolejne dni podróży. Każda taka przystań była nieocenionym źródłem pogłosek i bardziej prawdziwych informacji. Można było dowiedzieć się od przekupek najnowszych wieści z całej okolicy, znaleźć gazety oraz przeczytać ogłoszenia rozwieszone na płotach i ścianach budynków. Głównie o lokalnych porachunkach pomiędzy radami robotniczymi, żołnierskimi i chłopskimi a byłą carską administracją, wojskiem, fabrykantami i obszarnikami. Dochodziły ich także słuchy o aresztowaniach polskich żołnierzy, podążających na północ i wschód.
– Widziałeś? – Hrakało-Horawski złapał Glińskiego za łokieć i odciągnął pomiędzy stojące na nabrzeżu stosy drewna. – Patrz.
Przystawił mu do twarzy wymiętą stronę gazety sprzed kilku dni, na której wielkimi literami informowano o wybuchu rozruchów w Jarosławiu. Prasa oznajmiała, że doszło do zbrojnego przewrotu sił kontrrewolucyjnych, którymi dowodził carski pułkownik, Aleksandr Piechurow. Przewrotowcy mieli podstępem zająć budynek milicji, Czeka i sztab jednego z czerwonych pułków. Na pomoc lokalnym oddziałom zostały wysłane doborowe czerwone pułki, które rozprawiały się z wywrotowcami. Prasa oczywiście nie informowała o wszystkim.
***
Powstanie było planowane w kilku miejscach. Członkowie Ludowego Związku Obrony Ojczyzny i Wolności, kierowanego przez Borisa Sawinkowa planowali po zajęciu strategicznych miast, porozumieć się z dowództwem Korpusu Czechosłowackiego i aliantami na Murmaniu, by przeprowadzić wspólną ofensywę, opartą na linii zdobytych już miejscowości. Nie wszystko jednak poszło po myśli Sawinkowa. Prócz Jarosławia powstania wybuchły jedynie w Rybińsku i Muromie. W kilku innych nie doszły do skutku z powodu braku chętnych spiskowców. Mało brakowało i nie wybuchłoby także w Jarosławiu. Pierwotnie biali żołnierze mieli zaatakować 4 lipca, jednak na miejsce zbiórki dotarło zaledwie 70 z 200 białogwardzistów, jakich potrzebował Piechurow. Zdecydował więc przełożyć operację na 6 lipca. I tym razem pojawiło się mniej osób, niż zakładał. Na cmentarz św. Leoniusza przyszło 106 spiskowców. Postanowił uderzyć, licząc na efekt zaskoczenia. Uzyskali go, choć bolszewicy spodziewali się wrogich działań i Piechurow był cały czas śledzony. Nie ściągnęli posiłków do miasta tylko dlatego, by nie pogarszać relacji z lewicowymi eserowcami.
Tymczasem żołnierze Piechurowa najpierw zaatakowali magazyn amunicji leżący za płotem cmentarza. Tam zdobyli dwa działa 76 mm. Z nimi ruszyli na miasto. Już na początku dołączył do nich oddział milicji konnej. W marszu do centrum nikt ich nie powstrzymywał. Sprawnie rozbrajali bolszewickie patrole i przejmowali kolejne punkty kontrolne. Wkrótce padła główna siedziba milicji, potem budynek guberialnej Czeka, sztab pułku czerwonych strzelców, most na Wołdze i dworzec kolejowy Urocz. Większość władz bolszewickich rezydowała w hotelu Kokujewa i tam była gotowa się bronić. Stracili rezon, kiedy powstańcy ustawili naprzeciw wejścia Putiłowkę36). Już po pierwszym strzale stwierdzili, że opór jest bezcelowy i się poddali. Powstańcom nie umknęli także najważniejsi komuniści w mieście. Kierujący miejskim komitetem wykonawczym Dawid Zakgiejm, został zastrzelony na schodach swojego domu. Siemion Nachimson, przewodniczący gubernialnego komitetu wykonawczego, został pojmany w pokoju hotelu Bristol, przewieziony do zajętego budynku milicji i po przesłuchaniu rozstrzelany. Podobnie skończyło kilku innych członków Rosyjskiej Komunistycznej Partii. Wówczas wezwano do miasta posiłki.
36) Dywizyjna armata polowa wz. 1902 kal. 76,2 mm zwana w Polsce „prawosławną”, a w carskiej Rosji „putiłówką”. Produkowane w Zakładach Putiłowskich w Piotrogrodzie. Była podstawowym działem armii Imperium Rosyjskiego. Do 1918 roku wyprodukowano 14 669 egzemplarzy. Jej kolejne wersje i modyfikacje były w produkcji do 1931 roku, a w użyciu do końca II wojny światowej. Ważyła w położeniu bojowym 1092-1110 kg, w marszowym 2017 – 2130 kg. Długość lufy: 30 kalibrów. Donośność: 6,5 km.
Na pomoc jarosławskiemu czerwonemu pułkowi przybyło najpierw 200 strzelców łotewskich i bliżej nieokreślona grupa artylerii, która natychmiast rozłożyła się na stokach Tugowej Góry, otwierając ogień po zabudowaniach miasta. 8 lipca dotarł doborowy polski Rewolucyjny Czerwony Pułk Warszawski, który jeszcze dwa dni wcześniej brutalnie spacyfikował powstanie lewicowych eserowców w Moskwie. Wraz z nim pojawiły się dwa pociągi pancerne, które poruszając się po torach wokół ścisłego centrum, demolowały drewniane i nieliczne murowane budynki. Po trzech dniach regularnego okładania miasta pociskami burzącymi i zapalającymi cała zajęta przez powstańców część miasta płonęła. Bolszewicy nie kwapili się do szturmu i prowadzenia walk ulicznych. Spokojnie czekali, aż miasto się wypali. Wobec widma klęski Piechurow postanowił uciec z miasta przez Wołgę. Udało mu się to w nocy z 15 na 16 lipca wraz z 50 innymi powstańcami. Pozostali w kolejnych dniach poddali się niemieckim i austro-węgierskim jeńcom wojennym, którzy przed powstaniem oczekiwali w mieście na wyjazd z Rosji. Po wkroczeniu czerwonych oddziałów do miasta siłą przejęli powstańców, następnie ruszyli na poszukiwanie kolejnych spiskowców. Bez sądu rozstrzelano 350 żołnierzy. Kolejnych 55, którzy byli powstańczymi sztabowcami, rozstrzelano po krótkim przesłuchaniu.
O tym jednak polscy uciekinierzy wiedzieć nie mogli. W czasie, kiedy byli w Kostromie, Jarosław płonął, a Piechurow uciekał z oblężonego miasta.
***
– Co robimy? – Gliński spojrzał na towarzysza.
– Cholera wie, co się tam dzieje. Piszą, że powstanie i walczą z białą gwardią. Lepiej się nie mieszać i obejść bokiem. Zbierzmy naszych.
– Też tak uważam. To ich sprawy. Niech się wadzą między sobą.
Po chwili grupka krzątała się wokół niewielkiego budynku dworca rzecznego. Debatowano co dalej. W Kostromie bolszewicka władza jeszcze nie okrzepła i bilety można było dostać bez większego problemu. Zdecydowali, że ruszą statkiem rzeką Kostromką do Buja. Parowiec odchodził dopiero następnego dnia. Nocleg znaleźli, jak już wiele razy wcześniej, w miejscowej parafii. Rano weszli na pokład. Czekały ich dwa dni na kolejnej rzece37).
37) We wspomnieniach Z Bobrujska na Murman, Gliński wspomina, że trasę do Buja pokonali statkiem. W raporcie do „dowództwa sił zbrojnych polskich w Rosji północnej” z 7 października 1918 roku pisał, że „brzegiem rzeki Kostromki do Buja przyszliśmy piechotą, gdyż statki z powodu niskiego stanu wody nie kursowały”. Trudno jest dziś dociec, czy podróżowali statkiem, czy pieszo. Czas, jaki w obu pismach podaje Gliński, może świadczyć, że jednak podróżowali statkiem. Choć nie można wykluczyć, że do Buja dotarli pieszo. Gliński wspomnienia spisywał 10 lat po opisywanych wydarzeniach.
***
W Buju nie zabawili zbyt długo. Wykorzystali to, że kontrole były bardzo pobieżne i właściwie każdy mógł kupić bilet na dalszą drogę. Postanowili wrócić na wcześniej planowaną trasę – kupili bilety kolejowe do Wołogdy. Była ona ostatnią stacją odcinka kolei łączącego ją z Jarosławiem i jednocześnie początkową dla Kolei Północnej, ciągnącej się do Archangielska oddalonego od Wołogdy o przeszło 600 wiorst. Jeśli wszystko poszłoby po ich myśli, bardzo szybko mogli znaleźć się na północy. Tym bardziej, że w Wołogdzie działały jeszcze alianckie misje wojskowe, w tym polska, wywodząca się z II Korpusu Polskiego, który przez bolszewików był traktowany bardziej przychylnie niż I Korpus. Pomogli w tym Niemcy, którzy wiosną 1918 roku dążąc do rozwiązania Korpusu na zasadach przez nich narzuconych, rozsiewali plotki, że II i III Korpus Polski są zbolszewizowane i stanowią zagrożenie dla Ukrainy nie mniejsze niż czerwona gwardia. Takie pogłoski rozprzestrzeniły się wśród bolszewików dość szybko, dzięki temu żołnierze rozwiązanego w maju Korpusu mieli większe szanse na przeżycie w sowieckiej Rosji.
Komenda polskiego punktu etapowego mieściła się w tym samym budynku, w którym…
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej