Bellevue - Dobrakovova Ivana - ebook + książka

Bellevue ebook

Dobrakovova Ivana

0,0

Opis

To miały być niezapomniane wakacje w Marsylii. Ucieczka od słowackiej nudy. Wolontariat w ośrodku dla niepełnosprawnych, międzynarodowe towarzystwo i popołudnia spędzane na plaży. Tymczasem ciągła konfrontacja z chorobą, bólem i brakiem fizycznej sprawności powoduje, ze dla Blanki pobyt w ośrodku Bellevue przemienia się w koszmar. Nieakceptująca swojej cielesności Blanka popada w obsesje, ze jej własne ciało kiedyś ja przechytrzy, a ona skończy jak jej podopieczni: bezradna i zdana na innych.

Pobyt w Bellevue zmusza do przemyślenia rządzących nami stereotypów związanych z choroba i cielesnością. Stopniowo popadająca w obłęd Blanka przypomina bohaterkę Szklanego klosza Sylvii Plath. Jak poradzi sobie z choroba i strachem przed cierpieniem i przed… sama sobą?

Ivana Dobrakovová podejmuje tematy tabu z prostota i wyczuciem. Książka została nominowana do nagrody Anasoft Litera 2011 i uhonorowana nagroda dziennika „Pravda” w plebiscycie na najlepsza książkę 2010 roku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 260

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ivana DobrakovováBellevue

Całymi miesiącami próbowałam namówić chłopaka, żebyśmy po sesji pojechali razem do Stanów, tak jak inni, work and travel USA, zarobimy dolary, zwiedzimy kraj, ale Peter już w okolicach Bożego Narodzenia oświadczył, że przez całe lato nie planuje się ruszać z Koszyc, zamierza czytać lektury obowiązkowe do egzaminu końcowego (obydwoje byliśmy na drugim roku), robić sobie powtórki z hiszpańskiego i opracować zestaw ćwiczeń na phrasal verbs. Ameryką nie zaprzątałam sobie dłużej głowy, jakby nie patrzeć ta odległość, Atlantyk, zupełnie sama w obcym kraju i wszystko naraz, początek lipca spędzę u Petra w dzielnicy Ťahanovce, później przez dwa tygodnie popracuję w Pradze, ale w sierpniu, postanowiłam, w sierpniu pojadę gdzieś na własną rękę.

Kiedyś po szkole wstąpiłam do Inexu i wybrałam z katalogu obóz w ośrodku dla niepełnosprawnych w Marsylii, wolontariat, sześć godzin dziennie, zakwaterowanie i wyżywienie za darmo, ukończone osiemnaście lat, a przede wszystkim: wymagana dobra znajomość francuskiego! – czytałam uradowana, wreszcie miejsce, w którym wszyscy będą mówić tylko po francusku, wreszcie okazja, żeby przełamać barierę! – ośrodek Bellevue jest położony na wzgórzu, panuje w nim rodzinna atmosfera i co roku przyjmuje tylko ośmiu chętnych.

W domu skleciłam list motywacyjny, na który składał się stek bzdur: jestem wprost stworzona do tej pracy, zawsze marzyłam, żeby pomagać niepełnosprawnym, kiedy mój ojciec zachorował, codziennie odwiedzałam go w szpitalu; a na koniec przyznałam wreszcie: niestety nie mam jeszcze doświadczenia w tej dziedzinie.

W czerwcu dostałam list akceptacyjny z Marsylii, pokazałam go koleżance ze studiów, Svetlanie, siedziałyśmy wtedy na murku przed uniwerkiem i czekałyśmy na wyniki kolosa ze składni francuskiej, Svetlana przeczytała go, zaciągnęła się papierosem i stwierdziła: „zawsze to lepiej niż au pair, przynajmniej nie będziesz musiała gnić w jakieś francuskiej rodzinie popaprańców i udawać dziewczątka wdzięcznego za to, że możesz z nimi żreć przy jednym stole, przynajmniej nie będziesz się poniżać tak jak ja w zeszłym roku”.

W Koszycach nie było mi źle, w dzień jeździliśmy z Petrem do Lúček, gdzie jego rodzice od ponad dwudziestu lat budowali dom, miotałam się między wannami z betonem a kopami piasku, zbierałam jeżyny w ogrodzie, karmiłam przymilne koty, a niekiedy chodziłam na drugi koniec wsi, gdzie za zaporą zaczynał się Zalew Zempliński; siadywałam tam na kamieniach i wystawiałam twarz do słońca, prawie idealny spokój, gdybym tylko nie musiała się ciągle opędzać od komarów, które na mnie przysiadały, choć cała śmierdziałam repelentem. Z Petrem chodziliśmy też na spacery, na pola za wsią, zrywaliśmy prawie dojrzałesłoneczniki a później po drodze wyłuskiwałam ziarenka, wypluwałam łupinki i zgniatałam robaki, które chowały się między liśćmi.

Pod wieczór wracaliśmy razem z rodzicami do domu, wszyscy ściśnięci w jednej ładzie, żeby tylko zdążyć na wiadomości o siódmej, poważne rozmowy o przyszłości z potencjalną teściową i wymijające spojrzenia rodzeństwa Petra, kiedy przypadkiem wpadaliśmy na siebie w wąskim przedpokoju. Peter niekiedy całymi godzinami był pogrążony w Borgesie, Cervantesie, Bolañie a ja w takich chwilach musiałam chodzić na paluszkach, bo inaczej byłoby: „musisz robić taki hałas? Blanka, proszę cię…” – więc znudzona słuchałam na łóżku discmana i czekałam na noc.

Bo w nocy, kiedy cała rodzina już spała, Peter zamykał drzwi i wkradał się do mojego łóżka, w którym ledwie starczało miejsca na jedno ciało, ale najważniejsze było: „cicho, cicho, żeby nas nie usłyszeli, ojciec ma bardzo płytki sen”. Spermę wypluwałam przez okno, na chodnik przed blokiem, nie chciałam ryzykować spotkania z zaspanym członkiem rodziny w drodze do ubikacji, spotkania z pełnymi ustami, dlatego to okno, ten niesmak, wiele jestem w stanie zaakceptować, ale nie będę tego przecież połykać.

Kiedy po dwóch tygodniach Peter odprowadzał mnie na nocny pociąg do Pragi, na plecach siedemdziesięciolitrowy plecak, przy parku miejskim tryskał dobrym humorem, żartował, wyglądał jakby mu ulżyło, że wreszcie wyjeżdżam. Wsadził mnie do pociągu, pocałował w drzwiach i półżartem rzucił: „uważaj na siebie w tej Marsylii, o ile mi wiadomo, roi się tam od Arabów, żebyś nie skończyła w jakimś haremie”. Parsknęłam śmiechem, poklepałam go po ramieniu: „jasne, harem! proszę cię, lepiej idź już do domu, wracaj czytać te swoje argentyńskie powieści, bo nie zdążysz do egzaminu” i jeszcze siedząc w przedziale, powtarzałam sobie: ten to ma pomysły, też mi coś, harem.

Siostra znalazła mi pracę dorywczą w instytucji zajmującej się wypłatą odszkodowań dla ofiar Holokaustu i ich rodzin, dostałam ją po znajomości, więc przez całe dwa tygodnie wszyscy czescy koledzy odnosili się do mnie z respektem. Co rano załatwiałam sobie stos dokumentów do kserowania, a potem już tylko stałam przy kopiarce, wyrównywałam papiery i zagłębiałam się w listach, w których wnioskodawcy uzasadniali powody, dla których to właśnie im miałoby się należeć odszkodowanie. Całymi godzinami czytałam o wywleczonych z domu ojcach, których już nikt nigdy nie widział, o srogiej zimie w czterdziestym drugim, o głodzie, strachu i płonnych nadziejach.

Podczas przerwy obiadowej robiłam sobie w kuchni herbatę i wyjmowałam z worka jabłko, za co Ondra ciągle się ze mnie podśmiewał: „a to ci dopiero niespodzianka, dziś mamy na obiad jabłko w skórce… żebyś nam tutaj przypadkiem nie przytyła!”. Ale lubiłam go, właściwie był jedyną osobą, która ze mną zamieniła choćby słowo. Śmiał się, że mówię hej zamiast áno, a pewnego razu, gdy stałam na drabinie i szukałam jakiegoś segregatora, zapytał: „ej, a to prawda, że na Słowacji kokot to straszne przekleństwo?”.

Pracę kończyłam o czwartej, metrem ze stacji I. P. Pavlova wracałam prosto do domu, Praga mnie nie pociągała, wieczory spędzałam z siostrą i jej rodziną, potajemnie oddawałam się lekturze ekspertyz szwagra, psychiatry sądowego, zainteresowała mnie zwłaszcza sprawa z bezdomnym, który zabił kamieniem jakiegoś mężczyznę; tak długo walił go po głowie, aż zrobił mu dziurę w czaszce, a kiedy zobaczył wewnątrz „coś białego”, był już zupełnie pewien, że ten typ wcale nie jest człowiekiem, tylko wstrętnym przybyszem z kosmosu.

Dwa dni przed wyjazdem z Pragi już nie mogłam wytrzymać, w pracy byłam rozdrażniona i nieuprzejma, niech to się już skończy, strasznie cieszyłam się z tej Francji, a poza tym zaczynała mi już trochę ciążyć milcząca wrogość pozostałych pracowników; trzeba jednak przyznać, że wcale się nie starałam, żeby nasze relacje wyglądały inaczej. Właśnie tego dnia po biurze krążyła kartka, jeden z tych dowcipów, jakie wysyła się mailem, widziałam, jak przekazują go sobie, śmieją się, wykrzywiają twarze z obrzydzenia i rozbawienia, koło południa Ondra wcisnął mi ją do ręki, „tu masz, przeczytaj sobie”. Przeraziłam się, zobaczywszy, o co chodzi: definicje różnych rodzajów gówna – gówno, które bawi się w chowanego, gówno napoleon, same przezabawne rzeczy. Przeczytałam, ale nie byłam w stanie się z tego śmiać, było to zbyt niesmaczne, a poza tym o pewnych sprawach nie powinno się mówić na głos.

Tego wieczoru miałam już pracy po dziurki w nosie, wyznałam siostrze, że cieszę się już z wolontariatu, z tego, że wreszcie nauczę się tam mówić po francusku. Szwagier zażartował: „akurat będą z tobą gadać, chyba te pokurcze” – skręcił ciało w nienaturalnej pozie i wydał z siebie serię skrzeczących odgłosów: „ooohhyyy, mhaaaa, gheeeaaa...”. Zaśmiałam się: „robisz sobie jaja, czemu niby mieliby tak mówić? nie wierzę”.

Autobus Eurolines był pełen Polaków, którzy głośno rozmawiali i wyjmowali z toreb kanapki i kotlety, butelki wódki i kieliszki, kiedy wsiadałam, w przejściu było już naśmiecone, Bratysława była tylko przystankiem na trasie Kraków – Nicea. Siedziałam obok milczącego chłopaka, który przez cały ten czas spędzony ramię w ramię zdobył się jedynie na „przepraszam bardzo”, kiedy zmuszony był mnie obudzić, bo chciał iść do toalety. Podróż trwała ponad piętnaście godzin, z soboty na niedzielę, a kiedy nad ranem dojechaliśmy do Nicei, w głębi duszy zazdrościłam mu, że na dworcu czeka na niego jakaś staruszka, bo na mnie, byłam tego pewna, na mnie nikt nie będzie czekał.

Przesiadłam się do autobusu z tabliczką Marsylia – Toulon, który był pustawy, już żadnych Polaków i ich „dawaj kielicha” czy „chodźmy się narąbać”, wreszcie siedziałam sama i mogłam patrzeć przez okno. Wymieniłam parę esemesów z Petrem, „co nowego u Marqueza? skonczyles juz Sto lat nudy?”. Im bliżej byliśmy Marsylii, tym większe czułam podekscytowanie już na samą myśl, że będę musiała zadzwonić i wyjaśnić, skąd mają mnie odebrać, zupełnie obcym ludziom, w kompletnie obcym mieście.

Po drodze padało, rozmyty krajobraz za oknami, półmrok i pół godziny przerwy na stacji benzynowej, spędziłam ją, stojąc pod daszkiem autogrilla, pogryzając połamane herbatniki Bebe i patrząc na las, nad lasem czarne chmury, ale bliżej Marsylii znów wyszło słońce a niebo się przejaśniło. Jechaliśmy trójpasmówką, wzdłuż której rosły oleandry, za szybą peryferia, gigantyczne bloki, w pewnym momencie po prawej stronie mignął kierunkowskaz na lotnisko. Dojechaliśmy do centrum, przez okno zobaczyłam jakiś park, łuk triumfalny i po chwili staliśmy już na dworcu, na placu Victora Hugo. Wysiadłam cała obolała i poczekałam, aż kierowca wyjmie mój ogromny plecak, oczywiście na samym końcu, w kiosku kupiłam kartę telefoniczną i z budki na rogu zadzwoniłam do ośrodka Bellevue, „je suis place Victor Hugo, vous pouvez venir me chercher?”.

Przyjechały po mnie dwie kobiety w chustach na głowie, wyglądały jak matka z córką, w samochodzie rozmawiały po arabsku, z czegoś się chichrały, zupełnie nie zwracały na mnie uwagi, nie pytały, jak minęła podróż i dlaczego przyjeżdżam dzień później, najwyraźniej było im wszystko jedno, a mnie całkiem to odpowiadało. Słuchając tej ich niezrozumiałej paplaniny, mimowolnie przypomniałam sobie Petra, jego słowa, Arabowie i harem, zaśmiałam się w duchu, kto wie, czy już mnie tam nie wiozą, do tego haremu. Wyjęłam komórkę i napisałam do mamy, żeby się nie martwiła, „dojechalam w porzadku, Marsylia jest piekna”.

Ośrodek Bellevue rozpościerał się na wzgórzu nad miastem, wjechaliśmy główną bramą, przejechaliśmy przez park, mijając drzewa, krzewy, kwiaty, których nie potrafiłabym nawet nazwać, po lewej stronie bambusowy zagajnik i obowiązkowe oleandry. Zaparkowaliśmy przed szarym trzykondygnacyjnym budynkiem, Arabki wysłały mnie do pokoju tuż za portiernią i więcej się mną nie zajmowały, odeszły korytarzem gdzieś w głąb ośrodka.

Chwilę stałam przed drzwiami, zbierałam się na odwagę, a kiedy wreszcie zdecydowałam się wejść, od samego progu stanęłam jak wryta, chyba z piętnaście twarzy i w jednej chwili wszystkie oczy skupione na mnie. Czułam się nieswojo, wydusiłam tylko, że jestem Blanka ze Słowacji, że właśnie przyjechałam i… zacięłam się, bezradna, nie wiedząc, co dodać.

Z jadalni przynieśli mi krzesło, trochę się przesunęli, żebym mogła się przysiąść do okrągłego stołu, a następnie zaczęli się przedstawiać, chociaż imiona od razu wylatywały mi z głowy, nawet nie próbowałam ich zapamiętać, dobrze, że nadążałam chociaż za narodowościami: Algierka, Szwedka, następna Algierka, Rumunka, Włoch, Słoweniec i Czeszka. Czeszka! Ucieszyło mnie, że jest tu ktoś od nas, poza tym dziewczyna wyglądała na moją rówieśniczkę, w odróżnieniu od chociażby takiej Rumunki, która musiała mieć z pięćdziesiąt lat. Kiedy się usadowiłam, głos zabrał brodaty mężczyzna w podeszłym wieku, który przedstawił się jako dyrektor ośrodka: „na czym to skończyłem? ach tak, poranna toaleta i podział obowiązków…”.

Nie przysłuchiwałam się zbytnio temu, co mówił, zamiast tego przyglądałam się pozostałym wolontariuszom, śniadym Algierkom, jedna na dodatek w chuście, jasnowłosej Szwedce około trzydziestki z subtelnym grymasem na twarzy, kędzierzawej Rumunce, która przedstawiła się jako kierowniczka obozu, młodemu Włochowi, niby niesamowicie sympatycznemu, roześmianemu, namiętnie gestykulującemu, a jednak jakoś obleśnemustereotypowi Włocha, i Słoweńcowi, który chyba niezbyt dobrze radził sobie z francuskim, bo Włoch wszystko tłumaczył mu na angielski, słuchał go z pochyloną głową, chwilami przytakując, i wreszcie Czeszce, niebieskookiej szczupłej blondynce, która uśmiechnęła się do mnie zachęcająco, kiedy nasze spojrzenia się spotkały.

Nagle wszyscy wokół się roześmiali, brodacz przerwał mowę w pół zdania i gromko krzyknął do Włocha: „Luca, proszę cię, ja mówię o tym, że z każdej strony jesteśmy bombardowani zdjęciami idealnych ludzi, idealnych ciał i jakim szokiem może być przyjazd do takiego miejsca jak ten ośrodek, gdzie nie ma ideałów, a ty tłumaczysz temu biedakowi, że masz boskie ciało?! jakie kity ty mu wciskasz?”. A Włoch, Luca, chichrał się i bezradnie wymachiwał rękami, „ale, Michel, co mam zrobić? nic na to nie poradzę, ja najzwyczajniej w świecie mam boskie ciało, czy ci się to podoba, czy nie! czemu miałbym to ukrywać?” – bronił się, udając rozgoryczenie, a wtedy już wszyscy tarzali się ze śmiechu pod stołem, wszyscy oprócz biednego Słoweńca, który nie krył zakłopotania.

Na zakończenie rozdali nam mapy, bilety autobusowe, podział obowiązków, a kiedy wszyscy zaczęli wstawać od stołu i rozmawiać w mniejszych grupkach, przedarła się do mnie Czeszka i zaproponowała: „pokażę ci, gdzie będziesz mieszkać, zaprowadzę cię do naszego domku”. Zarzuciłam plecak na ramię, rzuciłam przelotne spojrzenie Włochowi, który właśnie pokazywał coś Szwedce na mapie rozłożonej na ścianie i podążyłam za Martiną: „jo, já jsem Martina“.

Wyszłyśmy przez jadalnię na zewnątrz, minęłyśmy pusty basen, kilka osób na wózkach odpoczywało w cieniu drzew i skierowałyśmy się na dół, do niskiego budynku przy bambusowym zagajniku. Po drodze Martina tłumaczyła mi, że przyjechała trzy dni temu i „już się całkiem zadomowiła”, w domku mamy mieszkać we trzy, Rumunka Elena, ona i ja, reszta jest zakwaterowana w budynku głównym, w pomieszczeniu za kuchnią, ale właśnie dziś mają się przeprowadzić do przybudówki. Słuchałam i skrycie jej zazdrościłam, czuła się tutaj jak ryba w wodzie, od razu było widać, że jest obeznana z miejscem.

Kiedy dotarłyśmy do domku, Martina skręciła za róg i wróciła z czymś w rodzaju pilota, nacisnęła przycisk, drzwi ze skrzypieniem zaczęły się otwierać, nad wejściem zamigało pomarańczowe światło, które zgasło dopiero wtedy, kiedy drzwi się zatrzymały. Oprowadziła mnie, kuchnia, łazienka, tylny pokój z dwoma łóżkami, gdzie obie z Eleną miały już swoje rzeczy, i przedni pokój, ten, w którym mam zamieszkać. Zamiast łóżka materac położony wprost na ziemi. Zrzuciłam plecak, zerknęłam przez okno na dużego żółtego psa, który kręcił się po bambusowym zagajniku, kiedy wpadła Rumunka – „co tam, dziewczyny, jak leci?” – nawet nie poczekała na odpowiedź i zniknęła w łazience. Martina szepnęła, że nie przepada za Eleną i zebrała się do wyjścia, „idę do Patricka, obiecałam mu, że do niego wpadnę.”

Ciężko opadłam na materac, nie wiedziałam, czy mam się w ogóle wypakowywać, nie chciało mi się za bardzo, a poza tym i tak nie miałam gdzie włożyć rzeczy, ani krzesła, ani stołu, ani szafy, nic. Nie przejęłam się tym, bardziej zaintrygowało mnie, kim może być ten jej Patrick, jakiś pielęgniarz, czy nie daj Boże Marsylczyk, wcale bym się nie zdziwiła, gdyby zdążyła sobie znaleźć przyjaciół wśród miejscowych. Martina od razu wywarła na mnie wrażenie bezpośredniej, kogoś, kto odnajdzie się w każdej grupie, podeszła do mnie, chociaż mnie nie znała, miło, naturalnie ze mną rozmawiała, jednym słowem dokładne przeciwieństwo mnie, która w ciągu dwóch tygodni spędzonych w Pradze nie zdobyła się na więcej niż trzy zdania.

Trzasnęły drzwi, Elena wyszła z łazienki, na głowie ręcznik zawinięty w turban, przeszła do drugiego pokoju i zaczęła nucić pod nosem jakąś melodię, dobiegł mnie szelest reklamówek, mimowolnie zgniotłam kciukiem mrówkę, która wdrapywała się na materac, by zaraz zobaczyć następną. A później kolejną, i kolejną, i jeszcze jedną. Wstałam, przewróciłam materac i odkryłam całe mrowisko, mnóstwo rozbieganych czarnych kropek i ścieżkę prowadzącą do drzwi.

Kiedy tak stałam pośrodku pokoju i zastanawiałam się, gdzie przesunąć materac, żeby ominąć mrówki, usłyszałam stukanie, a gdy podniosłam głowę, w oknie ujrzałam Włocha Lucę, robił miny przez szybę, pokazywał, że mam otworzyć, ale zanim się połapałam, jak się od wewnątrz otwiera te automatyczne drzwi, przestał się uśmiechać, tylko nerwowo przestępował z nogi na nogę, a pierwsze, co mi powiedział, kiedy wszedł do środka, to: „ma che cazzo fai? ragazza, che cazzo fai?”. Nie pojmując, wytrzeszczałam na niego oczy, więc przeszedł na francuski, zapytał, czy nie poszłabym im pomóc z przenosinami, mogłabym zapunktować, cała grupa by to doceniła.

Na ziemi leżało pięć śpiworów, wszędzie porozrzucane walizki, poduszki, torebki, ręczniki, kosmetyki, kremy do opalania, fragmenty garderoby, książki; jednym słowem – burdel. Pomagałam przenosić rzeczy do dwupokojowego mieszkania w przybudówce, do której prowadziła ścieżka za głównym budynkiem wzdłuż szerokiej rynny i rabaty kwiatowej, przez krótki żelazny mostek nad jakimś rowem wypełnionym żwirem, a później po galerii, drugie drzwi po lewej. Mieszkanie było bardzo czyste, jasne, z widokiem na przeciwległy budynek, łazienka, ubikacja, jeden pokój dla Słoweńca i Włocha, drugi dla Algierek i Szwedki. W odróżnieniu od domku mieszkanie było w pełni wyposażone, ale nie czułam się pokrzywdzona, z mojego materaca był lepszy widok, bambusowy zagajnik za oknami i Martina w pokoju obok jako bonus.

Szwedka próbowała nas zorganizować, wnieść jaki taki porządek do tej chaotycznej bieganiny wte i wewte, ale bardzo szybko zmuszona była się poddać, bo nikt jej nie słuchał, Luca nie robił w zasadzie nic, tylko dowcipkował i rozśmieszał młodszą Algierkę, która zanosiła się śmiechem, poklepywała się po kolanach i wykrzykiwała: „mais arrête, Luca!”, starsza Algierka z kolei siedziała stropiona na łóżku, ocierała pot z czoła i mamrotała: „mes enfants, mes enfants”, koniec końców i tak prawie wszystko przeniosłyśmy we dwie ze Szwedką.

Spacerowałam korytarzem na parterze, popołudnie, sjesta, wokół żywej duszy, próbowałam znaleźć salę komputerową, w duchu powtarzałam sobie, miała być przecież gdzieś przy schodach, jeśli dobrze zrozumiałam, schody są tutaj, więc... kiedy nagle zza rogu wynurzyła się Martina z karafką wina, uśmiechnęła się, wolną ręką objęła mnie w pasie i poprowadziła do windy: „chodź, poznam cię z Patrickiem”. Wjechałyśmy na pierwsze piętro, znów długi szpitalny korytarz, podeszwy butów klejące się do linoleum, a potem trzecie drzwi po prawej, Martina otworzyła i weszłyśmy do środka.

To był pierwszy pokój rezydenta, który ujrzałam, z cudownym widokiem na morze, na wyspy Frioul i If, całkiem zwyczajny pokój, gdyby nie ten podnośnik marki Vexe, stojący na środku. Przy oknie stał wózek, na którym siedział mężczyzna około trzydziestki, całkiem przystojny, szczupły, krótkie czarne włosy, brązowe oczy, wyglądał na normalnego faceta, który na chwilę tylko przysiadł, żeby odpocząć, powtarzałam sobie, zupełnie normalny mężczyzna, ale tylko do czasu, aż otworzył usta. Martina nas sobie przedstawiła: „to jest mój Patryczek, moje złotko”,spojrzał na mnie, wyglądał jakby coś chciał powiedzieć, usta wykrzywiły mu się w okropny grymas, widziałam, jak się męczy, aż wreszcie wydusił z siebie jakieś „szełte”. Wyciągnął do mnie prawą rękę, która okropnie się telepała, zmieszana wyjąkałam: „enchantée” i próbowałam chwycić jego dłoń, kurczowo ją ścisnęłam i trzymałam, żeby tak nie drżała, żeby ta scena nie była aż tak groteskowa, ale nie mogłam nic na to poradzić, pozbyć się wrażenia, jakby mi się w dłoni miotała zdychająca ryba. Po chwili Martina znów się odezwała „no, a tam w kącie siedzi Drago, ale jego już przecież znasz”.

Zdziwiona obejrzałam się i faktycznie, w jednym kącie pomieszczenia siedział Słoweniec i w milczeniu mnie obserwował, musiał to widzieć od początku, tę scenę z Patrickiem na wózku, ale kiedy nasze spojrzenia się skrzyżowały, tylko skinął głową, z neutralnym wyrazem twarzy. Martina nachyliła się i szepnęła mi: „nie wiem, co z nim zrobić, ciągle tu przyłazi, nie mamy z Patrickiem ani chwili prywatności”, położyła karafkę na stole, wyjęła z szafki kieliszki i wszystkim nam nalała. Wznieśliśmy toast „za nasz obóz”, kiedy nagle poczułam, że muszę stąd zwiewać, i to natychmiast.

Zbiegłam po schodach na parter, zdezorientowana przez chwilę zagapiłam się na jakieś balustrady, aż wreszcie do mnie dotarło, oczywiście, bariera, żeby poruszający się na wózkach nie spadli ze schodów. Idąc korytarzem prowadzącym na zewnątrz, spotykałam ludzi na bzyczących wózkach, koniec sjesty, zbliżała się kolacja, zrobił się ruch, przechodziłam obok nich jak olbrzym i dyskretnie odwracałam wzrok, gapienie się na nich wydawało mi się równie niestosowne jak omijanie ich wzrokiem, za wszelką cenę próbowałam zachowywać się naturalnie, udając, że nie ma w tym nic dziwnego, że komuś brakuje obydwu nóg, że głowę ma dwa razy większą niż normalny człowiek, że ręce ma niby patyczki, cienkie i poskręcane, że ślina cieknie mu po brodzie, że śmierdzi moczem i zaschniętymi fekaliami, że czyjaś twarz skamieniała w jednym grymasie.

Ujrzałam wyjście, już prawie byłam na zewnątrz, szłam dalej korytarzem, nagle strasznie wulgarnym wydał mi się fakt, iż mam dwie nogi, obydwie sprawne, że przechodzę między nimi dumna jak paw, powtarzałam sobie, to absurd, jakby w posiadaniu dwóch nóg było coś obraźliwego, niestosownego, a może nawet wina, ale przez chwilę niemal pragnęłam być taka jak oni, siedzieć na wózku albo chociaż tak rażąco nie odstawać.

Weszłam do jadalni, gdy kolacja na dobre już się zaczęła, przy jednym stole zobaczyłam Martinę, jak karmi Patricka, serwetka pod brodą, szklanka wody do ust, na drugim końcu dwie Algierki, pracujące jako pielęgniarki również na co dzień, jak się dowiedziałam podczas przeprowadzki. Miałam akurat wolne, więc zajęłam pierwsze miejsce, jakie wypatrzyłam; dwóch rezydentów na wózkach i jedna pielęgniarka nawet nie podnieśli głowy, gdy się dosiadłam. Sięgnęłam po pieczywo do koszyka, nalałam wodę z karafki, ale nie miałam apetytu, wyskubywałam chleb ze środka i przyglądałam się pielęgniarce, śledziłam jej wyuczone ruchy, sposób, w jaki ich karmiła i wycierała sos serwetką, a przy tym jeszcze sama zdążyła się najeść. Po sali niosło się brzęczenie sztućców, ale poza tym było dość cicho, prawie nikt nie rozmawiał, co najwyżej padały pytania w stylu „dolać ci wody?”, „wystarczy?”, „dołożyć ci?”, większość ograniczała się do gestów.

Przyglądałam się Martinie z Patrickiem, przypomniało mi się to popołudnie, ten pokój z widokiem na morze, w głowie rozbrzmiały jej słowa: „mój Patryczek, moje złotko”, dopiero wtedy uprzytomniłam sobie, przecież ona mówiła o nim jak o swoim chłopaku! jakby coś ich łączyło! w tej samej chwili poczułam szturchnięcie, był to zasuszony staruszek na wózku siedzący po prawej stronie, który przez całą kolację nienaturalnie wysuwał brodę, a od czasu do czasu jakby bezwiednie spluwał do talerza. Udawałam, że nic się nie stało – bo przecież w sumie nic wielkiego się nie stało – że nie zauważyłam, trochę się przesunęłam, żeby miał więcej miejsca, ale szturchnął mnie po raz drugi, tym razem mocniej. Wtedy już nawet pielęgniarka krótko się zaśmiała, a ja wreszcie odważyłam się podnieść wzrok.

Staruszek wskazywał na mój talerz, podnosił brodę w górę, mamrocząc przy tym coś jakby „meż, meż”. Zmieszana milczałam, wreszcie odezwała się pielęgniarka, najpierw do staruszka: „jeśli chcesz, żeby cię zrozumiała, musisz mówić trochę wyraźniej” – a następnie do mnie: „proszę się nie przejmować, my czasami też ich nie rozumiemy, on tylko chce, żeby coś pani zjadła, martwi się, widząc, że nic pani nie je”. Wskazała widelcem półmiski z mięsem i makaronem stojące pośrodku stołu: „proszę sobie nałożyć, niech się pani nie wstydzi”. Pośpiesznie wrzuciłam na talerz kawałek mięsa, bo przestraszyłam się, że za chwilę sama mi nałoży.

W środku nocy w ciemności otworzyłam oczy, obudził mnie jakiś hałas, zgrzyt, podniosłam się na materacu i w migającym świetle ujrzałam Martinę wchodzącą przez automatyczne drzwi do domku, w dwuczęściowym kostiumie kąpielowym, z ręcznikiem w dłoni. Skołowana zapytałam „co jest? co się dzieje?”, Martina nachyliła się nade mną na chwilę, pogłaskała mnie po głowie „nic, Blanko, śpij, byłam się kąpać z chłopcami”. Wstała i bezgłośnie przeszła do drugiego pokoju, usłyszałam, jak zaskrzypiało łóżko, kiedy się na nim kładła, wydawało mi się, że na wpół przebudzona Elena wymamrotała coś po rumuńsku, ale wtedy miałam już zamknięte oczy, wtedy już zasypiałam.

Świetlica była pełna ożywionych pielęgniarzy i zaspanych wolontariuszy, na okrągłym stole termos z kawą, cukierniczka, dwa kartony mleka. Przydzielali zmiany, za każdym razem podając imię rezydenta, a potem następowała krótka wymiana zdań: „nie, Jeana dzisiaj na pewno nie wezmę, wystarczył mi wczorajszy dzień”, „no dobrze, biorę Gérarda”, „Françoisa i Sophie trzeba dziś wykąpać, kto się zgłasza?”, „czy lekarz był już obejrzeć nogę Valentiny, która tak jej wczoraj napuchła?”. Tylko Martina w pewnej chwili się zgłosiła, potwierdzając, że dzisiaj także zajmie się Patrickiem, jak zawsze, wszyscy pozostali czekali na instrukcje i próbowali się przebudzić do życia kawą.

Tego dnia nie mieliśmy jeszcze wykonywać obowiązków samodzielnie, pielęgniarze podzielili nas między siebiei tak ja przypadłam w udziale Murzynce Isabelle, która poprowadziła mnie korytarzem na parterze, tuż przy windzie zapukała do jednych drzwi, i nie czekając na odpowiedź, weszła do ciemnego pomieszczenia. Podciągnęła żaluzje i wówczas na łóżku ujrzałam staruszka, który szturchał mnie poprzedniego dnia przy kolacji, kulił się pod kołdrą, mrużył oczy przed światłem i cicho charczał. Isabelle potrząsnęła nim: „bonjour, Thomas, vous avez bien dormi?” – choć staruszek nie odpowiadał, Isabelle roztrajkotała się o tym, że zapowiada się kolejny słoneczny dzień, na niebie ani jednej chmurki, dlatego też po południu, kiedy skończy zmianę, na pewno pójdzie się kąpać na Plage du Prophète, o tym, że wczoraj w nocy znów wybuchła strzelanina na La Canebière, pewnie jakaś mafia, porachunki, coś okropnego, żeby ludzie bali się chodzić po mieście, „a to jest Blanka, nasza nowa opiekunka ze Słowacji, tylko niech jej pan nie zdenerwuje”. Podczas gdy tak paplała, myła staruszka, pokazywała mi, która ściereczka jest do twarzy, która do ciała, gdzie są pieluchy, jak ustawić rezydenta na podnośniku, „trzeba go tak podwiesić, inaczej się wykopyrtnie” – przyglądałam się w milczeniu, jak szoruje zęby, ubiera, zakłada buty, goli, czesze, przycina włosy w nosie, a to wszystko z lekkością i wdziękiem.

Toaleta nie zajęła nawet dwudziestu minut, pokazała mi, jak sterować wózkiem, dźwignia prędkości i blokowanie kół, po czym we troje udaliśmy się do jadalni, gdzie wszyscy już siedzieli, Martina z Patrickiem i Dragiem, Luca w towarzystwie chyba stukilowej kobiety na wózku i inni pielęgniarze, wszyscy z bagietkami w rękach, gotowi do krojenia, smarowania masłem, wyjmowania z koszyka dżemów i miodu, nalewania kawy, herbaty, jakby to robili od zawsze.

Isabelle powiedziała, żebym w spokoju zjadła, a ona zajmie się Thomasem, poza tym czeka nas jeszcze jeden rezydent, Serge, odkroiłam więc kawałek bagietki, posmarowałam ją masłem i dżemem. Mimowolnie uśmiechnęłam się, bo przed oczami stanął mi Peter, który cały boży rok zajada się chlebem z masłem i dżemem, w akademiku nie chce mu się gotować, a poza tym jest oszczędny, więc kupuje chleb Tesco, margarynę Tesco i dżem Tesco, byle najtaniej, jakżeby inaczej.

Serge był tłustym czterdziestolatkiem, wykrzywiał twarz, gdy słońce raziło go w oczy, niezadowolony burczał pod nosem, że Isabelle mogła go ostrzec, że zamierza podciągnąć te cholerne żaluzje, że wolałby jeszcze pospać, że mamy dać mu chociaż pół godziny, że to, że tamto, ale Isabelle nic sobie z jego grymaszenia nie robiła, energicznie przewracała go na łóżku i myła, z taką samą rutyną jak Thomasa. Sadzając go na wózek, opowiadała mi, że Serge jest wnukiem kobiety, która założyła ośrodek Bellevue, „prawda, Serge? pochwal się, niech mademoiselle wie, z kim ma do czynienia” – w ten sposób dowiedziałam się, że pani F. nie tylko powołała dziesiątki podobnych ośrodków w całym kraju, lecz także była pierwszą kobietą ministrem we Francji.

Pod okiem Isabelle umyłam Serge’owi zęby i uczesałam tych parę dłuższych pasemek, na których najwyraźniej mu zależało, ogoliłam go i założyłam mu okulary. Serge przez cały czas się do mnie miło uśmiechał, znudzony ziewał, a chwilami nawet współpracował, podczas golenia nastawiał policzki, wydymał górną wargę, wysuwał brodę i w zależności od potrzeb obracał głowę, od razu go polubiłam, między innymi dlatego, że w miarę potrafił się porozumieć i nie telepał się. Przy obcinaniu paznokci przemknęło mi przez myśl, że z takim bezproblemowym człowiekiem cała toaleta to niemal przyjemność, bez mała frajda, że Serge po prostu potrzebuje odrobiny pomocy, ale poza tym niczego mu nie brakuje. „No, gotowe” – Isabelle uśmiechnęła się z zadowoleniem, kiedy skończyłam toaletę i wysłała mnie z Serge’em do jadalni na śniadanie – „proszę mu dać, co będzie chciał, jest na diecie, sam wie najlepiej, co może jeść, a czego mu nie wolno”.

Popychając przed sobą wózek, dotarłam do drzwi windy, gdzie stał już Luca z jednym rezydentem na wózku, na jego widok wolałam odwrócić wzrok, rąsie i nózie jak u komara, cienkie, długie, niespokojne i nienaturalnie wielka nieforemna głowa. Ślina ciekła mu z ust, najwyraźniej usiłował coś powiedzieć, pokazywał na jakąś tabliczkę z alfabetem przymocowaną z przodu na oparciu pod ręce, wskazywał litery i wydawał przy tym nieartykułowane dźwięki. Kiedy go zobaczyłam, aż mnie osłabiło, ale na Luce nie robił żadnego wrażenia, śmiał się i gestykulował „słuchaj, Adam, nie rozumiem cię, spróbujmy jeszcze raz, dobrze?”. Rezydent znów zaczął uderzać w tabliczkę, Luca nachylał się nad nim, wymawiał na głos litery, które mu pokazywał, próbując odgadnąć, o co chodzi: „A... R... A... N....G... ARANG?!” – roześmiał się Luca, poklepał Adama po ramieniu i spojrzał na mnie – „tego to nawet rodzona matka nie zrozumie!”. Nie wiedziałam, jak na to zareagować, więc nieśmiało odwzajemniłam uśmiech, Luca na powrót odwrócił się do Adama: „wiesz co, lepiej dajmy sobie spokój, i tak już przyjechała”, wsiedliśmy do przestronnej windy, w której z łatwością pomieściliśmy się w czwórkę.

W jadalni przysunęłam Serge’a do stołu, sama usiadłam na krześle, pobieżnie przejrzałam koszyki z jedzeniem, zawartość termosów i zaczęłam dopytywać, na co miałby ochotę, ale Serge na wszystko odpowiadał „tak”, naprawdę na wszystko, kawę – tak, herbatę – tak, mleko – tak, miód – tak, dżem – tak, nutellę – tak, czego bym nie pokazała palcem, na wszystko mówił „tak”, a kiedy wreszcie zrozpaczona zapytałam: „ale, Serge, Isabelle wspominała o jakiejś diecie, ponoć sam pan wie, co panu wolno?!”, on uparcie milczał. Zastanawiałam się, czy mam pójść poszukać Isabelle i wyjaśnić jej całą sytuację, zapytać, co mam z nim zrobić, co mam mu podać, ale wydało mi się to głupie, taka wpadka już w pierwszym dniu pracy, miałabym pokazać, że jestem nieudolna, niesamodzielna, więc najnormalniej w świecie posmarowałam mu chleb masłem i nalałam z termosu herbaty, a kiedy zaczął się domagać nutelli, udawałam, że jestem głucha, że nie rozumiem.

Wczesnym popołudniem Martina wybrała się z chłopcami do miasta, widziałam, jak idą asfaltową aleją w stronę głównej bramy, ona, Luca, Drago, słońce prażyło, więc w samych szortach, podkoszulkach, sandałach lub trampkach, w ręce butelka mineralnej, odprowadzałam ich wzrokiem, trochę jej zazdroszcząc, że tak szybko potrafi sobie owinąć ich wokół palca.

Szwedka, Rumunka i Algierki odpoczywały po rannej zmianie w swoich pokojach, przy basenie siedziały pielęgniarki, o czymś gawędziły, nogi wyciągnięte na plastikowych krzesłach, w świetlicy parę osób na wózkach oglądało telewizję, przeszłam obok nich i skierowałam się do sali komputerowej, cztery komputery, z czego jeden zajęty, młody chłopak na wózku, Arab, grał w jakąś grę, celował z armaty do okrętów, które próbowały podpłynąć do brzegu, wyglądało to nieskomplikowanie, prymitywne zasady, uboga grafika, ale jemu najwyraźniej to nie przeszkadzało, z błogim uśmiechem strzelał do wszystkiego, co się ruszało. Usiadłam przy komputerze obok, odwrócił głowę w moją stronę, przez chwilę mi się przyglądał, aż wreszcie strasznie powoli wydusił z siebie: „sa-lut-je-suis-Ah-mad”. Przedstawiłam się, zastanawiałam się, czy nie mam mu podać dłoni, ale odpuściłam sobie, a co jeśli ma jakieś tiki, wystukałam adres NME, udając bardzo zajętą, ale on dalej nie spuszczał ze mnie wzroku, trochę mnie to irytowało, wierciłam się na krześle, aż w końcu zdobyłam się na komentarz: „już co najmniej pięć statków dobiło do brzegu, uważaj, bo przegrasz”.

Otworzyłam pocztę, przeczytałam wiadomości, zaczęłam odpisywać mamie: jest bardzo ciepło, nad morzem jeszcze nie byliśmy, ale na pewno się wybierzemy, i na wyspę Monte Christo, nie bój się, mieszkam z Rumunką Eleną i Czeszką Martiną, koło domku rośnie taki cudny bambusowy zagajnik, kiedy nagle dostrzegłam, że Ahmad wychyla się z wózka, żeby lepiej widzieć, że bezczelnie zagląda mi przez ramię, praca nie jest ciężka, rezydenci są w porządku, już prawie nie zwracam na nich uwagi, wszystko mi jedno, czy się ślinią, czy jedzenie wypada im z ust, zresztą sama jem dość podobnie, Ahmad zaczął się uśmiechać, a mnie ogarnęło absurdalne poczucie, że mówi po słowacku, że dokładnie wie, co napisałam. Nagle z jego komputera wydobyła się okropna melodia ogłaszająca koniec gry, musiało do niego dojść, że przegrał, bo odwrócił się do swojego komputera, wyłączył go i, bzycząc, ulotnił się, dopiero wtedy odetchnęłam z ulgą, wreszcie mogę napisać mail do Cédrica.

Cédric był moim przyjacielem z ubiegłorocznego obozu, chłopak z Bordeaux, z którym za wszelką cenę chciałam się spotkać podczas pobytu w Marsylii, Cédric, s’il te plaît, viens, je veux te voir, on trouvera sûrement une place pour toi ici, viens, je t’en prie, nagle zrobiło mi się żal, że jestem w Marsylii sama, że nie ma tu Cédrica, kogoś, z kim mogłabym zwyczajnie pogadać.

Leżałam na materacu i czytałam esemesa od Petra, którego właśnie dostałam: zostalo mi juz tylko piec ksiazek z literatury hiszpanskiej, ale dzis nie czytalem, caly dzien gralem na kompie, jakbys tu byla, to bys mnie wyklela, tesknie za toba, moja dziewczynko, Peter. Właśnie miałam mu odpisać, kiedy w drzwiach pojawiła się Elena ze sporych rozmiarów reklamówką w garści. Upewniła się: „Blanka, masz na imię Blanka, prawda...? Byłaś już kiedyś w Rumunii, w Bukareszcie?” Odparłam, że nie, i z grzeczności dodałam: „a szkoda, to musi być piękny kraj”. Rumunka z poważną miną kiwnęła głową: „to cudowny kraj, chodź, pokażę ci go” i zaprosiła mnie do pokoju obok, gdzie wysypała z reklamówki na stół chyba tonę widokówek, map, zdjęć, broszur i ilustrowanych bedekerów.

Kiedy to ujrzałam, ogarnęło mnie przerażenie, ale nie mogłam się już wycofać, wymówić się naglącymi obowiązkami (chyba tylko nagłym przypływem nudności), więc przez ponad godzinę siedziałam za stołem i słuchałam wykładu o Rumunii, o ogromnym placu w centrum Bukaresztu o rumuńskiej Mołdawii, o cudach natury i perłach nowoczesnej architektury. Posłusznie kiwałam głową, od czasu do czasu wtrąciłam: „aha, nie wiedziałam”, „naprawdę?”, „któżby powiedział?” i desperacko pragnęłam, żeby ktoś mnie uratował. Kiedy doszłyśmy do końca, Elena uśmiechnęła się, zadowolona, że tak świetnie zaprezentowała swój kraj, położyła mi rękę na ramieniu: „a teraz ty pokażesz mi Słowację”.

W liście akceptacyjnym było napisane, że mamy zabrać ze sobą jakieś broszury o swoim kraju, żeby pokazywać je niepełnosprawnym, których z pewnością bardzo to zaciekawi (pewnie!) i pamiętam, że pakując się, na dno plecaka wrzuciłam jakieś zdjęcia centrum, tych czterech ulic i pięciu budynków na krzyż, więc zaczęłam wyrzucać z niego ubrania, żeby się do nich dokopać. Teraz z kolei Rumunka usiadła za stołem a ja podawałam jej po jednej widokówce: „to jest ulica Michalská, to jest główny plac miasta, a to Teatr Narodowy”, a Elena zgodnie z oczekiwaniami nie mogła wyjść z podziwu przy każdym kolejnym zdjęciu i z udawanym entuzjazmem wykrzykiwała: „Bratysława jest wspaniała! Mam nadzieję, że kiedyś tam pojadę!”, byłam zażenowana, robiło mi się niedobrze na widok jakiejś Rumunki, która udaje zachwyt, choć tak naprawdę ma w dupie moje miasto, podobnie jak ja ten jej Bukareszt.

Właśnie wtedy wróciła Martina razem z Lucą i Dragiem, prosto z miasta, spocone twarze i podkoszulki zawiązane w supeł nad brzuchem, przez chwilę przyglądali się nam zdziwieni – w dłoni ściskałam właśnie harmonijkową książeczkę przedstawiającą zabytki Bratysławy, na stole rozłożone wszystkie materiały o Rumunii – Martina odwróciła się do mnie i zapytała: „Blanko, nie widziałaś przypadkiem, czy w okolicy nie kręcił się jakiś podejrzany typ? Kiedy byliśmy w mieście, ktoś ukradł Luce pieniądze!”.

Najpierw zajęłam się Serge’em, z nim na pewno pójdzie gładko, skoro poradziłam sobie z jego toaletą przy Isabelle, poradzę sobie i sama, już od drzwi wesoło szczebiotałam: „bonjour, monsieur Serge”