Bellevue. Trzy stulecia medycyny i chaosu w najbardziej znanym szpitalu Nowego Jorku - David Oshinsky - ebook

Bellevue. Trzy stulecia medycyny i chaosu w najbardziej znanym szpitalu Nowego Jorku ebook

Oshinsky David

4,7

11 osób interesuje się tą książką

Opis

Szpital Bellevue w nowojorskiej East Side zajmował niegdyś barwne i przerażające miejsce w powszechnej wyobraźni jako zbiorowisko zmasakrowanych ofiar przestępstw, zaciekłych psychopatów, oszalałych z bólu i cierpiących na egzotyczne choroby pacjentów. Wiele lat później stał się inspiracją dla serialu nakręconego przez Netflix „Szpital New Amsterdam”.
David Oshinsky, amerykański badacz historii i laureat nagrody Pulitzera, przedstawia fascynującą historię kultowego nowojorskiego szpitala publicznego, która odzwierciedla jednocześnie rozwój medycyny.
Przez niemal trzysta lat żadna epidemia, żadna katastrofa i żaden postęp w medycynie nie omijał Bellevue. Leczono w nim tysiące żołnierzy wojny secesyjnej, tam utworzono zalążek pogotowia ratunkowego i zorganizowano pierwszą szkołę pielęgniarską dla kobiet. To szpital Bellevue spopularyzował fotografię medyczną i leczenie psychiatryczne oraz zachęcił Nowy Jork do podejmowania zintegrowanych działań w dziedzinie zdrowia publicznego.
Ostatnie dekady XX wieku przyniosły szerzącą się przestępczość, narkomanię i bezdomność – problemy, które postawiły pod znakiem zapytania przetrwanie szpitala publicznego. Dopiero kryzys AIDS ugruntował trwałą pozycję Bellevue jako największego gwaranta bezpieczeństwa w Nowym Jorku, kultowego szpitala ostatniej szansy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 602

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (3 oceny)
2
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Jerzyslaw

Dobrze spędzony czas

Ciekawie opisana historia początków medycyny USA , bardziej dla znawców bądź pasjonatów
00

Popularność




David Oshinsky

Bellevue. Trzy stulecia medycyny i chaosu w najbardziej znanym szpitalu Nowego Jorku

Tytuł oryginału: Bellevue. Three Centuries of Medicine and Mayhem at America's Most Storied Hospital

Przekład: Jowita Maksymowicz-Hamann

Copyright © 2016 by David Oshinsky

Copyright for the Polish edition and translation © 2022 by Grupa Wydawnicza Relacja sp. z o.o.

This translation published by arrangement with Doubleday, an imprint of The Knopf Doubleday Group, a division of Penguin Random House LLC

Projekt okładki: Łukasz Piskorek

Redakcja: Kamila Wrzesińska

Korekta: Ewelina Sobol

Layout: Sylwia Budzyńska

Skład: Paulina Czyż

ISBN 978-83-67216-41-8

Grupa Wydawnicza Relacja

ul. Łowicka 25 lok. P-3

02-502 Warszawa

www.relacja.net

Wstęp

TRAFIŁ DO BELLEVUE – to zwrot niemal tak stary jak sam Nowy Jork. Początkowo, w XVIII wieku, używano go w kontekście ofiar żółtej febry, wywożonych do odludnego lazaretu na brzegu East River, a dziś jest tak znany, że gazety nawet nie dodają w nagłówkach słowa „szpital”: „LEKARZ OD EBOLI TRAFIŁ DO BELLEVUE”, „KOBIETA POCIĘTA PIŁĄ TARCZOWĄ TRAFIŁA DO BELLEVUE”, „SŁYNNY TWÓRCA GRAFFITI PRZYŁAPANY NA WALNIĘCIU MĘŻCZYZNY KUFLEM PIWA – TRAFIŁ DO BELLEVUE”.

To już prawie rytuał. „Kiedy jakiś oficer policji na Manhattanie zostanie postrzelony, jego pierwszym wyborem często jest Bellevue (…) Jeśli bankier inwestycyjny dostanie zawału, kierowca jego limuzyny wie, dokąd go zawieźć”1, pisze Eric Manheimer, były dyrektor ds. medycznych szpitala. Podobnie kiedy jakiś strażak zostanie ranny, więzień się rozchoruje, robotnik spadnie z rusztowania, bezdomny przewróci się odurzony na ulicy – najpewniej ich celem będzie Bellevue. Jeśli pilnej opieki lekarskiej wymagać będzie odwiedzający miasto papież lub prezydent, czeka na niego doskonały oddział ratunkowy.

Bellevue świetnie odzwierciedla wiecznie zmieniający się Nowy Jork. Tłumaczy się w nim ponad sto języków, najczęściej hiszpański, mandaryński, kantoński, polski, bengalski, francuski i kreolski haitański. Lekarze i pacjenci porozumiewają się przez podwójne telefony za pośrednictwem tłumacza przeszkolonego w niuansach dialektów regionalnych. Oznakowania prowadzące odwiedzających po szpitalu są wielojęzyczne, a miejsca docelowe obejmują dziś muzułmański pokój modlitw i klinikę dla ofiar tortur politycznych. Personel lekarski i pielęgniarski wspomina przypadki, w których obcokrajowiec wsiadający do taksówki na lotnisku Kennedy’ego wypowiadał tylko jedno słowo: „Bellevue”.

Przyjeżdżają, wiedząc, że nie zostaną odesłani z kwitkiem. Przez setki lat z parasola ochronnego Bellevue korzystały wszystkie grupy imigrantów; każda katastrofa i epidemia zapełniała jego spartańskie oddziały. „Nigdy nie było to najczystsze miejsce na świecie – jakżeby mogło, skoro jego polityką zawsze było przyjmowanie pacjentów, których z pewną dozą słuszności można by nazwać marginesem społecznym”2, zauważył utalentowany chirurg William A. Nolen. „Czasem szpital był tak zapełniony ofiarami tyfusu, cholery i żółtej febry, że w ciągu kilku minut od śmierci pacjenta jego ciało trafiało do trumny, a w łóżku znajdował się nowy pacjent”.

Surowość nowojorskiej zimy można było określić na podstawie liczby ofiar zapalenia płuc na szpitalnym oddziale chorób klatki piersiowej, a niebezpieczeństwo napojów alkoholowych z czasów prohibicji zmierzyć, zliczając zatrute ciała w kostnicy. Jeśli w mieście szalała gruźlica, to właśnie gruźlicę leczono w Bellevue. Kiedy pojawił się AIDS, kiedy wzrosła liczba brutalnych przestępstw, kiedy narkomani zaczynali brać crack, kiedy pacjenci zwolnieni z państwowych szpitali psychiatrycznych stawali się bezdomni, Bellevue zwykle odczuwał to jako pierwszy.

Niewiele szpitali jest głębiej wrośniętych w naszą kulturę popularną. Opowieści o Bellevue jako przechowalni zmasakrowanych ofiar przestępczości, okrutnych psychopatów i bezdomnych włóczęgów zawsze były powszechne, chociaż to gazetowe wojny o nakład, rozgrywające się pod koniec XIX wieku między Williamem Randolphem Hearstem i Josephem Pulitzerem, przyniosły szczególnie drastyczne artykuły demaskatorskie. Najbardziej spektakularny – Ten Days in a Mad-House (Dziesięć dni w wariatkowie) Nellie Bly – wywarł niezatarty efekt. Od tamtej pory Bellevue stał się synonimem chaosu, co przyćmiło jego ogromne osiągnięcia w dziedzinie opieki klinicznej i badań medycznych.

Hollywood nie mógł się Bellevue oprzeć. Rozgrywa się tam duża część filmu Stracony weekend Billy’ego Wildera, w 1945 roku uhonorowanego Oskarem za najlepszy film – „New York Times” nazwał go „zaskakująco paskudną przygodą na oddziale alkoholowym Bellevue”3. Szpital pojawia się też przelotnie w ukochanym filmie Cud na 34 ulicy, kiedy uparcie hardy Kris Kringle, zamknięty w maleńkiej celi z zakratowanymi oknami, zostaje uznany za człowieka cierpiącego na urojenia i skierowany na leczenie zamknięte. W poszukiwaniu jak najbardziej ponurego szpitala do filmowania fragmentów Ojca chrzestnego Francis Ford Coppola naturalnie zdecydował się na Bellevue, którego kostnica posłużyła jako dom pogrzebowy Bonasery.

Nie pomógł też fakt, że Bellevue znajduje się w odległości krótkiej przejażdżki karetką od Greenwich Village. W związku z tym jego obejmujący sześćset łóżek budynek psychiatryczny stał się miejscem przyjmującym coraz to nowych artystów, pisarzy oraz muzyków w różnych trudnych stanach psychicznych. William Burroughs przebywał w Bellevue po tym, jak odciął sobie palec, by zaimponować kochankowi. Delmore Schwartz przyjechał w kajdankach po próbie uduszenia rzekomego kochanka żony. Eugene O’Neill odwiedzał oddział dla alkoholików na tyle często, że był z personelem po imieniu. Saksofonista Charlie „Bird” Parker zgłosił się po dwóch próbach samobójczych w 1954 roku (zmarł rok później). Basista Charles Mingus też zgłosił się dobrowolnie, podobno po to, by uciec przed sporem biznesowym z mafią. Później skomponował zgrzytliwy utwór „Lock ‘Em Up (Hellview of Bellevue)”, by odzwierciedlić manię, którą znalazł w środku.

Bellevue upamiętniali w swoich dziełach poeci i pisarze, tacy jak Saul Bellow, Allen Ginsberg i Richard Yates. Jednak najbardziej szczegółowe sprawozdanie z pierwszej ręki pozostaje nieopublikowane. W 1960 roku Norman Mailer trafił do Bellevue za dźgnięcie żony podczas pijackiego ataku wściekłości, wywołanego podobno jej docinkiem, że nie dorasta Dostojewskiemu do pięt. Przez siedemnaście dni obserwacji Mailer pisał prywatny dziennik – pełen szczegółów tekst brzmi jak gawęda poszukująca fabuły. Pacjenci przychodzą i odchodzą – „czarnuchy” i „ćpuny”, „portorykańscy mordercy” oraz „nastoletnia, homoseksualna żuleria”4. Strażnicy rządzą za pomocą pięści i pałek. Kaftany bezpieczeństwa powstrzymują najtrudniejszych delikwentów. Dwóch mężczyzn wraca na oddział Mailera prawie nieprzytomnych. „Obydwaj mieli terapię wstrząsową, rurka do zagryzienia, poduszka pod tyłek, ręka na głowie. Bum. Ślina z ust”. Mailer miał zamiar wpleść swoich towarzyszy z Bellevue w jakiś dłuższy tekst dziennikarski, ale nigdy tego nie zrobił. „Pożegnałem się”, brzmi zakończenie dziennika, „czując się nieco wzruszony, że ich zostawiam”.

Mailer należał do licznej grupy celebrytów obserwowanych przez psychiatrów z Bellevue po jakimś brutalnym przestępstwie. (Uznany za zdolnego do odpowiadania przed sądem dostał wyrok w zawieszeniu, kiedy jego żona odmówiła wniesienia oskarżeń). George Metesky, „Mad Bomber”, który podkładał materiały wybuchowe, terroryzując miasto w latach pięćdziesiątych XX wieku, został tam skierowany, po czym spędził resztę życia w instytucji państwowej. Kiedy seryjny zabójca David Berkowitz, lepiej znany jako „Syn Sama”, krótko przed schwytaniem wysłał dziwaczny list do gazet, ekipa z Bellevue skrupulatnie przeanalizowała go pod kątem tropów. Powstały profil opisywał autora jako paranoidalnego schizofrenika, prawdopodobnie samotnika nienawidzącego kobiet, rozpętując coś, co jeden z obserwatorów nazwał „powodzią bezużytecznych wskazówek”.

Zabójca Johna Lennona, Mark David Chapman, zetknął się z czymś zupełnie innym – personel był tak jednolicie wrogi i uwielbiający Lennona, że niektórzy z nich kwestionowali własną zdolność do postawienia właściwej diagnozy. „Kiedy dowiedziałem się, że mam go zobaczyć, zaniepokoiłem się, że mój gniew wobec niego zaburzy moją zdolność do wykonywania pracy”, wspominał główny psycholog Bellevue. „Ale był tak żałosną postacią. Powiedziałem: «Dzień dobry», a on się uśmiechnął, po czym rzekł: «Ojej, przepraszam, nie powinienem się uśmiechać»”5. Tymczasem ciało Lennona leżało w kostnicy Bellevue kilka budynków dalej.

Niektórzy znakomici pacjenci pojawiali się bez żadnego rozgłosu. Wielki pieśniarz Stephen Foster trafił do Bellevue w 1863 roku z dużą dziurą w czaszce; tworzący liczne opowiadania pisarz O. Henry w 1910 roku z marskością wątroby; legendarny bluesman znany jako Lead Belly w 1949 roku z zakażeniem kości powikłanym stwardnieniem zanikowym bocznym, czyli chorobą Lou Gehriga. Nie czekały na nich żadne prywatne pokoje, osobisty personel ani specjalne udogodnienia. Pojawili się, ponieważ byli rozpaczliwie chorzy, bez pieniędzy, i wszyscy trzej zmarli na oddziale ratunkowym. To ich doświadczenia – bardziej niż Mailera czy Chapmana – odzwierciedlają sens istnienia Bellevue. W 2014 roku w tajemniczych okolicznościach pojawiło się nagranie wcześniej nieznanej piosenki Leada Belly’ego: „Bellevue Hospital Blues”, napisanej kilka dni przed śmiercią. To prosty hołd mężczyzny wdzięcznego za troskę, którą mu okazano.

Uścisk, w jakim Bellevue trzyma naszą powszechną wyobraźnię, ma swoją cenę. Niezmordowane skupienie na dziwactwach szpitala przyćmiło jego rolę jako naszego podstawowego szpitala publicznego – flagowej instytucji największego miasta Ameryki, gdzie bezpłatną opiekę szpitalną zapewnia się „ubogim medycznie” jako prawo, a nie przywilej. W tej roli Bellevue był świadkiem wszystkich możliwych chorób i zagrożeń dla zdrowia publicznego, wszystkich wahnięć gospodarczych i wzrostów liczby ludności, wszystkich przełomów medycznych i kontrowersji sięgających ponad dwieście lat wstecz. Historia szpitala jest pełna konfliktów, ponieważ odzwierciedla zmienne prądy polityczne, które wywołują wzburzenie narodu w kontekście jego odpowiedzialności względem biednych. Nawoływania do zamknięcia Bellevue są tak stare jak sam szpital. Jego przetrwanie nigdy nie było zagwarantowane.

Odwiedzając Bellevue w dowolnej epoce, można byłoby zobaczyć praktycznie to samo: dobrze wykształconego lekarza leczącego biednych, nieubezpieczonych pacjentów wśród przygnębienia i ruiny. To scena, która sięga XVIII wieku, kiedy wybitni lekarze w towarzystwie stażysty czy dwóch przechadzali się po cuchnących, zniszczonych oddziałach przytułku, diagnozując, przepisując leki i naprawiając to, co dało się naprawić. Lekarze ci oferowali swoje usługi z wielu powodów, m.in. z poczucia chrześcijańskiego obowiązku wobec ubogich i dla możliwości szlifowania umiejętności na ciałach zbyt bezsilnych, by się sprzeciwić.

Pierwsi lekarze Bellevue byli liderami swojego rzemiosła (jeszcze nie zawodu). Wierzyli w teorię miazmatów, która za rozprzestrzenianie się chorób winiła toksyczne opary, a do najlepszych metod leczenia zaliczali upuszczanie krwi i środki na przeczyszczenie. Większość z nich była zapalonymi rabusiami grobów, uczestnikami nocnych nalotów, które rozpalały opinię publiczną, ale dostarczały zwłok potrzebnych do badań anatomicznych. Niektórzy studiowali w Europie, gdzie obserwacje kliniczne i badania laboratoryjne zmieniały sposób pojmowania chorób.

W tamtych czasach Nowy Jork posiadał tylko jedną znaczącą szkołę medyczną: College of Physicians and Surgeons (P&S). Jednak duży rozrost miasta na początku XIX wieku sprawił, że przedsiębiorczy lekarze otworzyli dwie konkurencyjne instytucje: Medical College of New York City (później NYU) w 1841 roku oraz Bellevue Hospital Medical College dokładnie 20 lat później. Ich wspólnym mianownikiem, oprócz przyjmowania na studia każdego białego mężczyzny zdolnego wnieść opłaty, był kuszący urok Bellevue jako klinicznej mekki badania różnych chorób. W czasach wojny domowej Bellevue był już nie tylko największym szpitalem w kraju, ale również najważniejszym medycznym ośrodkiem szkoleniowym.

Powód można podsumować jednym słowem: „imigracja”. Wczesna historia Bellevue odzwierciedla napływ fal irlandzkich chłopów, uciekających przed śmiercią głodową na „głodowych statkach” płynących do Kanady, Bostonu i Nowego Jorku. Niektóre niosły ze sobą śmiertelne choroby, które miały spustoszyć slumsy i przetoczyć się przez sam Bellevue, pozostawiając za sobą wielu martwych lekarzy i studentów medycyny. Te epidemie przysłużyły się jednak pewnemu celowi – doprowadziły do reform, które w końcu oddzieliły „ubogich chorych” od szaleńców, nędzarzy, sierot i przestępców, niegdyś żyjących wraz z nimi w ogromnym, wielozadaniowym przytułku. Ta pierwsza grupa pozostała w Bellevue, resztę natomiast przeniesiono do świeżo wybudowanych obiektów na Blackwell’s Island (obecnie Roosevelt Island), czyli wąskim pasku lądu na East River. Chociaż Bellevue miał przez pokolenia pozostać bastionem „biednych Irlandczyków”, stał się instytucją łatwiejszą w zarządzaniu – publicznym szpitalem zaspokajającym pilne potrzeby zdrowotne ubogich i pracujących klas Nowego Jorku.

W kręgach medycznych jego reputacja poszybowała w górę. Podczas wojny secesyjnej szpital zyskał sobie uznanie za leczenie tysięcy rannych żołnierzy Unii oraz – co bardziej kontrowersyjne – uczestników zamieszek przeciwników poboru, którzy latem 1863 roku splądrowali duże fragmenty miasta Nowy Jork. Stał się pierwszym amerykańskim szpitalem z oddziałem położniczym, pawilonem ratunkowym i szkołą medyczną na miejscu; pierwszym, w którym zorganizowano pogotowie ratunkowe, dział fotografii medycznej i szkołę pielęgniarską dla kobiet. (Niefortunna męska szkoła pielęgniarska, kolejna nowość, upadła wśród ostrożnie pogrzebanych oskarżeń o homoseksualizm). W 1865 roku lekarze z Bellevue przewodzili stworzeniu najważniejszego ówczesnego dokumentu w dziedzinie zdrowia publicznego, Sanitary Conditions of the City (Warunki sanitarne w mieście), przedstawiając Nowy Jork jako dwa różne miejsca – jedno dostatnie, zdrowe i urodzone na miejscu; drugie zdesperowane, chore i urodzone za granicą. Reakcja była natychmiastowa. W ciągu roku w Nowym Jorku powstała pierwsza oficjalna Rada ds. Zdrowia.

Niesamowity jest fakt, że Bellevue odegrał ważną rolę w trzech wielkich kryzysach medycznych końca XIX wieku, dotyczących urzędu prezydenta Ameryki. W 1865 roku dwudziestotrzyletni Charles Augustus Leale, który zaledwie kilka miesięcy wcześniej ukończył Bellevue Hospital Medical College, był pierwszym lekarzem, który dotarł do poważnie rannego Abrahama Lincolna w Teatrze Forda. Jego kluczowa, choć przypadkowa rola w pomocy Lincolnowi wciąż budzi kontrowersje. W 1881 roku mentor Leale’a z Bellevue, dr Frank Hamilton, został wezwany do Waszyngtonu, by pomóc ratować prezydenta Jamesa A. Garfielda po próbie jego zabójstwa, która ostatecznie kosztowała Garfielda życie. Niektórzy obwiniali Hamiltona za gigantyczne błędy, które naznaczyły leczenie prezydenta i pociągnęły za sobą poważne konsekwencje dla praktyki chirurgii. Później, w 1893 roku, pięcioosobowy zespół medyczny, w którego skład wchodziły trzy osoby z Bellevue, z powodzeniem usunął nowotwór złośliwy z jamy ustnej prezydenta Grovera Clevelanda podczas supertajnej operacji wykonanej na luksusowym jachcie u wybrzeży Long Island. Cleveland dokończył swoją kadencję w Białym Domu, a szczegóły tych wydarzeń były pilnie strzeżone przed opinią publiczną aż do jego śmierci dwadzieścia lat później.

Lata między zaskakującym zgonem Garfielda a gładkim wyzdrowieniem Clevelanda wyznaczają medyczną zmianę warty. Dorosło nowe pokolenie klinicystów i naukowców, oddane metodom współczesnej nauki i pogardliwie nastawione do odchodzących w przeszłość pewników. Dwie niezwykle wpływowe postaci – William Welch, patolog, który szczególnie przyczynił się do rozwoju tej dziedziny w Ameryce, oraz William Halsted, najbardziej innowacyjny chirurg tamtych czasów – jako stażyści w Bellevue połączyli siły w zaciekłej walce o wprowadzenie do zawodu metod antyseptyki. Z czasem Bellevue stał się światowym liderem w różnych specjalizacjach, od medycyny sądowej przez psychiatrię po choroby zakaźne. Lista wykładowców i absolwentów wyglądała jak rubryka „Kto jest kim” współczesnej medycyny amerykańskiej: Hermann Biggs, pionier w prewencji gruźlicy; Walter Reed i William Gorgas, którzy opanowali szaleństwo żółtej febry; William Hallock Park, który sprowadził do Stanów Zjednoczonych ratującą życie antytoksynę błoniczą; Joseph Goldberger, który odkrył przyczynę pelagry, śmiertelnej choroby wywoływanej przez niedobory żywieniowe; Thomas Francis, którego badania nad grypą zrewolucjonizowały naukę o szczepach wirusa; André Cournand i Dickinson Richards, którzy udoskonalili cewnikowanie serca; Albert Sabin i Jonas Salk, którzy opracowali dwie skuteczne szczepionki na polio, używane do dziś.

Na początku XX wieku Bellevue mniej przypominał szpital miejski, a bardziej szpitalne miasto, z dwoma tysiącami łóżek, szkołą pielęgniarską, kostnicą miejską, ogromnym pawilonem psychiatrycznym, specjalnym oddziałem więziennym, pierwszorzędnymi laboratoriami, personelem obsługi w liczbie czterech tysięcy i personelem medycznym zapewnianym przez trzy najlepsze uczelnie medyczne w Nowym Jorku. Poważna modernizacja projektu kultowego biura architektonicznego McKim, Mead & White miała z różnym powodzeniem doprowadzić do odnowienia kompleksu, podczas gdy masowa imigracja Włochów i Żydów do Ameryki drastycznie przeorganizowała profil pacjentów. Bellevue pozostał tym samym, czym był zawsze – medycznym schronieniem dla biedaków – chociaż w dokumentacji przyjęć można było teraz znaleźć o wiele więcej Rossich i Goldbergów, a o wiele mniej Rileyów i O’Rourke’ów. Tymczasem szpitalni urzędnicy dokonali rewolucji i przyjęli licznych stażystów żydowskich oraz płci żeńskiej – częściowo by poradzić sobie z coraz większą liczbą pacjentów, a częściowo dlatego, że NYU Medical School, główny dostawca Bellevue, zignorowała niesławny „Limit miejsc dla Żydów” stosowany na Harvardzie, Yale, Columbii, Cornell i na większości innych uczelni medycznych w regionie.

Do tamtej pory szpital amerykański był miejscem dla klas niższych. Ci, którzy mieli środki, by go uniknąć, z radością trzymali się z daleka. Nie było nic, co szpital mógłby zrobić dla klas średnich i wyższych, a czego w domu nie można by zrobić lepiej. Jednak postęp technologiczny, sanitarny i pielęgniarski zaczął zmieniać to przekonanie. W Bellevue na przykład prawdopodobieństwo zgonu z powodu zakażenia pooperacyjnego w 1865 roku wynosiło prawie 1:2; w 1900 roku spadło poniżej 10 procent. W miarę jak szpitale zaczęły lepiej radzić sobie z ratowaniem życia, pojawiła się poważna konkurencja dla „płacących pacjentów” – osób chcących skorzystać z zalet współczesnej medycyny bez uszczerbku dla osobistego komfortu. Bellevue nie był dla tych ludzi poważną opcją, chyba że miejski ambulans wyłowił ich nieprzytomnych z rynsztoka. Kiedy jednak szpitale „wolontariackie” zaczęły przekształcać niektóre ze swoich oddziałów charytatywnych w sale prywatne i półprywatne, tłok w szpitalach publicznych stał się jeszcze większy.

Skutki były przewidywalne. Podczas epidemii hiszpanki w latach 1918–19 łóżka w Bellevue szybko się skończyły, zmuszając nadmiarowych pacjentów do spania na drzwiach wyrwanych z zawiasów i stertach wilgotnej, cuchnącej słomy. Podobne sceny zdarzały się podczas Wielkiego Kryzysu, kiedy jedna trzecia siły roboczej miasta była bez pracy. Ponieważ o wiele mniej nowojorczyków mogło pozwolić sobie na pobyt w szpitalu wolontariackim, Bellevue pękał w szwach. Wielu z tych pacjentów było członkami „klas wyższych”, którzy nigdy wcześniej nie postawili stopy w szpitalu publicznym.

I rzadko robili to ponownie. Powrót prosperity po drugiej wojnie światowej ożywił kiepsko radzące sobie szpitale wolontariackie, a grupowe programy ubezpieczeniowe, takie jak Blue Cross, często wpisane do umów o pracę, zapewniały klasom pracującym dostęp do wygód, którym miejsce takie jak Bellevue nie mogło oczywiście sprostać, mimo doskonałego personelu medycznego. Po co godzić się z takimi afrontami jak odłażąca farba, paskudne jedzenie, zatłoczone oddziały, a może nawet ofiara dźgnięcia nożem w sąsiednim łóżku, kiedy można mieć półprywatny pokój w dobrze wyposażonej placówce prywatnej? Nadejście Medicare i Medicaid w latach sześćdziesiątych – programów, które wpompowały w sektor opieki zdrowotnej miliardy dolarów z podatków – jeszcze bardziej umniejszyło rolę szpitali publicznych, dając biednym i starszym pacjentom większą wolność wyboru.

W latach sześćdziesiątych zarówno Cornell, jak i Columbia porzuciły Bellevue, pozostawiając zapewnienie opieki medycznej lekarzom z NYU. Wysoka jakość się utrzymywała; NYU od dawna był instytucją najbliżej związaną ze szpitalem, ponieważ tak wielu jego wykładowców i pracowników stanowili rodzimi nowojorczycy z klasy robotniczej i średniej, którzy instynktownie pojmowali znaczenie Bellevue dla miasta. W 1973 roku otwarto ogromny, dodatkowy budynek – częściowo ukończoną, dwudziestopięciopiętrową wieżę dla pacjentów, budowaną przez dwadzieścia lat – akurat kiedy zapanowała stagnacja gospodarcza. Jej wpływ na Nowy Jork był dramatyczny. Kluczowe usługi publiczne, w tym bezpłatna opieka szpitalna, zostały zagrożone. W obliczu ucieczki białych, kurczącej się bazy podatkowej i zagrożenia bankructwem miasta rozkwitła przestępczość i uzależnienie od narkotyków. Dla Bellevue oznaczało to niedobór personelu i cięcia budżetowe wśród zapchanych oddziałów ratunkowych i szybującej liczby przyjęć na psychiatrię. Jeden kryzys przechodził w drugi, a dno zostało osiągnięte w 1989 roku, kiedy bezdomny psychopata zgwałcił i zamordował ciężarną lekarkę w jej gabinecie w Bellevue. Zabójca nie tylko miał na sobie kradziony fartuch lekarski wraz z identyfikatorem i stetoskopem, ale też bezczelnie pomieszkiwał od tygodni w magazynku na sprzęt, zupełnie niezauważony.

Wśród narastających nawoływań, by zamknąć lub sprywatyzować cały system publiczny, powróciła znajoma prawda: Nowy Jork potrzebował tych szpitali, szczególnie swojego okrętu flagowego. Kiedy w latach osiemdziesiątych nadeszła plaga AIDS, Bellevue znów stał się polem walki z epidemią, ukierunkowanej na osoby pozostające na marginesie zainteresowania publicznego – w tym przypadku gejów oraz narkomanów używających narkotyków dożylnych. Było tam leczonych (i umarło) o wiele więcej pacjentów z AIDS niż w jakimkolwiek innym szpitalu w Stanach Zjednoczonych. Jak się przekonamy, historia AIDS w Bellevue jest skomplikowana, ale nic lepiej nie definiuje misji szpitala – niezbędnej służby najsłabszym członkom społeczeństwa – niż jego reakcja na ten pozornie niekończący się koszmar medyczny.

Bellevue do dziś pozostaje opoką wobec nieprzewidywalnych kryzysów, które nadchodzą co jakiś czas – czego najnowszym przykładem jest skuteczne leczenie jedynej nowojorskiej ofiary wirusa ebola w 2014 roku. A jego odporność ujawniła się kolejny raz w heroicznej ewakuacji pacjentów podczas huraganu Sandy, który doprowadził do zamknięcia szpitala jedyny raz w jego legendarnej historii. Bellevue otworzył się ponownie kilka miesięcy później z niezmienioną misją. Dawne grupy etniczne się przeniosły – Irlandczyków, Żydów i Włochów zastąpili Latynosi, Haitańczycy, Afrykańczycy, południowi Azjaci i Chińczycy. Pacjenci, którym służy obecnie szpital, są dokładnie tak samo biedni i potrzebujący jak ci, którzy poprzedzali ich przez setki lat. A ci, którzy mają inne opcje, niemal zawsze w końcu trafiają gdzie indziej. To właśnie sprawia, że Bellevue jest tak krzepiący i tak niepokojący. Mimo wszystkich swoich kłopotów stanowi niezbędną siatkę bezpieczeństwa, miejsce troski i miejsce ostatniej szansy.

1Początki

Na południowym krańcu Piątej Alei, w samym sercu Greenwich Village, leży zielona oaza zwana Washington Square. Dla nowojorczyków jest to cenny punkt orientacyjny, a jego kultowy łuk, okazała fontanna i ukwiecone ścieżki w żaden sposób nie świadczą o burzliwej przeszłości tego miejsca. Przy różnych okazjach Washington Square służył jako teren defilad wojskowych, egzekucji publicznych, schronienie dla byłych niewolników i magnes przyciągający artystów, prostytutki, ulicznych grajków i najróżniejszych protestujących. Po wojnie o niepodległość stał się masowym grobem dla ofiar epidemii.

Wszystkie duże miasta mają „Pole Garncarza” – cmentarz na nieodebrane zwłoki. Nazwa ta pochodzi z Nowego Testamentu: „Po odbyciu narady kupili za nie Pole Garncarza, na grzebanie cudzoziemców”1. Nowy Jork wyznaczył swoje Pole Garncarza w 1795 roku w odpowiedzi na katastrofalną epidemię żółtej febry. Obejmujący prawie cztery hektary cmentarz wywołał oburzenie, ponieważ graniczył z wiejskimi rezydencjami finansowej elity Nowego Jorku. „Pole leży w sąsiedztwie pewnej liczby Obywateli, którzy wielkim kosztem wznieśli swoje domostwa (…) dla zdrowia i zamieszkania rodzin w okresie letnim”2, napisano w liście protestacyjnym podpisanym m.in. przez Aleksandra Hamiltona. Jednak burmistrz Richard Varick nie ugiął się, zarządzając, że katastrofa medyczna ma pierwszeństwo przed interesami kilku tuzinów właścicieli ziemskich, do których należało kilkoro jego najbliższych przyjaciół.

Szacuje się, że w latach 1795–1826 na Washington Square pochowano dwadzieścia tysięcy osób, po czym Pole Garncarza zostało przeniesione dalej na północ, w okolice Piątej Alei i 42 ulicy, gdzie obecnie znajduje się Bryant Park, a następnie na Hart’s Island na obrzeżach Bronxu. Większość ofiar stanowili niedawni imigranci, mieszkający w obskurnych pensjonatach w pobliżu śródmiejskich nabrzeży. Każdego lata i jesieni – w sezonie żółtej febry – ich ciała wrzucano na wozy i wywożono na przedmieścia. „Koła tych rydwanów śmierci toczyły się ciężko”, wspominał świadek tych wydarzeń, „a sprężyny i deski piszczały i jęczały, jakby wyśpiewując requiem dla przyjaciół, którzy odeszli”3.

Przez lata robotnicy rozkopujący Washington Square regularnie natrafiali na ludzkie szczątki. Jednak w 2009 roku ekipa budowlana natknęła się na coś dziwnego: blisko metrową płytę nagrobną z nienaruszoną inskrypcją. „Tu leży ciało Jamesa Jacksona”, brzmiał napis, „który [porzucił] ten żywot 22 dnia września 1799 r. w wieku 28 lat. Pochodził z hrabstwa Kildare w Irlandii”4. Odkrycie to wywołało interesujące pytanie: dlaczego ktoś, kogo stać było na nagrobek, znalazł się na Polu Garncarza?

Sprawę wyjaśniło archiwum miejskie. James Jackson osiągnął w Nowym Jorku pewien skromny sukces jako sklepikarz, pozostawiając żonę, kilkoro dzieci i majątek osobisty oszacowany na 262 dolary. Złożył też wniosek o to, „by zostać obywatelem Stanów Zjednoczonych”. W normalnych czasach mężczyzna o pozycji Jacksona zostałby pochowany na cmentarzu przykościelnym. Jednak w latach dziewięćdziesiątych XVIII wieku Nowy Jork był miastem oblężonym, przytłoczonym żółtą febrą. W ramach rozpaczliwych prób opanowania choroby martwe ciała, które wielu uważało za zakaźne, chowano razem w jednym miejscu. Jak wyjaśniła gazeta z epoki: „Ważne jest, żeby zwrócić uwagę, że żadna osoba zmarła na gorączkę nie jest przyjmowana na żadnym innym cmentarzu, inaczej niż dotychczas”5. Tak właśnie ciało Jamesa Jacksona, irlandzkiego sklepikarza, trafiło na miejsce spoczynku na Washington Square.

Jackson miał jednak szczęście pod jednym względem: niemal na pewno zmarł w domu. Dziesiątki innych osób trafiały do miejsca stworzonego specjalnie dla ofiar żółtej febry, które nie miały dokąd pójść. Było to niewiele więcej niż lazaret – stacja pośrednia na drodze do wieczności, mówiąc szczerze – i zyskało sobie przerażającą reputację jako nowojorski szpital ostatniej szansy. Jego nazwa pochodzi od zwodniczo spokojnego terenu, na którym leżało: „Bel-Vue” [z fr. piękny widok].

Wiele miast przypisuje sobie zasługę ufundowania pierwszego szpitala w Ameryce Północnej. Problem tkwi w definicji. Wiele przytułków w Ameryce kolonialnej posiadało małą izbę chorych do opieki nad osobami pozostającymi bez środków do życia. Jednak w 1752 roku w Filadelfii otworzył podwoje Pennsylvania Hospital, przeznaczony tylko dla pacjentów medycznych. Założony przez dr. Thomasa Bonda, z aktem założycielskim od władz Pensylwanii i przy wsparciu finansowym Benjamina Franklina, był on przewidziany do „przyjmowania i leczenia chorych biedaków”6, a nie dla osób szukających jedzenia, schronienia czy miejsca, by umrzeć. Pod tym względem Pennsylvania Hospital ma bardzo silną pozycję.

Niektórzy uważają jednak, że pierwszy był Bellevue. Cytując archiwa West India Company z czasów, kiedy Manhattan Island rządzili Holendrzy, początków Bellevue można dopatrywać się w małej izbie chorych zbudowanej w latach sześćdziesiątych XVII wieku dla żołnierzy pokonanych przez „złe wyziewy i brud”. Pod kierownictwem Brytyjczyków w 1736 roku zbudowano stały przytułek – dwupiętrową budowlę z drewna i cegły, której koszt wyniósł 80 funtów za materiały budowlane i 190 litrów rumu dla ludzi, którzy „położyli belki i wznieśli dach”7. Budynek zawierał przestrzeń do pracy dla osób zdrowych, pomieszczenie dla chorych i obłąkanych oraz więzienie w piwnicy dla „nieposłusznych i upartych”, łącznie z pręgierzem. Osoby, u których wykryto „wszy lub świerzb”, oddzielano, „aż były zupełnie czyste”8. Ta jednoizbowa lecznica, mówi się, stanowi „nasiono, z którego wyrósł potężny dąb Bellevue”9.

Zbudowany w miejscu obecnego City Hall Park przytułek stał się kluczową instytucją publiczną. W 1736 roku służył zaledwie dziewiętnastce biedaków, a w 1795 roku, po szybkim wzroście populacji Nowego Jorku, było ich prawie ośmiuset. By powstrzymać tę falę, urzędnicy miejscy zaczęli zbierać z ulic włóczęgów i prostytutki oraz opłacać ich wywiezienie za miasto – ale niemal nic to nie zmieniło. Prowadzący przytułek domagali się coraz większych środków, koszty przypisując „gigantycznemu napływowi ubogich cudzoziemców”10, głównie z Irlandii. W latach dziewięćdziesiątych XVIII wieku miasto otworzyło większy przytułek, finansowany z loterii miejskiej (powszechne narzędzie zbierania pieniędzy). Jego izbę chorych przytłoczyła jednak wkrótce żółta febra, która sprowadziła przed drzwi przytułku dziesiątki chorych i umierających ofiar. Wraz z rozprzestrzenianiem się paniki Rada Miejska wynajęła pustą nieruchomość u brzegów East River, z daleka od centrum miasta, by pomieścić „nadmiar nieszczęśników”.

Wybrany przez nią grunt miał burzliwą przeszłość. Niegdyś ceniony za bujne ogrody i świeżą bryzę znad rzeki należał początkowo do ważnego osadnika holenderskiego o nazwisku Jacobus Kip, który w 1641 roku zbudował tam dom – Kip’s Bay Estate – używając cegieł importowanych z Holandii. W XVIII wieku spadkobiercy Kipa podzielili ziemię, sprzedając jedną działkę miejscowemu handlarzowi, który nazwał ją Bel-Vue z powodu falujących pól i pięknych widoków z rzeką w tle. Wkrótce zbudowano większy dom – tak imponujący, że w najmroczniejszych chwilach wojny o niepodległość gościł zarówno uciekającego generała George’a Washingtona, jak i jego brytyjskiego prześladowcę, generała Williama Howe’a. Wkrótce potem przeszedł w ręce Lindleya Murraya, ekscentrycznego uczonego, którego popularne książki na temat języka angielskiego uczyniły z niego wielkiego bogacza. Murray z czułością opisywał „cudownie usytuowaną” rezydencję wśród falujących pól uprawnych z widokiem na „wielką przestrzeń wody”11. W rzeczywistości niemal tam nie bywał, a później odpłynął do Londynu – miejsca najodpowiedniejszego jego zdaniem dla „ojca gramatyki angielskiej”.

Wkrótce pojawiło się ogłoszenie:

SPRZEDAM lub WYNAJMĘ. Piękna POSIADŁOŚĆ WIEJSKA zwana Bel-Vue, położona na brzegu East River, w odległości ok. 5 kilometrów od miasta, a ponieważ jej właściwości pod względem zdrowia i inne zalety są dobrze znane, nie ma potrzeby ich opisywać12.

Ponieważ cena była wysoka, do sprzedaży nie doszło szybko. Minęło pięć lat, zanim Henry Brockholst Livingston, znakomity nowojorski adwokat i przyszły sędzia Sądu Najwyższego, zapłacił 2000 funtów za dwuipółhektarową posiadłość.

Okazało się, że Livingston też nie miał zamiaru tam mieszkać. Posiadłość – o której wymiennie mówiono „Bel-Vue”, „Belle-Vue”, a wreszcie „Bellevue” – przechodziła z rąk jednego najemcy do kolejnego, aż w 1795 roku wynajęła ją Rada Miejska, „by służyła za szpital do kwaterowania i opieki nad osobami cierpiącymi na choroby zakaźne”13 – czyli żółtą febrę. Opisywana przez nerwowych urzędników jako znajdująca się „w odpowiedniej odległości od zamieszkanej części miasta” była dostępna za pośrednictwem drogi i rzeki, z gotowym już pomostem cumowniczym. Plany wymagały zatrudnienia ochmistrza, gospodyni, lekarza rezydenta i „tak wielu pielęgniarek, jak będzie potrzeba”. Było „dwóch mężczyzn do transportowania chorych do Bellevue” wozami oraz „łódź z dobrymi wioślarzami”, by dowozić potrzebne towary. Na szczycie listy znajdowało się porto, brandy i „wybór napojów alkoholowych”, ze szczegółowymi instrukcjami dla lekarza. „Wino sherry, najbardziej naturalny bodziec, powinno być rozdawane za darmo”, powiedziano mu, dodając, że „piwo dla tych, którzy są przyzwyczajeni do jego stosowania, jest bardzo cennym lekarstwem”.

Nowy Jork widział wiele epidemii chorób. Już w czasach osady Holendrów choroby zakaźne były powszechną częścią codziennego życia. Pierwsi Europejczycy chwalili „słodki i zdrowy klimat” Nowego Amsterdamu – łagodniejszy niż brutalny ziąb na północy w Bostonie, mniej zdradliwy niż cuchnące mokradła na południu w Jamestown. Jednak ruchliwy port Manhattanu wkrótce stał się magnesem dla mikrobów i chorób ze świata. Okresowe wybuchy epidemii odry, grypy, szkarlatyny i „choroby gardła” (błonicy) zabiły w okresie kolonialnym niezliczenie wiele osób, szczególnie dzieci. W XVIII wieku nie mogło prawie minąć dziesięć lat bez poważnej epidemii ospy. W 1731 roku w Nowym Jorku odnotowano ponad pięćset zgonów spowodowanych tą chorobą, co stanowi zdumiewającą liczbę w mieście o zaledwie dziesięciu tysiącach mieszkańców. Podczas gdy groźba ospy miała złagodnieć na początku XIX wieku – głównie dzięki wprowadzeniu rewolucyjnej szczepionki Edwarda Jennera – inne choroby okazały się trudniejsze do opanowania. Bez porównania najbardziej przerażająca była żółta febra.

Wydawało się dziwne, że choroba kojarzona z tropikami znalazła sobie miejsce tak daleko na północy. Żółta febra – powszechnie zwana „Yellow Jack” od nazwy flag ostrzegawczych, wywieszanych na zakażonych statkach – przenosi się przez ukąszenie samicy komara Aedes aegypti. W łagodnych przypadkach objawy obejmują ból głowy i umiarkowaną gorączkę, podobnie jak podczas grypy. Jednak bardziej poważny przebieg może prowadzić do majaczeń, żółtaczki (od której skóra staje się żółtawa) i silnych krwotoków z ust, nosa i uszu. Większość wczesnych opisów żółtej febry wspomina o przerażających „czarnych wymiotach” ofiar, czyli uwalnianiu z żołądka przesiąkniętej krwią materii. Śmiertelność podczas poważnej epidemii może przekroczyć 50 procent. Jedyna dobra wiadomość jest taka, że ocalałe ofiary zyskują w nagrodę odporność na całe życie.

Żółta febra trafiła do Ameryk z Afryki, przywieziona przez statki niewolnicze, stacjonujące w Indiach Zachodnich. Beczki z wodą na pokładzie zapewniały Aedes aegypti idealną wylęgarnię. Z czasem, w miarę rozszerzania się tras handlowych, żółta febra dotarła do wschodnich portów Ameryki Północnej. Latem 1793 roku dotknęła Filadelfię, stolicę młodego państwa, z furią, która do głębi wstrząsnęła rządem narodowym. W listopadzie ulice miasta były wyludnione, a ponad 10 procent z pięćdziesięciu tysięcy mieszkańców zmarło. Większość członków Kongresu uciekła, wraz z prezydentem George’em Washingtonem i sekretarzem stanu Thomasem Jeffersonem, którzy udali się do swojej rodzinnej Wirginii. Dla Jeffersona, obrońcy wartości wiejskich, epidemia miała zarówno złe, jak i dobre strony, przyniosła też ze sobą potężną lekcję. „Żółta febra zniechęci do rozrostu wielkich miast w naszym państwie”, pisał zdecydowanym tonem do przyjaciela, „a uważam, że wielkie miasta są szkodliwe dla moralności, zdrowia i wolności człowieka”14.

Jefferson oczywiście się mylił, chociaż ogromne szkody wyrządzone Filadelfii rzeczywiście drastycznie spowolniły jej wzrost. Żółta febra dotarła do Nowego Jorku latem 1795 roku na pokładzie brygu z Haiti z bardzo chorą załogą. Oficer portowy, który przyjmował zainfekowany statek, zmarł kilka dni później jako pierwszy z wielu. Rzeź nie osiągnęła takich rozmiarów jak w Filadelfii, ale choroba okazała się bardziej śmiertelna niż cokolwiek, co miasto przeżyło wcześniej.

Przyczyny żółtej febry pozostawały dyskusyjne. Przekonania medyczne z tamtych czasów uznawały tzw. teorię miazmatów, która za chorobę obwiniała czynniki chemiczne, pochodzące z rozkładającej się materii – zwłok, gnijących owoców i warzyw, gazów z bagien i ścieków – i tworzące niebezpieczne, unoszące się w powietrzu chmury. Badacze chorób spędzali dużo czasu, skrupulatnie analizując warunki atmosferyczne: słońce, wilgotność, temperaturę, opady deszczu, błyskawice, pokrywę chmur i kierunek wiatru. Jeszcze w 1888 roku specjalista Bellevue ds. chorób dziecięcych twierdził, że błonica, śmiertelna infekcja bakteryjna, wynika głównie z wdychania wilgotnych gazów, wydzielających się z kanalizacji. (Ostrzegał też przed niebezpieczeństwem związanym z całowaniem kotów).

Żółta febra podzieliła społeczność medyczną na wojujące frakcje. Jedna uważała ją za chorobę zakaźną, podobnie jak ospa czy grypa, przenoszącą się z osoby na osobę za pośrednictwem oddechu lub ubrania ofiary – albo jej zwłok. Tajemnicą pozostawało, jak do tego dochodzi. Pewien lekarz opisywał ten proces jako „wyziew wydostający się bezpośrednio z ciała człowieka chorującego na konkretną chorobę i wywołujący ten sam rodzaj choroby w ciele osoby, na którą się dostanie”15. Obóz ten postrzegał żółtą febrę jako chorobę importowaną, która dotarła do portów Nowego Jorku na statkach z Indii Zachodnich. Rozwiązaniem było więc poddawanie przybywających statków kwarantannie, by odizolować nosicieli – droga procedura, która poważnie ograniczała handel.

Konkurencyjna grupa obwiniała za chorobę warunki lokalne, szczególnie „niezdrowe zapachy i opary” przy nabrzeżach. Kontakty międzyludzkie miały niewielkie znaczenie, twierdzili ci lekarze, ponieważ „ciągle dotykali chorych, mieszkali wśród nich i wdychali to samo powietrze”16, nie zarażając się żółtą febrą. Ich rozwiązaniem było zniszczenie niezdrowych chmur wyziewów przez sprzątanie miasta; nie widzieli oni powodów, by poddawać kwarantannie jego kluczowy port.

Obie strony zgadzały się jednak co do jednego: biedni nowojorczycy byli bardziej podatni na chorobę. Zakaźna czy nie, żółta febra najczęściej występowała w dzielnicach tanich pensjonatów na nabrzeżach, gdzie mieszkali marynarze, dokerzy i nowo przybyli. Valentine Seaman, wybitny nowojorski lekarz, narysował mapę tych przypadków żółtej febry – poprzedniczkę legendarnej „mapy duchów” cholery Johna Snowa – by pokazać skoncentrowaną ścieżkę epidemii. Dostrzegłszy dużą liczbę chorych imigrantów irlandzkich, Seaman uznał, że to coś więcej niż przypadek. Uważał, że pijaństwo i brud osłabiło ich organizmy, podczas gdy ciężka „dieta warzywna” sprawiła, że stali się podatni na choroby w surowych warunkach amerykańskiego życia. Jako kolejny dowód urzędnicy nowojorscy przytaczali fakt, że tylko „pięciu czy sześciu”17 urodzonych w Ameryce handlarzy i jeden pastor – podejrzanego autoramentu – zmarło podczas epidemii. Był to niestety metodysta.

Fakt, że przybyłym na statkach komarom świetnie się żyło wzdłuż nabrzeży, nie stanowił w tamtych czasach powodu do zaniepokojenia. Sam pomysł, że taki maleńki nosiciel jak Aedes aegypti mógł wywołać tak ogromną katastrofę, po prostu wykraczał poza naukowe pojmowanie. Mimo to w tekstach nowojorczyków pochodzących z lata 1795 roku uderzające są nieustanne wzmianki na temat komarów: rojących się, gryzących, nieubłaganych i nieuniknionych. Valentine Seaman zauważył, że nigdy nie widział tak wielu osób „pokrytych bąblami od ich trującej działalności”18. Jego bliski przyjaciel, dr Elihu Hubbard Smith, zapisał w dzienniku następujące słowa: „Czwartek, 6 września – spędziłem niespokojną, burzliwą noc, dręczony przez komary i bezsensowne sny”19. Smith zmarł kilka dni później, w wieku dwudziestu ośmiu lat, jako ofiara żółtej febry.

W 1793 roku Rada Miejska Nowego Jorku wyznaczyła specjalną komisję ds. zdrowia, „by zapobiec wprowadzeniu do miasta choroby zakaźnej, szalejącej obecnie w Filadelfii”20. Jako znakomity członek tej komisji, dr Elihu Hubbard Smith rozumiał beznadziejność tego zadania. Można było się przygotować na nadejście żółtej febry, nie było jednak sposobu (oprócz ucieczki z miasta), by uniknąć jej śmiertelnego przejścia. Epidemia była nieunikniona, jeśli nie tego roku, to w następnym lub rok później. Jako niestrudzony adwokat ubogich Smith intensywnie lobbował za utworzeniem lazaretu w celu izolowania i leczenia ofiar. Za zgodą komisji na lekarza rezydenta zatrudnił mężczyznę, którego prawie nie znał. Bogiem a prawdą, konkurencja na to stanowisko, łączące niskie wynagrodzenie i długie godziny pracy z okropnymi warunkami, nie była zbyt duża. Protokół z posiedzenia Komisji Zdrowia z 24 sierpnia 1795 roku stwierdza tylko: „Dr Smith poinformował, że wystarał się o Młodego Dżentelmena, by zajął się Bel-Vue – doktora Alexandra Andersona”21.

Epidemia była wówczas u szczytu. Mnóstwo ludzi zmarło, a port przechodził kwarantannę. Na dolnym Manhattanie niedawno otworzył podwoje New York Hospital, ale jego rada zarządzająca, wystrzegająca się opieki nad niemytymi gromadami mieszkańców, odmówiła przyjęcia większości chorych na żółtą febrę. „Wskutek tego odrzucenia”, wściekał się miejscowy redaktor, „doszło do tego, że ludzie, jak cielęta i inne bydło, są wsadzani na wozy [i zabierani do Bel-Vue] po kamiennych wybojach chodników i pod piekącym, południowym słońcem! – procedura ta wywołała oburzenie i strach u obywateli, którzy ją widzieli”22.

Alexander Anderson przybył do Bel-Vue „w stanie konfuzji i konsternacji”23 – to jego własne słowa z wyjątkowego dziennika, który prowadził w czasie swojej krótkiej kariery medycznej. Syn drukarza, wychowany w mieszkaniu nad sklepem ojca przy Wall Street, Anderson wcześnie wykazał się talentem do tworzenia rycin. Jednak jego głęboko religijni rodzice widzieli dla syna tylko jedną drogę – życie poświęcone Bogu poprzez medycynę. Najpewniejszym sposobem osiągnięcia tego w XVIII-wiecznej Ameryce było zrobić dokładnie to, co zrobiłby przyszły kowal czy stolarz – znaleźć mentora, który byłby skłonny nauczyć cię zawodu.

W Nowym Jorku nauka medycyny trwała od czterech do sześciu lat. Rodzice Andersona wysłali czternastoletniego Alexandra, by zamieszkał u doktora Williama Smitha, przyjaciela rodziny. Dużą część dnia stanowiła czysta harówka: karmienie koni, zamiatanie gabinetu i ściąganie przeterminowanych należności – czego Anderson nie znosił najbardziej. Ale dobre godziny stanowiły kliniczną bonanzę. Chłopiec towarzyszył doktorowi Smithowi podczas wizyt domowych, szykował mu leki i mikstury oraz pomagał w upuszczaniu krwi i wyrywaniu zębów, jednocześnie „czytając wszystkie książki medyczne, jakie znalazły się w jego zasięgu”24.

W wieku dwudziestu lat Anderson złożył wniosek o licencję lekarską, która wymagała „egzaminu z praktyki leczenia”. Komisja składająca się z trzech lekarzy maglowała go przez godzinę w śródmiejskiej knajpie, gdzie kandydatów, którzy zdali, poddawano płynnemu świętowaniu bardziej wymagającemu niż sam egzamin. Anderson otrzymał od komisji „pozytywne świadectwo” i sugestię, żeby trochę dojrzał, zanim zacznie praktykę.

Zamiast tego Anderson wybrał Bel-Vue. Stanowisko lekarza rezydenta podobało mu się, ponieważ było tymczasowe i kończyło się wraz z wygaśnięciem epidemii. Niepewny co do swojej przyszłości, ale zdeterminowany prowadzić dzieło Boże, Anderson uznał Bellevue za idealne miejsce, by zacząć. „Moje obecne zatrudnienie jest w dużej mierze sprzeczne z moimi oczekiwaniami”25, zanotował. „Poczucie obowiązku i uległość wobec woli Bożej to główne motywy, które mnie tu zatrzymują”.

Po przybyciu do Bel-Vue Anderson zastał sześciu pacjentów z żółtą febrą i łatany personel. „Należą do niego pan Fisher, ochmistrz oraz jego żona, ogrodnik Old Daddy – stary Murzyn, jedna czarna pielęgniarka i dwie białe”, zapisał pierwszego wieczoru. „Popołudnie spędziłem na rozkładaniu leków i organizacji spraw”26.

Sytuacja szybko się pogorszyła. Dziennik Andersona świadczy o przerażającym żniwie epidemii. „Straciliśmy dziś troje pacjentów”, brzmi typowy wpis. „Czasem kusi mnie, żeby zrezygnować ze stanowiska, ale tak naprawdę boję się, że tak jak Jonasza spotka mnie gorszy los”27. Oraz: „Przysłali kolejnego pacjenta w szokującym stanie (…) Wymiotował krwią całymi garściami; zmarł po dwóch godzinach”28. Bardziej uderzająca jest jednak łagodna, niemal anielska postawa lekarza w obliczu przytłaczających trudności i cierpienia. W pewnym momencie zwolnił pielęgniarkę z powodu zaniedbania obowiązków: „Jest uzależniona od alkoholu, a nasi pacjenci (…) cierpią z powodu jej zachowania, które jest bardzo szorstkie i nieodpowiednie, by ukoić umysł chorego”29. Kiedy indziej beształ kierowców karawanu, którzy „napawają się lekceważeniem uczuć i delikatności”30, wywożąc zmarłych. Anderson pociągał do odpowiedzialności wszystkich, nawet tchórzliwego kolegę. „Lękliwość doktora Chickeringa mnie zaskoczyła”, napisał. „Nie zdołałem wymóc na nim, by zajął się dwójką dzieci, cierpiących na żółtą febrę”31.

Epidemia z 1795 roku skończyła się wraz z pierwszym jesiennym mrozem. „Prawie 750 [naszych] mieszkańców padło jej ofiarą”, poinformowała Rada Miejska. „Do Szpitala w Bel-Vue przyjęto 238 pacjentów, a 436 osób pochowano na koszt społeczeństwa”32.

Alexander Anderson wyszedł z tego doświadczenia wyczerpany, ale wdzięczny, że przeżył. „Spędziłem trzy miesiące wśród pacjentów chorych na żółtą febrę i byłem świadkiem około stu zgonów”, napisał. „Chociaż byłem zajęty w dzień i w nocy i brałem nawet udział w otwieraniu czterech martwych ciał, uniknąłem infekcji, jednak ucierpiałem z powodu przygnębienia duchowego”33.

Po zakończeniu pracy w Bellevue Anderson stanął w obliczu niepewnej przyszłości. Rozdarty między własnymi pragnieniami („Nie mogę przestać spoglądać wstecz na mój stół rytowniczy i uważać go za odpowiedniejsze dla mnie miejsce”) a pragnieniami matki („Jeśli porzucisz medycynę”, ostrzegła go, „twoja sześcioletnia praktyka pójdzie na marne”) zapisał się na studia w prestiżowym College of Physicians and Surgeons Columbii, by zdobyć dyplom akademicki. Ożenił się, został ojcem i otworzył gabinet lekarski w swoim domu. Wróciła też depresja. „Wkrótce odkryłem, że praktyka to co innego niż nauka o leczeniu”, wyznał. „Odpowiedzialność wydawała się zbyt wielka jak na stan mojego umysłu”34.

Zrezygnowawszy z medycyny, Anderson otworzył sklep, w którym sprzedawał książeczki dla dzieci, ilustrowane osobiście wykonywanymi przez niego rycinami. Interes jednak nie wypalił, co doprowadziło do załamania nerwowego, napędzanego przez opium i wino. „Naprawdę rozpaczliwie potrzebuję pieniędzy”, napisał, „a każda próba ich zdobycia zdaje się próżna”35. W 1798 roku Anderson niechętnie wrócił do Bel-Vue jako lekarz rezydent. A do Nowego Jorku wróciła żółta febra, jeszcze bardziej śmiertelna niż poprzednio.

Świat amerykańskich lekarzy pod koniec XVIII wieku był co najmniej prymitywny. Główne zachodnie ośrodki kształcenia medycznego stanowiły wówczas Edynburg i Londyn wraz z Paryżem i Leyden. Studiowanie tam było zaszczytem zarezerwowanym dla garstki Amerykanów, w większości młodych mężczyzn z bogatych, prominentnych rodzin, którzy wracali do domu, by otwierać intratne praktyki w nadmorskich miastach, takich jak Boston, Filadelfia i Nowy Jork.

Medycyna brytyjska była w tamtych czasach podzielona na trzy kategorie: lekarzy, chirurgów i aptekarzy. Lekarze stanowili elitę. Skupieni w Londynie definiowali swój status poprzez członkostwo w Royal College of Physicians, które wymagało dyplomu z Oxfordu lub Cambridge. Zasady były surowe, a liczba członków bardzo mała. Prawdziwy lekarz używał głowy, a nie rąk. Obserwował pacjenta, oceniał chorobę i proponował lekarstwo. Royal College krytycznie odnosiło się do wykonywania operacji czy przygotowywania leków; takie przyziemne zadania zostawiano mniej ważnym osobom. Lekarz doradzał w sprawach medycznych najwyższym szczeblom brytyjskiej socjety i liczył sobie za to niezłą sumkę. Odgrywając rolę dżentelmena, ubierał się odpowiednio – w akademickie szaty i nosił laskę ze złotą końcówką.

Chirurg odgrywał zdecydowanie niższą rolę. Jego praca była rzemiosłem, a nie profesją, często wyuczonym na statku lub polu walki. Nazywano go różnie – popularne były na przykład określenia „nastawiacz kości” czy „cyrulik-golibroda” – i wykonywał zadania manualne, których oczekuje się od lekarza ogólnego. W epoce przed wynalezieniem znieczulenia i medycyny antyseptycznej nie można się po nim było zbyt wiele spodziewać – za to było czego się bać. Chirurg potrafił skutecznie usuwać migdałki, wyrwać ząb, wyciąć wrzód lub zamknąć ranę; znał podstawy pobierania krwi za pomocą lancetu i opróżniania jelit. Tylko jednak zdesperowany pacjent rozważałby coś więcej. W przypadku amputacji kończyny czy wydobycia kuli muszkietu procedura mogła równie dobrze ofiarę zabić, jak uratować.

Aptekarz stanowił najniższy szczebel w hierarchii. Był to zawód handlowy i zdecydowanie najliczniejszy. Zgodnie z prawem brytyjskim aptekarz mógł sprzedawać leki, które przyrządził, nie mógł jednak pobierać opłat za rady, których udzielał. Z czasem linie rozdzielające te grupy w sposób nieunikniony się zatarły. Chirurdzy zaczęli przyrządzać własne leki, a aptekarze przyjmowali własnych pacjentów. Poniżej nich znajdowała się coraz większa masa szarlatanów i uzdrowicieli, obsługujących ludzi zbyt biednych lub odizolowanych, by szukać gdzie indziej.

Społeczeństwo amerykańskie było natomiast bardziej prowincjonalne i demokratyczne. W tamtych czasach medycynę ledwie uznawano za profesję, a co dopiero z różnymi poziomami statusu i wiedzy. Większość lekarzy zaczynała karierę jako praktykanci. Niewielu jednak chodziło na wykłady medyczne, a jeszcze mniej miało jakiś dyplom. W 1800 roku Stany Zjednoczone mogły pochwalić się tylko czterema uczelniami medycznymi – były to Columbia, Dartmouth, Harvard i Uniwersytet Pensylwanii. Spośród około pięciuset mężczyzn, opisywanych jako „praktykujący medycynę”, w XVIII-wiecznym Nowym Jorku i na Long Island dwudziestu pięciu miało dyplom medyczny z Columbii, jedenastu z Edynburga, a dziesięciu z innych szkół europejskich. Pozostałe 90 procent trafiło do medycyny na wiele różnych sposobów – byli to między innymi: „praktykant dr. Charltona”, „uczeń dr. Cadwaladera”, „podopieczny dr. Wilsona”, „golibroda, wojna siedmioletnia”, „kontroler statków pod kątem chorób zakaźnych”, „pomocnik chirurga na statku kaperskim”36. Pod względem intelektu i wykształcenia Alexander Anderson wyróżniał się wśród wszystkich swoich kolegów medyków.

Ponieważ większość lekarzy pracowała w dużych miastach, przeciętny Amerykanin przeżywał życie, nigdy żadnego nie spotykając. To, co uznawano wtedy za opiekę medyczną, rozgrywało się głównie w obrębie rodziny. Kobiety miały przyjmować porody, zapewniać opiekę pielęgniarską i hodować ówczesne „leki botaniczne”. Kiedy pojawiała się poważna choroba, typowa rodzina korzystała z „sieci pokrewieństwa i społeczności”, jak pisał pewien historyk, przy czym z poważaniem traktowano starsze kobiety, „które, jak uważano, miały umiejętności potrzebne do opieki nad chorymi”37.

Większości Amerykanów pomysł, by płacić za usługi medyczne, wydawał się niedorzeczny. Niezbędne informacje, jeśli nie były dostępne w rodzinie, można było łatwo zdobyć w almanachach i traktatach medycznych, takich jak Primitive Physic Johna Wesleya, który miał dziesiątki wydań. Wesley przekonywał czytelników, by kierowali się zdrowym rozsądkiem. „Z lekarzami należy konsultować się w razie potrzeby”, brzmiała sentencja, „ale potrzeba ta powinna występować bardzo rzadko”.

W latach sześćdziesiątych XVIII wieku Nowy Jork stał się pierwszą kolonią, która wystąpiła przeciwko „licznym niedouczonym i niewprawnym osobom w lecznictwie i chirurgii”, wymagając formalnego egzaminu dla kandydatów, podobnego do tego, który zdawał Alexander Anderson w 1795 roku. Jednak powszechne po wojnie o niepodległość obawy o „elitaryzm” doprowadziły większość stanów do poluzowania zasad dotyczących aspirujących lekarzy. Nawet Nowy Jork w 1797 roku zrezygnował z egzaminowania i wymagał teraz tylko dowodu zakończenia z powodzeniem praktyki u „szacownego mentora”, który to termin stosowano dość liberalnie.

W tamtych czasach leczenie ludzi stanowiło w większości zajęcie dorywcze, dzielone z uprawą roli, prowadzeniem barów i posługą duszpasterską. Praktykujący medycy regularnie mówili o sobie np. „Golibroda i Perukarz”, „Pastor-Lekarz” i „Praktyk Chirurgii i Leczenia w Sklepie Obuwniczym dla Kobiet przy Beaver Street”38. Zgodnie z przepisami, by praktykować medycynę w Nowym Jorku, potrzebna była licencja, ale nie było się w zasadzie czego obawiać, gdy leczyło się bez niej. Skutkiem tego egalitaryzmu było przyciągnięcie do tej branży jeszcze większej liczby szarlatanów. „Prawo nie uwzględnia katastrofalnych konsekwencji [takiej] ignorancji”, skarżył się znakomity nowojorski lekarz. „Karze za złodziejstwo, a uniewinnia zabójstwo”39.

Lepiej wykształceni lekarze amerykańscy mieli pewną wiedzę na temat zachodnich tradycji medycznych, od starożytnych nauk Galena i Hipokratesa po współczesne pisma Williama Harveya na temat krążenia krwi. W 1800 roku tradycja ta obejmowała tzw. teorię humoralną, czyli koncepcję, zgodnie z którą choroba wynika z zaburzenia równowagi czterech pierwotnych płynów w ciele: krwi, flegmy oraz żółtej i czarnej żółci. Ich liczba miała kluczowe znaczenie w teorii – zgadzała się z liczbą czterech podstawowych żywiołów (ziemi, powietrza, ognia i wody); czterech kosmosów (ziemi, nieba, słońca i morza) oraz czterech pór roku. Dobre humory oznaczały dobre zdrowie, a złe sprowadzały chorobę.

Nie było jasne, co wywołuje tę ostatnią sytuację. Lekarze obwiniali głównie trucizny z atmosfery, wnikające do ciała i zanieczyszczające jego płyny. Pocenie się, wymioty, biegunka – były to powszechne objawy choroby, kiedy organizm walczył, by pozbyć się niebezpiecznych intruzów. Problem z żółtą żółcią wywoływał melancholię; zbyt dużo flegmy czyniło człowieka flegmatycznym. Rolą lekarza było przywrócenie delikatnej równowagi organizmu.

Podstawowy płyn, który należało kontrolować najuważniej, stanowiła krew. Lekarze byli pod wrażeniem zdolności ciała do tracenia dużych ilości krwi z pozornie pozytywnym skutkiem. Hipokrates na przykład uważał menstruację za sposób „oczyszczania kobiet ze złych humorów”. Z tego wynikało, że ilość krwi w ciele stanowi kluczową wartość. Zbyt dużo krwi to coś złego i wywołuje gorączkę, stan zapalny oraz ból. „Upuszczanie krwi”, pisał student tej dziedziny, „było najbardziej nieprzerwanie stosowaną techniką medyczną w historii ludzkości (…) Krew puszczano praktycznie z każdej części ciała: można było pobierać ją z rąk, języka, nóg i odbytu”40.

Większa część tych zadań przypadała w Ameryce cyrulikom-golibrodom, których żerdzie w biało-czerwone paski stały się wymowną odznaką rzemiosła – czerwień krwi, biel opaski uciskowej i bandaży. Krew pobierano za pomocą lancetu, pijawek lub podgrzanej szklanki przyczepionej do skóry. Ponieważ nie było wówczas dokładnego sposobu mierzenia temperatury ciała ani ciśnienia krwi, objętość upuszczanej krwi była w poszczególnych przypadkach bardzo zróżnicowana. Pacjent dość często tracił podczas tej przeprawy przytomność; omdlenie uznawano zresztą za pozytywny znak, przywracający spokój przeciążonemu organizmowi.

Uważny lekarz w 1800 roku badał humory pacjenta podobnie jak współczesny mechanik samochodowy sprawdza płyny pod maską. Czy pacjent jest zarumieniony, ma zatwardzenie, czy odkasłuje flegmę? Czy mocz był przejrzysty czy zabarwiony, rzadki czy pienisty? Następnie lekarz zabierał się do pracy, uzbrojony w całą gamę mikstur na oczyszczenie organizmu. Jego apteczka prawdopodobnie zawierała laudanum, uzależniający środek przeciwbólowy na bazie opium, stosowany do rozluźniania nadpobudliwych nerwów; naparstnicę, wyciąg roślinny do leczenia niewydolności serca; oraz chinowiec, inaczej korę peruwiańską, która czyniła cuda w przypadku niektórych chorób z gorączką, szczególnie malarii, z powodu zawartej w niej chininy.

Jednak zdecydowanie najbardziej popularną bronią był kalomel, czyli chlorek rtęci, niesamowicie skuteczny środek przeczyszczający. Chwalony za wywoływanie „wulkanicznych wymiotów i wybuchowego opróżniania jelit” stał się „odruchem lekarzy”41 epoki kolonialnej, mimo że powodował wypadanie włosów, psucie się zębów i wypływ strumieni cuchnącej śliny. Oczekiwano, że lekarze będą agresywnie stawiać czoła chorobie; ci, którzy się wahali, mogli zostać odrzuceni. „Musimy leczyć szybko”, skarżył się pewien lekarz, „lub oddać pola konkurencji”. Kalomel stał się niezbędny, a skutki uboczne postrzegano jako pewną oznakę jego mocy. Jeśli pacjent wyzdrowiał – a większość zdrowieje, niezależnie od leczenia – zasługę przypisywano lekarzowi.

Weźmy na przykład zwykły dzień kalendarzowy42 nowojorskiego lekarza z końca XVIII wieku:

Pacjent pierwszy: Upuszczanie krwi, upuszczanie krwi dwa razy.

Pacjent drugi: Wizyta i pigułka kalomelu.

Pacjent trzeci: Zszycie wargi chłopca [i] opatrunki lecznicze.

Pacjent czwarty: Pobudka w nocy, wizyta i dawka kalomelu u dziecka.

Pacjent piąty: Kąpiel rtęciowa, kalomel.

Pacjent szósty: Środek przeczyszczający dla dziecka, upuszczanie krwi i wymioty.

Pacjent siódmy: Rwanie zęba.

Pacjent ósmy: Oczyszczenie zęba.

Końcowy etap leczenia George’a Washingtona43 w 1799 roku stanowi bardziej ekstremalny przykład – fakty podali jego osobiści lekarze. Były prezydent, mający w tamtym czasie sześćdziesiąt siedem lat i cierpiący na poważną infekcję gardła, „zamówił w okolicy upuszczacza krwi, który pobrał nocą z jego ramienia dwanaście lub czternaście uncji krwi”. Nie odczuwając poprawy, Washington posłał po lekarzy. Pierwszy, który przybył, umieścił mu w gardle pijawki, przepisał lewatywę, a następnie „dwa obfite puszczania krwi”. Nie widząc poprawy, drugi lekarz zarządził „dziesięć okruchów kalomelu (…) a następnie kolejne dawki środków wywołujących wymioty”, co spowodowało ogromną wydzielinę „z jelit”. Następnie zaczęło się prawdziwe puszczanie krwi. Trzydzieści dwie uncje pobrano za pomocą lancetu, a „na kończynach” zastosowano bańki. (Obecnie osoba oddająca osiem uncji krwi musi odczekać dwa miesiące, zanim znów będzie mogła zostać dawcą). Washington w końcu kazał lekarzom przestać. „Pozwólcie mi odejść spokojnie”, poprosił i tak właśnie zrobił.

Kiedy Alexander Anderson wrócił do Bel-Vue latem 1798 roku, Nowy Jork znajdował się w samym środku bezprecedensowej katastrofy. Liczba ofiar żółtej febry sięgała już tysięcy. Świadkowie opisywali wyludnione miasto, pozostawione trumniarzom, grabarzom i tym, którzy byli albo zbyt biedni, albo zbyt chorzy, by uciec. Pozostało też kilku sumiennych lekarzy i studentów medycyny, między innymi kolega Andersona z Columbii Walter Jonas Judah, pierwszy urodzony na kontynencie Żyd, który uczęszczał do amerykańskiej szkoły medycznej. Judah przysiągł chronić członków Shearith Israel, jedynej kongregacji żydowskiej w Nowym Jorku, chociaż jego obowiązki szybko się rozrosły. Pracował „niezmordowanie przy chorych”, jak mówiono, przepisując leczenie i płacąc za leki „z własnej kieszeni”. Judah zmarł we wrześniu, w wieku dwudziestu lat. Został pochowany na Chatham Square, najstarszym żydowskim cmentarzu w Nowym Jorku. Na jego nagrobku, widocznym do dziś, widnieje napis:

Pamięci Waltera J. Judaha,

studenta medycyny, który wyczerpany swoimi

staraniami o złagodzenie cierpień swoich współobywateli podczas straszliwej zarazy, która nawiedziła miasto Nowy Jork w 1798 r., padł ofiarą walki o ludzkość (…)44

Tymczasem Bel-Vue przeżywał oblężenie. Postawiono prymitywną dobudówkę, by poradzić sobie z rozgorączkowanymi ciałami, zwożonymi codziennie przez konne wozy i rzeczne barki. Jako lekarz rezydent Anderson stosował standardowe praktyki tamtych czasów. Jego przewodnikiem był dr Benjamin Rush, poważany mąż stanu i lekarz, który podpisał Deklarację Niepodległości i służył jako naczelny chirurg Washingtona podczas wojny o niepodległość. Do leczenia żółtej febry Rush stosował obfite puszczanie krwi i ogromne dawki kalomelu, który nazwał „Samsonem leków”45.

Anderson chętnie przyjął „heroiczne” podejście Rusha. Jego dziennik pełen jest wpisów w stylu: „Dwóch młodych marynarzy przyjechało wozem. Gwałtowność ich gorączki wymagała puszczania krwi, które wykonałem natychmiast”46. Jednak kadencja Andersona w Bellevue okazała się krótsza niż poprzednio. Przysiągł „wytrzymać, dopóki trwa epidemia”, ale mimo to zrezygnował kilka tygodni później, padając w niewyobrażalny sposób ofiarą żółtej febry.

W lipcu chorobą zaraził się jego trzymiesięczny syn. „Całą noc nie spałem, próbując wszystkiego, by [mu] ulżyć, ale zmarł o 2 rano”, napisano w dzienniku. „O świcie poszedłem [szukać] stolarza. Obudziłem go i zamówiłem trumnę”47. Na początku września żółta febra zabrała Andersonowi brata, a potem ojca, co doprowadziło go do opuszczenia Bel-Vue, by czuwać nad pozostałymi przy życiu członkami rodziny.

Nie wyszło im to na dobre. Kilka dni później zachorowała żona Andersona i zmarła. „Jej widok, upiornie wychudzonej, kaszlącej krwią, mnie przeraził”, napisał. „Ci, którzy ją znali, mogą sobie wyobrazić moje uczucia”48. W październiku ofiarą żółtej febry padła matka Andersona, kończąc praktycznie całkowitą destrukcję jego rodziny. „Jestem zaskoczony swoim własnym opanowaniem”, zanotował, „i bardziej skłonny przypisywać je rozpaczy niż rezygnacji”49.

W sylwestra 1798 roku Anderson wspominał horror i tragedię poprzednich miesięcy. „Używałem alkoholu bardziej niż przez całe moje życie”, przyznał. Jednak jego wiara i religia pomogły mu przez to przejść. „Byłem świadkiem straszliwej sceny”, brzmi jego ostatni wpis. „Ale mam powody, by dziękować Wielkiemu Autorowi mojego istnienia i wciąż jestem przekonany, że «cokolwiek jest, jest słuszne»”50. Dla dwudziestodwuletniego Alexandra Andersona słuszność oznaczała wzięcie odpowiedzialności za najsłabszych członków społeczeństwa. Dziś zapomniany, jest pierwszym lekarzem Bellevue, który służył w nadrzecznym lazarecie w morderczych czasach.

Anderson wkrótce porzucił karierę medyczną, do której zmusili go rodzice. Ożenił się ponownie, został ojcem kolejnej szóstki dzieci i wrócił do rytownictwa, pracy, którą kochał, zasłużywszy sobie na znakomity tytuł „Pierwszego Ilustratora Ameryki”. Jednak jego krótka autobiografia, sporządzona w 1848 roku, naznaczona jest mniej zadowoleniem, a bardziej melancholią. „Stałe zajęcie sprawiło, że straciłem poczucie czasu”, napisał, aż znalazłem się w siedemdziesiątym trzecim roku życia. Wychowałem i utrzymałem dużą rodzinę w dość zniechęcających warunkach, a co przyjdzie dalej, zapisano w księdze przeznaczenia”51. Anderson zmarł we własnym łóżku w 1870 roku, w wieku dziewięćdziesięciu pięciu lat.

Żółta febra, tak jak naznaczyła życie tego wyjątkowego lekarza-rytownika, tak miała też naznaczyć miejsce, w którym rozpoczął i zakończył swoją karierę medyczną. W 1798 roku Rada Miejska za 1800 funtów kupiła posiadłość Bel-Vue od Brockholsta Livingstona, by ją „otwierać tylko w nadzwyczajnych okolicznościach [dla] osób cierpiących na gwałtowne ataki gorączki”52. Posiadłość była wykorzystywana oszczędnie aż do 1811 roku, kiedy położono kamień węgielny pod nowy kompleks przytułków na jej terenie. Niewiele osób mogło zaprzeczyć naturalnemu pięknu tych okolic, ale zyskały one sobie również straszliwą reputację. „Bel-Vue, kilka kilometrów od Nowego Jorku, nad East River [jest obecnie] uznawana powszechnie przez ludzi za Dom Śmierci”, napisał popularny pamflecista. „Tak wstrętna jest myśl o byciu tam umieszczonym, [że] zmniejsza szanse na wyzdrowienie”53.

Przytułek, lazaret, umieralnia – to nieusuwalne korzenie Bellevue, sięgające głęboko do podwalin najszybciej rozrastającego się miasta Ameryki.

Wstęp

1 Eric Manheimer, Twelve Patients (2012), 2–3.

2 William Nolen, „Bellevue: No One Was Ever Turned Away”, American Heritage (luty–marzec 1987).

3New York Times, 3 grudnia 1945.

4 Norman Mailer, „Bellevue Diary”, Norman Mailer Papers, Harry Ransom Center, Austin, Texas.

5 Frederick Covan, Crazy All the Time (1994), 67.

Rozdział 1. Początki

1 Mt 27:7, Biblia Tysiąclecia.

2 N.P. Stokes, The Iconography of Manhattan Island (1926), t. 5, 1340.

3Life and Writings of Grant Thorburn Prepared by Himself (1852), 46–50.

4New York Times, 28 października 2009.

5 Ibid., 12 listopada 2009.

6 „History of Pennsylvania Hospital”, Penn Medicine, www.uphs.upenn.edu.

7 Claude Heaton, „The Origins and Growth of Bellevue Hospital”, The Academy Bookman (1959), 3–10.

8 Ibid.

9 John Starr, Hospital City (1957), 9.

10Minutes of the Common Council of the City of New York, 15 września 1794, 101.

11Memoirs of the Life and Writings of Lindley Murray (1827), 48–49.

12New York Daily Advertiser, 29 stycznia 1788.

13 Francis Beekman, „The Origins of Bellevue Hospital”, New-York Historical Society Quarterly (lipiec 1953), 214.

14 Thomas Jefferson do dr. Benjamina Rusha, The Letters of Thomas Jefferson, 23 września 1800.

15 Gary Shannon, „Disease Mapping and Early Theory of Yellow Fever”, Professional Geographer (1981), 221–27.

16 Bob Arnebeck, „Yellow Fever in New York City”, kopia w posiadaniu autora.

17 Ibid.

18 Valentine Seaman, An Account of the Epidemic Yellow Fever as It Appeared in the City of New York in 1795 (1796), 3.

19The Diary of Elihu Hubbard Smith, 6 września, 1795 (przedruk 1973, American Philosophical Society).

20Minutes of the New York City Health Committee, w: Beekman, „The Origins of Bellevue Hospital”.

21 Ibid.

22 Matthew Livingston Davis, A Brief Account of the Epidemical Fever Which Lately Prevailed in the City of New York (1796), 17–18.

23Alexander Anderson Diary, 24 sierpnia 1795, w: Frederick Burr, Life and Works of Alexander Anderson (1893).

24 Ibid., Załącznik A, 84.

25Alexander Anderson Diary, 10 października 1795.

26 Ibid., 24 sierpnia 1795.

27 Ibid., 15 września 1795.

28 Ibid., 27 sierpnia 1795.

29 Ibid., 8 października 1795.

30 Ibid., 30 sierpnia 1795.

31 Ibid., 30 lipca 1798.

32 „Report to the Governor”, w: Beekman, „The Origins of Bellevue Hospital”, 226.

33 Burr, Life and Works, Załącznik A, 85.

34 Ibid., 86.

35 Ibid.

36 Załącznik: „List of Medical Practitioners of Eighteenth Century New York City and Long Island”, w: Marynita Anderson, Physician Heal Thyself (2004), 150–89.

37 Zachary Friedenberg, The Doctor in Colonial America (1998), 107–10; Byron Stookey, A History of Colonial Medical Education, 11–18; Ira Rutkow, Seeking the Cure (2010), 7–27.

38 Lista alternatywnych zawodów w: Physician Heal Thyself, 151–89.

39New York Literary Gazette, t. 2 (1827), 21.

40 Robert Golder, „Visual and Artifactual Materials in the History of Early American Medicine”, w: Robert Golder i P. J. Imperato, Early American Medicine: A Symposium (1987), 7.

41 J. Worth Estes, „Patterns of Drug Use in Colonial America”, w: ibid., 29–37.

42 Nowojorski kalendarz lekarski zawiera listę pacjentów zebraną z: Dr. Samuel Seabury, „Account Book, 1780–1781”, Manuscripts Division, New-York Historical Society (NYHS); oraz „Fees of Dr. William Lawrence”, w: John Bard, The Doctor in Old New York (1898), 310–11, kopia online w NYHS.

43 Dr James Craik i dr Elisha Dick, „News from ‘The Times’”, przedruk za Medical Repository (1800), 311; Peter Henriques, „The Final Struggle Between George Washington and the Grim King”, Virginia Magazine of History and Biography (1999), 73–91.

44 Cmentarz Shearith Israel, http://www.placematters.net/node/1475.

45 Rutkow, Seeking the Cure, 38.

46Alexander AndersonDiary, 27 sierpnia 1798.

47 Ibid., 3 lipca 1798.

48 Ibid., 12, 13 września 1798.

49 Ibid., 14, 21 września 1798.

50 Ibid., 31 grudnia 1798.

51 Alexander Anderson, Autobiography, w: Burr, Life and Works of AlexanderAnderson, Załącznik A, s. 90.

52 Davis, ABrief Account of the Epidemical Fever Which Lately Prevailed in the City of New York, 16–17.

53 Ibid.