Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Brutalnie szczera autobiografia najlepszego brytyjskiego żużlowca wszech czasów!
Miłośnik wielkich prędkości, niezwykle popularny w świecie czarnego sportu, jak i poza nim. Na pierwsze zawody jeździł pocztowym fordem, a gdy przyjechał do Szwecji, klub zaoferował mu motocykl… bez silnika. Mimo trudności zdołał zgromadzić mnóstwo tytułów i zostać najmłodszym w historii mistrzem świata.
Życie go nie oszczędzało. W 2010 roku stracił ojca, a dziewięć lat podczas ciężkiego wypadku w Polsce doznał urazu kręgosłupa. Nawet te problemy nie były jednak w stanie go zatrzymać – powrócił silniejszy niż kiedykolwiek, by nadal zachwycać fanów swoimi umiejętnościami.
Ta książka pokaże wam Taia Woffindena, jakiego do tej pory nie znaliście. Wejdźcie za kulisy życia gwiazdy!
Peter Oakes to wielokrotnie nagradzany dziennikarz, mający na swoim koncie pracę m.in. w „The People” i „Daily Star”. Wieloletni fan żużla, felietonista w najbardziej poczytnym czasopiśmie żużlowym świata – „Speedway Star”. Napisał lub zredagował ponad 30 książek o żużlu, piłce nożnej, telewizji i darcie. Jest współautorem książki legendy speedwaya, Ivana Maugera, oraz menedżera Liverpoolu, Boba Paisleya.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 310
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tacie – mojemu najlepszemu przyjacielowi, nauczycielowi, kompanowi i ojcu. Osiągnąłem wszystko dzięki temu, czego nauczył mnie o życiu.
Aby zostać mistrzem świata w dowolnej dyscyplinie, trzeba mieć wokół siebie odpowiednich ludzi. Każdy indywidualny sukces jest dziełem ZESPOŁU.
Jest mnóstwo ludzi, którzy odegrali ważną rolę w mojej historii. Nie chciałbym wymieniać ich z osobna, aby nikogo nie pominąć. Każda z tych osób wie, że o niej pamiętam oraz że zawsze będę jej dozgonnie wdzięczny. Dziękuję tym, którzy wspierają moją karierę. Dziękuję sponsorom, którzy współpracują ze mną od wielu lat (niektórzy z nich pojawili się przy mnie, kiedy byłem jeszcze nikomu nieznanym nastolatkiem z Australii). Dziękuję chłopakom z mojego teamu, którzy niezmordowanie dbają o to, bym w każdym biegu był jak najszybszy, przemierzają tysiące kilometrów w trosce, aby mój sprzęt – i ja sam – był zawsze w odpowiednim miejscu o odpowiedniej porze.
Dziękuję każdej i każdemu z Was, kto kiedykolwiek miał swój bezcenny wkład w budowanie TEAMU WOFFINDEN.
Tai Woffinden
Dziękuję wszystkim, którzy swoimi opowieściami pomogli nam uzupełnić wspomnienia Taia, zwłaszcza z czasów wczesnego dzieciństwa. Na szczególne podziękowania zasługują jego krewni i przyjaciele: żona Faye, mama Sue, babcia Cynthia, teściowie Sean i Tracy, Neil Machin, Len Silver, Jacek Trojanowski, niezastąpiony Andi Gordon i Josh Gudgeon.
Chęć wymienienia wszystkich osób zaangażowanych w powstanie tej książki naraziłaby mnie na ryzyko pominięcia kogoś ważnego; niemniej każdy, kto dołożył swoją cegiełkę do naszej pracy, wie, że ma swoje miejsce w niniejszej dedykacji. Bez waszej pomocy i wsparcia byłoby nam o wiele trudniej.
Peter Oakes
Gdybym miał opisać siebie w czterech słowach, powiedziałbym: skoncentrowany, kochający, szalony i lojalny.
Skoncentrowany – ponieważ odkąd postanowiłem skończyć z imprezami, by powalczyć o tytuł najlepszego żużlowca na świecie, jestem nieustannie skupiony na swoim celu.
Kochający – gdyż jestem całkowicie oddany mojej żonie Faye i córeczce Rylee-Cru. Tej jesieni na świecie pojawi się jej siostrzyczka, a ja już nie mogę się doczekać tego dnia.
Szalony – bo nie jestem w stanie oprzeć się wyzwaniu, niezależnie od tego, jak dziwne lub niebezpieczne by było. Gdybym w ramach zakładu miał skoczyć z drapacza chmur, pewnie bym to zrobił – i to bez patrzenia w dół!
Lojalny jestem wobec moich ludzi. Od dekady w moim boksie pracuje dokładnie ta sama ekipa. Wyznaję zasadę, że jeżeli coś działa dobrze, to po co to zmieniać? Przekłada się to również na współpracę z moimi klubami w trzech różnych krajach.
Te cztery cechy składają się na moją osobowość. Potrzeba napisania tej autobiografii wzięła się stąd, że chciałbym być postrzegany szerzej niż tylko jako wytatuowany koleś na motocyklu bez hamulców.
Chcę, aby świat wiedział, skąd pochodzę. Co przeżyłem, przez co przeszedłem, jak ciężko pracowałem, odkąd skończyłem z imprezami, i ile mnie kosztowało, by znaleźć się tu, gdzie dziś jestem. Jazda na żużlu to mój sposób na życie i utrzymanie. Nie zamieniłbym tego na nic innego.
Gdy wróciłem do Europy, miałem 15 lat. Byłem krótko przed dwudziestką, gdy umarł mój Tata. Choć mocno się wtedy pogubiłem, w końcu odnalazłem właściwą drogę i zostałem trzykrotnym mistrzem świata.
Ani razu w mojej karierze nie pytałem nikogo w rodzaju Tony’ego Rickardssona, sześciokrotnego mistrza świata, ani Jasona Crumpa, jedynego Australijczyka w historii, który zdobył ten tytuł trzykrotnie, jak żyć i co robić, aby osiągnąć w żużlu tyle co oni.
Chcę przekazać młodzieży wszystko, co wiem. Z przyjemnością podzielę się każdym okruchem wiedzy, który zgromadziłem. Nie boję się ujawniać swoich sekretów, bo co mi szkodzi? Do czasu, gdy ktoś z moich słuchaczy dostanie się do Grand Prix, zapewne będę już na sportowej emeryturze, więc nie mam się czym przejmować. Mam nadzieję, że dzięki tej książce młodzi ludzie unikną niektórych sytuacji i wyciągną wnioski z moich błędów.
W zasadzie mam szczęście, że mogę dziś opowiadać o swoim życiu… Za czasów szkolnych znalazłem się w sytuacji, w której zaledwie ułamek sekundy dzielił mnie od śmierci. Innym razem omal nie straciłem kilku palców, kiedy niezbyt mądrze próbowałem sprawdzić, czy łańcuch w rowerze jest dobrze napięty.
Naprzeciwko naszego domu w Australii znajdował się skatepark. Podczas robienia akrobacji na rowerze często pękał mi łańcuch, więc w końcu kupiłem sobie gruby łańcuch przemysłowy i założyłem go do BMX-a. Niedługo później przejeżdżałem tamtędy w drodze do szkoły. W pewnym momencie sięgnąłem dłonią do łańcucha, aby sprawdzić jego napięcie. Pamiętałem, że na środku skateparku stał metalowy słup, na który trzeba było uważać. Z ręką na łańcuchu podniosłem więc głowę, aby skontrolować swoje położenie.
Ten ruch sprawił, że automatycznie docisnąłem pedały, przez co obracający się łańcuch uciął mi koniuszek środkowego palca prawej dłoni. Krew lała się ciurkiem.
Dotarłem do szkoły i poszedłem z tym prosto do dyrektora. Wezwano mamę, a ona zabrała mnie do najbliższego szpitala, gdzie czekaliśmy sześć godzin na izbie przyjęć. Palec cały czas krwawił.
Kiedy w końcu ktoś przyszedł, żeby mnie obejrzeć, usłyszeliśmy, że tutaj nic z tym nie zrobią i musimy jechać do innego szpitala, gdzie mają chirurga plastycznego. Minęła mniej więcej doba, nim trafiłem na stół operacyjny, a lekarze zszyli mój środkowy palec z fałdą skóry poniżej kciuka. Musiałem tak chodzić sześć tygodni. Potem szwy zdjęto, aby przywrócić normalne funkcjonowanie dłoni. Na szczęście od tamtej pory wszystko jest w porządku, ale mogło skończyć się różnie. Równie dobrze mógłbym na zawsze stracić możliwość trzymania kierownicy.
Wypadek z palcem przydarzył mi się, kiedy miałem 13–14 lat. Jednak najbardziej przerażające chwile przeżyłem jakiś rok później. Razem z Tatą załadowaliśmy na pick-upa motocykle crossowe i wybraliśmy się za miasto, żeby sobie pojeździć.
W niektórych australijskich stanach w wieku 15 lat można otrzymać tymczasowe prawo jazdy, które pozwala na prowadzenie samochodu, o ile masz ze sobą kogoś, kto ma pełne prawo jazdy.
Spędziliśmy cały dzień w miasteczku Lancelin na końcu stanowej sześćdziesiątki, gdzie śmigaliśmy sobie po wydmach.
W drodze powrotnej wsiadłem za kółko. Kiedy tak jechaliśmy, Tata ze zmęczenia usnął, czego nie powinien robić, jadąc z młodocianym kierowcą. Ja też kilka razy przymknąłem oczy. Pewnie każdemu się zdarza, kiedy się prowadzi, będąc zmęczonym.
Tata nadal spał, ja również zaczynałem przysypiać. Żeby nie odpłynąć, otworzyłem okno. Jechaliśmy zwyczajną drogą, po jednym pasie w każdym kierunku. Ta trasa była jednak niebezpieczna, cieszyła się złą sławą wśród kierowców. Każdego roku ginęło tam około 30 osób.
W którymś momencie nie wytrzymałem i usnąłem, przez co zjechałem na przeciwny pas. Kiedy otworzyłem oczy, zobaczyłem samochód jadący prosto na nas. Skręciłem gwałtownie w lewo, a potem w prawo. Odbiłem się od krawężnika, co jakimś cudem pozwoliło mi wrócić na właściwy pas (w Australii, podobnie jak w Anglii, obowiązuje ruch lewostronny).
Do dziś nie wiem, jakim cudem minęliśmy ten samochód, ale na pewno byliśmy o włos od śmierci. Gdybym otworzył oczy ułamek sekundy później, doszłoby do czołowego zderzenia, z którego nikt z nas nie wyszedłby żywy. Po tym wydarzeniu byłem tak przerażony, że przez dobry miesiąc nawet nie myślałem o wsiadaniu za kółko.
To wydarzenie nauczyło mnie, że lepiej nie prowadzić auta, gdy jest się przemęczonym. Zawsze zwracam na to uwagę młodym chłopakom, którzy po meczu ruszają w drogę powrotną do domu. Lubię sobie myśleć, że moje doświadczenie może pomóc im skupić się na ważnych rzeczach, czy to na torze, czy poza nim.
Jeśli chodzi o jazdę na żużlu, zawsze byłem lojalny wobec klubów, dla których jeździłem. Jeśli już skądś odchodziłem, to miałem konkretne i ważne powody.
W Anglii jeździłem w barwach Scunthorpe, Rye House i Wolverhampton. Zmiany barw na Wyspach wynikały z tego, że chciałem iść wyżej i rozwijać swoją karierę.
Z kolei w lidze polskiej występowałem w Częstochowie, Gnieźnie i we Wrocławiu. Z Włókniarza odszedłem tylko dlatego, że woleli postawić na polskiego juniora, który raz po raz zaliczał upadki. Nawet gdy nie jeździł, ja nie mogłem za niego wskoczyć. Wypożyczyli mnie więc na jeden sezon do Gniezna, które startowało wtedy w pierwszej lidze, ale skończyło się to nie najlepiej. Na koniec sezonu 2011 oba zespoły spotkały się w barażach o Ekstraligę, a ja kompletnie zawaliłem pierwsze spotkanie, zdobywając tylko cztery punkty.
Jakby tego było mało, pewna osoba z Gniezna, która obecnie nie pracuje już w klubie, oskarżyła mnie o umyślne odpuszczenie meczu, gdyż formalnie byłem przecież zawodnikiem Włókniarza na wypożyczeniu. W rewanżu nie pojechałem, bo dopadła mnie grypa. Odpuściłem też przez nią finał Indywidualnych Mistrzostw Elite League, które były zaplanowane na ten sam weekend.
Jako że Włókniarz nie widział mnie w składzie na kolejny sezon, przeniosłem się do Wrocławia, w którym jestem już dziewięć lat.
W lidze szwedzkiej miałem więcej klubów, bo aż pięć, ale – jak wspomniałem – zawsze pojawiały się poważne powody do zmiany pracodawcy.
W Vargarnie wisieli mi kasę. Na przedłużenie kontraktu w Dackarnie miałem zbyt wysoką średnią. W Vetlandzie z kolei jeździło mi się świetnie, ale mają tam dość specyficzny tor, który trochę mi się znudził. Poza tym pracę w klubie zakończył mój serdeczny przyjaciel, Bosse Wirebrand. Chętnie osiadłbym na dłużej w Masarnie Avesta, jednak popadli tam w kłopoty finansowe, w związku z czym przeniosłem się do Indianerny, gdzie jeżdżę od dwóch lat. Traktują mnie dobrze, płacą co tydzień, więc nie widzę powodu, żeby uciekać.
Skoro masz klub, z którego jesteś zadowolony, to po co zmieniać na siłę?
Jeżeli chodzi o moją „prawdziwą osobowość”, to jestem dość wygadany, co niektórych może irytować. Nie owijam w bawełnę i zawsze jestem szczery do bólu, co często ściąga na mnie kłopoty. Wiem, że są tacy, którzy uważają mnie za aroganta, egocentryka i samoluba. Odbijając piłeczkę, przyznam, że czasami czuję się na Wyspach niedoceniany, zwłaszcza odkąd zrezygnowałem z ligi angielskiej, co wyjaśnię później. Mam wrażenie, że to przejaw typowej brytyjskiej mentalności: najpierw zrobią z ciebie bohatera, a za chwilę zgnoją.
Zjadłem na tym zęby. Zawsze znajdzie się ktoś chętny do tego, żeby się przyczepić. Akurat w tej kwestii niczym nie różnię się od innych brytyjskich sportowców. Kibice pragną, żebyś odnosił dla nich kolejne sukcesy, ale kiedy tylko zrobisz coś nie po ich myśli, zmieszają cię z błotem.
Jasne, można sobie tłumaczyć, że ci wszyscy hejterzy to idioci. Problem polega na tym, że jest ich od groma, przez co czasami potrafią zepsuć humor. Nie mówimy tu o dwóch, ale 200 albo nawet 300 osobach w skali roku. Jednak mam na nich swój sposób: blokuję ich na Twitterze i już.
Przeszukując Twittera pod hasłem „Woffinden”, widzę wszystkie posty na swój temat, nawet jeżeli nie zostałem w nich oznaczony. Kiedy ktoś po mnie jedzie, sprawdzam sobie jego profil. Jeżeli mnie obserwuje, daję mu bloka. I tak z każdym, kto ma ze mną jakiś problem. Frustruje mnie ten hejt. Patrząc, jak jakaś kompletnie nieznana mi osoba krytykuje mnie w necie, zastanawiam się, czy ja naprawdę zasługuję na to, żeby dostawać takie komentarze od kogoś, kto tylko pierdzi w stołek. Wycierają sobie gębę moim nazwiskiem, i to na oczach innych ludzi.
Moi hejterzy zapewne nie zdają sobie sprawy, że tylko nakręcają mnie do wygrywania. Czerpię z tych negatywnych wypowiedzi motywację, więc to w sumie jakaś korzyść. Wszystkie te bzdury napędzają mnie do tego, aby osiągnąć jeszcze więcej, trenować jeszcze mocniej, jeździć jeszcze szybciej – by udowodnić im, że się mylą.
Jak dowiecie się z tej książki, przeżyłem w życiu mnóstwo wzlotów i upadków. Byłem na dnie i na szczycie. Jednak koniec końców w wieku 29 lat jestem trzykrotnym mistrzem świata.
Mam piękną żonę, którą kocham całym sobą, do szpiku kości (nawet tych połamanych). Mamy cudowną córeczkę, drugie dziecko w drodze, fajny dach nad głową i ładnych parę groszy na koncie.
Bywało i ciężko, nie powiem. Straciłem Tatę, w wypadku samochodowym zginął jeden z moich najlepszych kumpli. Ale ilu ludzi w moim wieku osiągnęło w życiu tyle co ja?
Tai Woffinden
Co, do jasnej cholery, kupić pod choinkę komuś, komu zostało zaledwie kilka tygodni życia?
Co podarować najlepszemu przyjacielowi, osobie, którą kochasz najbardziej na świecie?
Co można kupić komuś, kto poświęcił dla ciebie wszystko?
Co można dać umierającemu Tacie na jego ostatnie Święta?
Nigdy nie byłem za dobry w wymyślaniu prezentów, ale tym razem sytuacja była wyjątkowa. Dowiedzieliśmy się, że Tata jest śmiertelnie chory na raka. Miał wtedy zaledwie 47 lat. To nie jest wiek na umieranie.
Żeby było zabawniej, lekarze powiedzieli, że prawdopodobnie umrze przed świętami Bożego Narodzenia (2009). No i co tu kupić ojcu pod choinkę?
Nie chciałem go dołować, więc nie mogłem kupić mu czegoś, co miałoby mu się przydać na przyszłość.
I bez tego jestem kiepski w dobieraniu prezentów. Przeważnie kupuję ludziom coś zabawnego.
Całe tygodnie głowiłem się nad wymyśleniem czegoś, co by mu się spodobało. Nie było sensu kupować mu rzeczy na lata, raczej nie zamierzał już zbierać pamiątek.
Wreszcie wpadłem na coś, co na pewno sprawi mu przyjemność.
Tata palił trawkę, nie za dużo, ale palił. Nie pił natomiast alkoholu, więc kiedy wychodził z kolegami do pubu, to oni brali coś do picia, a on wychodził sobie na zewnątrz, palił blancika i wracał.
Tak więc kupiłem mu trochę trawki, bletki, maszynkę do kruszenia suszu, zapalniczkę oraz jego ulubione mleczne cukierki, żeby miał pod ręką coś na ząb, kiedy będzie zjarany.
Zapakowałem poszczególne części prezentu w oddzielne pudełka, które następnie złożyłem w matrioszkę. Kiedy otworzył pudełko po butach, zobaczył bletki leżące na wierzchu kolejnego pudełka, w którym schowałem następny fant i następne pudełko.
Otwierał i otwierał te pudełka po kolei, mówiąc:
– Coś ty wymyślił?
Raka trzustki zdiagnozowano u niego jakoś na przełomie lutego i marca 2009 roku, a ja nigdy nie zapomnę chwili, w której przekazał nam tę straszną wiadomość.
Wziął mnie do pokoju, poprosił, żebym usiadł, i rzekł:
– Muszę ci coś powiedzieć. Mam raka i niedługo umrę.
I to wszystko. Poczułem się, jakbym dostał w łeb. Byliśmy wtedy w jego sypialni. Zszedłem na dół i wyszedłem przed dom, gdzie stał mój bus. Huknąłem trzy razy pięścią w karoserię, a potem przeszedłem się wzdłuż ulicy, zebrałem się w sobie i wróciłem do domu, starając się nie okazywać żadnych emocji.
Uderzając w samochód, uszkodziłem sobie dłoń, a tydzień później zaczynał się sezon.
W zasadzie jestem szczęściarzem, że mogłem spędzić z Tatą jeszcze cały rok. Równie dobrze mógłby zginąć w wypadku samochodowym i zniknąć z mojego życia z dnia na dzień, tymczasem mieliśmy dla siebie jeszcze trochę czasu i to było piękne. Jeśli tylko mógł, jeździł ze mną wszędzie, na każde zawody.
W przeszłości raczej nie mówiliśmy sobie z Tatą rzeczy typu „kocham cię”, ale odkąd powiedział mi o nowotworze, powtarzaliśmy to sobie codziennie. Niby nic takiego, ale wiele zmienia.
Mówili nam, że kiedy przyjdzie ten czas, Tata po prostu zamknie oczy, jakby zapadł w sen. Rzeczywistość okazała się zupełnie inna. Siedzieliśmy sobie we dwóch, piliśmy kawę i rozmawialiśmy. Sielanka. Tata siedział na łóżku i spokojnie oddychał przez maskę tlenową, nic nie zapowiadało dramatu.
I nagle mówi do mnie:
– Podaj mi spodnie, coś mi źle.
Rzeczywiście było z nim źle. Oddał pod siebie mocz i kał, a potem zaczął krzyczeć. Jego ciało zmartwiało, jakby było kompletnie puste w środku. Organizm zwyczajnie wszystko z siebie wyrzucił. Potem Tata zaczął wołać:
– Pomóż mi, pomóż, pomóż!
Mieliśmy dwie pielęgniarki, które pomagały nam w opiece, więc zadzwoniliśmy do nich, ale żadna nie odbierała. Nie wiedzieliśmy, co robić. Wezwaliśmy karetkę. Przyszła siostra mojej matki, pielęgniarka. Potem przyjechała karetka.
Ratownicy nie chcieli dać tacie środków przeciwbólowych, a cierpiał tak już od 30, 40 minut i krzyczał, wzywając mnie i mamę na pomoc. Nie mogliśmy nic zrobić, więc po prostu trzymaliśmy go za rękę, przytulaliśmy i próbowaliśmy go pocieszyć, a on krzyczał:
– Pomóżcie mi, pomóżcie! Sue, Tai, pomóżcie mi!
Karetka dotarła do szpitala, pośpiesznie wprowadzono go do środka. Nie można było znaleźć żyły, wydawało nam się, że minęły wieki, zanim założono mu wenflon, a on nadal krzyczał. Wreszcie dano mu jakieś środki, dzięki którym się uspokoił. Kiedy zawieziono go na oddział, znowu zaczął krzyczeć, więc poszedłem po pielęgniarkę.
Nie mieli tam żadnych środków przeciwbólowych, które mogliby mu podać, dlatego musiałem pójść po nie na inny oddział, a przez cały ten czas Tata zwijał się z bólu. Po drugiej dawce historia się powtórzyła, więc pobiegłem jeszcze raz w to samo miejsce i poprosiłem:
– Dajcie jeszcze trochę, on znowu krzyczy.
Tak się złożyło, że akurat więcej nie mieli, musieli skądś przynieść.
– Weźcie od razu kilka na zapas – powiedziałem.
Po trzeciej dawce coś się wydarzyło. Więcej już nie krzyczał, za to oczy uciekły mu w tył głowy i bez przerwy coś odliczał. Powtarzał w kółko: „Dwa, cztery, sześć, osiem, dziesięć. Dwa, cztery, sześć, osiem, dziesięć. Dwa, cztery, sześć, osiem, dziesięć”. Mniej więcej po godzinie pomyślałem: „Pierdolę, jadę do domu. Nie dam rady siedzieć i słuchać tego całą noc”. Pojechałem do domu, żeby się przespać. Ustawiłem budzik na ósmą, obudziłem się o szóstej. Nigdy nie budzę się przed budzikiem. Wyskoczyłem z łóżka i wróciłem do szpitala. Mama siedziała przy tacie i trzymała go za rękę. Był tam również jego brat Keith oraz jego mama, a moja babcia. Wszedłem do sali, usiadłem przy nim, wziąłem go za rękę i powiedziałem mu, że go kocham. Wtedy tata przestał oddychać.
Mama, naturalnie, zaczęła płakać. Wujek i babcia pożegnali się z nim i wyszli, natomiast ona siedziała przy nim chyba jeszcze z pół godziny. Wreszcie powiedziałem:
– Chodźmy już. Pożegnaj się z nim ostatni raz.
Niemal siłą wypchnąłem ją z sali, inaczej zostałaby tam pięć dni. No i tak to było. Tata odszedł.
Zawsze starał się zachowywać pozory, rzadko pokazywał przed ludźmi, jak bardzo cierpi. Bywały jednak takie dni, których nigdy nie zapomnę, kiedy widać było, jak wielkie żniwo zbierała ta straszna choroba.
Zwłaszcza kiedy wracał z chemioterapii. Czuł się wtedy bardzo źle. Nie wiem, czy było to spowodowane chemią, czy czymś innym – Tata zazwyczaj tłumaczył, że pewnie przyplątała się jakaś niestrawność. Sytuacja powtarzała się co jakiś czas, zawsze po chemioterapii. Przez tę chemię zachorował na cukrzycę, o której zresztą wiedział, a która pewnego razu prawie go dobiła.
Kiedy Tata źle się czuł, na poprawę samopoczucia fundował sobie mocno słodzoną kawę, kilka butelek gazowanych napojów i całą górę lodów. Potrafił mnie zawołać i poprosić:
– Tai, przejdź się do sklepu i kup mi lody.
Więc szedłem i kupowałem mu te lody, a do tego kilka butelek coli albo czegoś podobnego. Kiedy wracałem ze sklepu, Tata siadał i zjadał to wszystko na raz. W ten sposób tylko pogarszał sytuację, bo wsuwając w siebie takie desery, nabawił się cukrzycy.
Któregoś dnia wybrałem się na spotkanie z Ashleyem Birksem do Sheffield, gdzie wówczas spędzałem z nim dużo czasu. Wtedy zadzwoniła do mnie mama, mówiąc:
– Tai, musisz przyjechać do szpitala. Tata jest w kiepskim stanie.
Pomyślałem sobie: bez przesady, pewnie ma gorszy dzień i tyle. Nie chce mi się jechać taki kawał drogi.
Pamiętam, że pokłóciłem się o to z mamą. Wtedy zadzwonił do mnie Tata.
– Tai, to naprawdę poważna sprawa. Chciałbym, abyś do mnie przyjechał.
Kiedy dotarłem do szpitala, zastałem tatę leżącego w łóżku, w stanie bliskim śmierci. Mama zaś wypłakiwała sobie oczy i w duchu uważała mnie za ostatniego dupka. Pomieszczenie, w którym znajdował się Tata, było tak ze cztery razy większe od zwykłej sali szpitalnej. Całą przestrzeń zajmowały łóżka, w których leżeli inni pacjenci – wszyscy kompletnie wycieńczeni, same kości, pożółkła skóra. Tata usiadł na łóżku, a ja pomyślałem sobie: dobra, dobra, będziesz żył.
I powiedziałem do niego:
– Popatrz na ludzi wokół siebie. Wyglądasz przy nich jak pączek w maśle. Nie masz się czym martwić.
Po badaniach okazało się, że musi się przerzucić na słodziki, ale dalej używał cukru.
– A w dupie to mam. Zostało mi tylko kilka miesięcy, z cukrem czy bez – powtarzał.
Mamy wśród pamiątek jedno takie zdjęcie, zrobione w Swindon, którego mama zresztą nie znosi. Na zdjęciu Tata jest okrutnie wychudzony, w dodatku płacze.
Oglądałem kiedyś wideo z Travisem Pastraną. Powiedział, że w ramach przygotowań do wykonania podwójnego przewrotu w tył na motocyklu mentalnie pogodził się z faktem, że może skończyć sparaliżowany, a nawet umrzeć. Przeżył te wszystkie scenariusze w swojej głowie, zanim przystąpił do próby. Po obejrzeniu tego materiału zrobiłem podobnie.
Odegrałem w swojej głowie wszystkie etapy choroby taty. Setki razy wyobrażałem sobie jego śmierć – jego ostatnie chwile w szpitalu, pogrzeb, tego typu rzeczy. Kiedy Tata odszedł naprawdę, czułem się, jakbym odgrywał przygotowaną rolę, bo już to przerobiłem.
Leżąc w łóżku, wyobrażałem sobie, że Tata nie żyje, że idę do krematorium, niosę jego trumnę, przemawiam na pogrzebie. Powtórzyłem sobie ten scenariusz tysiące razy, więc byłem na to przygotowany. I to pomogło.
Parę miesięcy po tym, gdy dowiedziałem się, że Tata ma raka, leżałem w swoim łóżku. On siedział z mamą w salonie, a ja obracałem to wszystko w swojej głowie. Myślałem: Taty tu nie ma. Jak to będzie, kiedy całkiem go zabraknie? Jakie sprawy trzeba będzie pozałatwiać po jego śmierci? Ludzie będą przychodzić i pytać: „Trzymasz się jakoś?”. Wyobrażałem sobie to wszystko. Wyobrażałem sobie, że wchodzę do parku maszyn w Wolverhampton pierwszy raz po śmierci taty i wszystkie napotkane osoby składają mi kondolencje. Raz po raz przeżywałem tę scenę w swoim umyśle. Wiem, że to dziwne, mało kto to rozumie. Jednak dzięki temu było mi dużo łatwiej odnaleźć się w tej sytuacji, kiedy stała się rzeczywistością, bo już to przeszedłem. Przeszedłem to wszystko setki razy.
Dzięki temu dużo łatwiej było mi pożegnać się z ojcem i to ja odciągałem mamę od jego łóżka, a nie ona mnie. Ta sytuacja była dla niej bardzo ciężka. Jestem pewien, że nie przygotowywała się do tego tak jak ja. Wydaje mi się, że nawet nie była w stanie wyobrazić sobie śmierci taty. Ludzie pytali: „Jak sobie z tym radzisz?”. Cóż, każdy ma swoje metody.
Te wyobrażenia weszły mi w nawyk. To dzięki temu były tak skuteczne. Najtrudniejszą częścią, o czym opowiem później, było dla mnie odczytanie napisanego przez Tatę listu pożegnalnego. Wszystko inne zniosłem w miarę dobrze, ale ten moment kosztował mnie wiele. Nieważne, jak bardzo chciałbyś się przygotować, nigdy nie będziesz do końca gotowy na przemowę nad trumną bliskiej osoby.
Lekarze nie owijali w bawełnę. Powiedzieli Tacie wprost, że jego stan jest terminalny i że zostało mu prawdopodobnie sześć−dziewięć miesięcy życia. Przez prawie pół roku trzymaliśmy ten fakt w tajemnicy. O nowotworze nie wiedział nikt poza najbliższą rodziną i przyjaciółmi – mimo że ludzie czasami pytali ojca, czy dobrze się czuje, kiedy wyglądał na zmęczonego.
W niewielkiej wiosce zwanej Gunness, około pięciu kilometrów od Scunthorpe, kupiliśmy nowy dom, który wymagał lekkiego remontu.
Tak więc pierwszą rzeczą, jaką zrobiliśmy, było urządzenie w ogrodzie porządnego warsztatu. Tata krzątał się tam nieustannie, pochłonięty pracą. Chciał mieć pewność, że dom będzie skończony przed jego śmiercią. Bardzo mu zależało, żebyśmy mogli spędzić tam rodzinne Święta.
W sierpniu choroba rozwinęła się na tyle, że nie dało się jej dłużej ukrywać przed światem, więc zaczęliśmy się dzielić tą wiadomością z innymi. W środowisku żużlowym wieści rozchodzą się szybko.
W pewnym sensie poczułem wtedy ulgę. Ojciec cały czas dostawał chemię; cykl chemioterapii trwał trzy tygodnie, po których następował tydzień przerwy. Potem znowu trzy tygodnie chemioterapii i tak dalej, i tak dalej.
Chudł i mizerniał w oczach, mało jadł i czuł się bardzo kiepsko, a mimo to starał się być na wszystkich moich meczach w Anglii, choć musiało to być dla niego strasznie wyczerpujące.
W sezonie 2008 jeździł też ze mną do Szwecji i Polski. W Elitserien podpisałem kontrakt ze słynnym klubem Vargarna Norrköping, natomiast w Polsce jeździłem dla Włókniarza Częstochowa, występującego wówczas w Ekstralidze.
O ile dobrze pamiętam, w tamtym sezonie Tata nie opuścił ani jednego mojego występu. Natomiast w roku 2009 jego stan się pogorszył i do Szwecji już więcej nie pojechał, a w Polsce zaliczył chyba tylko dwa spotkania na wiosnę.
Towarzyszył mi na zawodach tak często, jak tylko był w stanie, zarówno w lidze angielskiej, jak i w trakcie indywidualnych mistrzostw świata juniorów. Pamiętam, że na finale IMŚJ w Chorwacji czuł się tak źle, że nie miał siły dosłownie na nic. Całe zawody przesiedział na trybunach w towarzystwie swoich przyjaciół, Neila Machina oraz Trevora Hardinga, który przyjechał wtedy z Australii.
Ojciec nie pojawił się w parku maszyn, ale był szczęśliwy, gdyż bardzo chciał zobaczyć mnie w finale mistrzostw świata juniorów.
Marzył też o tym, żeby móc jeszcze obejrzeć inaugurację sezonu 2010, ale nie zdążył.
To wydarzenie było punktem zwrotnym w moim życiu oraz karierze. Szkoda tylko, że musiałem stracić ojca, żeby dorosnąć do pewnych rzeczy.
Ciekawe, czy gdyby nadal żył, to byłbym teraz trzykrotnym mistrzem świata, czy pozostałoby to w sferze marzeń?
Kto wie?
Wiecie, co jest najlepsze w Scunthorpe?
Zaledwie pięć minut drogi od centrum miasta jest autostrada, którą można wyjechać z tego zadupia w jakieś lepsze miejsce!
Nie są to moje słowa, lecz komentarz jednego z internautów biorących udział w ankiecie związanej z wyborem „20 najgorszych miejsc do życia w Anglii”. W 2018 roku Scunthorpe znalazło się na czwartym miejscu – za Luton, Hull i Dover. Inny mieszkaniec miasta napisał coś takiego: „Skoro McDonald’s uchodzi za stołówkę dla dresiarzy, to co powiedzieć o mieście, które szczyci się aż trzema takimi lokalami?”.
Czytając te komentarze, zaczynam rozumieć, czemu ojcu tak bardzo zależało, żeby wyjechać ze Scunthorpe i wychowywać mnie gdzie indziej. Mając do wyboru upadły ośrodek przemysłowy oraz ciepły kraj pełen wszelkich możliwości, chyba każdy wybrałby to drugie.
Mój tata uwielbiał Australię. Każdego roku jechał tam na zawody (był żużlowcem, tak jak ja). Pragnął dla mnie lepszego dzieciństwa, co doprowadziło do tego, że jeszcze zanim zacząłem chodzić do szkoły, nasza rodzina wyemigrowała na antypody.
Przeprowadziliśmy się do Perth. Z okna widać było Ocean Indyjski, dwa kroki od domu mieliśmy plażę pokrytą mięciutkim piaskiem, no i ten australijski styl życia, o którym w hrabstwie Lincolnshire można sobie tylko pomarzyć.
Nie da się porównać ponurej rzeczywistości Scunthorpe z Perth, będącym stolicą i największym miastem Australii Zachodniej. Geograficznie oba miejsca oddalone są od siebie o 14,5 tysiąca kilometrów, ale w wielu innych aspektach dzielą je lata świetlne. To się nazywa popaść ze skrajności w skrajność, prawda? Z czołowego zadupia Wielkiej Brytanii trafiasz do miejsca, gdzie pięć minut od domu masz plażę.
Z dzieciństwa w Scunthorpe nie kojarzę nic, wiem tylko tyle, co mi opowiedziano. Niespecjalnie pamiętam nawet nasze domy, chociaż czasami koło nich przejeżdżaliśmy: w Gunness, tuż pod miastem, i w Enderby Road. Mieszkaliśmy tam w bliźniaku wyremontowanym przez Tatę. Wstawił nam nowe okna i dobudował podwójny garaż.
Moja rodzina ma dość barwną przeszłość. Mama, nazwisko panieńskie Susan Blanch, była jednym z dziewięciorga dzieci. Po przodkach odziedziczyli mroczną historię człowieka, który próbował zastrzelić własną prababkę. Kobieta cudem uniknęła śmierci. Został aresztowany i oskarżony o próbę zabójstwa, ale sąd uznał go za niepoczytalnego. Udało mu się więc uniknąć odsiadki, choć resztę życia spędził w szpitalu dla psychicznie chorych!
W roku 1958 moja babka, Cynthia Gunson, poślubiła Briana Woffindena. Rok później urodził się ich pierwszy syn, Keith, a Rob – czyli Tata – pojawił się na świecie 27 marca 1962 roku.
Dziadek Brian pochodził ze Scunthorpe i mieszkał tam, dopóki nie wyemigrował do Australii. W pewnym momencie rozstał się z babcią i w 1975 roku ożenił się po raz drugi. Wkrótce potem on i jego druga żona Molly wyjechali z Anglii.
Niewiele wiem o dziadku Brianie, mimo że w Australii mieszkaliśmy 20 minut drogi od siebie. Owszem, jeździło się do nich na święta i urodziny, ale z kolei on i Molly nigdy nas nie odwiedzali.
Obecnie utrzymujemy ze sobą kontakt, dziadek był nawet na moim weselu. Przedtem jednak miałem wrażenie, że w ogóle mu na mnie nie zależy, więc miałem go w dupie. Z tego też powodu nigdy nie zabiegałem o jego względy. Gdyby wtedy Tata przyszedł i powiedział mi, że dziadek ma wpaść z wizytą, pewnie rzuciłbym coś w stylu: „Dobra, to ja wychodzę. Dajcie mi znać, jak sobie pójdzie”.
Moja babcia również ponownie wyszła za mąż. Kiedy w mieście założono klub żużlowy, jej drugi mąż, Jeffrey Shores, wkręcił się w kibicowanie. Chodził razem z babcią na mecze Scunthorpe Saints, a kiedy mój tata miał jakieś 11 lat, zaczęli zabierać i jego. To było na początku lat 70., w pierwszym okresie historii speedwaya w naszym mieście.
Powstanie brytyjskiej drugiej ligi żużlowej w roku 1968 wywołało gwałtowny boom na zakładanie nowych klubów. Z tego trendu skorzystało dwóch byłych zawodników. Byli to Vic White (który później został prezesem WSRA, Światowego Stowarzyszenia Żużlowców) oraz Ivor Brown, na co dzień pracujący na dwa etaty jako naczelnik poczty i właściciel sklepu. W 1969 roku reaktywowali oni tor żużlowy w Long Eaton, ale zaledwie po roku działalności Vic wycofał się z prowadzenia klubu. Odtąd opiekował się nim Ivor wraz z żoną Kath.
Jednak po jakimś czasie wspólnicy odnowili współpracę i w poszukiwaniu nowej lokalizacji dla toru żużlowego trafili do Scunthorpe, gdzie ich uwagę zwrócił ładny stadion lekkoatletyczny przy Brumby Wood Lane, położony kilka kilometrów od centrum miasta. Nazwano go imieniem miejscowej osobistości, Davida Quibella, który przez wiele lat był posłem w brytyjskim parlamencie. Gdy przeszedł na emeryturę, został uhonorowany tytułem szlacheckim i włączony do Izby Lordów. Wchodząc do Izby Gmin, Quibell, niegdyś przedsiębiorca budowlany, przyjął tytuł barona Scunthorpe w hrabstwie Lincolnshire. Gdy w 1960 roku rada hrabstwa kupiła tereny parkowe od lokalnych działkowców, powstały plany wybudowania nowego stadionu przeznaczonego do uprawiania lekkiej atletyki oraz kolarstwa. Zbiórkę funduszy na ten projekt prowadził sam lord Quibell, który jednak zmarł przed jego ukończeniem.
Tor żużlowy został umieszczony wewnątrz pochyłego betonowego toru kolarskiego. Pierwsze zawody w 1971 roku przyciągały aż cztery tysiące widzów. Na tamte czasy były to tłumy. Inauguracyjny mecz między Scunthorpe Saints a Hull Vikings o Puchar Humberside odbył się w poniedziałek, 3 maja 1971 roku. Kolejki do kas były tak wielkie, że organizatorzy zmuszeni byli opóźnić start pierwszego biegu.
Ostatecznie poniedziałkowy termin okazał się mało popularny, w związku z czym frekwencja zaczęła topnieć. Działacze klubu poprosili władze ligi o zgodę na organizowanie spotkań w niedzielę. Nie otrzymali jej, gdyż sprzeciw wyraził klub Boston Barracudas, lokalny rywal, tłumacząc, że rozgrywanie spotkań przez dwa kluby z regionu w tym samym terminie zaszkodzi frekwencji na nich. Choć oba miasta są od siebie oddalone o dobre 100 kilometrów, klamka zapadła i tor w Scunthorpe został zamknięty, przez co pierwszy Australijczyk w historii klubu, młody Garth Coleman, został bez klubu.
Nie zniechęciło to promotorów i w 1973 roku ponownie zgłosili klub do drugiej ligi, jednak zebrana przez nich drużyna okazała się słaba. Wygrała tylko pięć z trzydziestu dwóch spotkań i zajęła ostatnie miejsce w lidze ze stratą jedenastu punktów do przedostatniej ekipy.
Brown i White nie byli w stanie przyciągnąć do Scunthorpe klasowych zawodników – głównie dlatego, że ich rywale mieli bardzo dobre kontakty z klubami pierwszoligowymi – przez co, oczywiście, mieli pierwszeństwo w rozmowach z obiecującymi młodzieżowcami.
W tamtym okresie przez klub przewinęło się 20 zawodników, z których większość nie zagrzała miejsca u „Świętych” zbyt długo. Jednym z wyjątków był Brian Osborn, który postanowił przejąć klub, aby utrzymać go przy życiu.
W tamtym okresie speedway w Scunthorpe musiał mierzyć się z kolejnym problemem, jakim była rosnąca niechęć ze strony lekkoatletów. Uskarżali się oni na fakt, że motocykle niszczą ich bieżnię. Konflikt udało się rozwiązać w roku 1978, kiedy władze miasta zaproponowały Osbornowi przeprowadzkę na niezagospodarowane tereny w Ashby Ville.
Jeszcze przed tą przeprowadzką Tata kompletnie wsiąknął w żużel. W wieku 13 lat kupił swój pierwszy motocykl, zresztą za zachętą swojej matki, która też lubiła się pościgać. Młody Rob ewidentnie odziedziczył to zamiłowanie po niej, choć babcię bardziej ciągnęło do czterech kółek.
Babcia była pierwszą osobą z rodu Woffindenów, która zainteresowała się sportami motorowymi: wraz z mężem Brianem należeli do Scunthorpe Motor Sports Club i brali udział w wyścigach samochodowych na torach trawiastych. Swoje największe sukcesy odnosiła po kupieniu starego morrisa oxforda. Często opowiadała mi: „To auto jeździło w innej lidze. Było tak szybkie, że musiałam startować za innymi, a i tak wygrywałam! Byłam najlepsza ze wszystkich naszych zawodniczek. Twój tata i wujek Keith skakali z radości na trybunach i krzyczeli: dajesz, mamo!”.
Mimo sukcesów sportowych w ich domu się nie przelewało. Bywało tak ciężko, że ojciec nie mógł sobie pozwolić nawet na kupowanie tygodnika Speedway Star, który kosztował 15 pensów. Chodził więc do lokalnego sklepu, czytał gazetę od deski do deski i odkładał ją na półkę.
Raw Speed. My Autobiography
Text copyright © Tai Woffinden and Peter Oakes 2019
Originally published in the English language in the UK by John Blake Publishing, an imprint of Bonnier Books UK
The moral rights of the authors have been asserted
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2020
Copyright © for the Polish translation by Tomasz Jastrzębski 2020
Redakcja – Maciej Cierniewski
Korekta – Agnieszka Zygmunt
Projekt typograficzny i skład – Joanna Pelc
Adaptacja okładki – Paweł Szczepanik / BookOne.pl
All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Wydanie I, Kraków 2020
ISBN EPUB: 978-83-8129-548-2ISBN MOBI: 978-83-8129-547-5
Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:
Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Dagmara Kolasa
Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Agnieszka Jednaka
Promocja: Piotr Stokłosa, Łukasz Próchno, Gabriela Matlak, Aldona Liszka, Szymon Gagatek, Tomasz Czernich
Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Patrycja Talaga, Karolina Żak
E-commerce: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Łukasz Szreniawa, Marta Tabiś
Administracja i finanse: Klaudia Sater, Monika Płuska, Honorata Nicpoń, Ewa Koza
Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak
www.wsqn.pl
www.sqnstore.pl
www.labotiga.pl