Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Radczyni prawna Justyna Kielczyk staje w obliczu „urlopowej nudy”. Przypadkowa podróż na rodzinny pogrzeb radykalnie zmienia sytuację, gdy zostaje poproszona o zapoznanie się z aktami umorzonej sprawy morderstwa nauczycielki. Po zapoznaniu się z kserokopiami nadesłanych pocztą materiałów, otrzymuje od siostry zmarłej propozycję przyjazdu na miejsce, celem podjęcia próby znalezienia nowych dowodów.
W miarę poznawania nowych okoliczności bohaterka uświadamia sobie, że natrafiła na złożoną intrygę kryminalną, która sięga kilkunastu lat wstecz. Odkrywa podwójne dno, poznaje relacje międzyludzkie, w których na sympatiach i miłości rysują się cienie strachu, zdrady i braku zaufania. Czy Justyna rozwikła zagadkę i doprowadzi swoją misję do końca i czy będzie chciała, aby jej ustalenia ujrzały światło dzienne?
Powieść „Bez końca” nie jest tylko przewodnikiem po kryminalnej intrydze, lecz także opowieścią o ludzkich emocjach, marzeniach i lękach. Autorka stara się poruszyć kilka ważnych tematów społecznych i psychologicznych, oscylujących wokół problemu samotności, odpowiedzialności i skomplikowanych relacji międzyludzkich. Stawia pytanie, czy mogą mieć wewnętrzny spokój ludzie, którzy na skutek społecznych uwarunkowań wkroczyli kiedyś na mroczne ścieżki, dążąc do ocalenia własnych wartości i relacji.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 211
EWA PIASECKA
BEZ KOŃCA
© Copyright by Ewa Piasecka
Korekta: Marta Bluszcz
Skład: Katarzyna Krzan
ISBN e-book: 978-83-974602-0-1
ISBN druk: 978-83-974602-1-8
Wszelkie podobieństwo do osób, miejsc, sytuacji i przedmiotów jest przypadkowe, choć w każdej bajce tkwi przecież jakieś ziarnko prawdy.
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości
bez zgody wydawcy zabronione.
Wydanie I 2025
Tyś nie z soli ani z roli,
Tylko z tego, co cię boli.
(parafraza słynnej wypowiedzi
hetmana Stefana Czarnieckiego)
Był ponury, wyjątkowo ulewny wieczór. Deszcz niemiłosiernie zacinał. Wszystko, co tylko mogło się ruszać, tańczyło w rytm porywistego wiatru po obu stronach mokrej i śliskiej drogi. Zmiana aury jak zwykle nastąpiła nagle i niespodziewanie.
W tej sytuacji adwokat Ryszard Majka zrezygnował z dalszej rowerowej przejażdżki. Miał dzisiaj jechać do Wołomina, ale najpierw chciał się zorientować w sprawie tutaj, w Wyszkowie. Planował sprawdzić jeden adres, bo kobieta coś za długo nie dzwoniła. Jej telefon też milczał, choć umawiali się inaczej. Mimo że takie rowerowe wyprawy to była dla niego codzienność i przyjemność, swoje plany był zmuszony szybko zmienić.
„Diabli nadali tę moją dzisiejszą podróż! Że też mi się zachciało gdzieś jechać! Co mi strzeliło do głowy, żeby się ruszać z domu?” – psioczył sam na siebie w myślach.
Co prawda do pokonania było raptem około dziesięciu kilometrów z jednego końca miasta na drugi, ale i tak przy tej pogodzie – w strugach deszczu i w wywijających wszystko podmuchach – była to nie lada sztuka nawet dla niego. Wietrzysko bez przerwy rozpinało mu kurtkę, wyrywało szalik, a zimno dostające się pod jego ubranie przenikało go aż do samych kości. „To był całkiem głupi pomysł. Za długo siedziałem w kancelarii i za późno się wybrałem. Straciłem mnóstwo czasu i niczego nie załatwiłem”.
Do tego jeszcze w trakcie przejażdżki ktoś go zagadał w nad wyraz wścibski sposób i ta rozmowa wyjątkowo go zmęczyła. Nie mówiąc o tym, że w międzyczasie pogoda całkiem się rozkręciła.”
Deszcz zacinał coraz bardziej, a do tego jego rower ciągle mijały w niebezpiecznej odległości samochody, które w sposób uprzykrzający jazdę i dokuczliwy co rusz oślepiały go ostrymi światłami. W ich blasku gęsta mżawka była niezwykle wyraźna, a krople wody wyglądające jak tysiące mieniących się ostrych igiełek muskały go co chwila. Rowerzysta czuł coraz większy opór powietrza i coraz trudniej było mu się poruszać.
Kiedy kolejny raz popatrzył w lusterko, tuż za sobą zobaczył innego rowerzystę. Wydawało mu się, że ten poruszał się za nim już od dłuższego czasu. Jakieś irracjonalnie przeczucie kazało mu go zgubić. Próbował kilkukrotnie, ale za każdym razem, kiedy był już pewien, że mu się to udało, tamten znowu się pojawiał.
Jazda stawała się coraz bardziej męcząca i zdawało mu się, że trwa wieki. Wreszcie jednak adwokat spostrzegł z ulgą, że cel jego podróży jest już blisko. Z daleka widać było jego starą, zaniedbaną, latami nieremontowaną kamienicę, którą w większej części z powodzeniem wynajmował, prowadząc jedynie na dolekancelarię.
Wreszcie zatrzymał się na chodniku koło domu. Zanim wszedł do środka budynku, kątem oka zobaczył, że towarzyszący mu rowerzysta zniknął. To go uspokoiło, przywiązał więc rower do barierki i wszedł do korytarza. Chciał zapalić światło. Już sięgał, aby dotknąć włącznika znajdującego się na ścianie z lewej strony bramy, kiedy poczuł silne uderzenie w głowę, a zaraz potem narastający tępy ból potylicy, który z każdą chwilą narastał, rozrywając mu głowę.
I była to ostania myśl, którą zarejestrował jego umysł.
Radczyni prawna Justyna Kielczyk siedziała na kanapie w swoim własnym domu i w sumie trochę się nudziła. Jak na jej możliwości miała niezwykle długie wolne. Pierwszy raz w jej życiu były to aż dwa miesiące, bo wreszcie w pracy wzięli się za zaległe urlopy. No cóż, było do przewidzenia, że tak się w końcu stanie. Ktoś tam na górze wymyślił, że co najmniej dwie trzecie mają być wykorzystane w ciągu roku, a nie cały czas magazynowane i trzymane na czas bezpośrednio poprzedzający emeryturę. O, co to, to nie! – jak zostało w piśmie wyraźnie wręcz wykrzyczane.
Rzecz jasna ona, pięćdziesięcioletnia kobieta zatrudniona na pełnym etacie w Urzędzie Miasta Krakowa, miała tego zaległego urlopu nagromadzone całkiem sporo.
Ma się rozumieć, że na początku najzwyczajniej w świecie w ogóle nie była zadowolona z takiego obrotu sprawy. Obawiała się, że jeśli teraz wykorzysta wolne niepotrzebnie, nie robiąc nic aż do znudzenia, to potem, gdy zajdzie potrzeba, pewnie go jej braknie. Po przemyśleniu sprawy doszła jednak do wniosku, że taka dłuższa przerwa w pracy chyba jest jej istotnie potrzebna.
W rzeczywistości bowiem w tym momencie czuła się już swoją pracą naprawdę porządnie zmęczona. Jej zawodowe życie toczyło się, a właściwie przebiegało, w gigantycznym pędzie: biuro, sąd, druga kancelaria, dyżury. A przecież wszędzie i ze wszystkim trzeba było zdążyć, nie zawalając żadnego z terminów, aby ludzie się nie złościli, aby nie stracić klienta, aby nie zniknąć z rynku w tym tak bardzo konkurencyjnym świecie.
W chwili obecnej zapowiadała się jednak dłuższa chwila oddechu na wszystkich zawodowych frontach. W urzędzie długie wolne, w drugiej kancelarii przejściowa stagnacja, jeśli chodzi o nowe sprawy, a w sądzie, siłą rzeczy, chwilowy brak kolejnych terminów rozpraw.
Wreszcie skonstatowała, że na szczęście wszystko przyszło w całkiem odpowiednim momencie. W domu dopiero co rozpoczął się spory remont, zupełnie niespodziewanie bowiem wyłoniła się nagła konieczność jego przeprowadzenia. Program poprawy klasy energetycznej budynków dotarł w końcu również do jej domu. Do tego w pakiecie wyniknęły jakieś naprawy rynny i dachu, malowanie, odnawianie. Czyli ogólny wszechobecny bałagan. Nie czuła się z tym dobrze. Nie lubiła, gdy po „chałupie” kręcili się obcy ludzie. Przeważnie się wymądrzali i wszystko wiedzieli najlepiej, a w rzeczywistości robili tylko zamieszanie. Aktualnie wszystko było jeszcze w początkowej fazie, czyli totalnie rozgrzebane, i wlokło się niemiłosiernie, a koniec nie był w ogóle widoczny, mimo że koledzy budowlańcy zaprzyjaźnieni z nią od wielu lat nawet nocowali u niej w domu, na miejscu. Było to z jednej strony dobre rozwiązanie, bo już od wczesnego rana zaczynali pracę, ale z drugiej – nie do końca, bo niestety trzeba było wstawać wcześnie rano wraz z nimi. A budzili się skoro świt. Całe szczęście, że można było zaraz potem napić się dobrej kawy i to bez pośpiechu, skoro był ten urlop, a później spokojnie zjeść śniadanie. Ale już chwilę potem zaczynał się hałas i chaos, oznaczający dla domowników wymuszoną bezczynność.
„Gdyby nie telewizja, Internet i smartfon, to człowiek zanudziłby się na śmierć” – myślała. Bo też ile można było w ciągu dnia zajmować się studiowaniem najnowszego orzecznictwa czy zbieraniem materiałów do przygotowywanej od dwóch miesięcy superobszernej opinii dla macierzystego urzędu? Jak długo można było znosić tę niemożliwą powtarzalność: pranie, nowe pranie, obiad, kolejny obiad i tak w kółko?
Jak to dobrze, że chociaż nośniki informacji należycie funkcjonowały i że zawsze było tam mnóstwo ciekawych rzeczy. No i oczywiście codzienna wieczorna rozmowa na WhatsAppie z córką Izą, która od roku przebywała na zagranicznych studiach handlowych w Hamburgu. Naoglądawszy się bowiem programów o kobietach mieszkających w różnych bliższych i dalszych zakątkach świata, stwierdziła, że ona też tak chce i musi. Cóż było robić? Jedynemu dziecku się przecież nie odmawia.
Nagle z rozważań wyrwał Justynę dźwięk telefonu. Spojrzała na wyświetlacz. Wujek. Jak się domyślała, dzwonił pewnie w sprawie ciotki. Od dawna była ciężko chora. Wiadomość mogła być więc raczej tylko jedna.
– Tak, niestety, bardzo mi przykro, bardzo ci współczuję – mówiła cicho do smartfona. – Kiedy pogrzeb? – zapytała. – W środę, o trzynastej… Na wsi trzydzieści kilometrów za Jasłem – powtarzała jak echo za swoim rozmówcą. – Przyjadę sama, bo Romek musi pilnować budowlańców – poinformowała.
„Ciekawe, jak tam dojadę. A przecież będę musiała pojechać” – pomyślała, kończąc rozmowę.
***
W dniu wyjazdu do Leśniowa Justyna wstała bardzo wcześnie, bo już przed piątą rano, i szybko się ubrała. Po wypiciu naprędce zaparzonej herbaty wyszła na zewnątrz, zamówiwszy uprzednio taksówkę, którą postanowiła dostać się na dworzec. Na dworze musnęło ją łagodne ciepło typowe dla tej pory roku. Był środek maja, a w dobie ogólnego ocieplenia klimatu temperatury z reguły już od rana wynosiły ponad dwadzieścia stopni. Tak było i tym razem. „Przynajmniej to mi się udało” – pomyślała.
W jej domu wszyscy jeszcze spali, zarówno mąż, jak i ekipa fachowców, czyli koledzy spod Tarnowa.
– Takim to dobrze – znowu westchnęła, czekając przed domem na taksówkę. – Oni smacznie chrapią po wczorajszym piwkowaniu, co jest standardem w budowlanej branży, a ja już na chodzie – utyskiwała pod nosem sama do siebie.
Musiała jednak przerwać swoje sarkastyczne refleksje, bo w tym momencie zza rogu ulicy wyłoniła się taryfa, która o tak wczesnej porze dnia, co było do przewidzenia, podjechała bardzo szybko. Ruszyli więc na dworzec ulicą Dobrego Pasterza i Aleją 29 Listopada.
Taksówkarz, kolejny Ukrainiec, jechał mało sprawnie i omal nie stuknął drugiego pojazdu, nieco więc go ofuknęła.
Wkrótce znalazła się na dworcu. Sprawnie zakupiła bilet i oczekiwała na przyjazd autobusu. Nie bardzo miała jak wypełnić ten czas, zatem trochę się włóczyła po prawie pustym o tej porze placu. Z nudów kupiła w automacie kawę i ciastko. Były wstrętne. Gdy udało jej się dopić ciepłą, ale wyjątkowo cierpką lurę, na stanowisku ustawił się mały busik. Wsiadła. Nie minęło dziesięć minut, gdy wyruszyli i wraz z nielicznymi pasażerami pomknęli niezbyt zatłoczoną jeszcze drogą.
Takie podróże lubiła – gdy wsiada się od razu, gdy się nie czeka, gdy nie ma bagażu, gdy nie trzeba wykonywać tych wszystkich odpraw, rewizji i prześwietlania, stać w kolejkach, cisnąć się w tłumie, gdy można wygodnie usiąść, swobodnie oglądać mijające krajobrazy, drzemać albo poczytać gazetę czy coś w smartfonie – wtedy to jest podróż, bez względu na to, gdzie się jedzie. Oczywiście samochodem z kierowcą.
Autobus mknął ekspresowo i trzy godziny później była już na dworcu w Jaśle. Zaraz po wyjściu z pojazdu wykonała szybki telefon do wujka.
– Wsiadaj w taryfę i jedź pod mój blok. Nie ma czasu! – Usłyszała.
Pod blokiem już czekał na nią samochód. Po zajęciu miejsca wraz z kilkorgiem innych pasażerów pokonali odległość około dwudziestu kilometrów i dojechali do Leśniowa. Była na miejscu.
„A więc typowa wieś” – pomyślała. Okolica wyglądała na odciętą od świata i pustą. Miejscowość posiadała wyglądający na zabytkowy i bardzo stary, chociaż niewielki kościół w stylu jakby gotyckim. „Skąd się tu taki wziął i uchował?” – pomyślała. Nieopodal świątyni, po drugiej stronie ulicy znajdowały się solidnie posadowione drewniane szalety. „Chyba równie leciwe albo jeszcze starsze” – pomyślała uszczypliwie. Były bowiem, jak to dawniej budowano, zbite z desek i miały serduszka na drewnianych odrzwiach. Dalej stała mała kaplica, za którą rozpościerał się cmentarz i to było wszystko. Totalnie nic poza tym.
„I w tej pustce, jak zwykle, ja. W głowie pustka, wokół pustka, w duszy pustka. Taki standard, cholera, ale mi się znowu trafiło” – pomyślała żartobliwie. Nie był to bowiem pierwszy raz, gdy sama musiała jechać na podobne uroczystości rodzinne, podczas gdy Romkowi sprytnie udawało się z nich wymigać. „No, niechybnie będzie nieco czasu, z którym zupełnie nie wiadomo, co zrobić” – przewidywała.
Skupiła się na krótkim spacerze po malowniczej krajobrazowo i wyjątkowo spokojnej okolicy. Nie trwało to jednak tak długo, jak pierwotnie przypuszczała, gdyż stosunkowo szybko zaczęli schodzić się ludzie. Justyna z uwagą obserwowała przybywających, zawsze bowiem lubiła obserwować ludzi. Byli to sami miejscowi. Zwyczajni, nierzucający się w oczy, skromni tubylcy. W pewnym momencie jednak zaczęło się dziać coś ciekawego – podjechało eleganckie, czarne BMW. Z samochodu żwawo zaczęli po kolei wyskakiwać pełni energii członkowie pięcioosobowej delegacji przybyłej wraz z pocztem sztandarowym.
– To moi byli uczniowie, obecnie nauczyciele z Zespołu Szkół w Wołominie, w którym uczyłem kilkadziesiąt lat – oznajmił dumnie wujek, który nagle wyrósł koło Justyny, skończywszy załatwianie jakichś ostatnich formalności pogrzebowych. – Jak miło, że przyjechaliście! – zwrócił się do grupki.
– Panie profesorze, dzień dobry! Jak moglibyśmy nie przyjechać w takiej chwili? – odpowiedzieli zgodnym chórem. W tym momencie Justyna już wiedziała, że ten pogrzeb będzie całkowicie inny.
Po niedługim czasie uroczystości żałobne się rozpoczęły. Na mszy ksiądz jak zwykle przypomniał wszystkim:
– Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz.
Nie było to według niego samo w sobie powodem do zmartwień. Wszak w codziennym życiu też są różne cykle – zmieniają się pory dnia, roku, po lecie nadchodzi plucha i zima, i jakoś nikt z tego powodu nie płacze, bo jest to normalne, po prostu taka jest zwykła kolej rzeczy.
Wydawało się to ciekawe podejście do tematu. Jakkolwiek Justyny owo porównanie do końca nie przekonywało, to jednak nasunęła jej się refleksja, że coś w tym musi być, bo człowiek generalnie nie tęskni do przeszłości i do tego, co ma już za sobą. Może rzeczywiście po długim życiu, takim przykładowo stuletnim lub o jeden dzień dłuższym, zwyczajnie czeka się już na śmierć, pragnąc, aby to wszystko wreszcie się skończyło.
„Może i tak jest – zastanawiała się dalej – ale tylko pod warunkiem, że się naprawdę długo żyje i jest się cały czas w dobrym zdrowiu”.
W kolejnej części kazania duchowny zdawkowo, a nawet nieco ironicznie, przynajmniej jej zdaniem, skwitował drogę życiową zmarłej:
– W zasadzie nasza droga parafianka całe życie spędziła w innym, odległym mieście po to, żeby do Leśniowa wrócić i zamieszkać na stare lata, a wreszcie spocząć – stwierdził. Na tym zakończył swoją przemowę.
Naprawdę ciekawie zrobiło się dopiero potem. Optykę zdarzenia zmieniła bowiem nauczycielka z pocztu sztandarowego, najstarsza stażem, która wraz z nieżyjącą uczyła jeszcze w szkole w Wołominie, będąc w owych czasach na początku swojej przygody z nauczaniem.
Zaczęła spokojnie i szczegółowo przedstawiać drogę zawodową swojej koleżanki, co czyniła w sposób bardzo barwny, elokwentny i ciekawy. Niestereotypowo przedstawiła oryginalny i nieszablonowy sposób prowadzenia lekcji i zaangażowanie w pracę, przy uwzględnieniu siermiężnej epoki głębokiej komuny i całego kontekstu tych zamierzchłych już czasów. Następnie opowiedziała o innych sukcesach zmarłej – o dyplomach i zdobytych odznaczeniach państwowych. I to tak naprawdę dopiero zabrzmiało interesująco i ciekawie. W kościele zapanowała absolutna cisza.
Po zakończeniu dosyć obszernego przemówienia ksiądz wszedł ponownie na ambonę i przemówił, jakby całkowicie zmieniając swoje nastawienie, co nie uszło uwadze słuchających. Tym razem wystąpił po to, aby wyrazić uznanie i podziw dla zmarłej, a mina jakby mu zrzedła. Podsumował na koniec, że nigdy nie widział pocztu sztandarowego na pogrzebie po tylu latach braku kontaktów zawodowych i w tego rodzaju okolicznościach, co musiało, jego zdaniem, coś znaczyć.
Zarówno msza, jak i standardowy kolejny etap tej smutnej uroczystości zakończyły się już po niedługim czasie.
Bezpośrednio po oficjalnej części pogrzebu Justyna, chcąc nie chcąc, udała się na konsolację. I tak nie miałaby przecież czym wrócić. Gdy przybyła pod wskazany adres, również i to miejsce wprawiło ją niejako w osłupienie.
Ujrzała właściwie pałac. Zdumiewało, że taki obiekt znalazł się na tak małej wsi, tym bardziej, że oprócz niego w pobliżu nie było nikogo i niczego. Środek nie ustępował temu, co oglądała na zewnątrz. Prezentował się „na bogato” – miał konkretne, nastrojowe i – można rzec – z całkiem sporym rozmachem urządzone olbrzymie pomieszczenia, a do tego uśmiechnięty personel oczekujący na przybyłych gości.
Zgodnie z ugruntowaną tradycją Justyna zaliczyła naprawdę dobry i obfity obiad, w trakcie którego wujek jak zwykle wszystkich wszystkim przedstawiał. Oczywiście nie omieszkał rzec, że Justyna jest radcą prawnym, czego osobiście nie cierpiała. W tym momencie jedna z członkiń delegacji zmieniła wyraz twarzy.
„Co, do cholery? – pomyślała Justyna. „Czyżby nieznajoma miała jakieś nie najlepsze doświadczenia z tym jakże sympatycznym zawodem?”. Lubiła swoją pracę i w żadnej innej profesji by się nie widziała, ale ona to ona.
Potem, jak to zwykle bywa, nastąpiła fajna, pogodna rozmowa. Dziewczyny z delegacji szkolnej wydały jej się bardzo sympatyczne. Widać było, że darzyły dużym sentymentem swego przełożonego sprzed tak wielu lat. Przy wspólnym stole zaczęły się wspomnienia, opowieści, wyłaniały się różne ciekawe historie. Justyna była pod coraz większym wrażeniem tego spotkania.
W końcu przyszedł czas na kameralne rozmowy „w podgrupach” – wszak atmosfera, mimo bezalkoholowej oprawy, całkowicie się już rozluźniła. W tym momencie podeszła do Justyny nieznajoma kobieta, około pięćdziesięcioletnia, ta, która wcześniej tak dziwnie zareagowała.
– Czy ja mogę zamienić z panią kilka słów? – zapytała.
– Oczywiście. Jak rozumiem, pani też jest nauczycielką w tej szkole?
– Tak, pan profesor Leszek Kielczyk był moim nauczycielem, a teraz ja sama od wielu lat tam uczę.
– Zatem w czym rzecz? O czym chciała pani porozmawiać?
– Pani mecenas, jeżeli tak mogę powiedzieć, jest taka sprawa, która nurtuje mnie od dwóch lat. Przepraszam, że teraz o tym mówię, ale nie mogę zaznać spokoju, gdyż moje dotychczasowe działania nie dały żadnego rezultatu. Ale może ja się najpierw przedstawię. Nazywam się Barbara Pańczyk. Wie pani, dwa lata temu moja ukochana siostra Janina, która też była nauczycielką w tej samej szkole, została zamordowana.
– O, bardzo przykra sprawa – odrzekła Justyna.
– Tak, nie mogę się otrząsnąć z tego do dziś. – W jej oczach pojawiły się łzy. – Zwłoki mojej siostry Janiny Włóczkowskiej – to nasze nazwisko panieńskie – znaleziono w parku w Wołominie rano. Jako przyczynę zgonu stwierdzono uduszenie. Prowadzono oczywiście intensywne czynności, lecz sprawcy nie odnaleziono. Przyjęto wersję, że najprawdopodobniej był to mord na tle rabunkowym. Rzecz w tym, że ja w to nie wierzę, wydaje mi się to za proste. U nas w mieście ktoś miałby siostrę udusić dla bliżej niesprecyzowanego zysku? Nonsens! – wykrzyknęła. – Zresztą, nawet jeżeli był to mord rabunkowy, to przecież za tym też stoi jakiś człowiek! Nie minęły dwa lata, a oni już umorzyli sprawę. Ja myślę, że to trochę za szybko się stało.
– Czy siostra miała jakieś problemy? Czy przed tym zdarzeniem miało miejsce coś dziwnego, nietypowego, coś, co panią zastanowiło? – zapytała Justyna.
– No właśnie w tym rzecz, że i tak, i nie. Nie mogę tego stwierdzić jednoznacznie. Jakiś czas przed zabójstwem siostra stała się inna, jakby była czymś podekscytowana. Mówiła kilkakrotnie, że ma jakiś problem czy problemy, musi coś wyjaśnić, zająć się wreszcie sobą, zmienić towarzystwo czy coś takiego… Nie chciała jednak powiedzieć nic konkretnego i nie przerodziło się to w nic większego, niepokojącego. Raz też, tak około pół roku przed śmiercią, mówiła, że kiedy wracała z Warszawy do domu, była śledzona. Tak jej się przynajmniej wydawało. Sprawca miał podobno wsiąść do pociągu już na Dworcu Wileńskim i przyglądać się jej, potem jednak gdzieś zniknął w Wołominie.
– No dobrze – przerwała jej Justyna. – Ale jak ja mogę w tym wszystkim pomóc? Jaka miałaby być moja rola?
– Wie pani, ja, ma się rozumieć, odziedziczyłam spadek po siostrze. Mieszkanie, sporą sumę pieniędzy. Siostra była dosyć oszczędna i mimo że na swój sposób korzystała z życia, to jednak zgromadziła przez te wszystkie lata pracy trochę pieniędzy. Myślę, że jestem jej to winna –zrobić wszystko, co jest możliwe, aby odnaleźć sprawcę. Stać mnie na to, aby uczciwie zapłacić i chociaż spróbować wyjaśnić tę sprawę. Zebrało się przecież niemało materiału dowodowego dotyczącego tego zajścia. Jasia każdego roku sporo notowała w książkowych kalendarzach. Mam ich kilkanaście, z wielu kolejnych lat. Ona wszystko miała zaplanowane, oznaczone. Czytałam co prawda tylko ostatni i według mnie nie ma tam nic szczególnego, ale może coś przeoczyłam. Chciałabym, aby to zobaczył ktoś jeszcze. Poza tym są akta tego postępowania, których kserokopie otrzymałam na swój wniosek jako pełnomocnik pokrzywdzonej. Siostra nie założyła nigdy własnej rodziny. Sprawę, jak już mówiłam, umorzono. Za chwilę całkowicie pokryje się ona patyną i wtedy już nic się nie ustali. A może pani zechciałaby zerknąć na to swoim zawodowym okiem? Może po przeczytaniu akt nasunie się pani jakaś uwaga, która pozwoli rzucić nowe światło na to wszystko? Może odkryje pani coś nowego w tej sprawie?Jeżeli natomiast nic się pani nie nasunie, to może mogłaby pani po prostu podpowiedzieć mi, czy coś jeszcze można tutaj zrobić? Czasem samo ponowne spojrzenie w akta po jakimś czasie pozwala coś odkryć i może dużo zmienić. Wszelkie koszty oczywiście pokryję.
Justyna nie mogła oszukiwać samej siebie. Rozmówczyni w jakimś sensie wzbudziła jej ciekawość. To była rzadka dla prawnika sytuacja, nietypowy casus – móc coś ocenić post factum, w momencie, gdy wszystko już jest zebrane, zapięte na ostatni guzik – i nieważne, że przez kogoś innego – a nie, jak to z reguły bywa, gdy akta się dopiero kompletuje. „Powinno być przecież łatwiej i zawsze coś nowego można faktycznie dostrzec” – pomyślała.
W tym momencie obok rozmawiających kobiet pojawił się znienacka wujek, który chyba usłyszał kawałek prowadzonej przez nie rozmowy.
– Justyno, bierz tę sprawę – rzekł. – Słyszałem o tym tragicznym wydarzeniu. Zresztą znalem Jasię osobiście. Gdy przyszła do szkoły, ja jeszcze tam uczyłem. Możesz to przecież zrobić? Przeczytanie takich akt to dla ciebie żaden problem, a obiektywnie rzecz biorąc, i ja sądzę, że możesz pomóc.
Po tych słowach Justyna już całkowicie skapitulowała.
– Jak by pani to widziała? – zapytała nieznajomej.
– Może po prostu wysłałabym te materiały do pani pocztą, a potem zobaczymy. Na początek chciałabym prosić, aby pani wszystko po prostu na spokojnie przeczytała – dodała Pańczykowa.
Justyna kiwnęła głową.
– Dobrze. Proszę je przesłać do paczkomatu – zadysponowała ostrożnie.
Nie chciała podawać swojego domowego adresu, a ze względu na urlop nie było jej przecież w biurze. „Czujności nigdy za wiele” – pomyślała, a głośno dodała:
– Pozostaje mi więc tylko przyjąć jeszcze pisemne pełnomocnictwo do prowadzenia sprawy. – Wyciągnęła z torebki małą kartkę z wydrukowaną formułką upoważnienia procesowego, który to formularz zawsze nosiła przy sobie. – Jesteśmy zatem w kontakcie – potwierdziła po podpisaniu go przez Pańczykową.
Kobiety wymieniły się jeszcze numerami telefonu i zakończyły rozmowę.
Uroczystość dobiegała już końca, po chwili wszyscy zaczęli się żegnać. Ktoś zaoferował radczyni podwiezienie do Jasła. Chętnie skorzystała. Szybko znalazła się na dworcu. Musiała chwilę poczekać na autobus do Krakowa. Mniej więcej trzy godziny później była już w domu. Tam zastała wszystko po staremu. Musiała opowiedzieć, co i jak się odbyło, co zresztą z chęcią uczyniła.
W środku stała się jednak bogatsza o nowe, inne wrażenia, emocje i wiadomości, i tego już nie była w stanie opisać i przekazać. W sumie chyba nawet nie za bardzo chciała. Podzieliła się jedynie przypuszczeniem, że podczas swego dwumiesięcznego urlopu na pewno nie będzie się nudzić.
***
Dwa dni później do pobliskiego paczkomatu dotarła zapowiadana paczka. Justyna udała się po nią, a następnie czym prędzej pośpieszyła z powrotem do domu. Gdy otworzyła przesyłkę, zobaczyła, że znajdują się tam kserokopie akt postępowania i kalendarz denatki z ostatniego roku.
Kalendarz przejrzała pobieżnie. Dokładną analizę zostawiła sobie na później. Akta zaś wzięła do ręki od razu, bo znacznie bardziej ją zainteresowały. Takie skrzywienie zawodowe. Liczyły one bez mała dwieście stron. Tego typu materiały jak te połykała niemal od razu, bez niestrawności i problemów. Z góry wiedziała, że nie będą stanowiły dla niej większej trudności, ponieważ w swoim życiu zawodowym przeczytała tysiące akt. Oczywiście w przeważającej ilości cywilnych, ale i karnych w ostatnim czasie zdarzało się całkiem sporo. Coraz częściej bowiem i w takich sprawach klienci przekazywali sobie jej nazwisko jako osoby skutecznej. Wynikało to z faktu, iż starała się dbać o reputację zawodową i nie tylko być dobrze przygotowaną do każdej sprawy, ale też miłą, tolerancyjną i empatyczną dla ludzi w obliczu ich osobistych problemów, a nawet tragedii. Wydawało jej się, że nie było to udawane. O ile potrafiła ocenić samą siebie, taka po prostu była. O każdą sprawę, o każdy jej korzystny zwrot potrafiła walczyć do upadłego. Owszem, pobierała za swoje usługi niemałe pieniądze, ale uważała, że są one przecież uczciwie zarobione.
Tym bardziej że ze względu na staż miała już duże doświadczenie. Po tylu latach pracy niemal zawsze i to prawie stuprocentowo wyczuwała, co znajdzie się w „papierach”, nawet jeśli ich jeszcze nie przeczytała. Po objętości, po okładce, nawet po zapachu. Ponadto zawsze odgadywała jakimś siódmym zmysłem, jak sprawa jest zrobiona. Oczywiście miała wymierny wyznacznik – głównie wnioskowała to po objętości akt, zestawiając je z przedmiotem, którego dotyczyło postępowanie. Z reguły tak się zdarzało, że po przeanalizowaniu materiałów to, co przeczytała, potwierdzało jej wcześniejsze przypuszczenia.
O aktach karnych też miała wyrobione zdanie. W swoim życiu niejednokrotnie wysłuchiwała opowieści kolegów prokuratorów, którzy po otrzymaniu ich z policji orientowali się, że pomimo jasnych wytycznych kierowanych do prowadzącego sprawę policjanta brakowało najważniejszego. Mówiono jej, jakie wtedy należało podjąć działania. Zwłaszcza gdy był to już ten moment postępowania, kiedy praktycznie brakowało czasu. Śledztwa mają bowiem swoje ścisłe terminy, podobnie wygląda to w postępowaniach obejmujących areszty. Wiedziała, że w takich sytuacjach naprawdę zaczynała się niezła jazda: wezwać, przesłuchać, rozpytać. Telefony, dzielnicowi, faksy, maile. A wszystko naraz i natychmiast. Prawie zawsze udawało się to podobno jakoś ogarnąć, tak aby uniknąć niepotrzebnego przedłużania postępowań i opanować ten ogromny żywioł w postaci dziesiątek informacji spływających równocześnie do tych i innych akt, w których znajdowała się już przynajmniejsetka zebranych papierów.
„Trzeba jednak przystąpić do tematu” – pomyślała Justyna, otwierając akta. Znajdowały się w nich materiały sukcesywnie „produkowane” w sprawie zarówno przez policję, jak i prokuratora. Przesłuchania przeprowadzali głównie policjanci, w przypadku jednak niektórych świadków, na przykład takich jak pokrzywdzona Barbara Pańczyk, czynności były nawet kilkakrotne powtarzane celem uszczegółowienia wypowiedzi i dopytania o pewne okoliczności.
Jak w każdej sprawie karnej początek akt stanowił protokół przyjęcia ustnego zawiadomienia o przestępstwie, gdzie przesłuchano świadka Cezarego Klamka.
W dniu 27 października 2021 roku o godz. 5:45 w drodze do pracy w pobliskim sklepie spożywczym Żabka, usytuowanym w Wołominie przy ulicy Letniej, przechodziłem na skróty przez park miejski znajdujący się tuż obok. Wszedłem w jedną z jego bocznych alejek. Tam właśnie, koło ławki i rosnącego nieopodal rozłożystego krzewu, natknąłem się na leżące na trawie zwłoki nieznanej mi kobiety w wieku około pięćdziesięciu lat. Natychmiast zawiadomiłem policję. Niczego nie ruszałem i nikogo w pobliżu nie widziałem...
Następnie w aktach znajdował się protokół oględzin zwłok i miejsca zdarzenia wraz z dokumentacją fotograficzną, sporządzony około siódmej rano w obecności prokuratura Jarosława Kumińskiego z prokuratury w Wołominie i biegłego lekarza Jana Marudy.
(…) Sądząc z umiejscowienia plam opadowych i stężenia pośmiertnego, przyjąć należy, iż zgon nastąpił około godziny 21–22 dnia poprzedniego. Przy uwidocznionych sino-brunatnych śladach na szyi jako przyczynę zgonu należy wskazać uduszenie. Ujawniły się również zadrapania naskórka na dłoniach oraz naskórek pod paznokciami ofiary. Poza tym nie stwierdza się żadnych innych obrażeń. Zwłoki były przemieszczane na odległość kilku metrów – od ławki w kierunku drzewa, o czym świadczą ślady krwi w postaci smug znajdujących się na podłożu na tym krótkim odcinku...
Prowadzący oględziny policjant zanotował ponadto:
Przy denatce nie odnaleziono jakichkolwiek dokumentów, jak również portfela i telefonu komórkowego. Natomiast w pobliżu zwłok ujawniono paczkę papierosów marki Chesterfield, którą zabezpieczono jako dowód rzeczowy.
Dalej znajdowała się notatka urzędowa sporządzona przez prokuratora Jarosława Kumińskiego:
Zmarłą, mimo braku dokumentów, rozpoznała jedna z policjantek i na tej podstawie ustalono jej tożsamość, czyli potwierdzono, iż jest to Janina Włóczkowska. Denatka była nauczycielką w miejscowym Zespole Szkół Zawodowych i swego czasu uczyła syna policjantki...
Kolejna notatka policyjna oznajmiała:
Dyżurny od razu ustalił telefonicznie, iż zmarła zamieszkiwała nieopodal miejsca zbrodni, w bloku, w typowym mieszkaniu przy ul. Letniej 24.
W następnej notce podano:
Pies tropiący co prawda podjął ślad, ale urwał się on na stacji kolejowej Wołomin–Słoneczna.
Potem w aktach było jeszcze kilka notatek urzędowych sporządzonych przez policjanta prowadzącego postępowanie. Przeprowadzony wywiad policyjny informował, że:
(…) Denatka mieszkała sama w trzypokojowym mieszkaniu na osiedlu Wołomin–Słoneczna, była stanu wolnego, dzieci nie posiadała. Rodzice denatki nie żyją. Ustalono, iż posiadała siostrę Barbarę Pańczyk, która też była nauczycielką w tej samej szkole i mieszka w sąsiednim bloku z mężem i dwójką dzieci.
Jako pierwsza została więc przesłuchana przez policjanta owa siostra, czyli Barbara Pańczyk. Ona też, jako najbliższa rodzina zmarłej, została pouczona o uprawnieniach pokrzywdzonej. Jak zeznała:
Obie widziałyśmy się w szkole w dniu zdarzenia, gdzie przebywałyśmy do godziny około 14. Oprócz tego widywałyśmy się prywatnie prawie codziennie. Siostra, z tego, co mówiła w szkole, miała po południu jechać do Warszawy, co robiła bardzo często, załatwiała tam bowiem różne sprawy. Jeździła najczęściej kolejką, co zajmowało jej w najkrótszym wariancie około 17 minut. Tego dnia, o ile dobrze się orientuję, miała jeszcze udać się do Wyszkowa, do swojego podopiecznego, jako że była też kuratorem społecznym. Absolutnie nie mam żadnych przypuszczeń, kto mógłby dopuścić się tego czynu. Miałam z siostrą bardzo dobrą relację. Była lubianą nauczycielką i nie miała wrogów.
Obie urodziłyśmy się i mieszkałyśmy w Wyszkowie. Różnica wieku między nami wynosiła jeden rok, chodziłyśmy razem do szkoły podstawowej i średniej. Wybrałyśmy ten sam zawód. Szkołę podstawową i średnią ukończyłyśmy w Wyszkowie, a studia już na Akademii Pedagogiki Specjalnej w Warszawie.
Na studiach poznałam swojego męża Jacka Pańczyka, siostra natomiast pozostała panną. Z uwagi na to, iż mój mąż pochodził z Wołomina, po ślubie właśnie tam się przeniosłam, a siostra, która bardzo chciała być blisko mnie, również się tam przeprowadziła. Miało to miejsce na długo przed śmiercią rodziców, którzy umarli kilka lat temu. Obie uczyłyśmy w Zespole Szkól nr 1 w Wołominie. Janina uczyła języka polskiego. Od lat, jak mówiłam, była kuratorem społecznym nieletnich. Brała przede wszystkim trudne przypadki.
Ostatni raz siostra była u mnie w domu dwa dni przed zdarzeniem, na obiedzie. Nie wspominała o żadnych problemach. Była bardzo oddanym nauczycielem, lubianym przez młodzież. Nie miała większych problemów prywatnych ani zawodowych, chociaż ostatnio napomknęła, że ma jakąś nowąsprawę do załatwienia. Mówiła, że musi przeanalizować pewne informacje, które jej się nieoczekiwanie objawiły, i zastanowić się, co z tym dalej robić, bo ma jakiś ciekawy projekt. Nie mówiła jednak dokładnie, o co mogło chodzić. W wolnych chwilach bardzo lubiła chodzić do kina, teatru, opery, na zakupy. Dlatego też często jeździła do Warszawy. Wydawała się zadowolona z życia. I nie czuła się samotna.
Co do przedmiotów, które mogły zginąć podczas przestępstwa, to na pewno stwierdzam brak: portfela z nieznaną mi ilością pieniędzy, karty płatniczej, dokumentów tożsamości, kluczy do mieszkania. Po udaniu się bezpośrednio po ujawnieniu śmierci Janiny z policjantami do jej mieszkania i otwarciu go moim kluczem, który jako siostra posiadałam, stwierdzam ponadto brak złotego wisiorka z zielonym turkusem o kształcie kwiatka. Nie wiem jednak na pewno, czy on zniknął, bo nie umiem powiedzieć, skąd siostra go właściwie miała. Wisior pojawił się u niej jakieś pół roku przed śmiercią, a siostra, mimo licznych pytań, nie mówiła, czy go kupiła, czy też dostała. Przekazałam policjantom zdjęcie siostry z wymienionym wisiorem na szyi, które zrobiłam jej w moim mieszkaniu telefonem komórkowym. W mieszkaniu siostry nie zauważam żadnej ingerencji osób trzecich.
Nadmienić muszę, iż siostra wspomniała pewnego razu, że chyba była śledzona w drodze z Warszawy do Wołomina przez jakiegoś mężczyznę, którego jednak nie była w stanie bliżej opisać, gdyż miał na sobie bluzę z kapturem. Kiedy wyszła z pociągu, nieznajomy zniknął i podobna sytuacja więcej się nie powtórzyła.
W aktach w dalszej kolejności znajdował się szczegółowy protokół oględzin mieszkania Janiny Włóczkowskiej. Była to zresztą rutynowa czynność procesowa w takich sytuacjach.
Następnie umieszczono w aktach sporządzony przez prokuratora protokół przesłuchania męża pokrzywdzonej – Jacka Pańczyka. Potwierdził on z grubsza większość informacji, które przekazała jego żona, i w sumie nie dodał nic nowego poza wskazaniem miejsca przebywania swojego oraz małżonki tego feralnego wieczoru:
Oboje z żoną spędziliśmy krytyczny wieczór w domu i nigdzie nie wychodziliśmy.
Po otrzymaniu od pokrzywdzonej numeru telefonu denatki pozyskano bilingi z jej telefonu, które obejmowały okres półroczny. Zwolnienie z tajemnicy telekomunikacyjnej nastąpiło w oparciu o postanowienie prokuratora. Było tego naprawdę sporo, więc analizę Justyna zostawiła sobie na później. Jak ustalono, w dniu zdarzenia ofiara dzwoniła do siostry i dwóch koleżanek z pracy: Marii Patkowskiej i Elizy Mruczyk. Następnymi dokumentami były zatem protokoły przesłuchań tychże koleżanek.
Na policji przesłuchano najpierw Marię Patkowską. Wymieniona zeznała:
Długo przyjaźniłyśmy się z Jasią i wydaje mi się, że wraz z Elizą Mruczyk byłyśmy jej najlepszymi koleżankami, lubiłyśmy się i często odwiedzałyśmy. Oprócz tego były też spotkania w kawiarniach, wyjścia do kin, teatrów, na różne okolicznościowe imprezy. Janinie zawsze imponował świat artystyczny i dlatego bardzo często to ona inicjowała wyjścia na różne koncerty. Robiła to zresztą z dużym zaangażowaniem. Ogólnie Janina była bardzo odważna i przebojowa. Dla przykładu – przy okazji ostatniego wyjścia do Warszawskiej Opery Kameralnej, które miało miejsce kilka miesięcy przed jej śmiercią, po zakończeniu występu bez żadnej krępacji podeszła do zbierającej wraz z innymi artystami owacje znanej artystki Tatiany Jaremskiej i dała jej kwiaty, a następnie dłuższą chwilę z nią o czymś rozmawiała. Ja nie słyszałam o czym. Potem zapytałam ją, czy zna tę Jaremską, a ona odpowiedziała, że na razie tylko z widzenia, ale to się zmieni, bo się z nią właśnie umówiła na spotkanie.
Przesłuchano również drugą z nauczycielek – Elizę Mruczyk. Odpowiadała, podobnie jak jej koleżanka, na pytania dotyczące denatki, natomiast odnośnie do ostatniego wyjścia wychwyciła znacznie mniej szczegółów.
Po koncercie nie zwracałam w ogóle uwagi na Janinę ani na to, co robiła, bo interesował mnie inny artysta i do niego starałam się podejść.
Potem przesłuchano dyrektora szkoły Patryka Borka. Stwierdził on:
Janina była bardzo dobrą nauczycielką, pełną energii, niekonfliktową, pracowitą, zdyscyplinowaną i oddaną pracy. Nie zgłaszano mi odnośnie do jej osoby żadnych skarg, a ja nie miałem względem niej jakichkolwiek krytycznych uwag.
Z akt postępowania wynikało ponadto, iż przesłuchano również szereg nauczycieli ze szkoły, w której pracowała denatka, jednakże ci potwierdzili tylko wersję dyrektora.
Była też notatka z rozmów z sąsiadami z klatki, którzy jednak, z wyjątkiem jednej osoby, nie zauważyli nic niepokojącego. Kilkoro mieszkańców z piętra przesłuchano nawet osobiście. Jedynie Zofia Myszkowska – sąsiadka z mieszkania obok – zarejestrowała sytuację, która miała miejsce około dwóch miesięcy przed zdarzeniem.
Jakoś w sierpniu 2021 roku w godzinach wieczornych, około 22, przebywając w swoim mieszkaniu usytuowanym na drugim piętrze obok mieszkania denatki i graniczącym z nim jedną ścianą, słyszałam krótką kłótnię z będącą u niej kobietą. Słychać było dwa podniesione, ostre głosy, choć lepiej słyszalna była tamta kobieta. Nie rozpoznałam jednak wypowiadanych słów. Po około 20 minutach zorientowałam się, że z mieszkania pani Włóczkowskiej wychodzi jakaś osoba, której również nie widziałam, bo nie patrzyłam przez wziernik, a okna mam z drugiej strony bramy wejściowej. Jej wychodzeniu z mieszkania denatki, a następnie schodzeniu po schodach towarzyszył charakterystyczny stukot wysokich damskich obcasów.
Dalej w aktach znajdowały się dwie płyty z nagraniami z monitoringu oraz protokoły z odtworzenia tych nagrań, które pokazywały pokrzywdzoną. Justyna od razu przegrała te filmiki na swój podręczny laptop bez ich odtwarzania. Monitoringi, jak wynikało z dokumentu, obejmowały okolicę stacji i rejon ulicy Letniej, gdzie umieszczonych było kilka kamer. W protokole zanotowano:
Kamera usytuowana na dworcu Wołomin–Słoneczna w dniu 27 października 2021 roku, czyli w dniu zdarzenia, wychwyciła denatkę wysiadającą z pociągu, co miało miejsce wieczorem, to jest o godzinie 22:15. W tym czasie przewijało się tam oprócz denatki dużo innych osób w różnym wieku i mało wyraźnych. Samo zaś miejsce zbrodni nie było w ogóle objęte monitoringiem. Nie było też monitoringu w rejonie bloku, w którym zamieszkiwała denatka.
Następnie, wobec wydania przez sąd na wniosek prokuratora postanowienia o zwolnieniu z tajemnicy bankowej, dołączono wyciągi z konta Janiny Włóczkowskiej, ale nie było tam żadnych nietypowych wpłat ani wypłat.
Do materiałów dotyczących postępowania dołączono również kserokopie kalendarza denatki z 2021 roku, to jest te kartki, na których znajdowały się jakieś jej zapiski. To było wszystko, zatem kolejny dokument w aktach stanowiła zbiorcza notatka policyjna, z której wynikało, iż śledztwo zakończyło się niepowodzeniem.
W trakcie postępowania nie natknięto się na żadne istotne tropy, a informacje operacyjne nie przyniosły rezultatu. Mimo podjętych działań nie ustalono tożsamości kobiety, która odwiedziła zamordowaną kilka miesięcy przed zdarzeniem. Nie potwierdzono też, aby w dniu zdarzenia ktoś śledził denatkę po jej wyjściu z pociągu.
Na końcu w akta sprawy wpięty został protokół sądowo-lekarskiej sekcji zwłok, gdzie po raz kolejny potwierdzono przyczynę zgonu.
Jako przyczynę zgonu Janiny Włóczkowskiej należy wskazać uduszenie. Pod paznokciami denatki ujawniono fragmenty naskórka. Badania biologiczne przeprowadzane celem eliminacji w zakresie porównania materiału DNA pobranego od Barbary Pańczyk i Jacka Pańczyka ani w całości, ani w części nie wskazały zgodności markerów z materiałem dowodowym. Dalszych badań na markerach nie przeprowadzano z uwagi na brak innego materiału do porównania. Ślady DNA, które wyodrębniono spod paznokci zmarłej, odpowiednio zabezpieczono.
W aktach znajdowała się też wykonana przez specjalistów analizy śledczej szczegółowa rozpiska bilingów denatki, którą Justyna – podobnie jak i same zestawienia – zostawiła sobie na kolejny raz.
Konkluzja z wyników postępowania wskazywała na to, iż czyn miał najpewniej charakter rabunkowy.
Akta kończyły się postanowieniem o umorzeniu śledztwa, wskazującym jako jego podstawę niewykrycie sprawców. Uzasadnienie zawierało szczegółowe wyliczenie i opisanie przeprowadzonych dowodów, nie zamykało jednak furtki do dalszych czynności.
Z uwagi na przypadkowość tej zbrodni nie można w chwili obecnej wytypować, a co za tym idzie ustalić sprawcy opisanego czynu. Zbrodnia ta cały czas pozostaje jednak w zainteresowaniu organów ścigania i postępowanie może być podjęte w każdym czasie w przypadku ustalenia nowych istotnych okoliczności.
Po przeczytaniu całości nadesłanych akt karnych Justyna poczuła się trochę zrezygnowana. Materiał był spory, a niczego szczególnego na ten moment nie zauważyła. Stwierdziła, iż musi przejrzeć dokładnie zapiski z kalendarza denatki, bilingi i płyty z monitoringu, ale weźmie się do tego dopiero nazajutrz. Jedyna logiczna myśl, która jej się nasunęła, była taka, iż morderca najprawdopodobniej przyjechał pociągiem.
Prolog
Wyszków, 30 września 2022 roku.
Rozdział I
Kraków, Jasło, Leśniów, 10–16maja 2023 roku.
Cover