Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
75 osób interesuje się tą książką
Niedaleko Stargardu, w zagajniku przy drodze krajowej nr 10 zostaje znalezione zmasakrowane ciało mężczyzny. Jedynym znakiem szczególnym są jego tatuaże. Czy to tylko miejscowe porachunki? A może w okolicy grasuje psychopatyczny morderca?
Na miejscu zjawia się podkomisarz Jacek Okoński, ale natychmiast zostaje odwołany. Okazuje się, że poseł Romuald Turecki ma wobec niego inne plany. Stworzył zespół śledczych i teraz uważa, że to właśnie Okoński może odegrać kluczową rolę w sprawie, którą prowadzą od kilku miesięcy.
Okoński dostaje propozycję nie do odrzucenia i zostaje oddelegowany do przejrzenia akt i ponownego przesłuchania świadków. Czy i tym razem intuicja go nie zawiedzie? Czy uda mu się odnaleźć zabójcę dzieci? Czy wygra wyścig z czasem i ocali kolejnego porwanego chłopca?
II tom serii z podkomisarzem Jackiem Okońskim
Rafał Glina, urodził się w 1979 roku w Stargardzie, wówczas Szczecińskim. Mieszka w Suchaniu, niewielkim miasteczku w województwie zachodniopomorskim, w którym zaczyna się akcja jego debiutanckiej powieści. Absolwent Zachodniopomorskiej Szkoły Biznesu na kierunku ekonomia. Lubi wszelakie sporty, do niedawna zapalony, od niedawna niedzielny biegacz. Szczęśliwy mąż, ojciec i właściciel Jack Russell teriera, z którym w wolnych chwilach spaceruje. W 2024 r. zadebiutował kryminałem pt. Jednorożec.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 321
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Nasze życie jest takim,
jakie uczyniły je nasze myśli.
MAREK AURELIUSZ
PROLOG
Ostatni tydzień okazał się jednym z najwspanialszych w jego życiu. No, może nie w całości. Pierwsze dwie doby bardzo wyczerpały go psychicznie, ale później... Z każdym kolejnym dniem robiło się coraz lepiej i lepiej, aż do dzisiaj.
Żałował tylko, że nie dane im było wyjść na zewnątrz. Pobawiliby się wtedy na pobliskim placu zabaw albo pospacerowali po parku, wśród kwitnących drzew i kwiatów ścielących się jak okiem sięgnąć barwnym kobiercem. Albo wybraliby się na rowery. Tegoroczny maj, wyjątkowo ciepły i słoneczny, aż prosił, żeby poprzebywać na świeżym powietrzu. Ale nie mogli tak postąpić.
To miał być ich ostatni wspólny dzień, więc spędzili go tak, jak chciał Marcel. Ten ośmiolatek uwielbiał rysować, więc od rana zużyli już cały blok rysunkowy, a na dywanie w niewielkim pokoiku leżało mnóstwo różnego rodzaju rysunków. Na większości z nich widniały albo samochody, albo sceny bitewne z rycerzami na koniach, ale znalazło się także kilka przedstawiających Marcela z rodzicami. Bawiących się w ogrodzie, stojących przy małym domku albo obok dużego budynku szkoły, do której to mama zawsze go odprowadzała.
Chłopiec bardzo się cieszył, że niedługo się z nią zobaczy. Z tatą oczywiście też, ale to mamusia częściej przewijała się w jego opowieściach.
Wspólnie zjedli obiad, a później pograli w chińczyka i poukładali klocki. Pooglądali także bajki w telewizji i znów trochę porysowali. Powoli zbliżał się wieczór i czas rozstania.
– Jejciu, ale dzisiaj było fajnie – stwierdził malec, idąc do łazienki, żeby wziąć kąpiel. Kiedy do niej wszedł, z radością zauważył, że znów czeka na niego nowe ubranie, a obok wanny leżą kule do kąpieli o zapachu gumy balonowej. Jego ulubione. – Ale czadersko.
Kiedy Marcel już się wykąpał i ubrał w nowe ciuchy, usłyszał, że muszą poczekać jeszcze jakiś czas. Przecież nie mógł iść na spotkanie z mamą z mokrymi włosami. Poza tym wujek naszykował dla niego niespodziankę. Po powrocie do swojego pokoju chłopiec zobaczył na stoliku dwa pudełka nuggetsów z McDonald’s.
Pomieszczenie było nieduże. Na środku stał stolik, na którym wcześniej leżały poukładane rysunki, a teraz pojawiły się talerzyki, widelce i szklanki z napojem. Nad nim wisiała lampa, a oni usiedli na jedynych dwóch krzesłach. Pod ścianą ustawiono łóżko, a pod drugą niewielki regał zapełniony różnymi zabawkami, książkami i grami planszowymi. Rozłożyli jedną z nich i zaczęli grać. Na przemian rzucali kostką i przesuwali pionki po planszy, wsuwając nuggetsy.
Kiedy skończyli jeść, mężczyzna zmierzwił chłopcu fryzurę.
– Okej, chyba czas się zbierać.
Malec aż podskoczył z radości. Wyszli z pokoju. Opiekun zamknął na zasuwę ciężkie, drewniane drzwi i zaczęli wchodzić po betonowych schodach. Drogę oświetlała im lampka wisząca na ścianie pod sufitem. Kiedy w końcu dotarli na górę i otworzyli drzwi prowadzące do niewielkiego korytarzyka, łączącego wszystkie pomieszczenia w domu, oczom chłopca ukazała się leżąca na podłodze szara plandeka. Dość duża i z równo rozmieszczonymi metalowymi otworami na brzegach. Przez każdy z nich przewiązany był sznurek tworzący pętelkę.
Chłopczyk zatrzymał się i zadarł głowę. Spojrzał pytająco na mężczyznę:
– Dlaczego płaczesz?
W tym momencie mężczyzna kucnął, objął go ramieniem, unieruchamiając mu ręce, a drugą dłoń mocno przycisnął do jego twarzy.
– Przepraszam.
Po chwili bardzo delikatnie, wręcz z czułością, ułożył nieprzytomnego Marcela pośrodku szarego kwadratu.
– Ale nie mogę pozwolić, żeby ktoś cię skrzywdził.
Łzy coraz mocniej spływały mu po policzkach i brodzie, kiedy przyciskał wielką dłoń do twarzy dziecka, zatykając mu jednocześnie usta oraz nos palcami. Mężczyzna odwrócił się. Po części po to, aby nie patrzeć w ciągle otwarte oczy Marcela, a po części, by słone krople nie spadały na nowe, czyste ubranie chłopca. Nie wiedział, czy można z nich uzyskać DNA, a wolał nie ryzykować.
Kiedy już nabrał pewności, że malec nie żyje, zabrał dłoń, wstał i poszedł do łazienki. Ochlapał twarz zimną wodą, wysmarkał się w papier toaletowy i spojrzał w lustro. Krótkie, czarne włosy okalały zwykłą, niczym niewyróżniającą się twarz bez zarostu. Lekko zaczerwienione oczy wpatrywały się w niego wnikliwie.
Tak długo się opierał, tak bardzo walczył, żeby nie zrobić tego, co właśnie zrobił, ale finalnie i tak nie dał rady. To było silniejsze od niego. Wiedział, dlaczego tak się działo i kiedy dokładnie się zaczęło. Jednak zawsze uważał, że potrafi sobie radzić z psychiką, więc dlaczego teraz zawiódł? Dlaczego nie potrafił się powstrzymać? Czyżby wystarczyła mu ta namiastka tego, czego zaznał przez te kilka dni?
Włożył gumowe rękawiczki i wrócił na korytarz, niosąc odkurzacz. Podłączył go do gniazdka i zaczął wszystko dokładnie sprzątać. Siebie, chłopca, plandekę, sznurki. Kiedy stwierdził, że nie powinno już być żadnych śladów, wyłączył odkurzacz i złożył plandekę na pół, tak aby chłopiec leżał dokładnie na środku. Miał jeszcze trochę czasu, zanim go stąd wywiezie, a nie chciał, aby cokolwiek z otoczenia dostało się do środka. Przez pętle ze sznurka przeciągnął drewniany trzonek od szczotki i otrzymał poręczny bagaż, który zaniósł do garażu. Zanim załadował go do samochodu, jeszcze raz powycierał wszystko czystą szmatką. Plandekę, sznurek i trzonek kupił w różnych sklepach budowlanych, więc po nich na pewno do niego nie dotrą, a wnętrze samochodu wcześniej dokładnie wysprzątał.
Postanowił, że wywiezie Marcela przed dwudziestą drugą. Kiedy jest już ciemno, ale ruch na drogach jeszcze dostatecznie duży, żeby czuć się pewnie. Położy plandekę na tylnym siedzeniu, na wierzch wrzuci pokrowce z wędkami i jakiś sprzęt i pojedzie tą samą trasą, którą jechał kilka dni temu, kiedy porwał dzieciaka. Znał ją, kilka razy tamtędy jeździł i wiedział, że nawet o tej porze jego auto będzie tylko jednym z wielu. Poza tym od swojego domu miał do niej dobry i szybki dojazd, a co najważniejsze po drodze nie natknie się na miejski monitoring. Ustalił sobie, że zostawi chłopca na jakimś przystanku autobusowym. Rozmieszczono ich sporo na trasie. Wystarczyło sprawdzić, czy akurat z żadnej strony nie zbliża się jakiś pojazd, stanąć, przenieść pakunek i odjechać. Zaletą przystanku było także to, że stał na widoku, więc szybko ktoś znajdzie chłopca, a mężczyzna nie chciał, aby malec został sam w nocy zbyt długo.
Z tego też powodu, kiedy teraz włożył go do auta, posiedział jeszcze przez chwilę obok, próbując wytłumaczyć mu swoją decyzję. Później, zapewniając go na głos, że niedługo wróci, wstał i poszedł posprzątać pokój, w którym ośmiolatek mieszkał przez ostatnie dni.
W sumie to, co zrobił, mógłby przeprowadzić w nocy, kiedy malec by spał. Bał się jednak, że kiedy wejdzie do pokoju, chłopiec może się obudzić, a nie chciał go przestraszyć, a co gorsze, nie chciał, żeby patrzył na niego, kiedy będzie robił to, co zrobić musiał. Wolał wybrać moment, kiedy Marcel będzie szczęśliwy, bo wtedy i on sam będzie mógł zaznać spokoju.
Kiedy skończył sprzątać, wrócił do garażu, usiadł w samochodzie i czekał.
Jedenaście miesięcy późniejSOBOTA
Podkomisarz Jacek Okoński przeciągnął się najpierw w jedną, później w drugą stronę. Wyspał się, a to już połowa sukcesu na dobry początek dnia. Spojrzał na zegarek w telefonie. W sumie to mógł sobie jeszcze poleżeć. Przez ostatnie kilka tygodni, od razu po przebudzeniu, na myśl przychodziła mu tylko jedna rzecz, a właściwie osoba.
Justyna Żukowska.
Poznał ją pięć miesięcy temu podczas jednego z najgłośniejszych w ostatnich latach śledztwa. Dotyczyło ono seryjnego mordercy z Suchania, nazwanego Dusicielem. On i jego koledzy wytypowali wtedy podejrzanego, który jak się okazało, nie miał nic wspólnego z ich sprawą, za to zamieszany był w coś zgoła innego. To wtedy, na parkingu za motelem w Wapnicy, zobaczył tę kobietę po raz pierwszy i o mało nie zemdlał z wrażenia. Wyglądała niemal kropla w kroplę jak jego zamordowana przed blisko sześcioma laty narzeczona, Natalia. Lekko zadarty, mały nos, duże, błękitnoszare oczy, które zdawały się być cały czas smutne, i czerwone usta, które z kolei zdawały się ciągle uśmiechać. Tyle że była szczuplejsza. No i jak później wyszło na jaw, trochę mniej – nie wiedział, jak to nazwać – kobieca? niż Natalia. Najprościej mówiąc, Justyna traktowała go jak kumpla. Z początku zauroczony, Okoński jakby tego nie zauważał, ale z biegiem czasu powoli zaczynało mu to przeszkadzać. Nie chodziło o wygląd, bo kiedy chciała, to wyglądała megaseksownie, ale o zachowanie. Nie obchodziło jej to, czy zostanie przepuszczona w drzwiach albo czy on poniesie za nią ciężką torbę z zakupami, a w towarzystwie co rusz klepała go po ramieniu albo za dużo przeklinała. Ot, niby nic wielkiego, ale jego Natalia doceniała takie drobne gesty i on to lubił. A Justyna nie zwracała na to uwagi. Coraz częściej więc drażniło go jej zachowanie, podobnie jak to jej ciągłe wychodzenie z koleżankami. Nie poczytywał się za despotę czy kogoś takiego, niczego jej nie zabraniał, ale czasami spotykali się tylko na chwilę, bo ona była permanentnie gdzieś umówiona.
Ileż można mieć tych koleżanek?
W końcu nie mógł już wytrzymać. Momentami, zamiast być na pierwszym miejscu, czuł się jak piąte koło u wozu. Przykre.
Przez te kilka lat po śmierci narzeczonej randkował z kobietami i każda w jakiś sposób fizycznie mu ją przypominała. Ale kiedy wreszcie znalazł jej sobowtóra, zrozumiał, że nie tędy droga, a zachowanie Justyny, tak odmienne od zachowania Natalii, tylko przypieczętowało jego decyzję.
Rozstali się w zgodzie ponad tydzień temu, po pięciu miesiącach całkiem udanego związku. Po prostu zrozumiał, że ważniejsze jest to, co się czuje, niż to, co się widzi.
Okoński usiadł na łóżku i wygiął plecy w łuk, a później pokręcił głową w jedną i drugą stronę. Coś tam chrupnęło, ale to chyba normalne z rana. Zamknął oczy. Podczas sprawy Dusiciela oprócz Justyny poznał jeszcze kilka osób, których znajomość uznawał za wartościową.
Pierwszą z nich był psycholog, doktor Krzesimir Bogucki, wykładowca na Uniwersytecie Szczecińskim i jednocześnie prawdopodobnie jedyny człowiek w Polsce, który tak wiele wiedział o seryjnych mordercach. Nic dziwnego, było to jego hobby. Na tyle poważne, że kilka razy udał się do Stanów Zjednoczonych, mekki seryjnych morderców, z wykładami. Poza tym niekiedy włączano go do dochodzeń jako konsultanta, nie tylko w sprawach seryjnych morderców. Od czasu, kiedy się poznali, wiele razy prowadzili rozmowy na temat Dusiciela z Suchania oraz, co bardziej interesowało psychologa, na temat Jigsawa, seryjnego zabójcy, który zamordował narzeczoną Okońskiego oraz kilka innych osób, a sam rzekomo popełnił samobójstwo. Rzekomo, ponieważ pomimo wskazujących na to dowodów ani Okoński, ani Bogucki, ani wielu prowadzących tamto śledztwo, a którzy nigdy by się do tego nie przyznali – po prostu nikt nie wierzył w taki finał.
Drugą znajomość nawiązał z emerytowanym policjantem Waldemarem Nieszczukiem mieszkającym w Grabowie, we wsi niedaleko Stargardu. Dusiciel z Suchania miał psa, Jack Russel teriera o imieniu Dżak i to właśnie nim zaopiekował się były funkcjonariusz po tym, jak Okoński przywiózł mu zwierzaka po śmierci właściciela. Podkomisarz polubił Waldka, zresztą z wzajemnością, a ich relacja rozwijała się na tyle dobrze, że Okoński przynajmniej raz w miesiącu, często razem z Justyną, spędzał u niego część weekendu na zakrapianym grillu. A trzeba przyznać, że Waldek, jako dobry gospodarz, umiał zadbać zarówno o smaczne jedzenie, jak i porządne napitki. I niekoniecznie była to whisky.
Trzecią osobą był sierżant Marek Kulawik, który jako pierwszy przyjechał w środku nocy do domu Dusiciela po tym, jak Okoński już zastrzelił mordercę, chociaż wtedy Kulawik jeszcze tego nie wiedział. W sumie nie wniósł za wiele do sprawy, ale był ambitny i lubił swoją pracę. Po jakimś czasie przyznał się Okońskiemu, że czekał wtedy w nocy, bo miał nadzieję, że wydarzy się coś, co być może przyspieszy jego karierę, a jemu samemu przyniesie trochę sławy. Przypominało to podkomisarzowi jego własne zachowanie sprzed kilku lat. Kulawik dodał jednak, że kiedy tak stał w ciemności przed domem Dusiciela z pistoletem w dłoni i zastanawiał się, cały posrany ze strachu, co teraz, to raz na zawsze odechciało mu się gwiazdorzenia. Od tamtej rozmowy Okoński polubił go jeszcze bardziej.
Siedząc tak na łóżku, Okoński przypomniał sobie jeszcze Michała Paterskiego, brata jednej z zamordowanych wtedy kobiet. Brata, o którym nikt nie wiedział, a właściwie nikt nie zdawał sobie sprawy, że to właśnie on nim był. W sumie to Okoński nie widział go od tamtej pory i nie miał zamiaru się z nim widzieć w przyszłości, aczkolwiek pomyślał o nim, ponieważ ten człowiek ciągle wisiał mu przysługę. I to niemałą.
Okoński wstał w końcu z łóżka i poszedł do łazienki. W przelocie zerknął w lustro na drzwiach od szafy. Zawsze lubił chodzić na siłownię, a od siedmiu lat również w miarę regularnie biegał, ale ostatnio, a ściślej, od kiedy poznał Justynę, trochę zaniedbał te aktywności. Albo musiał dojechać do Szczecina, żeby się z nią spotkać, albo nagle coś jej wypadło i to spotkanie odwoływała. W każdym razie często po prostu przepadał mu czas, który normalnie przeznaczyłby na trening. Widząc swoje odbicie, stwierdził, że miało to negatywny wpływ na jego sylwetkę. Przy stu osiemdziesięciu dwóch centymetrach wzrostu ważył obecnie dziewięćdziesiąt dwa kilogramy, czyli jakieś trzy, cztery ponad swoją normę. Wprawdzie wydawał się teraz większy, jego świętej pamięci babcia powiedziałaby, że w końcu zmężniał i nabrał ciała, ale przeszkadzało mu to, że brzuch trochę mu wystaje i że mięśnie ukryte pod warstwą tłuszczu nie były już tak ostre i widoczne jak kiedyś. Poza tym od pewnego czasu czuł się trochę ociężały, wolny i bez kondycji. Oczywiście zdawał sobie sprawę, że wpływ na to mógł poniekąd mieć sposób jego odżywiania się, no ale...
A może po prostu się starzał?
Jacek Okoński urodził się i wychował w Babimoście, niewielkim miasteczku leżącym wówczas w województwie zielonogórskim. Pewnie dalej by tam mieszkał, gdyby nie konfrontacja z seryjnym mordercą zakończona śmiercią ukochanej. Po tym nie mógł, a raczej nie chciał już tam zostać. Wybrał Stargard, ponieważ był tam kilka razy służbowo i spodobało mu się to niewielkie miasto. Nie lubił dużych metropolii, a nie zamierzał żyć na jakimś zadupiu. Poza tym miał stamtąd na tyle blisko do rodzinnego miasta, że mógł odwiedzać rodziców, i na tyle daleko, że mógł próbować zapomnieć o tym, co się stało. Przy czym to drugie akurat nie działało. Przynajmniej do czasu zakończenia sprawy Dusiciela. Bo kiedy ta się zakończyła, tak definitywnie zakończyła, to w końcu zaznał duchowego spokoju.
Okoński otrząsnął się z zamyślenia. Postanowił, że przekąsi coś lekkiego i wskoczy w biegowy strój. Kilka kilometrów z rana dobrze mu zrobi, chociaż jakoś tak za bardzo to mu się nie chciało. Mimo to zebrał się w sobie, przebrał i wyszedł z domu.
Kiedy po siedmiu kilometrach ze zdziwieniem stwierdził, że nie daje rady utrzymać tempa, które jeszcze kilka tygodni temu nie sprawiało mu większej trudności, zdał sobie sprawę, że rzeczywiście trzeba się wziąć za siebie.
Na łowy wybrał się późnym wieczorem, kiedy słońce już zaszło, a na bezchmurnym niebie pojawiły się gwiazdy i księżyc. Niestety, nic konkretnego nie udało mu się upolować. I to już kolejną noc z rzędu. Tylko same pędraki i larwy, które wygrzebane z ziemi nie zdążyły odpełznąć. Nawet myszy zdołały przed nim uciec, a o kaczkach z pobliskiego zbiornika wodnego mógł tylko pomarzyć. Wszystko przez uszkodzoną przednią łapę. Nie był taki zwinny i szybki jak potrzeba. Zresztą nawet jego futro, do niedawna lśniące i rude, teraz całkiem straciło swój blask, nie wspominając o puszystej kicie, która wyglądała jak żałosny wiecheć, a nie dumna ozdoba.
Teraz, przemykając w ciemnościach, lis poruszał się skrajem pola, powłócząc łapą i próbując przełamać lęk, który nie pozwalał mu przejść przez to coś ciągnące się z każdej strony aż po horyzont. Nie znosił zapachu tego czegoś, a na dodatek co chwilę z jednej lub drugiej strony znienacka pojawiały się te wielkie, głośne stworzenia. Poruszały się szybko, za szybko, nawet gdyby był w pełni sprawny, co jeszcze bardziej potęgowało jego strach.
Ale tam, po drugiej stronie, widział las. Zresztą wiedział, że on tam jest, wyczuwał go. Niewielki, ale być może łatwiej będzie podejść jakąś zdobycz wśród drzew i krzaków niż tutaj, na otwartym polu. Powoli, z przestrachem zbliżył się do przeszkody. Wysunął pysk. Wietrzył. Śmierdziało jak zawsze dziwnym ostrym odorem. Rozejrzał się i kiedy stwierdził, że jest w miarę bezpiecznie, kulejąc, wbiegł na czarną powierzchnię. Ledwo zdążył przebiec, kiedy jedno z tych głośnych stworzeń przemknęło obok niego, oświetlając na moment wszystko dookoła i wydając z siebie przeraźliwy ryk.
Uskoczył.
Skulił się na poboczu i odczekał chwilę. W końcu powoli ruszył w ciemność polną dróżką. Gdzieś w oddali wśród majaczących drzew wyczuwał wodę. Słyszał żaby, może dałby radę je łatwo upolować, ale postanowił skręcić tutaj i spróbować szczęścia w gęstwinie.
Nagły błysk światła sprawił, że zwierzak przywarował do ziemi. Któreś z tych głośnych stworzeń szło jego tropem. Zbliżało się szybko, oświetlając sobie drogę wielkimi ślepiami. Czyżby go wyczuło i chciało dopaść? Nie, chyba nie, bo minęło go i zatrzymało się kawałek dalej. Chyba też przywarowało, tak jak on. Znów zrobiło się ciemno. Z wnętrza stwora wyszedł drugi, mniejszy. Widywał takie czasami, ale nigdy do nich nie podchodził, bo przekonał się, że były niebezpieczne.
Dwunożne stworzenie coś wzięło i zaczęło iść w las, sapiąc i dysząc. Na chwilę znów zrobiło się jasno, kiedy zatrzymało się i zaczęło rozgarniać ziemię pomiędzy drzewami. Czyżby robiło sobie legowisko? Nigdy nie widział, aby te stworzenia nocowały w lesie, ale najwyraźniej o to chodziło. Obserwowany ułożył coś w dołku i nagle zaczął to ubijać grubą gałęzią. Po chwili przykrył to coś krzakami i mniejszymi gałązkami. Tak, ewidentnie robił legowisko, a to nie wróżyło nic dobrego.
To były doskonałe tereny łowieckie, zwierzak czuł nawet zapach krwi, ale jeśli to stworzenie zamierza tu nocować, to nie miał z nim szans. Poza tym nie zapominał jeszcze o tym dużym, które cały czas warowało na drodze.
Lis ciągle przypatrywał się, kiedy nagle dwunogie stworzenie wstało i się odwróciło. Rozejrzało się dookoła, jakby węszyło, ruszyło w stronę tego większego i zniknęło w jego wnętrzu. Rozległ się hałas, wszystko wokół pojaśniało, ale stwór zaczął się wycofywać. Po chwili znów zrobiło się ciemno i cicho.
Lis odczekał trochę i zaczął iść w stronę legowiska, które tamten pozostawił. Ciągle wyczuwał zapach krwi, mięsa i czegoś jeszcze. Bał się, ale górę wzięła ciekawość. I głód.
Powoli zbliżył się do niewielkiej sterty gałęzi. Powąchał. To stąd rozchodziły się te zapachy, aż pociekła mu ślina z pyska. A więc to nie legowisko, tylko spiżarnia. Rozgarnął pyskiem gałęzie i jego oczom ukazał się kawałek truchła. Odskoczył przestraszony. To było jedno z tych dwunożnych stworzeń, stąd ten dziwny zapach. Podszedł bliżej i znów powąchał. Przywarował. Na pewno nie żyło. Ale dlaczego tamten go tu ukrył? Czyżby te stworzenia zjadały się nawzajem? Nieważne, trzeba się pospieszyć, zanim wróci. Nigdy nawet nie zbliżał się do tych istot, a teraz ośmieliłby się jednej spróbować? Ale nie miał wyjścia. Już od dawna nie trafił mu się porządny posiłek. Z niektórych miejsc unosiła się intensywniejsza woń krwi, ale instynktownie wiedział, gdzie szukać najlepszych kąsków. Rozgarnął resztę gałęzi, aż w końcu odnalazł brzuch ofiary. Wtedy użył pazurów, żeby dostać się do środka.