Imaginacja - Rafał Glina - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

Imaginacja ebook i audiobook

Glina Rafał

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Niedaleko Stargardu, w zagajniku przy drodze krajowej nr 10 zostaje znalezione zmasakrowane ciało mężczyzny. Jedynym znakiem szczególnym są jego tatuaże. Czy to tylko miejscowe porachunki? A może w okolicy grasuje psychopatyczny morderca? 

Na miejscu zjawia się podkomisarz Jacek Okoński, ale natychmiast zostaje odwołany. Okazuje się, że poseł Romuald Turecki ma wobec niego inne plany. Stworzył zespół śledczych i teraz uważa, że to właśnie Okoński może odegrać kluczową rolę w sprawie, którą prowadzą od kilku miesięcy. 

Okoński dostaje propozycję nie do odrzucenia i zostaje oddelegowany do przejrzenia akt i ponownego przesłuchania świadków. Czy i tym razem intuicja go nie zawiedzie? Czy uda mu się odnaleźć zabójcę dzieci? Czy wygra wyścig z czasem i ocali kolejnego porwanego chłopca? 

 

II tom serii z podkomisarzem Jackiem Okońskim 

 

Rafał Glina, urodził się w 1979 roku w Stargardzie, wówczas Szczecińskim. Mieszka w Suchaniu, niewielkim miasteczku w województwie zachodniopomorskim, w którym zaczyna się akcja jego debiutanckiej powieści. Absolwent Zachodniopomorskiej Szkoły Biznesu na kierunku ekonomia. Lubi wszelakie sporty, do niedawna zapalony, od niedawna niedzielny biegacz. Szczęśliwy mąż, ojciec i właściciel Jack Russell teriera, z którym w wolnych chwilach spaceruje. W 2024 r. zadebiutował kryminałem pt. Jednorożec

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 321

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 48 min

Lektor: Kosior FilipFilip Kosior
Oceny
4,5 (262 oceny)
160
70
30
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Veronica41pl
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Po raz kolejny możemy śledzić losy podkomisarza Jacka Okońskiego, który tym razem zmierzy się z kidnaperem. Czy uda mu się ustalić kto i dlaczego porywa i zabija małych chłopców? Wciągającą od pierwszej do ostatniej strony książka, z którą spędzicie rewelacyjnie czas. Polecam!!!
10
ewkaj

Nie oderwiesz się od lektury

Dobry ,solidny kryminał policyjny, ciekawa narracja ,śledzimy krok po kroku proces śledczy. Postać podkomisarza Okońskiego nieszablonowa i sympatyczna.Polecam miłośnikom kryminałów--- warto przeczytać i zapamiętać autora!!!
10
annakostro

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra. Po pierwszej części nie zawiodłam się. Emocje, akcja, zakończenie - świetne. Polecam.
10
Domena040562

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa, wartka akcja.
10
KaskaM100

Nie oderwiesz się od lektury

super kryminał
10

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Ima­gi­na­cja
© Co­py­ri­ght by Ra­fał Glina, War­szawa 2024 © Co­py­ri­ght for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Zwier­cia­dło Sp. z o.o., War­szawa 2024
Re­dak­cja i ko­rekta: Jo­anna Wy­słow­ska
Ilu­stra­cje okład­kowe: Eliza Luty (ry­sunki); unsplash.com/en­gin aky­urt (ręka)
Pro­jekt okładki: Eliza Luty
Re­dak­tor ini­cju­jąca: Blanka Woś­ko­wiak
Dy­rek­tor pro­duk­cji: Ro­bert Je­żew­ski
Wszel­kie po­do­bień­stwa zda­rzeń, in­sty­tu­cji i osób są przy­pad­kowe i nie­za­mie­rzone. Opo­wieść sta­nowi li­te­racką fik­cję.
Wy­daw­nic­two nie po­nosi żad­nej od­po­wie­dzial­no­ści wo­bec osób lub pod­mio­tów za ja­kie­kol­wiek ewen­tu­alne szkody wy­ni­kłe bez­po­śred­nio lub po­śred­nio z wy­ko­rzy­sta­nia, za­sto­so­wa­nia lub in­ter­pre­ta­cji in­for­ma­cji za­war­tych w książce.
Wy­da­nie I, 2024
ISBN: 978-83-8132-612-4
Wy­daw­nic­two Zwier­cia­dło Sp. z o.o. ul. Wi­dok 8, 00-023 War­szawa tel. 22 312 37 12
Dział han­dlowy:han­dlowy@gru­pa­zwier­cia­dlo.pl
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Re­pro­du­ko­wa­nie, ko­pio­wa­nie w urzą­dze­niach prze­twa­rza­nia da­nych, od­twa­rza­nie, w ja­kiej­kol­wiek for­mie oraz wy­ko­rzy­sty­wa­nie w wy­stą­pie­niach pu­blicz­nych tylko za wy­łącz­nym ze­zwo­le­niem wła­ści­ciela praw au­tor­skich.
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Na­sze ży­cie jest ta­kim,

ja­kie uczy­niły je na­sze my­śli.

MA­REK AU­RE­LIUSZ

PRO­LOG

Ostatni ty­dzień oka­zał się jed­nym z naj­wspa­nial­szych w jego ży­ciu. No, może nie w ca­ło­ści. Pierw­sze dwie doby bar­dzo wy­czer­pały go psy­chicz­nie, ale póź­niej... Z każ­dym ko­lej­nym dniem ro­biło się co­raz le­piej i le­piej, aż do dzi­siaj.

Ża­ło­wał tylko, że nie dane im było wyjść na ze­wnątrz. Po­ba­wi­liby się wtedy na po­bli­skim placu za­baw albo po­spa­ce­ro­wali po parku, wśród kwit­ną­cych drzew i kwia­tów ście­lą­cych się jak okiem się­gnąć barw­nym ko­bier­cem. Albo wy­bra­liby się na ro­wery. Te­go­roczny maj, wy­jąt­kowo cie­pły i sło­neczny, aż pro­sił, żeby po­prze­by­wać na świe­żym po­wie­trzu. Ale nie mo­gli tak po­stą­pić.

To miał być ich ostatni wspólny dzień, więc spę­dzili go tak, jak chciał Mar­cel. Ten ośmio­la­tek uwiel­biał ry­so­wać, więc od rana zu­żyli już cały blok ry­sun­kowy, a na dy­wa­nie w nie­wiel­kim po­ko­iku le­żało mnó­stwo róż­nego ro­dzaju ry­sun­ków. Na więk­szo­ści z nich wid­niały albo sa­mo­chody, albo sceny bi­tewne z ry­ce­rzami na ko­niach, ale zna­la­zło się także kilka przed­sta­wia­ją­cych Mar­cela z ro­dzi­cami. Ba­wią­cych się w ogro­dzie, sto­ją­cych przy ma­łym domku albo obok du­żego bu­dynku szkoły, do któ­rej to mama za­wsze go od­pro­wa­dzała.

Chło­piec bar­dzo się cie­szył, że nie­długo się z nią zo­ba­czy. Z tatą oczy­wi­ście też, ale to ma­mu­sia czę­ściej prze­wi­jała się w jego opo­wie­ściach.

Wspól­nie zje­dli obiad, a póź­niej po­grali w chiń­czyka i po­ukła­dali klocki. Po­oglą­dali także bajki w te­le­wi­zji i znów tro­chę po­ry­so­wali. Po­woli zbli­żał się wie­czór i czas roz­sta­nia.

– Jej­ciu, ale dzi­siaj było faj­nie – stwier­dził ma­lec, idąc do ła­zienki, żeby wziąć ką­piel. Kiedy do niej wszedł, z ra­do­ścią za­uwa­żył, że znów czeka na niego nowe ubra­nie, a obok wanny leżą kule do ką­pieli o za­pa­chu gumy ba­lo­no­wej. Jego ulu­bione. – Ale cza­der­sko.

Kiedy Mar­cel już się wy­ką­pał i ubrał w nowe ciu­chy, usły­szał, że mu­szą po­cze­kać jesz­cze ja­kiś czas. Prze­cież nie mógł iść na spo­tka­nie z mamą z mo­krymi wło­sami. Poza tym wu­jek na­szy­ko­wał dla niego nie­spo­dziankę. Po po­wro­cie do swo­jego po­koju chło­piec zo­ba­czył na sto­liku dwa pu­dełka nug­get­sów z McDo­nald’s.

Po­miesz­cze­nie było nie­duże. Na środku stał sto­lik, na któ­rym wcze­śniej le­żały po­ukła­dane ry­sunki, a te­raz po­ja­wiły się ta­le­rzyki, wi­delce i szklanki z na­po­jem. Nad nim wi­siała lampa, a oni usie­dli na je­dy­nych dwóch krze­słach. Pod ścianą usta­wiono łóżko, a pod drugą nie­wielki re­gał za­peł­niony róż­nymi za­baw­kami, książ­kami i grami plan­szo­wymi. Roz­ło­żyli jedną z nich i za­częli grać. Na prze­mian rzu­cali kostką i prze­su­wali pionki po plan­szy, wsu­wa­jąc nug­getsy.

Kiedy skoń­czyli jeść, męż­czy­zna zmierz­wił chłopcu fry­zurę.

– Okej, chyba czas się zbie­rać.

Ma­lec aż pod­sko­czył z ra­do­ści. Wy­szli z po­koju. Opie­kun za­mknął na za­suwę cięż­kie, drew­niane drzwi i za­częli wcho­dzić po be­to­no­wych scho­dach. Drogę oświe­tlała im lampka wi­sząca na ścia­nie pod su­fi­tem. Kiedy w końcu do­tarli na górę i otwo­rzyli drzwi pro­wa­dzące do nie­wiel­kiego ko­ry­ta­rzyka, łą­czą­cego wszyst­kie po­miesz­cze­nia w domu, oczom chłopca uka­zała się le­żąca na pod­ło­dze szara plan­deka. Dość duża i z równo roz­miesz­czo­nymi me­ta­lo­wymi otwo­rami na brze­gach. Przez każdy z nich prze­wią­zany był sznu­rek two­rzący pę­telkę.

Chłop­czyk za­trzy­mał się i za­darł głowę. Spoj­rzał py­ta­jąco na męż­czy­znę:

– Dla­czego pła­czesz?

W tym mo­men­cie męż­czy­zna kuc­nął, ob­jął go ra­mie­niem, unie­ru­cha­mia­jąc mu ręce, a drugą dłoń mocno przy­ci­snął do jego twa­rzy.

– Prze­pra­szam.

Po chwili bar­dzo de­li­kat­nie, wręcz z czu­ło­ścią, uło­żył nie­przy­tom­nego Mar­cela po­środku sza­rego kwa­dratu.

– Ale nie mogę po­zwo­lić, żeby ktoś cię skrzyw­dził.

Łzy co­raz moc­niej spły­wały mu po po­licz­kach i bro­dzie, kiedy przy­ci­skał wielką dłoń do twa­rzy dziecka, za­ty­ka­jąc mu jed­no­cze­śnie usta oraz nos pal­cami. Męż­czy­zna od­wró­cił się. Po czę­ści po to, aby nie pa­trzeć w cią­gle otwarte oczy Mar­cela, a po czę­ści, by słone kro­ple nie spa­dały na nowe, czy­ste ubra­nie chłopca. Nie wie­dział, czy można z nich uzy­skać DNA, a wo­lał nie ry­zy­ko­wać.

Kiedy już na­brał pew­no­ści, że ma­lec nie żyje, za­brał dłoń, wstał i po­szedł do ła­zienki. Ochla­pał twarz zimną wodą, wy­smar­kał się w pa­pier to­a­le­towy i spoj­rzał w lu­stro. Krót­kie, czarne włosy oka­lały zwy­kłą, ni­czym nie­wy­róż­nia­jącą się twarz bez za­ro­stu. Lekko za­czer­wie­nione oczy wpa­try­wały się w niego wni­kli­wie.

Tak długo się opie­rał, tak bar­dzo wal­czył, żeby nie zro­bić tego, co wła­śnie zro­bił, ale fi­nal­nie i tak nie dał rady. To było sil­niej­sze od niego. Wie­dział, dla­czego tak się działo i kiedy do­kład­nie się za­częło. Jed­nak za­wsze uwa­żał, że po­trafi so­bie ra­dzić z psy­chiką, więc dla­czego te­raz za­wiódł? Dla­czego nie po­tra­fił się po­wstrzy­mać? Czyżby wy­star­czyła mu ta na­miastka tego, czego za­znał przez te kilka dni?

Wło­żył gu­mowe rę­ka­wiczki i wró­cił na ko­ry­tarz, nio­sąc od­ku­rzacz. Pod­łą­czył go do gniazdka i za­czął wszystko do­kład­nie sprzą­tać. Sie­bie, chłopca, plan­dekę, sznurki. Kiedy stwier­dził, że nie po­winno już być żad­nych śla­dów, wy­łą­czył od­ku­rzacz i zło­żył plan­dekę na pół, tak aby chło­piec le­żał do­kład­nie na środku. Miał jesz­cze tro­chę czasu, za­nim go stąd wy­wie­zie, a nie chciał, aby co­kol­wiek z oto­cze­nia do­stało się do środka. Przez pę­tle ze sznurka prze­cią­gnął drew­niany trzo­nek od szczotki i otrzy­mał po­ręczny ba­gaż, który za­niósł do ga­rażu. Za­nim za­ła­do­wał go do sa­mo­chodu, jesz­cze raz po­wy­cie­rał wszystko czy­stą szmatką. Plan­dekę, sznu­rek i trzo­nek ku­pił w róż­nych skle­pach bu­dow­la­nych, więc po nich na pewno do niego nie do­trą, a wnę­trze sa­mo­chodu wcze­śniej do­kład­nie wy­sprzą­tał.

Po­sta­no­wił, że wy­wie­zie Mar­cela przed dwu­dzie­stą drugą. Kiedy jest już ciemno, ale ruch na dro­gach jesz­cze do­sta­tecz­nie duży, żeby czuć się pew­nie. Po­łoży plan­dekę na tyl­nym sie­dze­niu, na wierzch wrzuci po­krowce z węd­kami i ja­kiś sprzęt i po­je­dzie tą samą trasą, którą je­chał kilka dni temu, kiedy po­rwał dzie­ciaka. Znał ją, kilka razy tam­tędy jeź­dził i wie­dział, że na­wet o tej po­rze jego auto bę­dzie tylko jed­nym z wielu. Poza tym od swo­jego domu miał do niej do­bry i szybki do­jazd, a co naj­waż­niej­sze po dro­dze nie na­tknie się na miej­ski mo­ni­to­ring. Usta­lił so­bie, że zo­stawi chłopca na ja­kimś przy­stanku au­to­bu­so­wym. Roz­miesz­czono ich sporo na tra­sie. Wy­star­czyło spraw­dzić, czy aku­rat z żad­nej strony nie zbliża się ja­kiś po­jazd, sta­nąć, prze­nieść pa­ku­nek i od­je­chać. Za­letą przy­stanku było także to, że stał na wi­doku, więc szybko ktoś znaj­dzie chłopca, a męż­czy­zna nie chciał, aby ma­lec zo­stał sam w nocy zbyt długo.

Z tego też po­wodu, kiedy te­raz wło­żył go do auta, po­sie­dział jesz­cze przez chwilę obok, pró­bu­jąc wy­tłu­ma­czyć mu swoją de­cy­zję. Póź­niej, za­pew­nia­jąc go na głos, że nie­długo wróci, wstał i po­szedł po­sprzą­tać po­kój, w któ­rym ośmio­la­tek miesz­kał przez ostat­nie dni.

W su­mie to, co zro­bił, mógłby prze­pro­wa­dzić w nocy, kiedy ma­lec by spał. Bał się jed­nak, że kiedy wej­dzie do po­koju, chło­piec może się obu­dzić, a nie chciał go prze­stra­szyć, a co gor­sze, nie chciał, żeby pa­trzył na niego, kiedy bę­dzie ro­bił to, co zro­bić mu­siał. Wo­lał wy­brać mo­ment, kiedy Mar­cel bę­dzie szczę­śliwy, bo wtedy i on sam bę­dzie mógł za­znać spo­koju.

Kiedy skoń­czył sprzą­tać, wró­cił do ga­rażu, usiadł w sa­mo­cho­dzie i cze­kał.

Je­de­na­ście mie­sięcy póź­niejSO­BOTA

Pod­ko­mi­sarz Ja­cek Okoń­ski prze­cią­gnął się naj­pierw w jedną, póź­niej w drugą stronę. Wy­spał się, a to już po­łowa suk­cesu na do­bry po­czą­tek dnia. Spoj­rzał na ze­ga­rek w te­le­fo­nie. W su­mie to mógł so­bie jesz­cze po­le­żeć. Przez ostat­nie kilka ty­go­dni, od razu po prze­bu­dze­niu, na myśl przy­cho­dziła mu tylko jedna rzecz, a wła­ści­wie osoba.

Ju­styna Żu­kow­ska.

Po­znał ją pięć mie­sięcy temu pod­czas jed­nego z naj­gło­śniej­szych w ostat­nich la­tach śledz­twa. Do­ty­czyło ono se­ryj­nego mor­dercy z Su­cha­nia, na­zwa­nego Du­si­cie­lem. On i jego ko­le­dzy wy­ty­po­wali wtedy po­dej­rza­nego, który jak się oka­zało, nie miał nic wspól­nego z ich sprawą, za to za­mie­szany był w coś zgoła in­nego. To wtedy, na par­kingu za mo­te­lem w Wap­nicy, zo­ba­czył tę ko­bietę po raz pierw­szy i o mało nie ze­mdlał z wra­że­nia. Wy­glą­dała nie­mal kro­pla w kro­plę jak jego za­mor­do­wana przed bli­sko sze­ścioma laty na­rze­czona, Na­ta­lia. Lekko za­darty, mały nos, duże, błę­kit­no­szare oczy, które zda­wały się być cały czas smutne, i czer­wone usta, które z ko­lei zda­wały się cią­gle uśmie­chać. Tyle że była szczu­plej­sza. No i jak póź­niej wy­szło na jaw, tro­chę mniej – nie wie­dział, jak to na­zwać – ko­bieca? niż Na­ta­lia. Naj­pro­ściej mó­wiąc, Ju­styna trak­to­wała go jak kum­pla. Z po­czątku za­uro­czony, Okoń­ski jakby tego nie za­uwa­żał, ale z bie­giem czasu po­woli za­czy­nało mu to prze­szka­dzać. Nie cho­dziło o wy­gląd, bo kiedy chciała, to wy­glą­dała me­ga­sek­sow­nie, ale o za­cho­wa­nie. Nie ob­cho­dziło jej to, czy zo­sta­nie prze­pusz­czona w drzwiach albo czy on po­nie­sie za nią ciężką torbę z za­ku­pami, a w to­wa­rzy­stwie co rusz kle­pała go po ra­mie­niu albo za dużo prze­kli­nała. Ot, niby nic wiel­kiego, ale jego Na­ta­lia do­ce­niała ta­kie drobne ge­sty i on to lu­bił. A Ju­styna nie zwra­cała na to uwagi. Co­raz czę­ściej więc draż­niło go jej za­cho­wa­nie, po­dob­nie jak to jej cią­głe wy­cho­dze­nie z ko­le­żan­kami. Nie po­czy­ty­wał się za de­spotę czy ko­goś ta­kiego, ni­czego jej nie za­bra­niał, ale cza­sami spo­ty­kali się tylko na chwilę, bo ona była per­ma­nent­nie gdzieś umó­wiona.

Ileż można mieć tych ko­le­ża­nek?

W końcu nie mógł już wy­trzy­mać. Mo­men­tami, za­miast być na pierw­szym miej­scu, czuł się jak piąte koło u wozu. Przy­kre.

Przez te kilka lat po śmierci na­rze­czo­nej rand­ko­wał z ko­bie­tami i każda w ja­kiś spo­sób fi­zycz­nie mu ją przy­po­mi­nała. Ale kiedy wresz­cie zna­lazł jej so­bo­wtóra, zro­zu­miał, że nie tędy droga, a za­cho­wa­nie Ju­styny, tak od­mienne od za­cho­wa­nia Na­ta­lii, tylko przy­pie­czę­to­wało jego de­cy­zję.

Roz­stali się w zgo­dzie po­nad ty­dzień temu, po pię­ciu mie­sią­cach cał­kiem uda­nego związku. Po pro­stu zro­zu­miał, że waż­niej­sze jest to, co się czuje, niż to, co się wi­dzi.

Okoń­ski usiadł na łóżku i wy­giął plecy w łuk, a póź­niej po­krę­cił głową w jedną i drugą stronę. Coś tam chrup­nęło, ale to chyba nor­malne z rana. Za­mknął oczy. Pod­czas sprawy Du­si­ciela oprócz Ju­styny po­znał jesz­cze kilka osób, któ­rych zna­jo­mość uzna­wał za war­to­ściową.

Pierw­szą z nich był psy­cho­log, dok­tor Krze­si­mir Bo­gucki, wy­kła­dowca na Uni­wer­sy­te­cie Szcze­ciń­skim i jed­no­cze­śnie praw­do­po­dob­nie je­dyny czło­wiek w Pol­sce, który tak wiele wie­dział o se­ryj­nych mor­der­cach. Nic dziw­nego, było to jego hobby. Na tyle po­ważne, że kilka razy udał się do Sta­nów Zjed­no­czo­nych, mekki se­ryj­nych mor­der­ców, z wy­kła­dami. Poza tym nie­kiedy włą­czano go do do­cho­dzeń jako kon­sul­tanta, nie tylko w spra­wach se­ryj­nych mor­der­ców. Od czasu, kiedy się po­znali, wiele razy pro­wa­dzili roz­mowy na te­mat Du­si­ciela z Su­cha­nia oraz, co bar­dziej in­te­re­so­wało psy­cho­loga, na te­mat Jig­sawa, se­ryj­nego za­bójcy, który za­mor­do­wał na­rze­czoną Okoń­skiego oraz kilka in­nych osób, a sam rze­komo po­peł­nił sa­mo­bój­stwo. Rze­komo, po­nie­waż po­mimo wska­zu­ją­cych na to do­wo­dów ani Okoń­ski, ani Bo­gucki, ani wielu pro­wa­dzą­cych tamto śledz­two, a któ­rzy ni­gdy by się do tego nie przy­znali – po pro­stu nikt nie wie­rzył w taki fi­nał.

Drugą zna­jo­mość na­wią­zał z eme­ry­to­wa­nym po­li­cjan­tem Wal­de­ma­rem Nie­szczu­kiem miesz­ka­ją­cym w Gra­bo­wie, we wsi nie­da­leko Star­gardu. Du­si­ciel z Su­cha­nia miał psa, Jack Rus­sel te­riera o imie­niu Dżak i to wła­śnie nim za­opie­ko­wał się były funk­cjo­na­riusz po tym, jak Okoń­ski przy­wiózł mu zwie­rzaka po śmierci wła­ści­ciela. Pod­ko­mi­sarz po­lu­bił Waldka, zresztą z wza­jem­no­ścią, a ich re­la­cja roz­wi­jała się na tyle do­brze, że Okoń­ski przy­naj­mniej raz w mie­siącu, czę­sto ra­zem z Ju­styną, spę­dzał u niego część week­endu na za­kra­pia­nym grillu. A trzeba przy­znać, że Wal­dek, jako do­bry go­spo­darz, umiał za­dbać za­równo o smaczne je­dze­nie, jak i po­rządne na­pitki. I nie­ko­niecz­nie była to whi­sky.

Trze­cią osobą był sier­żant Ma­rek Ku­la­wik, który jako pierw­szy przy­je­chał w środku nocy do domu Du­si­ciela po tym, jak Okoń­ski już za­strze­lił mor­dercę, cho­ciaż wtedy Ku­la­wik jesz­cze tego nie wie­dział. W su­mie nie wniósł za wiele do sprawy, ale był am­bitny i lu­bił swoją pracę. Po ja­kimś cza­sie przy­znał się Okoń­skiemu, że cze­kał wtedy w nocy, bo miał na­dzieję, że wy­da­rzy się coś, co być może przy­spie­szy jego ka­rierę, a jemu sa­memu przy­nie­sie tro­chę sławy. Przy­po­mi­nało to pod­ko­mi­sa­rzowi jego wła­sne za­cho­wa­nie sprzed kilku lat. Ku­la­wik do­dał jed­nak, że kiedy tak stał w ciem­no­ści przed do­mem Du­si­ciela z pi­sto­le­tem w dłoni i za­sta­na­wiał się, cały po­srany ze stra­chu, co te­raz, to raz na za­wsze ode­chciało mu się gwiaz­do­rze­nia. Od tam­tej roz­mowy Okoń­ski po­lu­bił go jesz­cze bar­dziej.

Sie­dząc tak na łóżku, Okoń­ski przy­po­mniał so­bie jesz­cze Mi­chała Pa­ter­skiego, brata jed­nej z za­mor­do­wa­nych wtedy ko­biet. Brata, o któ­rym nikt nie wie­dział, a wła­ści­wie nikt nie zda­wał so­bie sprawy, że to wła­śnie on nim był. W su­mie to Okoń­ski nie wi­dział go od tam­tej pory i nie miał za­miaru się z nim wi­dzieć w przy­szło­ści, acz­kol­wiek po­my­ślał o nim, po­nie­waż ten czło­wiek cią­gle wi­siał mu przy­sługę. I to nie­małą.

Okoń­ski wstał w końcu z łóżka i po­szedł do ła­zienki. W prze­lo­cie zer­k­nął w lu­stro na drzwiach od szafy. Za­wsze lu­bił cho­dzić na si­łow­nię, a od sied­miu lat rów­nież w miarę re­gu­lar­nie bie­gał, ale ostat­nio, a ści­ślej, od kiedy po­znał Ju­stynę, tro­chę za­nie­dbał te ak­tyw­no­ści. Albo mu­siał do­je­chać do Szcze­cina, żeby się z nią spo­tkać, albo na­gle coś jej wy­pa­dło i to spo­tka­nie od­wo­ły­wała. W każ­dym ra­zie czę­sto po pro­stu prze­pa­dał mu czas, który nor­mal­nie prze­zna­czyłby na tre­ning. Wi­dząc swoje od­bi­cie, stwier­dził, że miało to ne­ga­tywny wpływ na jego syl­wetkę. Przy stu osiem­dzie­się­ciu dwóch cen­ty­me­trach wzro­stu wa­żył obec­nie dzie­więć­dzie­siąt dwa ki­lo­gramy, czyli ja­kieś trzy, cztery po­nad swoją normę. Wpraw­dzie wy­da­wał się te­raz więk­szy, jego świę­tej pa­mięci bab­cia po­wie­dzia­łaby, że w końcu zmęż­niał i na­brał ciała, ale prze­szka­dzało mu to, że brzuch tro­chę mu wy­staje i że mię­śnie ukryte pod war­stwą tłusz­czu nie były już tak ostre i wi­doczne jak kie­dyś. Poza tym od pew­nego czasu czuł się tro­chę ocię­żały, wolny i bez kon­dy­cji. Oczy­wi­ście zda­wał so­bie sprawę, że wpływ na to mógł po­nie­kąd mieć spo­sób jego od­ży­wia­nia się, no ale...

A może po pro­stu się sta­rzał?

Ja­cek Okoń­ski uro­dził się i wy­cho­wał w Ba­bi­mo­ście, nie­wiel­kim mia­steczku le­żą­cym wów­czas w wo­je­wódz­twie zie­lo­no­gór­skim. Pew­nie da­lej by tam miesz­kał, gdyby nie kon­fron­ta­cja z se­ryj­nym mor­dercą za­koń­czona śmier­cią uko­cha­nej. Po tym nie mógł, a ra­czej nie chciał już tam zo­stać. Wy­brał Star­gard, po­nie­waż był tam kilka razy służ­bowo i spodo­bało mu się to nie­wiel­kie mia­sto. Nie lu­bił du­żych me­tro­po­lii, a nie za­mie­rzał żyć na ja­kimś za­du­piu. Poza tym miał stam­tąd na tyle bli­sko do ro­dzin­nego mia­sta, że mógł od­wie­dzać ro­dzi­ców, i na tyle da­leko, że mógł pró­bo­wać za­po­mnieć o tym, co się stało. Przy czym to dru­gie aku­rat nie dzia­łało. Przy­naj­mniej do czasu za­koń­cze­nia sprawy Du­si­ciela. Bo kiedy ta się za­koń­czyła, tak de­fi­ni­tyw­nie za­koń­czyła, to w końcu za­znał du­cho­wego spo­koju.

Okoń­ski otrzą­snął się z za­my­śle­nia. Po­sta­no­wił, że prze­kąsi coś lek­kiego i wsko­czy w bie­gowy strój. Kilka ki­lo­me­trów z rana do­brze mu zrobi, cho­ciaż ja­koś tak za bar­dzo to mu się nie chciało. Mimo to ze­brał się w so­bie, prze­brał i wy­szedł z domu.

Kiedy po sied­miu ki­lo­me­trach ze zdzi­wie­niem stwier­dził, że nie daje rady utrzy­mać tempa, które jesz­cze kilka ty­go­dni temu nie spra­wiało mu więk­szej trud­no­ści, zdał so­bie sprawę, że rze­czy­wi­ście trzeba się wziąć za sie­bie.

Na łowy wy­brał się póź­nym wie­czo­rem, kiedy słońce już za­szło, a na bez­chmur­nym nie­bie po­ja­wiły się gwiazdy i księ­życ. Nie­stety, nic kon­kret­nego nie udało mu się upo­lo­wać. I to już ko­lejną noc z rzędu. Tylko same pę­draki i larwy, które wy­grze­bane z ziemi nie zdą­żyły od­peł­znąć. Na­wet my­szy zdo­łały przed nim uciec, a o kacz­kach z po­bli­skiego zbior­nika wod­nego mógł tylko po­ma­rzyć. Wszystko przez uszko­dzoną przed­nią łapę. Nie był taki zwinny i szybki jak po­trzeba. Zresztą na­wet jego fu­tro, do nie­dawna lśniące i rude, te­raz cał­kiem stra­ciło swój blask, nie wspo­mi­na­jąc o pu­szy­stej ki­cie, która wy­glą­dała jak ża­ło­sny wie­cheć, a nie dumna ozdoba.

Te­raz, prze­my­ka­jąc w ciem­no­ściach, lis po­ru­szał się skra­jem pola, po­włó­cząc łapą i pró­bu­jąc prze­ła­mać lęk, który nie po­zwa­lał mu przejść przez to coś cią­gnące się z każ­dej strony aż po ho­ry­zont. Nie zno­sił za­pa­chu tego cze­goś, a na do­da­tek co chwilę z jed­nej lub dru­giej strony znie­nacka po­ja­wiały się te wiel­kie, gło­śne stwo­rze­nia. Po­ru­szały się szybko, za szybko, na­wet gdyby był w pełni sprawny, co jesz­cze bar­dziej po­tę­go­wało jego strach.

Ale tam, po dru­giej stro­nie, wi­dział las. Zresztą wie­dział, że on tam jest, wy­czu­wał go. Nie­wielki, ale być może ła­twiej bę­dzie po­dejść ja­kąś zdo­bycz wśród drzew i krza­ków niż tu­taj, na otwar­tym polu. Po­woli, z prze­stra­chem zbli­żył się do prze­szkody. Wy­su­nął pysk. Wie­trzył. Śmier­działo jak za­wsze dziw­nym ostrym odo­rem. Ro­zej­rzał się i kiedy stwier­dził, że jest w miarę bez­piecz­nie, ku­le­jąc, wbiegł na czarną po­wierzch­nię. Le­dwo zdą­żył prze­biec, kiedy jedno z tych gło­śnych stwo­rzeń prze­mknęło obok niego, oświe­tla­jąc na mo­ment wszystko do­okoła i wy­da­jąc z sie­bie prze­raź­liwy ryk.

Usko­czył.

Sku­lił się na po­bo­czu i od­cze­kał chwilę. W końcu po­woli ru­szył w ciem­ność po­lną dróżką. Gdzieś w od­dali wśród ma­ja­czą­cych drzew wy­czu­wał wodę. Sły­szał żaby, może dałby radę je ła­two upo­lo­wać, ale po­sta­no­wił skrę­cić tu­taj i spró­bo­wać szczę­ścia w gę­stwi­nie.

Na­gły błysk świa­tła spra­wił, że zwie­rzak przy­wa­ro­wał do ziemi. Któ­reś z tych gło­śnych stwo­rzeń szło jego tro­pem. Zbli­żało się szybko, oświe­tla­jąc so­bie drogę wiel­kimi śle­piami. Czyżby go wy­czuło i chciało do­paść? Nie, chyba nie, bo mi­nęło go i za­trzy­mało się ka­wa­łek da­lej. Chyba też przy­wa­ro­wało, tak jak on. Znów zro­biło się ciemno. Z wnę­trza stwora wy­szedł drugi, mniej­szy. Wi­dy­wał ta­kie cza­sami, ale ni­gdy do nich nie pod­cho­dził, bo prze­ko­nał się, że były nie­bez­pieczne.

Dwu­nożne stwo­rze­nie coś wzięło i za­częło iść w las, sa­piąc i dy­sząc. Na chwilę znów zro­biło się ja­sno, kiedy za­trzy­mało się i za­częło roz­gar­niać zie­mię po­mię­dzy drze­wami. Czyżby ro­biło so­bie le­go­wi­sko? Ni­gdy nie wi­dział, aby te stwo­rze­nia no­co­wały w le­sie, ale naj­wy­raź­niej o to cho­dziło. Ob­ser­wo­wany uło­żył coś w dołku i na­gle za­czął to ubi­jać grubą ga­łę­zią. Po chwili przy­krył to coś krza­kami i mniej­szymi ga­łąz­kami. Tak, ewi­dent­nie ro­bił le­go­wi­sko, a to nie wró­żyło nic do­brego.

To były do­sko­nałe te­reny ło­wiec­kie, zwie­rzak czuł na­wet za­pach krwi, ale je­śli to stwo­rze­nie za­mie­rza tu no­co­wać, to nie miał z nim szans. Poza tym nie za­po­mi­nał jesz­cze o tym du­żym, które cały czas wa­ro­wało na dro­dze.

Lis cią­gle przy­pa­try­wał się, kiedy na­gle dwu­no­gie stwo­rze­nie wstało i się od­wró­ciło. Ro­zej­rzało się do­okoła, jakby wę­szyło, ru­szyło w stronę tego więk­szego i znik­nęło w jego wnę­trzu. Roz­legł się ha­łas, wszystko wo­kół po­ja­śniało, ale stwór za­czął się wy­co­fy­wać. Po chwili znów zro­biło się ciemno i ci­cho.

Lis od­cze­kał tro­chę i za­czął iść w stronę le­go­wi­ska, które tam­ten po­zo­sta­wił. Cią­gle wy­czu­wał za­pach krwi, mięsa i cze­goś jesz­cze. Bał się, ale górę wzięła cie­ka­wość. I głód.

Po­woli zbli­żył się do nie­wiel­kiej sterty ga­łęzi. Po­wą­chał. To stąd roz­cho­dziły się te za­pa­chy, aż po­cie­kła mu ślina z py­ska. A więc to nie le­go­wi­sko, tylko spi­żar­nia. Roz­gar­nął py­skiem ga­łę­zie i jego oczom uka­zał się ka­wa­łek tru­chła. Od­sko­czył prze­stra­szony. To było jedno z tych dwu­noż­nych stwo­rzeń, stąd ten dziwny za­pach. Pod­szedł bli­żej i znów po­wą­chał. Przy­wa­ro­wał. Na pewno nie żyło. Ale dla­czego tam­ten go tu ukrył? Czyżby te stwo­rze­nia zja­dały się na­wza­jem? Nie­ważne, trzeba się po­spie­szyć, za­nim wróci. Ni­gdy na­wet nie zbli­żał się do tych istot, a te­raz ośmie­liłby się jed­nej spró­bo­wać? Ale nie miał wyj­ścia. Już od dawna nie tra­fił mu się po­rządny po­si­łek. Z nie­któ­rych miejsc uno­siła się in­ten­syw­niej­sza woń krwi, ale in­stynk­tow­nie wie­dział, gdzie szu­kać naj­lep­szych ką­sków. Roz­gar­nął resztę ga­łęzi, aż w końcu od­na­lazł brzuch ofiary. Wtedy użył pa­zu­rów, żeby do­stać się do środka.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki