Bez litości i przebaczenia - Mariusz Leszczyński - ebook + audiobook + książka

Bez litości i przebaczenia ebook

Mariusz Leszczyński

4,0

Opis

Zemsta jest rozkoszą bogów, sprawiedliwość jest ułudą, zapłatą jest śmierć

Seria brutalnych zabójstw kobiet zdaje się nie mieć końca. Prowadzone przez detektywa Cane'a śledztwo utknęło w martwym punkcie, a ofiar wciąż przybywa. Nieoczekiwanie sprawa nabiera tempa, gdy kilkuletni chłopiec, Jon Belly, znika bez śladu, a do byłego agenta DEA, Jona Miltona, dociera niezwykła przesyłka.

Co wspólnego z morderstwami ma jeden z nowojorskich policjantów, Jeremy Robertson? Czy uda się uratować chłopca? Jak bardzo musi nienawidzić kobiet człowiek, który torturuje je w tak okrutny sposób?

Wkrótce okaże się, że w tej rozgrywce nie ma wygranych, a detektyw Cane musi jak najszybciej oddzielić wrogów od przyjaciół. Czas zdecydowanie nie gra z nim w jednej drużynie…

„Bez litości i przebaczenia” to trzymający w napięciu tytuł, który nie pozwoli czytelnikowi na chwile wytchnienia i przyciąga swoimi sekretami aż do ostatnich stron książki.
Paulina Troncik
Instagram: feniksaczyta

„Bez litości i przebaczenia” to dobra powieść ze spektakularnymi zwrotami akcji, które nie pozwolą odłożyć książki na półkę. Nie ma przydługich opisów, akcja toczy się wartko, a autor nie oszczędza żadnej ze swoich postaci. Nudzić się z tą powieścią na pewno nie będziecie. Polecam.
Sylwia Prus
Instagram: zksiazkanakanapie.recenzje

Mega mocny kryminał pełen akcji, emocji, bohaterów. Nie zabraknie zbrodni z ręki psychopaty nieznającego zahamowań. Kryminał ten jest jednym z lepszych, jakie czytałam w tym roku.
Anna Myszkowska
Instagram: anna.myszkowska

Seryjny zabójca, tajemnicza przeszłość i meksykańska mafia — historia, która do końca trzyma w napięciu. Czego więcej można oczekiwać od dobrego kryminału? Wątku miłosnego? Jest i ten, autor zadbał o wszystko.
Alexa Lavenda
Facebook: Alexa Lavenda Blog

Mariusz Leszczyński – urodził się w 1974 roku w Warszawie, ze stolicą związany jest do dziś. Przez całą swoją karierę zawodową skupia się na prowadzeniu własnego biznesu. Jego największe pasje to sport, film i przede wszystkim literatura. Już jako młodzieniec pisał swoje pierwsze opowiadania, jednak nie podjął wtedy próby ich publikowania. Przez lata objętość tworzonych przez niego fabuł rosła, a marzenie o pozostaniu pisarzem nie dawało mu spokoju. W 2018 roku ukazała się jego pierwsza powieść pt. „Krocząc wśród cierni”. Wtedy właśnie utwierdził się w przekonaniu, że jeśli posiada się pasję i ogromną determinację, to można osiągnąć każdy obrany przez siebie cel i spełniać swoje marzenia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 419

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (52 oceny)
22
13
11
5
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
rudarozycka

Z braku laku…

Zapowiadało się fajnie, dobry pomysł na fabułę, ale coś mi nie grało. Do tego proste i bezpłciowe dialogi sprawiły, że ciężko mi było się wkręcić.
10
Mylus

Nie oderwiesz się od lektury

mega
00

Popularność




ROZDZIAŁ I

Dochodziło południe. Detektyw Rex Cane stał wśród wielu ludzi zgromadzonych na cmentarzu w miasteczku Hackensack w New Jersey. Był tam do czasu, gdy trumna z ciałem Margaret Parker z głuchym łoskotem dotknęła dna grobu. Dziewczyna została pochowana w rodzinnej miejscowości, z dala od zgiełku dużego miasta jakim był Nowy Jork, w którym mieszkała przez ostatnie trzy lata swojego życia. Gdyby nie to, że była martwa, tego właśnie dnia, trzeciego października, obchodziłaby swoje dwudzieste ósme urodziny. Dziś zapewne świętowałaby je razem ze znajomymi w przytulnej kawiarni. Jednak zły los pomylił najwyraźniej drogi i wstąpił do niej na chwilę. Miałaby jeszcze przed sobą wiele cudownych lat, gdyby nie to feralne spotkanie z nieznajomym sprzed kilku dni, które to pozbawiło jej tych możliwości.

Detektyw Cane brał udział w każdym pogrzebie osób, ofiar seryjnych przestępców, których sprawy prowadził, a ciała zostały odnalezione. Margaret Parker należała właśnie do tych pozbawionych życia istot; jej zwłoki można było złożyć w grobie. Nie przepadał za takimi uroczystościami jak większość z nas, lecz czuł, jakby to był jego obowiązek, który dźwigał na swoich barkach. Sądził, że w jakiś sposób zawiódł te osoby, nie potrafiąc w porę powstrzymać mordercy. Miał w swojej karierze do tej pory dwa takie śledztwa. Łącznie w nich, do dziś, stracił trzynaście niewinnych istnień. Patrzył obecnie na stojącą z przodu, tuż przed trumną, najbliższą rodzinę dziewczyny. Pani Parker, czyli matka Margaret, Susan, podtrzymywana była przez męża Hugh oraz ich młodszą córkę Laylę. Wszyscy ubrani byli na czarno, jak nakazywała tradycja. Dało się od razu zauważyć, że mocno wstrząsnęła nimi rodzinna tragedia. Nic dziwnego, w jednej chwili stracili ukochaną osobę. Z boku, koło młodszej siostry Margaret, stała najlepsza przyjaciółka zmarłej – Beatrice Butler – odziana w zielony zamszowy płaszcz, spod którego wystawała plisowana spódnica w odcieniu morskim. Jej ubiór wyróżniał się wśród wielu zgromadzonych osób, zarówno w kościele jak i teraz na cmentarzu. Dziewczyna postąpiła tak na znak piękna, jakie Margaret dostrzegała w przyrodzie, którą fascynowała się od najmłodszych lat. Detektyw dowiedział się tego od panny Butler w trakcie jednego z przesłuchań, tuż po odnalezieniu ciała zmarłej.

Panna Butler, stojąc, wsłuchiwała się w słowa kaznodziei. Nie godziła się z nimi. Nie rozumiała, jak łaskawy Bóg pozwolił na takie cierpienie. Zabrał kogoś tak niewinnego, niezasługującego na taki kres życia. Podeszła jeszcze na koniec do rodziny swojej najlepszej przyjaciółki. Ucałowała każdą z osób w policzek, składając kondolencje. Nie umiała sobie wyobrazić, jak musiała cierpieć matka, która właśnie rzuciła garść czarnej ziemi na wieko trumny skrywającej jej kochaną córkę. Świat na pewno wywrócił się dla niej do góry nogami. Nie tak powinno być. Na twarzy Susan Parker widać było ogromny ból rozrywający serce z rozpaczy. Panna Butler odwróciła się, gdyż ścisnęło jej gardło i kolejne łzy napłynęły do oczu. Założyła ciemne okulary, zakrywając zaczerwienienia i ruszyła w stronę samochodu. Pojechała prosto do najbliższego baru w tym niewielkim miasteczku. Takiego samego, w jakim pracowała z Margaret, tyle że w Nowym Jorku.

Nastała już późna noc. Panna Butler skończyła właśnie wlewać w siebie kolejne mocne trunki. Barman zaniepokojony stanem dziewczyny zamówił jej taksówkę, którą wróciła do swojego mieszkania na przedmieściach Manhattanu.

Margaret Parker była czwartą ofiarą zwyrodnialca odartego całkowicie z człowieczeństwa, który dokonując każdej ze zbrodni, odcisnął piętno cierpienia i udręki na życiu najbliższych zmarłym.

ROZDZIAŁ II

Detektyw Cane zaraz po uroczystości pogrzebowej wrócił do Nowego Jorku i mimo dość późnej pory udał się do swojego biura. Mieściło się ono w departamencie 67 położonym koło Park Row na dolnym Manhattanie. Budynek stał dokładnie naprzeciwko ratusza. Musiał zajrzeć jeszcze dziś do akt. Zdawał sobie sprawę, że miał do czynienia z seryjnym mordercą. Stwierdził to ponad miesiąc temu, przy drugiej z kolei ofierze. Sposób postępowania i okrucieństwo zbrodni nie budziły w nim żadnych wątpliwości – popełniała je ta sama osoba.

Detektyw, siedząc przy świetle małej lampki stojącej na biurku, która dawała specyficzne zielonkawe światło, na chwilę powrócił myślami do Margaret Parker, dziewczyny kochającej zieleń i przyrodę. Co mogło łączyć tę młodą kobietę z pozostałymi sprawami? Jak morderca wybierał swoje ofiary? Czym mógł się kierować? Przeglądał i analizował wszystkie zebrane dane. Szukał choćby najmniejszego śladu powiązania między zamordowanymi. Właśnie minęła północ. Detektyw rozprostował zastygłe od bezruchu kolana, zebrał papiery z biurka i schował je do szuflady. Zgasił małą lampkę i zszedł dużymi, marmurowymi schodami z pierwszego piętra do holu departamentu policji.

– Cześć, detektywie. Dziś znowu do późna? – zagaił do niego policjant, mający nocną zmianę.

Ten zwolnił kroku, gdy się do niego zbliżył.

– Tak, to śledztwo nie daje mi spokoju. Musiałem przejrzeć jeszcze raz wszystkie akta. Szukam jakiegoś punku zaczepienia.

– Doskonale cię rozumiem, detektywie. Dorwiesz go na pewno, nie wątpię w to.

Detektyw tylko kiwnął głową. Zatrzymał się na chwilę i zamyślony dodał:

– Tylko kiedy? Ale na dziś mi już wystarczy. Spadam stąd, jadę do dzieciaków. Mam nadzieję, że mnie jeszcze pamiętają. Rzadko ostatnio bywam w domu na dłużej.

– Pozdrów żonę i swoje urwisy.

– Dobra, na razie.

Detektyw wyszedł na zewnątrz budynku. Deszcz padał obficie. Co za paskudna pogoda – pomyślał. Zdjął krótką, skórzaną kurtkę i zarzucił nad głowę. Pobiegł do swojego samochodu, po drodze niechcący wpadając butem w kałużę. Cholera! Jeszcze tego mi brakowało – wymamrotał pod nosem z grymasem niezadowolenia, otrząsając but z wody. Całe szczęście, że czarny cadillac stał zaparkowany niedaleko. Była to ulubiona marka samochodu detektywa. Miał nadzieję, że reszta nocy będzie przyjemniejsza. Bardzo stęsknił się za rodziną. Postanowił, że cichutko wślizgnie się do domu, a następnie ciepłego, mięciutkiego łóżka, gdzie zawsze czekała na niego ukochana, z którą przez ostatnie dwadzieścia lat dzielił swoje życie. Michelle była piękną kobietą średniego wzrostu z krótkimi, nowocześnie ostrzyżonymi, kruczoczarnymi włosami. Uwielbiała zajmować się domem i pisać wiersze, które były publikowane w różnych czasopismach. Marzyła, że jakiegoś pięknego dnia wyda mały tomik i spełni swoje marzenia.

ROZDZIAŁ III

Czwartego października, tuż po północy, w pięciopiętrowej ceglanej kamienicy niedaleko Washington Square Park, w niewielkim pokoju na drugim piętrze budynku próbował zasnąć mały, kilkuletni chłopiec. Był okryty ciepłem swojej ulubionej kołderki. Nasunął ją po sam nos i w ciszy tulił do siebie małą, pluszową zabawkę. Długouchy był jego ukochanym zajączkiem i zawsze towarzyszył Jonowi, nawet w szkole. Chłopiec był wyjątkowo drobnej budowy. W przedszkolu z tego powodu przekornie wołali do niego „duży Jon”, co mu się bardzo podobało.

Po kolejnej godzinie chłopiec, mocno już zmęczony, usnął i śnił o zabawie w parku. Lubił tam chodzić i bawić się z dziećmi, ale szczególnie uwielbiał zabawy ze swoim najlepszym przyjacielem Anthonym. Aly, mama Anthonego, była zawsze bardzo miła dla wszystkich dzieciaków. Przynosiła smaczne rzeczy w koszyku i częstowała każdego, kto miał na nie ochotę.

Nagle chłopiec przebudził się, słysząc coś za zamkniętymi drzwiami swojego pokoju. Ktoś lekko czymś stuknął. Słychać było wyraźnie czyjeś kroki, gdyż podłoga trzeszczała w swój charakterystyczny sposób. Zerknął teraz w kierunku okna. Ranek jeszcze nie nastał, świadczyła o tym ciemność rozproszona jedynie światłem pobliskiej latarni.

Kto to może być? – pomyślał. Spojrzał w stronę drzwi, spod których wydobywała się niewielka poświata, widoczna w jego pokoju. Ktoś najwyraźniej znajdował się na korytarzu. Nie pamiętał, żeby ktokolwiek z jego rodziny tak się zachowywał, a już na pewno nie jego mama, której nie widział od kilku dni.

– Kto tam? – zawołał z wyraźnym przerażeniem, naciągając kołdrę pod samą brodę.

Nastała chwila ciszy.

– Jeremy, jesteś już? Nie rób tak, bo się boję! – zawołał chłopiec.

Ciarki przeszyły jego małe ciałko. Chrobotanie znowu wzmogło się na sile i Jon wiedział już, że musiał wstać i przepędzić te straszne zmory, bo tak bardzo się bał.

– Won stąd, ty brzydki cieniu! – krzyknął, patrząc w szparę pod drzwiami, w której pojawiały się dziwne kształty.

– Ha, zabawny jesteś – osobnik za drzwiami zaśmiał się na głos. Po chwili dodał: – Mały, otwieraj już, bo nie mam za wiele czasu!

Jon zaniemówił i naciągnął na siebie kołderkę, zakrywając się nią szczelnie po same uszy. Jego ręce stały się lodowate. Czuł, że brakowało mu oddechu.

Kto to jest? Kto jest w moim domu? – myślał, z przerażeniem tuląc coraz mocniej pluszowego zajączka.

Mężczyzna tracił cierpliwość. Nie spodziewał się, że chłopiec będzie zamknięty w pokoju. Rozglądał się nerwowo po korytarzu, przeszukując szafki, szuflady i wieszaki w nadziei, że będzie znajdował się tam kluczyk do niedostępnego pomieszczenia.

Nagle Jon zrzucił z siebie kołdrę na podłogę i zaczął się intensywnie rozglądać po swoich czterech ścianach, wytężając wzrok w nadziei, że może to tylko zły sen i zaraz się przebudzi. Dla pewności pomrugał kilka razy oczami i uszczypnął się w rączkę. Jednak wszystko wydawało się takie realne. Nie miał zielonego pojęcia, gdzie Jeremy kładł kluczyk do drzwi. Zawsze zamykał go w pokoju, jak udawał się do sąsiada, w czasie gdy mama chodziła do pracy na nocną zmianę. Mówił mu, że wychodzi na chwilę czy, jak to ujmował, „na jednego kielicha dla rozluźnienia”. Powiedział, że to będzie ich mała, męska tajemnica i niech nie waży się wygadać mamie, bo mu przetrzepie skórę.

– Hej ty, cieniu, wynocha! Mówię, uciekaj stąd, bo zbudzę mamę, która śpi ze mną w pokoju i cię zaraz zleje! – Jon pewnym głosem postraszył osobnika za drzwiami.

– Ha! Jednak wyrosłeś na kłamczucha! Zaraz wchodzę do pokoju i cię zabieram.

Jon zeskoczył z łóżka. Stanął na bosaka pośrodku ciemnego pokoju, ubrany jedynie w piżamkę w króliczki i podszedł do swojego kuferka, zakupionego przez mamę w sklepie z zabawkami, który stał tuż przy oknie. Miał mu służyć do przechowywania zabawek, jednak on wolał trzymać tam swoje ubranka i buciki. Otworzył plastikowe wieko i bez zastanowienia wyjął leżące z prawej strony tenisówki, a także pomarańczowy sweterek w granatowe paski. Założył szybko buty i spojrzał jeszcze w kierunku okna. Było naprawdę ciemno. Deszcz mocno padał, dudniąc w rynnach, a gałęzie drzew, targane wiatrem, pochylały się do dołu.

Zza drzwi ponownie odezwał się gruby, potworny głos.

– Hej ty, mały, jakby ci tu powiedzieć… Jestem dobry, zaopiekuję się tobą, więc otwieraj te cholerne drzwi, zanim całkiem stracę cierpliwość! – Mężczyzna, mówiąc te słowa, walnął nagle pięścią w drzwi i szarpnął ręką za klamkę.

Jon aż podskoczył ze strachu, po czym przystawił małe, plastikowe krzesełko do parapetu. Wszedł na nie i otworzył okno. Obejrzał się jeszcze w stronę drzwi, gdyż usłyszał dźwięk klucza wkładanego do zamka. Wiedział, że tym razem nie ujrzy w nich kogoś, kogo zna. Nagle mężczyzna nacisnął klamkę i popchnął do przodu drzwi. Smuga światła pojawiła się, wypełniając ciemny pokój i ukazując postać złego człowieka.

– A ty, dokąd, mały gnojku? – spytał napastnik.

– Ja? Idę szukać mamy, ty kłamliwy potworze! Długouchy też idzie ze mną.

– Nie! Zostajesz tu! Natychmiast schodź z tego okna!

– Nie! Jestem już duży! Wiem, że tam gdzieś jest moja mama i na mnie czeka. Znajdę ją! – odparł pełen nadziei chłopiec.

– Cholera! Wracaj natychmiast! – Mężczyzna ruszył w jego kierunku.

Jon zdążył jednak wyjść już na zewnątrz. Stanął na schodach przeciwpożarowych i trzymając się jedną rączką poręczy, ostrożnie, stopień po stopniu, schodził coraz niżej. Krople deszczu smagały jego twarz i ubranie, które momentalnie przylgnęło do ciała, stanowiąc z nim jedność.

ROZDZIAŁ IV

Jon Milton, mimo późnej pory, stał na rogu bocznej ulicy. Płaszcz nasiąknął mu wilgocią. Deszcz mocno padał tej nocy, a księżyc znajdował się w pełni. Nagle spostrzegł, jak mały dzieciak ubrany tylko w jasną piżamkę zniżał się po schodach przeciwpożarowych. Milton nie pojmował, co mogło skłonić go do ucieczki z domu. Zauważył także mężczyznę wyglądającego przez okno, z którego mały właśnie wyszedł. Zastanawiał się chwilę, czemu on nie idzie za swoim dzieckiem i tylko przyglądał się temu, jak chłopiec narażał własne życie.

– Kurwa! – krzyknął i od razu ruszył przez ulicę w stronę bloku, orientując się, co zaraz nastąpi.

Na szczęście był niedaleko od tamtego budynku. Ledwo zdążył podbiec i złapać malca, który na pewno nie zdawał sobie sprawy, iż drabiny przeciwpożarowe nie zawsze sięgają do chodnika. Chłopiec, puszczając się ostatniego szczebelka, z pewnością nie widział, że do ziemi była jeszcze spora odległość. Dzieciak ledwo łapał oddech. Zbladł na twarzy i po chwili zamknął oczy.

– Co jest, u licha? Ocknij się! – wymamrotał Milton, trzymając go na rękach. – Mały – zawołał do niego łagodnie. – No co jest?! Otwórz oczy! – powtórzył kilkakrotnie, po czym obtarł chłopcu mokrą twarz swoją dłonią.

Po chwili przytulił go mocno do siebie. Spojrzał do góry. Widział jak szara, niewyraźna postać wciąż wpatrywała się w niego i chłopca. Nie był w stanie dostrzec rysów tego człowieka. Mężczyzna schował się na chwilę i ponownie pokazał, jakby zastanawiał się nad czymś.

– Hej ty, gościu, to twój dzieciak?! – wrzasnął na cały głos Milton.

Nic, tylko cisza. Nagle mężczyzna burknął coś niezrozumiale pod nosem i zniknął w ciemności. Jasnym było, że ten maluch tak zaryzykował i uciekł, ponieważ coś go do tego zmusiło, a skoro facet w oknie nawet nie drgnął, widząc, jak on schodził na dół, to musiało coś być na rzeczy. Przytrzymywał chłopca, jedną ręka zdejmując swój szary płaszcz. Zrobił to w pośpiechu, by jak najszybciej okryć przemoczonego malca. Ruszył przed siebie do głównej ulicy, zmierzając do najbliższego departamentu policji. Drogę znał doskonale. Doszedł już prawie na miejsce, ale stanął tuż przed wejściem do gmachu. Zawahał się chwilę. Zastanawiał się, czy dobrze robił, czy cała ta sytuacja nie przysporzy mu kłopotów, a starał się unikać ich już od roku. Analizował szybko w myślach, jakie mogą być dalsze działania ludzi, przed którymi postanowił zniknąć. Wiedział do tego, jak takie sprawy wyglądają, gdy ktoś wchodzi z obcym dzieckiem do departamentu policji. Najpierw cię spisują, potem biorą odciski. Następnie musisz się nastawić na długie przesłuchanie, a na koniec i tak nikt nie wierzy w twoją wersję wydarzeń. Do tego wszystkie informacje wyciekną zaraz do prasy i bum… Nieszczęście gotowe, jeśli pewne osoby akurat to zobaczą.

– Cholera! – zaklął, wyraźnie zaplątany w swych myślach.

Nagle chłopiec otworzył oczy i zaczął krzyczeć.

– Puść! Puść mnie, ty śmierdzący potworze!

– Śmierdzący? Zamknij się mały, bo mi kłopotów narobisz! – Milton odezwał się lekko przyciszonym głosem.

Miał nadzieję, że chłopiec zaraz się uspokoi. Niestety on nawet o tym nie myślał i wrzeszczał dalej.

– Cicho! Daj spokój! Już cię puszczam. Przestań! Jakoś ci nie przeszkadzał smród, jak skoczyłeś mi na głowę – odpowiedział Milton, jednocześnie stawiając chłopca na chodnik.

Malec zrzucił z siebie płaszcz na mokrą nawierzchnię i spojrzał nieznajomemu w oczy. W rączce wciąż trzymał swojego zajączka. Deszcz nadal padał, ciało chłopca było przemarznięte, a ubranka zostały przemoczone do suchej nitki. Milton natychmiast podniósł ubrudzony, zmoczony płaszcz.

– Ja tylko się bałem, myślałem, że to cień mnie złapał – wymamrotał drobnym głosikiem Jon.

– Jaki cień, chłopcze? Sam przecież wyszedłeś i ciesz się, że byłem w pobliżu, bo nieźle byś dupsko potłukł.

– No ten z domu, to dlatego uciekłem. On po mnie przyszedł i chciał mnie zjeść.

– Zjeść? Mały, co ty! To pewnie twój ojciec, a nie cień. Przyśniły ci się jakieś głupoty. Widziałem go w oknie, jak spadłeś na mnie.

– Właśnie, że nie! To zły człowiek – zaprzeczył chłopiec.

– Daj spokój. Chodź, odprowadzę cię z powrotem do domu, zanim narobimy sobie większych problemów i się rozchorujesz.

Na chwilę Milton zapomniał o swoich wcześniejszych spostrzeżeniach. Strach o kogoś, kogo wciąż kochał, podpowiadał mu takie rozwiązanie. W żadnym wypadku nie chciał się teraz ujawniać i wracać do świata, w którym każdy wiedział wszystko o wszystkich. Departament policji był właśnie takim miejscem.

– Nie! Tam nie wrócę! Nie ma mowy! On mnie pożre! Idę szukać mamy, ona ci powie, że mam rację. To zły cień jest u nas w domu! – zakomunikował chłopiec, przecierając rączką twarz.

Milton pogłaskał malca po głowie, odsłaniając mu czoło z mokrych blond włosów. Kucnął przed nim, zamyślając się przez moment. Dziwne słowa chłopca znowu dały mu do zastanowienia. Postanowił więc zaryzykować, by mały odrobinę ochłonął w ustronniejszym miejscu, a on sam miał trochę więcej czasu na podjęcie decyzji. Okrył chłopca z powrotem płaszczem, wziął go na ręce i ruszył w znanym mu kierunku. Dzieciak nie protestował, gdyż nie zamierzał bez mamy wracać do domu. Milton natomiast zdawał sobie sprawę, że postąpił źle i złamał prawo, nie idąc na policję. Sam jednak nie rozumiał do końca, co nim pokierowało. Mimo to szedł dalej, niosąc chłopca do znajdującego się nieopodal pustostanu. Przychodził w to miejsce już od kilku miesięcy. Miał tu swoich znajomków i osobny kąt do własnych przemyśleń. Postanowił spokojnie usiąść i spróbować ustalić, co tak naprawdę zaszło u dzieciaka w domu tej ciemnej, chłodnej, październikowej nocy. Obawiał się, że malec mógł być molestowany bądź do jego ucieczki przyczyniła się rodzinna awantura. Te dwie teorie zdawały się mieć uzasadnienie.

Blok, do którego weszli, był niezamieszkały i znajdowało się tam mnóstwo podejrzanych osób. Nikt jednak nie zwracał uwagi na nikogo w takim miejscu.

– Siadaj tu – Milton wskazał dłonią na stary materac.

– Tu? – zapytał chłopiec.

– Tak, a niby gdzie indziej?

Jon usiadł pod jedną ze ścian na wytartym materacu. Skulił się w kłębek i milczał. Milton stanął koło metalowej beczki, w której palił się ogień. Rozcierał swoje ręce nad płomieniami, by je odrobinę rozgrzać.

– Chodź, podejdź i ogrzej się ze mną.

Jon wstał i powolutku podszedł do palącego się ognia. Milton zrobił krok w stronę stojącej niedaleko pod ścianą drewnianej skrzynki i wziął z niej suchy, szary koc.

– Owiń się – powiedział.

Pomieszczenie na dole było ogromne, o powierzchni kilkuset metrów kwadratowych. Przypominało duży garaż. W różnych miejscach stały beczki z płonącymi ogniskami, a przy nich ogrzewali się ludzie. Jon zauważył dwa psiaki oraz kilka szczurów biegających po kątach, choć nie to najmocniej przykuło jego uwagę. Spostrzegł białego królika na ręku mężczyzny. Gdy go puścił, zaczął kicać wesoło koło niego.

– Hej, ocknij się! Na co tak patrzysz? Może się przedstawisz? Masz chyba jakieś imię, co? Inaczej wszyscy tu pomyślą, że cię nawet nie znam i może komuś coś głupiego strzelić do głowy.

– Mam imię! I nie jestem żaden mały, ty brzydalu! – odpowiedział chłopiec, zerkając na Miltona i z powrotem na skaczącego królika.

– Co? Na potrawkę z zająca masz ochotę, że tak tam patrzysz? A ten twój, co go tak ściskasz, to kto? – Milton spojrzał na pluszaka.

– Głupi jesteś! To nie zając, tylko królik. Zobacz, mój Długouchy jest zającem. I ich się nie jada, tylko kocha.

– O, przepraszam, faktycznie. Ty też masz na sobie te króliki – poprawił się Milton, zerkając na piżamkę chłopca. – Mały, a jak ty się w ogóle nazywasz? Wyduś to wreszcie z siebie.

– Już ci mówiłem, że nie jestem żaden mały – zaprotestował chłopiec.

Milton zaśmiał się w głos.

– No nie… Ja cię bardzo przepraszam. Nie jesteś mały, tylko chudziutki – zażartował ubawiony postawą dziecka.

– Śmiej się, ty brzydki, zarośnięty, śmierdzący brudasie – wymamrotał wyraźnie obrażony żartem chłopiec.

– No dobra, dobra… powiedz, jak masz na imię.

– Jestem Jon Belly – przedstawił się chłopiec, po czym wstał i przez krótką chwilę zaczął się prężyć. W ten sposób chyba chciał pokazać, jaki jest duży i odważny.

– Wow. Faktycznie, skóra i kość. Ale przyznaję, niezły z ciebie gość – znowu zażartował Milton.

Tym razem odpowiedź ubawiła Jona, który także roześmiał się na głos.

– Siadaj już i się nie wygłupiaj, Jonie – Milton zwrócił się elegancko do chłopca, co wyraźnie mu się spodobało.

– Mów, co tam się wydarzyło w domu? Bo uwierz mi, jak cię tu za długo przetrzymam, to narobisz mi sporych kłopotów.

– Dlaczego? – zapytał Jon, wyraźnie zdziwiony.

Nie rozumiał do końca, jak wyglądał świat dorosłych, a Miltona szczególnie.

– Normalka, a co myślisz? Wezmą mnie za porywacza dzieci. A sadzę, że chyba tego byś nie chciał?

– Nie, przecież ja sam uciekłem i powiem im całą prawdę.

Jon cofnął swój chudy tyłeczek, opierając plecy o betonową ścianę. Milton sięgnął i podłożył mu z tyłu koc.

– Spokojnie, Jon. Powiedz, co się stało. Może jakoś razem wybrniemy z tego kłopotu.

– Bardzo przestraszyłem się, gdy cień przyszedł po mnie. Dlatego wyszedłem poszukać mamy.

– Z kim ty w ogóle mieszkasz?

– Z mamą i Jeremim.

– A ile masz lat?

– Pięć – wymamrotał dumnie chłopiec, po czym wstał i pokazał wszystkie pięć palców u jednej rączki.

– O, to faktycznie jesteś duży, a na dodatek chudy jak uschła gałąź – znowu zażartował Milton.

Jon ponownie się roześmiał i coraz ufniej rozmawiał ze swoim nowym przyjacielem.

– A ten facet, co tak patrzył przez okno, jak uciekałeś, to kto?

Chłopiec ponownie opuścił głowę.

– Mów, nie bój się. Przecież na siłę cię nie oddam temu gościowi, skoro wiałeś od niego, aż się kurzyło za tobą.

– To cień i zmora przebrzydła, co chce mnie zjeść, bo on zawsze zjada ludzi – wymamrotał ściszonym głosem Jon, unosząc lekko głowę i spoglądając na Miltona spod długiej, za­­­­chodzącej odrobinę na oczy grzywki.

– Oj, daj spokój. To pewnie był twój tato, a nie jakaś tam zmora.

– Nie! Ja nie mam taty! – krzyknął chłopiec.

– Przecież widziałem go w twoim oknie, choć bardzo niewyraźnie. Nie wiem tylko, czemu pozwolił ci wyjść. Czego się tak naprawdę bałeś?

Strach nagle pokazał się na twarzy malca, który schował ponownie głowę w podkurczonych kolanach. Milton zmienił więc temat, odchodząc od wypytywania o mężczyznę.

– A twoja mama to gdzie wyszła na noc?

– Pracuje dużo, żebyśmy mogli kiedyś zamieszkać w domku z ogródkiem i mieć zajączki i inne zwierzątka. One potrzebują mnie, a ja będę je karmił i się z nimi bawił.

– Jonie… i co, chcesz teraz iść na policję? Masz już na tyle odwagi, by wejść tam samemu? Są tam odpowiedni ludzie na stanowiskach, udzielą ci pomocy, a uwierz mi, ja do nich nie należę.

– Nie! Tam nie pójdę! – Jon zaczął nerwowo powtarzać te słowa.

– Spokojnie. Czego się boisz? Możemy wymyśleć coś innego, nie dam cię przecież skrzywdzić.

Milton objął rozdygotanego chłopca i przycisnął do siebie. Po tych słowach zapanowała chwilowa cisza.

– Jon, może lepiej zdrzemnij się odrobinę, a później mi opowiesz resztę. Wtedy pomyślimy razem, co z tym wszystkim począć.

Chłopiec był wyraźnie mocno zmęczony. Położył się na materacu bokiem i prawie natychmiast usnął wtulony w wełniany koc. Zapadł twardo w sen niczym suseł na zimę. Milton ostrożnie ulokował się koło niego, obejmując go czule niczym ojciec swego syna. Wspomnieniami powrócił jeszcze do dni, kiedy sam był bliski założenia własnej rodziny. Zamknął oczy i równie momentalnie przysnął.

Wyrwał go nagły odgłos, dobrze znany tutejszym lokatorom, stawiający wszystkich na równe nogi.

– Jasna cholera by to wzięła! Wstawaj, szybko! – zawołał, wyraźnie zdenerwowany powstałą sytuacją.

– Co się dzieje, wujku? – wymamrotał ospale Jon, zwracając się już do Miltona jak do bliskiej osoby.

– Nic takiego, tylko pośpiesz się. Musimy zmykać, jeśli nie chcemy zaraz trafić do policyjnego radiowozu. Będzie, co będzie, ale idziesz ze mną. Mam tylko nadzieję, że tym nie spaprzę wszystkiego do końca – powiedział Milton.

Jon sam założył swoje tenisówki, które zdążyły już wyschnąć. Milton dopilnował tego, stawiając je wcześniej tuż przy płonącej beczce. Po paru minutach obaj wyszli niepostrzeżenie z budynku. Milton znał doskonale to miejsce oraz kilka sztuczek potrzebnych do szybkiego opuszczenia pustostanu. Wiedział, jak ominąć patrole, które wchodziły do owej rudery zawsze od tej samej strony. Lata służby wyrobiły w nim sposób myślenia jego mundurowych kolegów, co dawało mu przewagę w takich sytuacjach. Jednak pozostawało pytanie, czy aby instynkt, który nim obecnie pokierował, nie miał mu potem zaszkodzić.

– Dlaczego uciekamy? – zapytał lekko zdyszany Jon, podążając krok za Miltonem.

– Sam tego nie wiem. Ruszaj się, szybciej! Podjedziemy metrem, ale postaraj się tam zachowywać normalnie, jakbyśmy faktycznie byli rodziną.

Jon nagle stanął, pociągając Miltona mocno za rękę. Mało brakowało, a Milton przewróciłby się na mokrych po ulewie schodach prowadzących do metra. W ostatniej chwili zdążył złapać się poręczy.

– Co znowu? – zapytał, zaskoczony zachowaniem chłopca.

– Ja nigdzie nie idę, dopóki nie powiesz mi, jak się nazywasz! – obruszył się Jon.

Milton popatrzył na niego, po czym odparł.

– Fakt bezsporny, że się nie przedstawiłem. Przepraszam. Nazywam się Jon Milton. Miło mi cię poznać, Jonie Belly – podał chłopcu rękę i uścisnął jak prawdziwemu facetowi. Na twarzy dziecka pojawił się promienisty uśmiech.

– To jest nas dwóch Jonów, ty jesteś „mały”, a ja ten „duży” – skomentował bystro chłopiec.

– Może być, kolego, ale lepiej już chodźmy. Nie możemy tak stać na widoku, to mocno rzuca się w oczy.

Ruszyli więc dalej, po czym wsiedli do wagonu metra, podążającego w nieznanym dla chłopca kierunku. Po kilku przejechanych stacjach Milton wziął Jona za rękę i wysiedli na South Ferry Station.

– Jestem! – krzyknął piskliwym głosem Jon, wyraźnie podekscytowany wyjściem z wagonu.

– Cicho, Jonie – Milton przystopował rozentuzjazmowanego chłopca.

W oka mgnieniu opuścili podziemia metra. Tego dnia na obrzeżach miasta przywitało ich piękne słońce. Po ulewie pozostały tylko olbrzymie kałuże. Duży Jon wskoczył w jedną bez zastanowienia i zakręcił się niczym bąk. Na moment stał się małym, beztroskim dzieckiem, jakim powinien móc być.

– Ładnie, co? I ciepło – dodał Milton, zauważając niezwykłą radość malca.

– Gdzie teraz idziemy, wujku?

– Prosto, tam. Widzisz te tory kolejowe? – Milton wskazał palcem. – Jak się skończą i będzie stała taka stara lokomotywa to znak, że jesteśmy prawie na miejscu. Nie jest to zbyt daleko. Trochę na odludziu, ale mi pasuje idealnie.

– Idziemy do ciebie? To ty masz inny dom? – spytał zdziwiony chłopiec. Jak widać miał do tej pory mylne pojęcie o swoim nowym przyjacielu.

– A jak, myślisz, że co… niby na ulicy mieszkam? To, że wtedy tam stałem, gdy wychodziłeś przez okno, to przypadek – Milton skłamał na poczekaniu chłopcu, ponieważ nie chciał wspominać malcowi o swoich zmorach sprzed kilku miesięcy.

– A ja myślałem, że ty mieszkasz tam blisko, pod moim oknem, z tymi ludźmi – wymamrotał Jon, ledwo nadążając za Miltonem.

– No… ładnie mnie oceniłeś. Słuchaj, mam dom, a raczej wynajmuję pokój i prawie jak każdy gdzieś mieszka, tak i ja – Milton zapunktował w oczach chłopca.

Zmrużył lekko brew, spoglądając na malca przez ramię, gdyż ten szedł odrobinę za nim, i uśmiechnął się do niego. Chłopczyk odwzajemnił radość, pokazując śnieżnobiałe, mleczne zęby z kilkoma przerwami między nimi. Nie zdawał sobie w ogóle sprawy, że rozwiązanie jego problemu nie było wcale takie proste, a dłuższe przebywanie z Miltonem będzie komplikować całą sytuację.

ROZDZIAŁ V

Rankiem, około godziny siódmej, czwartego października, Jeremy Robertson, ojczym Jona Belly’ego, tuż po powrocie do mieszkania natychmiast zgłosił na policji ucieczkę chłopca. Nie było mu to z pewnych powodów na rękę, jednak innego wyjścia nie miał. Zorientował się w całej sytuacji po tym, że drzwi do pokoju Jona były zamknięte na klucz, a jego samego nie było w środku. Nie zauważył też żadnych śladów włamania do mieszkania. Jedynie uchylone okno w pomieszczeniu mogło świadczyć, którędy mały musiał wyjść. Brakowało też niektórych rzeczy w kuferku, który wciąż stał otwarty.

Detektyw Cane był mocno zmęczony poprzednim dniem i zarwaną nocą. Właśnie dochodziło południe, gdy dojeżdżał do pracy. W trakcie jazdy zadzwonił do niego jego partner Robertson z niemiłą wiadomością o pasierbie. Upierał się przy tym, tłumacząc, że chłopiec po prostu uciekł z domu. On sam był już w departamencie policji i czekał na detektywa. Ten dojechał i po chwili wszedł do głównego holu budynku. Tam od razu został zaczepiony przez partnera z wydziału.

– Cane… Myślę, że dobrze się rozumiemy i dołożysz wszelkich starań w odnalezieniu mojego pasierba – zakomunikował na cały głos Robertson.

Był tu już od dobrych dwóch godzin. Znał Cane’a od kilku lat, od dnia, kiedy zawitał w tym departamencie policji na swojej pierwszej służbie, gdy został przeniesiony z Detroit odległego o kilkaset mil stąd. Był także detektywem i dobrze wiedział, że nie mógł prowadzić tej sprawy. Nikt z bliskich nie miał takiej możliwości. Liczył jednak na małą współpracę, ponieważ formalnie nie adoptował chłopca, a jedynie wziął cywilny ślub z jego matką. Ostateczną decyzję dotyczącą jego udziału w tej sprawie musiał jednak pozostawić nieco wyżej postawionym od niego. Władza i polityka to była inna bajka.

– Spokojnie, znajdziemy go. A co z jego matką? Gdzie ona teraz jest? Sally powinna tu być i złożyć zeznania. Dzwoń do niej natychmiast! – powiedział nieco zdziwiony jej nieobecnością detektyw Cane.

Nie rozumiał, dlaczego nie było tu matki chłopca. Przecież dzieci to największy skarb rodziców. Detektyw dobrze to wiedział, gdyż sam był szczęśliwym posiadaczem licznej rodziny. Obaj panowie udali się schodami na piętro, gdzie mieściły się ich biura. Weszli do Cane’a.

– Co nie dzwonisz, pomóc ci? Siadaj i wybieraj jej numer.

– Zaraz! Posłuchaj, nie bardzo wiem, gdzie jest Sally. Nie odbiera ostatnio ode mnie telefonów. Mówiła mi, że chodzi teraz tylko na noce do pracy, bierze nadgodziny. Coś tam bełkotała, że taką ponoć teraz ma zmianę, ale już sam nie wiem… Wiesz, Cane, Sally dziwnie się ostatnio zachowywała. Pewnie znowu coś kombinuje jak kiedyś, a ostatnio małego zostawiła mi do opieki na całe noce. Jakby tylko robota dla niej istniała.

– No co ty, Robertson, wygadujesz! Sally?!

– Wiesz przecież, że ich przygarnąłem, kiedy poprosiła mnie o pomoc wtedy w barze, jakieś cztery lata temu. Boże jak ten czas szybko leci. Tłumaczyła mi, że ten jej chłop ją leje i coś wydziwia, i na dodatek gdzieś wyjechał, zostawiając ich bez grosza. Więc pomogłem, a po czasie to i zżyłem się odrobinę. Ślub wziąłem po pół roku, a teraz widzisz…

– Pamiętam, dobrze wtedy postąpiłeś.

– A tam dobrze… – Robertson machnął ręką, dodając: – Sam zobacz, jak ten mały niewdzięcznik teraz mi kłopotów narobił, wymykając się oknem. Tylko na moment wyszedłem na piwko do kupla.

– Na moment? Piwko? – zapytał detektyw zdziwiony tym, co właśnie usłyszał, z góry zakładając, że ten moment musiał trwać wyjątkowo długo.

– No może i więcej czasu mi to zajęło, ale myślałem, że chłopak już mocno śpi. Ciemno u niego było, jak zajrzałem. Światło w pokoju miał zgaszone i nawet nosa mu nie było widać spod kołdry. Zamknąłem więc drzwi jak zawsze, a tu cholera spryciarz oknem wylazł i jak widać karku nawet nie skręcił.

– Tak, a skąd wiesz, że oknem? – spytał zaskoczony detektyw.

Zastanawiał się, jak to w ogóle możliwe, aby taki malec zszedł sam z drugiego piętra po schodach przeciwpożarowych i nic mu się nie stało.

– No kurwa, drzwi od jego pokoju zamknąłem na klucz, a sam poszedłem do sąsiada z boku – wyjaśnił pokrótce Robertson, gestykulując przy tym dziwnie rękoma.

– Co? – zapytał detektyw zniesmaczony postępowaniem kolegi.

Usłyszał z jego ust coś, co jemu nie mieściło się w głowie. Jak można małego chłopca zostawiać bez opieki i na dodatek zamykać w pokoju?

– No na klucz! – powtórzył partner z wydziału, jakby sam nie pojmował tego, co zrobił.

– Dobra stary! Dajmy spokój tym dywagacjom. Jeśli Jon uciekł naprawdę, to faktycznie nierozsądnie postąpił i oby tylko nic mu się nie stało. Sprawdzimy to, ale w tym mieście nie jest bezpiecznie dla tak małego, włóczącego się chłopca.

– Jak w żadnym, Cane.

– Były jakieś oznaki włamania? Nasi tam jeszcze pracują? Zaraz do nich dzwonię – powiedział detektyw, sięgając jednocześnie ręką w kierunku telefonu stojącego na końcu biurka.

– Nie, wyszli przede mną. Czekałem do końca. Potem zamknąłem mieszkanie i przyjechałem prosto do departamentu.

– Znaleźli coś?

– Nic, tak jak mówiłem. Zamki w mieszkaniu i przy oknie w porządku. Mały na pewno sam otworzył okno od wewnątrz, wyszedł i zszedł schodami przeciwpożarowymi. Nikt inny poza mną i Sally nie ma kluczy, a mieszkanie wyglądało tak samo, jak przed moim wyjściem – powiedział podenerwowany Robertson, pocierając dłonią tył głowy i kark.

– A może Sally go zabrała w nocy i uciekła? Nie pomyślałeś?! Dobrze wam się ostatnio układa?

– Wątpię. Gdzie ona by poszła? Jakoś jest – rzekł skonsternowany słowami detektywa Robertson.

– Może znalazła jednak jakieś miejsce? Zauważyłem, że ostatnio ciągnie cię do alkoholu! – dorzucił na koniec detektyw, patrząc w twarz koledze.

Ten zamilkł na chwilę. Wstał i podszedł do szafki stojącej z boku biurka detektywa. Znał to tajne miejsce. Otworzył drzwiczki i wyjął karafkę z whisky.

– Napijesz się? – zapytał Robertson, wskazując na napój.

– Nie, dzięki. Nalej sobie i wreszcie powiedz chłopie, co cię dręczy.

Robertson napełnił szklankę do połowy i wypił porządny łyk. Dolał jeszcze trochę i wrócił z nią w ręku, siadając w fotelu naprzeciwko detektywa. Dzieliło ich tylko to biurko.

– W porządku, Cane, przyznam ci się już… Od kilku dni jej nie widziałem, nie wróciła w ogóle do domu po ostatniej nocce, w dodatku ma wyłączony telefon. W pracy też się od tamtego momentu nie pojawiała. Sam muszę się zajmować Jonem i wiem, że ona po prostu nas zostawiła.

– Co?! Kurwa! I ty do tej pory milczałeś i kręcisz w takiej sprawie?!

Detektyw oparł się mocniej plecami o oparcie fotela, próbując opanować nerwy. Nie mógł uwierzyć, jak funkcjonariusz policji może wykazać się taką głupotą i nieodpowiedzialnością.

– A co miałem robić? Pochwalić się kumplom, że dałem się wrobić w ojcostwo? A może i rogi mi już przyprawiła?

– To niemożliwe, Robertson. Sadziłem, że tylko tej nocy jej nie było w mieszkaniu. Sally nigdy w życiu nie zostawiła syna na tak długi czas. Jeśli jej nie ma od kilku dni, to to zmienia postać rzeczy. Nie raz widywałem ich szczęśliwych razem w parku, jak bawili się z innymi dzieciakami. Kurwa, Robertson! Ona go kocha nad własne życie; to nieprawdopodobne by tak postąpiła! Może i wygląda to tak, jak mówisz, ale w to wątpię. Zastanów się! Sadzę, że jest kilka innych możliwości. Przeanalizujmy je. Faktycznie mogła oczywiście coś wymyślić. Wedle ciebie wróciła i go zabrała, tylko w takim razie, po co zrobiłaby całe to przedstawienie? Otwarte od wewnątrz okno w pokoju, opuszczona drabina przeciwpożarowa… Głupia to ona nie była. Wiedziała, że będziesz ich szukał, gdyby faktycznie wzięła chłopca i odeszła w ten sposób, bez rozmowy.

Robertson zamyślił się na chwilę. Wyglądało na to, że najprawdopodobniej mylnie ocenił zaistniałą sytuację. Ewidentnie coś tu nie grało.

– Znajdziemy ich! Wdrażam odpowiednie procedury – rzekł z zapałem detektyw Cane.

– Tak! Musimy! Mały i Sally są mi bliscy. Poza tym to dobry dzieciak i w porządku kobieta. Chciałem być dla niego jak prawdziwy ojciec, a z Sally… Może nawet kiedyś byśmy postarali się o wspólne dziecko.

– Dobra, nie tłumacz mi się, zjebałeś to na maksa!

– Wiem, Cane. Nie wiem, co mnie, kurwa, zaślepiło.

– Słuchaj, musisz odstawić alkohol! Widzę, że masz już z tym poważny problem.

Detektyw spojrzał na szklankę whisky, którą trzymał Robertson, wstał i uderzył pięścią w blat biurka. Zaczął niespokojnie kręcić się po pokoju. Kopnął nogą w niedomknięte drzwiczki szafki, z której wcześniej Robertson wyjął butelkę. Kipiał ze złości na swojego partnera.

– Cane, chyba nie myślisz, że coś im się stało? – zagadał Robertson.

– Daj spokój! Ty i ten twój dziwny tok myślenia. Pojmij… powinieneś był mi powiedzieć o zniknięciu żony! Wiesz, czym się ostatnio zajmujemy!

– Nie, Cane! Mówię ci, ona musiała zwiać i to wszystko jej sprawka. Zrobiła to durne przedstawienie, by mnie wyprowadzić w pole. I dać mi ostro popalić, pewnie za ten alkohol – Robertson, mówiąc to, odstawił szklankę na biurko.

– Nie żartuj! To, kurwa, wygląda ci na zbieg okoliczności?! Liczyłeś, że dlaczego nie pojawiła się w domu od tak długiego czasu? Z jakiego, znanego tylko tobie powodu? Zdrada? Wydoroślej, chłopie! Nie zastanowiło cię to ani przez chwilę? Czy ty, kurwa, całkiem zgłupiałeś?! Syna nie widziałaby tyle czasu, coś kombinując?! – detektyw ledwo łapał oddech z wściekłości.

Robertson po kolejnych ostrych słowach detektywa chyba zaczął zdawać sobie sprawę, że źle postąpił, ale było już za późno. Musiał stawić czoła niemiłej rzeczywistości i przyznać się do błędu. Zawalił jako mąż i ojczym na całej linii.

– Wiesz, kolego, mam w duchu tylko taką nadzieję, że Sally i chłopcu nic się nie stało. On faktycznie mógł sam wyjść jej szukać. Zostawiałeś go, zamykając w pokoju i pewnie kłamałeś mu od kilku dni, że jego matka wróci. Piłeś w tym czasie. Chujowo to wygląda dla ciebie.

– Cane, bez przesady! Panuję nad tym!

– Tak? Zobaczymy jutro rano w pracy. A teraz spadaj stąd zanim sam cię wyleję z hukiem z roboty. Ja się wszystkim zajmę. Biorę sprawę zaginięcia obojga. A ty mi się w to nie mieszaj! Zrozumiałeś?

– W porządku, zrozumiałem – powiedział skruszony Robertson, po czym wyszedł z biura.

Detektyw na chwilę odetchnął, choć po słowach i zachowaniu swojego kumpla miał najzwyklej w świecie ochotę zdzielić go po mordzie. Robertson był policjantem z wieloletnim stażem. Wspólnie z detektywem Cane’em prowadził, już od ponad miesiąca, sprawę jednego z najgłośniejszych w ostatnim dziesięcioleciu seryjnych morderstw. Popełnił jednak błąd uczniaka, nie sprawdzając dokładnie, dlaczego matka i zarazem żona nie pojawiła się w domu już od jakiegoś czasu. Założył z góry, że ponownie wróciła do dawnego stylu życia i zadawała się z byle kim. Tak bardzo go to zaślepiło, że nie pomyślał o innych możliwościach nagłego zniknięcia żony. Jednak detektyw Cane niejeden raz z nią rozmawiał i wiedział, że dziewczyna była wyraźnie szczęśliwa. Znalazła przecież kogoś, kto zapewnił jej poczucie bezpieczeństwa i stabilność oraz zaopiekował się jej małym synkiem. Niewiarygodne… Jak Robertson mógł tak w nią zwątpić? To nie świadczyło o nim dobrze. Wskazywało też, że miał spory problem z własną samooceną oraz realnym postrzeganiem sytuacji. No i jeszcze jedna rzecz niezmiernie drażniła detektywa: jego partner z departamentu nadużywał alkoholu, a wręcz był już od niego uzależniony.

Detektyw Cane usiadł i chwilę przeglądał akta ostatnio zamordowanych kobiet. Przekładając kolejne teczki, zaczął się szczerze zastanawiać. Do tej pory nie spotkał sprawy, w której zabójca w takim tempie dopuszczał się tylu brutalnych morderstw. Nie pasowało mu to do żadnego profilu seryjnego mordercy i znanych schematów ich działania, dlatego dzisiaj postanowił zaufać swojemu przeczuciu i działać nieszablonowo.

– Dziennikarze już są – poinformował sierżant Lewis, uchylając drzwi do biura detektywa.

– Dobra, zaraz schodzę – odpowiedział, zbierając jednocześnie porozkładane dokumenty.

Dochodziła druga trzydzieści po południu. Detektyw zorganizował konferencję dla dziennikarzy w holu departamentu policji. Reporterzy z niecierpliwością czekali na nowe sensacje. Wiadomości o tym miały pojawić się w całym kraju. Robertson stanął niedaleko detektywa, otrzepując nerwowo niewidzialny pyłek z ubrania. Nie zamierzał zabierać głosu, pozostawiając wszystko w rękach kolegi. Detektyw poinformował zgromadzonych o zaginięciu Sally i jej syna Jona Belly’ego. Wdrożył od razu AMBER Alert i oświadczył, że są to najbliżsi policjanta – tu wskazał ręką na swojego partnera. Dodał, że był to także detektyw biorący czynny udział w głównym śledztwie dotyczącym seryjnych morderstw. Nie wdawał się w szczegóły. Miał nadzieję, że takie posunięcie pomoże w odnalezieniu chłopca i jego matki. Istniała szansa, że ktoś może ich zauważyć, jeśli faktycznie oboje, bądź jedno z nich, uciekli. Wszystkie stacje nadały ten komunikat i powtarzały go kilkukrotnie, wyświetlając zdjęcia Sally i Jona, które dostarczył Robertson.

Policyjne dochodzenie w sprawie makabrycznych morderstw wciąż prawie stało w miejscu. Ojczym Jona Belly’ego jednak na razie o tym nie myślał, nie miał głowy analizować na nowo zebranych dowodów. Pragnął jak najszybciej odnaleźć podopiecznego oraz swoją kobietę. Niestety zachodził konflikt w sprawie i nie mógł czynnie uczestniczyć w dochodzeniu.

Po wcześniejszym ustaleniu z szefem swojego departamentu detektyw Cane postanowił udać się na rozmowę do komisarza. Chciał jednak poprosić o włączenie partnera do poszukiwań jego bliskich. Wsiadł do swojego służbowego czarnego cadillaca i ruszył ulicami Manhattanu. Przeciskał się wśród wielu samochodów, by na czas dojechać na miejsce spotkania. Znał doskonale komisarza Paula Janningsa już od kilkunastu lat. Prywatne przyjęcie obecnie odbywało się w hotelu Hilton Midtown Manhattan. Zdarzało się, że bywał w takich miejscach, obgadując różne zawodowe sprawy; lubił osobiście przekonywać ludzi do swoich pomysłów. Mimo że tym razem był to jego najwyższy przełożony, także postanowił spróbować. Dziś rozmowa będzie toczyć się na prywatnym gruncie. Małżonka jego zwierzchnika, Eleonora, pochodziła z bogatej rodziny i była krewną Michelle – żony detektywa. Niestety obie panie nie przepadały za sobą. Prowadziły całkowicie odmienny styl życia i inaczej postrzegały dzisiejszy świat. Przepych, w którym obracała się Eleonora, jej specyficzne maniery oraz narzucanie swojego zdania nie zachęcały do zacieśniania relacji rodzinnych. Nie można przy tym rzec, że nie była serdeczną osobą, niekiedy wręcz rozbrajająco uprzejmą. Potrafiła jednak obojgu czasami nieźle naprzykrzać się na przyjęciach, mimo że nie gościli na nich zbyt często. Bez skrępowania uwodziła detektywa, proponując między innymi wspólne wakacje. Oczywiście starała się nie pominąć w tych planach również Michelle, choć nie musiało być to koniecznością. Miała szczególną słabość do Cane’a. Wykorzystując swoją pozycję społeczną, chciała pomóc mu w awansie zawodowym i zdobyć znaczące stanowisko polityczne. Jednak detektyw nie przywiązywał uwagi do dziwnego zachowania Eleonory, nie interesowała go również zmiana pracy, a na zaloty patrzył z przymrużeniem oka. Bardzo kochał swoją żonę i szkolną miłość, z którą wychowywał czwórkę wspaniałych dzieciaków.

Cadillac detektywa zatrzymał się przed głównym wejściem hotelu Hilton około godziny siódmej trzydzieści wieczorem.

– Masz! Popilnuj młody. – Detektyw rzucił kluczyki bojowi. Wszedł do środka i skierował się w stronę schodów, a następnie udał się nimi na siódme piętro budynku. Bywał tu często u komisarza, do którego obowiązków należało także uczestniczenie w politycznych spotkaniach odbywających się w tak szczególnych miejscach. Tym bardziej, jeśli ktoś mocno pracował na awans do zamkniętego grona politycznego.

– Witaj, Paul – detektyw podał mu rękę zaraz po wejściu do pokoju.

Paul Jannings piastował to stanowisko od ponad czterech lat. Zawsze przyjmował detektywa w tym samym, hotelowym pokoju.

– Siadaj! Mów, Cane, z jakim znowu trywialnym pomysłem przychodzisz? W jakiej konkretnej sprawie chcesz uzyskać moje poparcie?

– Masz coś do picia, bo za stary się robię na te schody – zapytał Cane wyraźnie zmęczony wędrówką przez klatkę schodową.

Przełożony był postawnym mężczyzną ze sporą otyłością i tupecikiem na głowie. Zawsze elegancko ubrany; markowy garnitur i drogie buty. Jednak mylił się – Cane nigdy nie zawracał mu głowy głupotami, choć on to tak odbierał. Detektyw ulokował się wygodnie w dużym, skórzanym fotelu, który stał w rogu pokoju.

– Paul, to poważna sprawa. Z pewnością już słyszałeś o zniknięciu Jona Belly’ego i jego matki Sally, rodziny mojego partnera z wydziału.

– Tak, zostałem poinformowany i to, wierz mi, nie w ten sposób, co powinienem. Media to chyba nienajlepszy pomysł, co, Cane? Powinieneś był wpierw do mnie przyjść albo chociaż zadzwonić. Zniknięcie tego dziecka to poważna sprawa, a zwłaszcza syna jednego z naszych. No i jego matka. Takie rzeczy nie powinny mieć miejsca u nas w wydziale. A na dodatek sprawa dotyczy twojego partnera. Źle to wygląda, sam musisz przyznać.

– Wiem, Paul. Ale zrozum, nie miałem ani czasu, ani wiele możliwości. Postanowiłem nie zwlekać i dlatego urządziłem konferencję. Telefon do ciebie i tak by nic nie zmienił. Do tego Robertson postąpił nieodpowiedzialnie, ale nie będę ci teraz truć i go usprawiedliwiać. A już na pewno nie będę tłumaczyć jego zachowania. Całość i tak wygląda mi podejrzanie.

– Dobra, dawaj. O co chodzi? Mów, co mogę dla ciebie zrobić i streszczaj się, bo czas mnie dziś goni. Zawsze marudzisz, a potem okazuje się, że to zwykła błahostka. Tylko streszczaj się. Eleonora zaraz wpadnie, jak cię zwęszy, że jesteś u mnie, wtedy po naszej rozmowie.

– Słuchaj…

Detektyw zamilkł na chwilę, by przechylić do dna szklankę z whisky, którą podał mu wcześniej komisarz, po czym wstał, zrobił kilka kroków, podchodząc do przełożonego siedzącego w fotelu po drugiej stronie pokoju.

– Chcę dostać twoją pisemną zgodę na włączenie Robertsona do śledztwa w sprawie zniknięcia jego podopiecznego Jona Belly’ego. Szef mojego departamentu dał mi wolną rękę. Potrzebuję to na piśmie, żeby nie było później niejasności dla tych adwokacików. Mam pewne przeczucie co do tej sprawy, a on jest doskonałym policjantem.

– A mówiłem? Tylko tyle? Taki drobiazg? Zawracasz mi głowę czymś, co w ogóle nie wchodzi w rachubę – odpowiedział komisarz Jannings, wstając z fotela. Założył ręce za plecy i w ciszy krążył po całym pokoju, widocznie nad czymś rozmyślając.

Detektyw wrócił na swoje miejsce. Spoczął ponownie w fotelu, który wyjątkowo mocno zaczął go uwierać w pewnym miejscu. Spokojnie go obserwował. Znał jego schemat działania. Komisarz Jannings po dłuższej chwili podszedł i usadowił się za biurkiem stojącym na wprost wejściowych drzwi. Otworzył szufladę po prawej stronie, z której wyjął pudełko z kubańskimi cygarami. Zaproponował detektywowi jedno, chcąc w międzyczasie przeanalizować jeszcze sytuację. Detektyw jednak odmówił, ponaglając go z odpowiedzią.

– Dobra, spokojnie… Sam nie wiem, czego się po mnie spodziewałeś… Załatwione! Daję ci zgodę! Tylko pamiętaj, że jest to lekkie naciągnięcie, ewidentnie zachodzą tu pewne powiązania rodzinne.

– Jestem tego w pełni świadomy. Ojczym Jona to policjant z wieloletnim stażem i tak jak ci wspominałem świetny fachowiec. Całkowite odsunięcie go byłoby błędem.

– W porządku, ale to tylko umowa między nami. I żadnych przecieków do mediów czy gazet! A tym bardziej podpisywania papierków. Jasne? – Krótko zakończył komisarz Jannings.

Jednak nie o to chodziło detektywowi. Teraz pomyślał, że szkoda było czasu na tę próżną drogę. Jedynie świetna whisky była warta tej wyprawy, ale to za mało, jak na tak poważne śledztwo.

– Tak, ale posłuchaj mnie… To po co ja tu jechałem w takim razie?

– A niby skąd mam wiedzieć, Cane? Co, według ciebie mam stracić poparcie, a potem stołek, gdyby to wyszło na jaw? Dziennikarze mnie rozszarpią! Działaj jak do tej pory. Nikt przecież wam tam nie zagląda, co i jak robicie.

Przełożony wyraźnie zasugerował koniec wspólnej rozmowy, wyczerpując możliwości pomocy. Drzwi otworzyły się w najmniej dogodnym momencie, pozbawiając detektywa dalszej możliwości dyskusji.

– Paul, szukam cię i szukam… O, mój ulubieniec. Cześć, Cane, co u ciebie słychać? – Eleonora pojawiła się w drzwiach pokoju, rozpromieniając się na widok gościa.

Detektyw podniósł się z fotela. Kobieta podeszła i subtelnie ucałowała go w każdy policzek, po czym ujęła jego dłoń w swoją rękę, tak jak matka ujmuje rękę dziecka, prowadząc je do przedszkola.

– Daj mu, kochanie, spokój, niech detektyw wraca do obowiązków. Dziś Cane nie ma nastroju na zabawę.

– Tak? A co mu zrobiłeś? – Eleonora spojrzała na męża.

– Nic, moja droga. Detektyw jak zawsze zawraca mi tyłek głupotami.

Eleonora wciąż trzymała rękę detektywa, czekając na dalszą odpowiedź. Niezmiernie lubiła jego silny, męski uścisk i szorstkie w dotyku dłonie.

– Spokojnie, Eleonoro, nic się nie stało, jedynie chciałem, aby komisarz mi ułatwił pewną sprawę. Jednak stwierdził, że stanowisko mu na to nie pozwala – rzekł Cane.

– Paul, jak mogłeś? – Eleonora zarzuciła małżonkowi brak dobrej woli.

– Mogłem i powinienem. A teraz, kochanie, wracajmy na przyjęcie. Na tym zakończymy rozmowę, detektywie. – Komisarz Jannings zwrócił się teraz bezpośrednio do Cane’a, podszedł do niego i uścisnął mu dłoń.

Detektyw pożegnał się jeszcze z Eleonorą, całując delikatnie w policzek i wyszedł niezwłocznie z pokoju.

Tym razem dojechał do departamentu błyskawicznie, gdyż wściekły na przebieg rozmowy, pędził całą drogę jak szalony. Przekroczył energicznie próg budynku. Zmierzał w kierunku schodów, gdy w holu spostrzegł Robertsona, gawędzącego z innymi kolegami z pracy. Podszedł do niego, a ten zapytał pierwszy.

– Coś ustaliłeś? Bo gotuję się w środku od tego czekania i nerwów.

– Chodź ze mną do biura, to ci wszystko powiem, skoro zamierzasz spędzić tu noc. Jest po dziesiątej wieczorem, mogłeś rano do mnie wpaść – zakomunikował detektyw i nie czekając na kolegę, ruszył dalej.

Robertson podążył za nim. Znał dobrze swojego partnera i zdawał sobie sprawę, że nie wróżyło to nic dobrego, skoro musiał pójść na górę, by z nim porozmawiać.

Detektyw bez owijania w bawełnę wyjaśnił koledze, jak mają wyglądać kolejne etapy poszukiwań chłopca oraz Sally. Poinformował go także o cichej akceptacji przełożonego na uczestnictwo Robertsona w śledztwie. Zaznaczył jednak wyraźnie, iż było to jedynie poświadczenie ustne, gdyż komisarz Jannings w razie kłopotów i tak zaprzeczy istnieniu tej deklaracji. Detektyw miał poprowadzić całe śledztwo, wspierając się pomocą kolegów, a oficjalnie Robertson został odsunięty od sprawy. Partnerowi detektywa nie do końca przypadło to do gustu. Nie lubił stać z boku. Poirytowany wyszedł z gmachu departamentu po całej rozmowie i udał się do najbliższego baru.

Bez litości i przebaczenia

Wydanie pierwsze, ISBN 978-83-8147-684-3

 

© Mariusz Leszczyński i Wydawnictwo Novae Res 2019

 

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub ­odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego ­przekazu ­wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.

 

REDAKCJA: Jędrzej Szulga

KOREKTA: Katarzyna Pacyga

OKŁADKA: Paulina Radomska-Skierkowska

KONWERSJA DO EPUB/MOBI:Inkpad.pl

 

WYDAWNICTWO NOVAE RES

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 698 21 61, e-mail: [email protected], http://novaeres.pl

 

Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.