Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nowy thriller autorki “porywającego i niezapomnianego” (wg Harlana Cobena) Escape roomu
Dwadzieścia lat temu zginęła w tym mieście młoda kobieta. Teraz inna dziewczyna padła ofiarą napaści seksualnej.
Sprawom przyjrzy się Rachel Krall, której nazwisko stało się powszechnie znane, gdy dzięki jej podcastowi niesłusznie skazany człowiek odzyskał wolność. Nowa seria nagrań przywiodła Rachel do nadmorskiego miasteczka rozdartego kontrowersyjnym procesem. Poza wstrząsającą sprawą gwałtu uwagę reporterki zaprzątają tu też tajemnicze listy. Ich autorka zamierza prześladować reporterkę, dopóki ta nie odkryje, co przed laty przydarzyło się jej starszej siostrze. Oficjalnie Jenny Stills utonęła w wyniku nieszczęśliwego wypadku, lecz autorka listów twierdzi, iż dziewczyna została zamordowana.
Kiedy Rachel zaczyna zadawać pytania, nikt w mieście nie chce udzielić odpowiedzi. W miarę śledztwa dziennikarki przeszłość i teraźniejszość zaczynają się splatać i na jaw wychodzą zaskakujące fakty. Czy tym razem prawda zostanie ujawniona?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 364
Hannah
To śmierć Jenny zabiła moją matkę. Była niczym strzał prosto w serce. Lekarz uważał, że to rak, ale ja wiedziałam, że wola życia zaczęła ją opuszczać dopiero tamtej nocy, kiedy policjant zapukał do naszych drzwi.
– Chodzi o Jenny? – spytała mama słabym głosem, otulając się połami spłowiałej podomki.
– Przepraszam, ale umiem mówić tylko wprost – odrzekł policjant cichym, smutnym głosem, tak jak chwilę wcześniej, gdy zatrzymał się przy krawężniku i poprosił, bym zaczekała w radiowozie. Światła z dachu samochodu malowały nasz dom w niebieskie i czerwone smugi.
Nie posłuchałam jego prośby, wymknęłam się z tylnego siedzenia i podbiegłam do mamy, która włączyła lampy na zewnątrz i wyszła na ganek, wyraźnie zdezorientowana po przebudzeniu w środku nocy. Otoczyłam ramionami jej wychudłą talię, podczas gdy funkcjonariusz przekazywał złe wieści. Z każdym jego słowem mama drżała coraz mocniej.
Policjant zacisnął pokryte rudawym zarostem szczęki, a jego jasne oczy zwilgotniały. Był młodym gliniarzem, widocznie nieprzywykłym do radzenia sobie z tragedią. Potarł kłykciami kąciki załzawionych oczu i głośno przełknął ślinę.
– Współczuję pani z powodu straty – wykrztusił, gdy nie pozostało już nic więcej do dodania. Ostateczność tych słów miała rozbrzmiewać echem przez nadchodzące lata.
Lecz w tamtej chwili, gdy frazes ciągle jeszcze wisiał w powietrzu, staliśmy na ganku, patrząc na siebie, niepewni, co robić w obliczu konwenansów związanych ze śmiercią.
W końcu przytłoczona rozpaczą mama ruszyła na oślep do domu, a ja mocno oplatałam ją drobnymi dziecięcymi rękami, wtulając buzię w jej zapadnięty brzuch. Nie chciałam jej puścić. Byłam pewna, że tylko dzięki mnie jeszcze się trzyma.
Potem opadła na wysiedzianą poduchę fotela. Ukryła twarz w dłoniach, a jej plecami wstrząsnął bezgłośny szloch.
Potykając się, poszłam do kuchni i nalałam szklankę lemoniady. Tylko to przyszło mi do głowy. W naszej rodzinie lemoniada była plastrem na wszelkie życiowe rany. Zęby mamy szczękały o szkło, gdy podniosła szklankę do ust. Upiła łyk i postawiła ją niepewnie na zniszczonym podłokietniku fotela, po czym kurczowo objęła się ramionami.
Złapałam naczynie, zanim spadło, i chwiejnym krokiem wróciłam do kuchni. W połowie drogi zauważyłam, że policjant nadal stoi w drzwiach, wpatrując się w podłogę. Podążyłam za jego wzrokiem – po linoleum ciągnął się szlak rozmazanych krwawych odcisków w kształcie moich małych stóp.
Funkcjonariusz popatrzył na mnie wyczekująco. Nadszedł czas, bym pojechała z nim do szpitala. Umówiliśmy się tak, kiedy ubłagałam go, by najpierw zabrał mnie do mamy. Chciałam być przy niej, gdy dowie się o Jenny. Ale teraz odpowiedziałam mu wyzywającym spojrzeniem. Nie zamierzałam zostawiać mamy samej – nawet po to, by ktoś opatrzył moje pokaleczone stopy. Już się zbierał, żeby przemówić mi do rozsądku, gdy w policyjnym radiu odezwał się zniekształcony przez trzeszczenie głos z wezwaniem do wypadku. Policjant przykucnął, żeby znaleźć się na poziomie moich oczu, i obiecał, że jak najszybciej przyśle do nas pielęgniarkę, która zajmie się moimi stopami. Patrzyłam przez drzwi z siatki, dopóki nie odjechał. Jęk policyjnej syreny rozbrzmiewał długo po tym, jak samochód zniknął w ciemnościach.
Pielęgniarka przyszła następnego ranka. Była ubrana w szpitalny uniform i miała ze sobą wielką torbę medyczną. Przeprosiła za zwłokę, tłumacząc się tym, że z powodu wypadku w nocy panował na pogotowiu młyn i nikt nie mógł się wyrwać, by się mną zająć. Założyła na rany czarne szwy i owinęła moje stopy grubą warstwą bandaży. Zanim poszła, przestrzegła, że w ogóle nie powinnam chodzić, bo szwy mogą się zerwać. Miała rację. Zerwały się.
Kiedy Jenny umarła, miała niespełna szesnaście lat. Mnie brakowało pięciu tygodni do dziesiątych urodzin. Byłam wystarczająco duża, by wiedzieć, że moje życie już nie będzie takie samo, ale nie dość, by rozumieć dlaczego.
Nigdy nie wyznałam mamie, że trzymałam zimne ciało siostry, dopóki policjanci nie otoczyli go jak stado sępów i nie odciągnęli mnie na bok. Nie powiedziałam jej ani słowa o tamtej nocy. Nawet gdybym to zrobiła, wątpię, czyby usłyszała. Jej myśli błądziły gdzie indziej.
Pogrzeb Jenny był bardzo kameralny: my dwie, miejscowy pastor i kilka dawnych koleżanek mamy, które przyszły w mundurkach kasjerek z marketu w przerwie na lunch. Przynajmniej tylko te osoby sobie przypominam. Może byli też inni, ale nie pamiętam. Byłam bardzo młoda.
Jedyny fragment pogrzebu, który wyraźnie zapadł mi w pamięć, to prosta trumna spoczywająca na trawie obok świeżo wykopanego grobu. Zdjęłam swój robiony na drutach sweter i położyłam go na lśniącym wieku.
– Przyda się Jenny – wyjaśniłam mamie. – Tam w dole będzie jej zimno.
Moja siostra bardzo nie lubiła chłodu. W zimowe dni, gdy ostry wiatr przenikał nieszczelne ściany naszego domu, błagała mamę, żebyśmy przeprowadziły się tam, gdzie lato nigdy się nie kończy.
Kilka dni po pogrzebie odwiedził nas mężczyzna z wydziału dochodzeniowego policji. Miał obojętną twarz i był ubrany w wymięty gabardynowy garnitur. Wyjął z kieszeni marynarki notes, po czym zapytał, czy wiem, co się stało tej nocy, gdy umarła Jenny.
Siedziałam ze spuszczonymi oczami, w skupieniu wpatrując się w wystrzępione nitki pobrudzonych bandaży spowijających moje stopy. Policjant zadał kolejne pytania, na które nie otrzymał odpowiedzi, aż w końcu z wyraźną ulgą schował pusty notatnik do kieszeni i wrócił do samochodu.
Kiedy odjeżdżał, czułam do siebie nienawiść za to uparte milczenie. Czasami gdy zalewają mnie wyrzuty sumienia, muszę sobie powtarzać, że to nie była moja wina. Nie zadał właściwych pytań, a ja nie wiedziałam, jak wyjaśnić sprawy, na których zrozumienie byłam za mała.
W tym roku przypada ważna rocznica: dwadzieścia pięć lat odkąd Jenny umarła. Minęło ćwierć wieku – i nic się nie zmieniło. Jej śmierć boli tak samo jak w dniu, gdy ją pochowałyśmy. Jedyna różnica polega na tym, że nie zamierzam dłużej milczeć.
Rachel
Pojedyncze pasmo białych chmur tworzyło skazę na idealnie błękitnym niebie, podczas gdy Rachel Krall jechała swoim srebrnym SUV-em autostradą w stronę Atlantyku. Daleko na horyzoncie majaczył wąski ciemnoniebieski pasek, który wraz z mijającymi kilometrami stawał się coraz szerszy, aż w końcu było wyraźnie widać, że to ocean.
Pędząc prawym pasem autostrady, Rachel zerknęła nerwowo na list leżący na siedzeniu pasażera obok niej. Bardzo ją zaniepokoił. Nie tyle jego treść, ile dziwny, niemal złowieszczy sposób, w jaki go otrzymała.
Po kilku godzinach jazdy zatrzymała się w całodobowej knajpce, w której zamówiła dzbanek kawy oraz naleśniki. Podano je z częściowo rozmrożonymi jagodami i dwiema gałkami lodów waniliowych, które odsunęła na krawędź talerza. Kawa miała gorzki posmak, ale Rachel i tak ją wypiła. Potrzebowała kofeiny, nie wrażeń smakowych. Skończywszy posiłek, poprosiła jeszcze o ekstramocną kawę mrożoną i muffina na wynos, na wypadek gdyby na ostatnim etapie podróży opuściła ją energia.
Czekając na zamówienie, postanowiła zakropić swoje zielone oczy i spiąć długie do ramion kasztanowe włosy, żeby nie zasłaniały jej twarzy. Właśnie zwijała je w węzeł na czubku głowy, gdy kelnerka przyniosła białą papierową torbę z jedzeniem, po czym pospieszyła w stronę grubiańskiego kierowcy ciężarówki, który przywoływał ją ze zniecierpliwieniem, chcąc zapłacić rachunek.
Rachel zostawiła zdecydowanie za wysoki napiwek, powodowana współczuciem dla biednej dziewczyny besztanej za powolny serwis. To nie jej wina, pomyślała. Sama podczas studiów pracowała jako kelnerka i wiedziała, jak trudno wszystkich obsłużyć, gdy niespodziewanie zjawi się tłum gości.
Wychodząc przez wahadłowe drzwi restauracji, czuła lekkie mdłości z przejedzenia. Na zewnątrz było bardzo jasno, więc kiedy szła w stronę samochodu, osłoniła oczy przed słońcem, już z daleka jednak dostrzegła coś za wycieraczką auta. Sądząc, że to ulotka reklamowa, Rachel wyszarpnęła ją jednym ruchem. Już miała ją zmiąć i wyrzucić, gdy zauważyła swoje nazwisko wypisane zamaszystym pismem: Rachel Krall (z podcastu Winny czy niewinny).
Rachel co tydzień dostawała tysiące maili i wiadomości w mediach społecznościowych. Zazwyczaj były to ciepłe i przyjazne listy od fanów. Lecz kilka śmiertelnie ją przeraziło. Nie miała pojęcia, do której kategorii należy ten list, ale sam fakt, że ktoś obcy ją rozpoznał i zostawił za wycieraczką przeznaczoną dla niej wiadomość, sprawił, że poczuła się bardzo niepewnie.
Rozejrzała się, na wypadek gdyby autor listu był w pobliżu. I czekał. Obserwował jej reakcję. Wokół stali kierowcy ciężarówek, paląc i rozmawiając. Paru sprawdzało, czy ładunek jest dobrze zabezpieczony. Drzwi trzaskały, gdy przyjeżdżały kolejne tiry. Silniki ożywały, kiedy odjeżdżały inne samochody. Nikt nie zwracał na nią uwagi, choć nie łagodziło to niepokojącego wrażenia, że ktoś ją obserwuje.
Rzadko czuła się bezbronna. W ostatnich latach zdarzały jej się różne trudne sytuacje. Miesiąc wcześniej spędziła całe popołudnie w więzieniu o zaostrzonym rygorze, zamknięta w jednej celi z seryjnym mordercą. Facet nie był skuty, a policyjni snajperzy celowali do niego z broni automatycznej przez dziurę w suficie, w razie gdyby się na nią rzucił podczas wywiadu. Rachel nawet się wtedy nie spociła. Teraz było jej głupio, że list pozostawiony za wycieraczką zdenerwował ją bardziej niż spotkanie twarzą w twarz z mordercą.
W głębi serca wiedziała, jaka jest przyczyna jej niepokoju. Została rozpoznana. W miejscu publicznym. Przez kogoś obcego. Coś takiego jeszcze nigdy się nie zdarzyło. Bardzo pilnowała zachowania anonimowości po tym, jak nagle zyskała sławę – pierwsza seria jej podcastów stała się medialną sensacją, wywołując ogólnokrajową obsesję na punkcie śledztw dziennikarskich oraz pociągając za sobą falę naśladowców.
W tamtej serii Rachel przedstawiła dowody świadczące o tym, że pewien nauczyciel z liceum został fałszywie skazany za zamordowanie żony podczas ich drugiego miesiąca miodowego. Kolejna seria odniosła jeszcze większy sukces, ponieważ Rachel rozwiązała niewyjaśnioną sprawę zabójstwa samotnej matki dwojga dzieci, która została pobita na śmierć we własnym salonie fryzjerskim. Zanim seria dobiegła końca, nazwisko Rachel Krall było już powszechnie znane.
Mimo nieoczekiwanej sławy, a raczej z jej powodu, Rachel bardzo dbała o prywatność. Jej nazwisko i głos rozpoznawano natychmiast, ale kiedy ćwiczyła w siłowni, piła kawę w ulubionej knajpce czy robiła zakupy w lokalnym markecie, nikt nie miał pojęcia, kim jest.
Jedyne zdjęcia Rachel, jakie zostały upublicznione, to czarno-białe fotografie zrobione przez jej eksmęża podczas ich krótkiego małżeństwa jeszcze na studiach. Była na nich jednak zupełnie do siebie niepodobna, może z powodu kąta ujęcia czy monochromatycznych odcieni, a może dlatego, że po trzydziestce jej rysy znacznie się wyostrzyły.
Na początku, zanim podcast stał się słynny, media poprosiły Rachel o zdjęcie, które miało zostać zamieszczone w artykule dla ówczesnych fanów. Jej producent Pete wpadł na pomysł wykorzystania tych starych fotek, ponieważ prowadzenie śledztwa w sprawie zbrodni często przyciąga uwagę różnych dziwaków i maniaków, a czasami nawet psychopatów. Razem uznali więc, że anonimowość będzie jej gwarantem bezpieczeństwa. Od tamtej pory Rachel obsesyjnie jej pilnowała, z rozmysłem unikając publicznych wystąpień i udziału w programach telewizyjnych, tak aby nikt nigdy nie rozpoznał jej w prywatnym życiu.
Dlatego czuła się tak niekomfortowo, kiedy jakaś nieznana osoba odkryła jej tożsamość i zostawiła adresowany do niej list na parkingu przy autostradzie, na którym zatrzymała się zupełnie przypadkowo. Jeszcze raz zerknęła przez ramię, rozdarła kopertę i zaczęła czytać:
Droga Rachel,
mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu, bym zwracała się do Ciebie po imieniu. Mam wrażenie, że znam Cię bardzo dobrze.
Intymny ton natychmiast wzbudził w niej odrazę. Ostatnim razem dostała tak poufałą wiadomość od przestępcy seksualnego, który zaprosił ją na widzenie intymne do więzienia o zaostrzonym rygorze.
Rachel wsiadła do samochodu i dalej czytała list napisany na kartce wyrwanej z kołonotatnika.
Jestem Twoją wierną wielbicielką. Znam wszystkie odcinki Twojego podcastu. Głęboko wierzę, że tylko Ty potrafisz mi pomóc. Moja siostra Jenny została zamordowana dawno temu, kiedy miała zaledwie szesnaście lat. Dwukrotnie pisałam do Ciebie z prośbą o pomoc. Nie mam pojęcia, co zrobię, jeśli ponownie odmówisz.
Rachel zerknęła na ostatnią stronę, podpisaną Hannah. Nie pamiętała żadnych wiadomości od osoby o imieniu Hannah, ale to nic nie znaczyło. Listy trafiały do Pete’a lub stażystki, którzy weryfikowali też korespondencję przychodzącą na adres mailowy podcastu. Później Pete przekazywał wybrane wiadomości Rachel, aby oceniła je osobiście.
Na początku istnienia podcastu sama czytała wszystkie prośby o pomoc przysyłane przez rodziny lub przyjaciół sfrustrowanych brakiem postępu w śledztwach dotyczących ich bliskich. Pisali również więźniowie zapewniający o swojej niewinności i błagający o oczyszczenie ich imienia. Starała się osobiście odpowiadać na każdy list, zazwyczaj po przeprowadzeniu wstępnego rozeznania, często załączając dane kontaktowe organizacji społecznych, które mogły pomóc.
Ale kiedy liczba próśb zaczęła rosnąć w postępie geometrycznym, Rachel poczuła się przytłoczona kosztami emocjonalnymi kontaktu ze zrozpaczonymi ludźmi błagającymi o wsparcie. Stała się ostatnią nadzieją wszystkich zawiedzionych przez wymiar sprawiedliwości. Przekonała się na własnej skórze, jak wielu ich jest. I wszyscy pragnęli tego samego – chcieli, by ich sprawa stała się tematem kolejnej serii podcastów. Albo nalegali, żeby Rachel przynajmniej użyła swoich niezwykłych zdolności śledczych do naprawienia krzywd, które ich spotkały.
W większości wypadków mogła jedynie przesłać tym załamanym, znękanym ludziom puste słowa pociechy i to ją przygnębiało. W końcu brzemię ich oczekiwań stało się tak ciężkie, że niemal zrezygnowała z nagrywania podcastu. Wtedy Pete wziął na siebie przeglądanie korespondencji, żeby ją chronić oraz zapewnić jej czas na prowadzenie śledztwa i przygotowanie relacji.
List za wycieraczką był pierwszą wiadomością, która przebiła się przez ludzki firewall Pete’a. Wzbudziło to zainteresowanie Rachel mimo dokuczliwego niepokoju, który kazał jej upewnić się powtórnie, że drzwi auta są zablokowane, zanim podjęła czytanie spoczywającego na kierownicy listu.
To śmierć Jenny zabiła moją matkę. Była niczym strzał prosto w serce.
Mimo że był późny ranek gorącego letniego dnia i samochód nagrzał się jak piekarnik, po plecach Rachel przebiegł zimny dreszcz.
Przez całe życie uciekałam przed wspomnieniami. Raniłam siebie i innych. Ale postanowiłam przyjechać na proces do Neapolis, żeby zmusić się do stawienia czoła przeszłości. I dlatego piszę do Ciebie, Rachel. Zabójca Jenny tam będzie. W mieście. A może nawet w sali sądowej. Czas, by sprawiedliwości stało się zadość. Jesteś jedyną osobą, która może mi pomóc w doprowadzeniu do tego.
Rachel drgnęła ze strachu, słysząc metaliczne stuknięcie otwieranych drzwi do minibusa. Rzuciła kartki na siedzenie pasażera i pospiesznie wycofała auto z miejsca parkingowego.
Była tak pochłonięta myślami o liście i o tajemniczym sposobie, w jaki do niej dotarł, że nie zarejestrowała nawet, jak wyjechała na autostradę. Pędziła przez pewien czas, aż trans minął i zorientowała się, że metalowe barierki na poboczu zlewają się w jedną rozmazaną smugę. Przejechała piętnaście kilometrów i nie pamiętała z tego ani chwili. Zwolniła i zadzwoniła do Pete’a.
Nie odebrał. Włączyła automatyczne wybieranie, ale zrezygnowała, gdy po czwartej próbie nadal nie odpowiadał. Daleko na końcu długiego płaskiego odcinka autostrady majaczył poszerzający się pas niebieskiego oceanu. Zbliżała się do celu.
Zerknęła w tylne lusterko i zauważyła jadącego za nią srebrnego sedana. Tablica rejestracyjna wyglądała znajomo. Rachel gotowa była przysiąc, że widziała już ten samochód po drodze. Zmieniła pas. Sedan też zmienił i jechał teraz bezpośrednio za nią. Dodała gazu, on również. Kiedy przyhamowała, zrobił to samo. Ponownie wybrała numer Pete’a. Nadal bez rezultatu.
– Niech cię szlag, Pete! – Uderzyła dłońmi o kierownicę.
Sedan ruszył szybciej i zrównał się z nią. Rachel odwróciła głowę, żeby przyjrzeć się kierowcy. Przyciemniana szyba odbiła tylko blask słońca, zanim auto przyspieszyło i zmieniając pasy, zniknęło w morzu samochodów przed nią. Rachel zwolniła, ponieważ ruch się znacznie zagęścił. Na trawiastym poboczu zauważyła ogromny billboard z napisem: WITAMY W NEAPOLIS, BRAMIE KRYSZTAŁOWEGO WYBRZEŻA.
Neapolis znajdowało się trzy godziny jazdy na północ od Wilmington i spory kawałek od głównej międzystanówki. Rachel nigdy nie słyszała o tym mieście, dopóki nie postanowiła, że mający się tam odbyć proces będzie tematem trzeciej, niecierpliwie wyczekiwanej serii podcastu Winny czy niewinny.
Zatrzymała się na czerwonym świetle i włączyła radio. Dostroiło się automatycznie do lokalnej stacji nadającej w leniwy sobotni poranek stare przeboje country przeplatane rozmowami ze słuchaczami. Przyglądała się miastu przez zakurzoną przednią szybę. Było pozbawione uroku jak setki innych miasteczek, przez które przejeżdżała w ciągu swojego trzydziestodwuletniego życia. Takie same wszechobecne oznaczenia stacji benzynowych, bary z fast foodami o brudnych oknach, ulice z szeregami zaniedbanych sklepów, które dawno już przegrały wojnę z centrami handlowymi.
– Mamy na linii rozmówcę – oznajmił prowadzący audycję, gdy wybrzmiały ostatnie akordy gitary akustycznej. – Jak masz na imię?
– Dean.
– O czym chciałbyś dziś porozmawiać, Dean?
– Wszyscy są teraz tacy poprawni politycznie i nikt nie nazywa rzeczy po imieniu, więc ja powiem wprost. Ten proces w przyszłym tygodniu to skandal.
– Dlaczego tak twierdzisz? – zapytał dziennikarz.
– No bo co ta dziewucha, do diabła, sobie myślała?
– Winisz dziewczynę?
– Jasne, że tak. To nie w porządku. Chłopak ma zrujnowane życie, bo dziewucha się zalała i zrobiła coś durnego, czego potem pożałowała. Wszyscy czegoś żałujemy. Tylko nie próbujemy nikogo wsadzić do paki za to, co spartoliliśmy.
– Skoro wszczęto proces, najwyraźniej policja i prokuratura okręgowa uważają, że popełniono przestępstwo – zauważył z irytacją prowadzący.
– Nie zrozum mnie źle. Jest mi jej żal i tak dalej. Kurde, żal mi wszystkich w tej popapranej sytuacji. Ale najbardziej mi szkoda chłopaka Blairów. Wszystko, na co harował, diabli wzięli. A nawet jeszcze nie został uznany za winnego. Prawda jest taka, że ten proces to zwykłe marnotrawstwo. Strata czasu. I naszych podatków.
– Ława przysięgłych została wybrana, ale proces jeszcze się nie zaczął – ostro zaznaczył dziennikarz. – Ława składa się z dwunastu prawych obywateli, którzy zadecydują, czy oskarżony jest winny, czy nie. To nie my o tym decydujemy, ty też nie.
– Mam nadzieję, że przysięgli mają trochę oleju w głowie, bo nikt z odrobiną rozsądku nie uznałby go za winnego. Nie ma mowy.
Głos rozmówcy został wyciszony i w eterze zabrzmiały pierwsze nuty przeboju country.
– Minęła właśnie godzina jedenasta tego, jak się okazuje, dość wilgotnego sobotniego poranka w Neapolis. Wszyscy w mieście mówią o procesie Blaira, który rozpoczyna się w przyszłym tygodniu. Po piosence oddamy głos kolejnym rozmówcom.
Rachel
Włączyło się zielone światło. Rachel wcisnęła pedał gazu i przejechała przez skrzyżowanie, kierując się w stronę hotelu. Był to nowoczesny czterogwiazdkowy hotel usytuowany przy ulicy ciągnącej się wzdłuż plaży, naprzeciwko nowej miejskiej mariny, w której cumowały lśniące białe łodzie. Na największej wisiał wielki czerwony baner z ofertą najtańszych w mieście jednodniowych rejsów i wypraw wędkarskich.
Reporterka przekazała samochód parkingowemu i ruszyła do recepcji, wlokąc za sobą walizkę na kółkach. Właściwie można było się meldować dopiero za godzinę, ale obiecano jej, że będzie mogła zająć pokój wcześniej.
Celowo przyjechała do Neapolis kilka dni przed procesem, żeby spotkać się ze stronami, poznać ludzi i rytm miasta. Czuła ogromną presję, żeby trzecia seria okazała się lepsza od poprzednich dwóch. Jej oryginalny format kopiowały – z różnymi rezultatami – całe rzesze naśladowców. Musiała się starać, by Winny czy niewinny zachował świeżość i przełomowy charakter, bo inaczej ryzykowała, że jej podcast odejdzie w niepamięć, wyparty przez ambitnych rywali. Jednym słowem, musiała stworzyć serię, która zostawi poprzednie dwie daleko w tyle. Nie mogła sobie pozwolić na porażkę i doskonale o tym wiedziała. Dlatego zdecydowała się na sprawę nieprzedawnioną i kontrowersyjną, mającą potencjał, by stać się tematem rozmów zarówno w biurach, jak i przy rodzinnych stołach.
Po raz pierwszy Winny czy niewinny miał się odnieść do procesu aktualnie toczącego się w sądzie. Poprzednie serie rzucały nowe światło na sprawy sprzed lat, które można było oceniać z perspektywy czasu i doświadczeń, a do tego w kontekście wielkiej liczby informacji dostępnych w sieci.
Relacjonowanie trwającej rozprawy pozwoli słuchaczom zasiąść w wirtualnej ławie przysięgłych. Będą poznawali zeznania i dowody na bieżąco, gdy tylko zostaną ujawnione w sądzie – tak jakby byli prawdziwymi sędziami. Każdy będzie mógł wydać własny werdykt na podstawie zgromadzonej wiedzy.
Trzecia seria miała też być znacznie większym sprawdzianem wytrzymałości autorki niż poprzednie. Rachel planowała w dzień obserwować proces, a wieczorem nagrywać odcinki podcastu oraz zamieszczać na stronie podsumowania przesłuchań i transkrypcje zeznań, jeśli tylko da radę. Będzie musiała robić to wszystko bez pomocy Pete’a, który miał wypadek na motocyklu i nie mógł jej towarzyszyć. Choć upierał się, że w miarę możliwości będzie pracował ze szpitalnego łóżka.
Pierwszy wywiad Rachel miała umówiony na popołudnie, zamierzała więc się odświeżyć i przebrać w strój bardziej odpowiedni na wilgotny upał. Przede wszystkim chciała się rozpakować i zwiedzić miasto, zanim wpadnie w szaleńczy wir pracy. Trochę się zmartwiła, gdy recepcjonista powiedział, że jej pokój nie jest jeszcze posprzątany.
Poszła do kawiarenki w lobby i siadła przy małym okrągłym stoliku, żeby poczekać na klucz. Za jej plecami stała pozłacana klatka dla ptaków. Rachel myślała, że to tylko element dekoracyjny, dopóki nie usłyszała szelestu. Odwróciła się i zobaczyła brązowego ptaszka z czerwonawym ogonem apatycznie grzebiącego w rozsypanych ziarnach. Obok akurat przechodził kelner. Zawołała go i zamówiła szklankę świeżo wyciskanego soku pomarańczowego.
– Co to za ptak? – zapytała, gdy wrócił z napojem.
– Słowik. Kierownik uznał, że śpiewający ptak w lobby to świetny pomysł. Ale ten ptaszek nie potrafi śpiewać. Nigdy nie słyszałem, żeby choć zaświergotał. Nie jest też zbyt ładny. Tak między nami uważam, że to ściema. To chyba nawet nie jest słowik.
– Hm, nie jestem ornitologiem, ale nawet ja widzę, że to przede wszystkim nieszczęśliwy ptak – odparła Rachel.
– Może – zgodził się kelner, bezradnie wzruszając ramionami, jakby chciał zaznaczyć, że nie ma wpływu na dobrostan ptaka. – Przyjechała pani na proces? – zapytał, zmieniając temat.
– Dlaczego pan tak sądzi? – zdziwiła się zaniepokojona Rachel.
– Nie ma pani wakacyjnej aury. Kierownik mówił, że będziemy mieli sporo gości, którzy przyjadą na proces. Dziennikarzy, prawników.
Rachel domyśliła się, że kelner próbuje wybadać, do której kategorii ona należy, ale nie zamierzała zaspokajać jego ciekawości. Nie bez powodu zameldowała się w hotelu pod nazwiskiem Pete’a. Nie chciała, by ktokolwiek tutaj znał jej tożsamość.
– Rozumiem, że proces budzi wielkie emocje – zagadnęła.
– Może być gorąco – przyznał kelner. – Wszyscy znają chłopaka zamieszanego w sprawę. Niektórzy osobiście, inni ze słyszenia. Jest lokalną sławą. Do tego w tak niewielkim mieście każdy może się domyślać, kim jest dziewczyna, mimo że jej nazwisko nie pojawia się w mediach.
– Skoro wszyscy wszystkich znają, jestem zaskoczona, że proces nie został przeniesiony pod inną jurysdykcję.
– Podobno sędzia się na to nie zgodził. Powiedział, że ufa przysięgłym. No i chyba ma rację. Będą sprawiedliwi. I raczej jednak nie wszyscy się tu znają. Może kiedyś tak było. Neapolis nie jest już takie małe.
– Od dawna pan tu mieszka? – zainteresowała się Rachel.
– Moi rodzice się tu przenieśli, kiedy wyjechałem na studia. Odwiedzam ich latem i pracuję w hotelu w sezonie turystycznym. – Odpowiadając Rachel, kelner wycierał sąsiedni stolik.
– Musi się tu panu podobać, skoro wraca pan co lato.
– To świetne miasto dla dzieciaków i staruszków. Osoby w moim wieku nie bardzo mają tu co robić. Na pewno nie ma dla nich perspektyw – odrzekł. – Mój tato mówi, że to miasto nigdy nie zaznało wytchnienia. Fabryki ciągle walczą o przetrwanie. Tylko rybołówstwo i turystyka przynoszą dochody, ale nie można na nich polegać. Kiedyś rybołówstwo kwitło, teraz już nie. A w turystyce wszystko zależy od sezonu huraganów.
Odezwał się telefon Rachel. W końcu dzwonił Pete. Kelner odsunął się odrobinę i udawał, że poprawia krzesła przy sąsiednim stoliku. Wyraźnie chciał podsłuchać rozmowę. Miał zaintrygowaną minę, wskazującą na to, że próbuje się zorientować, dlaczego jej głos wydaje mu się znajomy.
To była częsta reakcja. Miękki, lekko matowy radiowy głos Rachel można było rozpoznać od razu. Stanowił jej wizytówkę. Głos oraz umiejętność dotarcia bezpośrednio do słuchaczy poprzez szczere rozważania na temat pomyłek sprawiedliwości. To połączenie sprawiało, że jej podcasty powodowały uzależnienie.
Rachel Krall wprowadziła zmysłowość do dziennikarstwa śledczego, tak jak Nigella Lawson wzbogaciła smażenie jajek o seksapil – napisał pewien felietonista. Jej uwodzicielski głos i wnikliwe refleksje sprawiają, że podcasty kojarzą się z intymną rozmową przed snem. Nic dziwnego, że to najpopularniejszy podcast w kraju. Przypuszczam, że pani Krall mogłaby nagrać relację z opisem schnącej farby, a ludzi i tak zahipnotyzowałyby intonacja i jedwabiste brzmienie jej seksownego głosu.
– Nie udało mi się odsłuchać poczty głosowej, Rach. Połączenie było fatalne. Wspomniałaś, że znalazłaś coś za wycieraczką samochodu. Co to było? – zapytał Pete.
– Ktoś zostawił mi list, kiedy zatrzymałam się na śniadanie w knajpie dla kierowców. Był zaadresowany do mnie. Moim nazwiskiem – wyjaśniła Rachel, osłaniając telefon dłonią, żeby kelner nie podsłuchał.
– Zawierał groźby?
– Nie chodzi o treść listu, tylko o to, że ktoś go zostawił pod wycieraczką mojego auta – odpowiedziała. – Ktoś mnie rozpoznał, Pete.
– Kiedyś musiało do tego dojść – stwierdził. – Wszyscy znają twoje nazwisko.
– Ale nie znają mojej twarzy. Ludzie mnie nie rozpoznają, a to miejsce było naprawdę w szczerym polu. Nie sądzę, żeby ktokolwiek tam słyszał o podcaście. To inny świat.
– Czego dotyczył list?
– Dziewczyny o imieniu Jenny, która została zamordowana tutaj w Neapolis wiele lat temu. Autorka twierdzi, że wysyłała do nas maile z prośbą o podjęcie śledztwa. Pewnie odpisaliśmy jednym z tych szablonów, których nie znoszę. Pete, powinniśmy z nich zrezygnować, są okropne. Lepiej nie odpowiadać w ogóle, niż zbywać ludzi.
– Pozwól, że to podsumuję – przerwał jej. – Po napisaniu kilku maili i otrzymaniu odpowiedzi odmownej ta osoba przypadkowo zauważyła cię na parkingu dla ciężarówek w środku pustkowia, rozpoznała i zostawiła list za wycieraczką, podczas gdy ty jadłaś śniadanie… – W jego głosie zabrzmiał niepokój. – Dość niezwykły zbieg okoliczności.
– No właśnie, o to mi chodzi – podkreśliła Rachel. – Sama nie wiedziałam, że się tam zatrzymam, dopóki nie zobaczyłam znaku. Jakie jest prawdopodobieństwo, że ktoś, kto przysłał mi mail kilka miesięcy temu i otrzymał odpowiedź z twoją uprzejmą odmową, znalazł się na odludnym parkingu dokładnie wtedy, gdy zrobiłam sobie nieplanowaną przerwę?
– Autorka listu musiała cię śledzić – odparł Pete. – Zauważyłaś potem ogon?
– Jestem niemal pewna, że kilka razy widziałam ten sam samochód. Zniknął mi, gdy ruch się zagęścił przed Neapolis.
– Możesz podać opis? Numer rejestracyjny?
– Pete, znasz mnie. Nie odróżniam mazdy od toyoty, nie wspominając o europejskich markach. Przychodzi mi do głowy tylko jedno określenie na kogoś, kto śledził mnie przez trzy stany, żeby zostawić list za wycieraczką.
– Stalker – dopowiedział Pete.
– Dlatego jestem trochę przerażona. Nie z powodu listu, bo prawdę mówiąc, treść mnie zaintrygowała. Ale chodzi o sposób, w jaki do mnie trafił. O poufały ton. I o to, że ten, kto go zostawił, musiał mnie śledzić – wyjaśniła.
– Mogę poprosić policję, żeby to sprawdziła. Zobaczymy, co da się znaleźć – zaproponował Pete. – Mój kontakt w FBI zapewnia, że po tych groźbach śmierci, które dostałaś w zeszłym roku, w każdej chwili możemy złożyć skargę. Nadal mam jego wizytówkę z bezpośrednim numerem – dodał. – Przyślij mi kopię listu. Zobaczę, co się da zrobić.
– Na razie zachowajmy to dla siebie – zdecydowała Rachel. – Wolę nie mieszać w to glin. Przynajmniej na jakiś czas. Nie chcę podnosić fałszywego alarmu.
– Skoro się upierasz… – zgodził się niechętnie Pete.
– Przepraszam, nie powinnam ci zawracać głowy. Leżysz w szpitalu i pewnie bardzo cierpisz.
– Nie, dali mi coś przeciwbólowego. Uwierz, cieszy mnie wszystko, co odwraca uwagę od mojej obecnej sytuacji. Błagam cię, prześlij mi ten list. Zapewniam, że jeśli tu umrę, to wyłącznie z nudów.
– Czuję się jak kretynka… To na pewno nic takiego.
– Lepiej być przewrażliwionym, niż coś przeoczyć. Na świecie żyje wielu świrów i idę o zakład, że znajdujesz się na szczycie listy kilku popaprańców. Musisz na siebie uważać.
Skończyli rozmowę, a Rachel zrobiła telefonem zdjęcie listu i przesłała je do Pete’a. Dopiero gdy chowała kartki z powrotem do koperty, dostrzegła nagryzmolony jakby pod wpływem impulsu dopisek w rogu.
Może powinnyśmy porozmawiać osobiście. Będę na Ciebie czekała na molu w Morrison’s Point punktualnie o 14.
Rachel podarła kopertę na strzępy. Nie zamierzała spotykać się z jakąś anonimową fanką i potencjalną stalkerką na starym molu. Pete miał rację. Musiała zachować ostrożność. Pierwszy odcinek trzeciej serii został opublikowany. Jej fani już wiedzieli, że przyjechała do Neapolis relacjonować przebieg procesu. Co oznaczało, że wiedzieli też o tym inni.
Winny czy niewinny
Seria 3, odcinek 1: Wina ofiary
Od kiedy ogłosiłam, że trzecia seria będzie dotyczyła procesu o gwałt, wszyscy bombardują mnie pytaniami dlaczego. Mama. Brat. Producent. Nawet mój były zadzwonił, żeby wyrazić swoje obiekcje.
Często słyszę: „Rachel, czyś ty oszalała?”. Ludzie się martwią, że niezależnie od tego, w jaki sposób będę relacjonowała przebieg rozprawy, rozwścieczę słuchaczy. Obrażę ich. Będę dostawała nienawistne maile i pogróżki. I – co być może najstraszniejsze – zostanę ukrzyżowana na Twitterze.
Ponieważ gwałt, z powodów, których nie rozumiem, nadal pozostaje kwestią sporną.
W porównaniu z nim morderstwo to prosta sprawa. Wszyscy zgadzają się, że to czyn haniebny. Nie ma co do tego wątpliwości ani różnic opinii. Biblia mówi wprost: „Nie zabijaj”.
W kwestii gwałtu jest bardziej ambiwalentna. Podobnie jak prawo obowiązujące całe tysiąclecia.
Przez długi czas gwałcenie kobiet było uważane za prawomocny łup wojenny. Jeszcze nie tak dawno temu w niektórych stanach mąż mógł zgwałcić żonę, nie łamiąc przy tym prawa. W pewnych krajach nadal może to zrobić, a nawet zgwałcić przypadkową kobietę czy dziewczynę… jeżeli później ją poślubi.
Dlatego właśnie wybrałam tę sprawę na temat trzeciej serii, zamiast relacjonować kolejny proces o morderstwo. Chcę was skłonić do refleksji nad tym, jak gwałt i zagrożenie nim determinują życie kobiet na setki różnych sposobów.
Jest jeszcze jeden powód, dla którego się na to zdecydowałam. Na długo przed tym, zanim dowiedziałam się o procesie w Neapolis, zetknęłam się z inną sprawą, która – nie będę ukrywała – mocno mną wstrząsnęła. Porusza mnie po dziś dzień. I budzi emocje, co zapewne słychać… Kurczę, przyrzekłam sobie, że nie będę płakała, opowiadając tę historię.
Ofiara była w tym samym wieku co ja. Mieszkała przy mojej ulicy. Robiłyśmy zakupy w jednym sklepie. Chodziłyśmy nocą na skróty przez ten sam park. Wsiadałyśmy do tego samego pociągu na tym samym peronie. Zatem, owszem, odebrałam jej śmierć bardzo osobiście.
Bo to był mój park. Moja dzielnica. A ona umarła na mokrym trawniku, na którym w lecie wraz z przyjaciółmi rzucaliśmy frisbee.
Ale jeśli mam być szczera, jest w tym coś więcej niż okropna egoistyczna myśl: „To mogłam być ja”. Jej historia wstrząsnęła mną najbardziej ze wszystkich, które relacjonowałam jako dziennikarka kryminalna – ze względu na sposób, w jaki potraktowano ją po śmierci.
Ponieważ nie zamierzam podawać jej prawdziwego imienia, będziemy ją nazywać Kociarą. Uwielbiała koty. Miała na ramieniu przedstawiający maleńkiego, podobnego do sfinksa kota tatuaż, dzięki któremu ją zidentyfikowano. W niedziele pomagała w schronisku dla zwierząt, a w środy w jadłodajni dla bezdomnych. Była miła i wesoła. Do tego wszystkiego była utalentowaną śpiewaczką jazzową o chropawym, sugestywnym głosie, który przyprawił mnie o gęsią skórkę, gdy po raz pierwszy usłyszałam nagraną przez nią piosenkę. A jakby jeszcze było mało, naprawdę świetnie grała na saksofonie.
Kociara pracowała w małym klubie jazzowym w Carytown w centrum Richmond. Melomani przychodzili tam dla jazzu, a studenci dla obniżek podczas happy hour. Klub wyglądał jak klasyczna speluna. Wąskie drewniane schody przy bocznym wejściu do budynku prowadziły do sutereny. Ściany baru pomalowano na ciemny granat, a wokół brudnych, poplamionych stolików stały zdekompletowane krzesła. Nikt tego nie zauważał, bo było tam zbyt ciemno, by dostrzec cokolwiek poza sceną.
W tę czwartkową noc Kociara zaśpiewała kilka piosenek, a w przerwach obsługiwała stoliki. W którymś momencie pewien producent, gruba ryba z branży muzycznej, który wybrał się na poszukiwanie talentów, dał jej swoją wizytówkę i zaprosił na przesłuchanie do tworzonego przez siebie nowego zespołu. To była jej wielka szansa. Wizytówka znalazła się w spisie rzeczy osobistych w raporcie z sekcji zwłok. Bezlitosne świadectwo tego, jak życie dziewczyny przeszło od euforii do tragedii w ciągu zaledwie kilku godzin.
Gdy zamknięto bar, zamiast wziąć taksówkę, poszła do domu piechotą. Może chciała ochłonąć. Było wczesne lato. Idealna noc na przechadzkę. Więc poszła. Bo dlaczego nie. Prawda?
Do domu miała piętnaście minut. Ostatni fragment drogi był nieco ryzykowny. Przypominam, że działo się to w mojej dzielnicy, którą znałam jak własną kieszeń. Zanim Kociara weszła do parku, napisała do przyjaciółki SMS, że jest już prawie w domu. Reszty możecie się chyba domyślić.
Znalazł ją biegacz, na trawniku w centrum parku. Jej włosy i ubrania były przemoczone – w nocy padał deszcz. Zwinięta w kłębek bielizna leżała w kałuży. Spódnica była podciągnięta. Dziewczyna miała siniaki wokół szyi. Została zgwałcona, a następnie uduszona.
Największą odrazę wzbudziło we mnie to, że zabójca zostawił ją obnażoną. Zabrał jej wszystko. Pozbawił ją życia. Ale nawet po śmierci musiał odebrać jej resztkę godności w ostatecznym akcie upokorzenia.
Nasza dzielnica była popularna wśród studentów wynajmujących mieszkania poza kampusem. Plotki, że zabił ją seryjny morderca, rozeszły się lotem błyskawicy. No cóż, możecie sobie wyobrazić tę histerię.
Atmosferę podgrzała policja, która zaleciła mieszkającym w okolicy kobietom, by zachowywały ostrożność. Wiecie, takie zwykłe rady. Trzymajcie klucze w zaciśniętej dłoni, żeby móc się bronić. Noście telefon w ręku i wybierajcie numer alarmowy, jeśli ktoś za wami idzie lub jeśli się boicie. Gdyby wszystkie kobiety, które się boją, dzwoniły pod numer alarmowy, centrala by padła. Kobiety żyją ze strachem na co dzień.
Wiele osób miało wrażenie, że gliniarze obwiniają Kociarę, a nie jej gwałciciela i zabójcę. Tymczasem każda z nas powinna móc chodzić, dokąd i kiedy chce. Jeżeli wracamy do domu późną nocą przez park, nie powinnyśmy być za to krytykowane. A już z całą pewnością gwałcone i mordowane.
Gdy dochodzi do strzelaniny w szkole, nikt nie sugeruje, że ofiary powinny były zachować większą ostrożność albo może tego dnia pójść na wagary. Nikt nigdy nie wini ofiar.
Dlaczego więc kiedy dochodzi do ataku na kobietę, odpowiedzialność spoczywa na niej? „Gdyby tylko nie wracała sama do domu…” „Gdyby nie poszła na skróty przez park…” „Gdyby pojechała taksówką…”
W wypadku gwałtu zawsze pojawia się mnóstwo gdybania, ale nie dotyczy ono mężczyzny. Nikt nie mówi: „Gdyby tylko jej nie zgwałcił…”. Zawsze odnosi się to do kobiety. „Gdyby tylko…”
Wybierając temat do trzeciej serii, dużo rozmyślałam o Kociarze i o tym, co ją spotkało. Przede wszystkim o tym, że to ją obwiniano za fakt, że doszło do gwałtu i morderstwa.
Wtedy usłyszałam o zbliżającym się procesie w Neapolis. Coś w tej sprawie głęboko mnie poruszyło i nie mogłam przestać o niej myśleć. Przypominała mi o Kociarze, choć pod wieloma względami przypadek z Neapolis jest zupełnie odmienny. Właściwie pod wszystkimi względami.
Jedno jest dokładnie takie samo: zabawa w obwinianie ofiary. To się w ogóle nie zmieniło. Tak jak w sprawie Kociary ciągle docierały do mnie opinie, że dziewczyna z Neapolis była sama sobie winna.
Przecież to nie jest postępowanie przeciwko ofierze, tylko przeciwko mężczyźnie oskarżonemu o gwałt. Jakimś cudem można jednak odnieść wrażenie, że osądzana jest także ona, ponieważ jak w większości procesów o gwałt tu również waży się słowo przeciwko słowu. Domniemany gwałciciel i domniemana ofiara. Które z nich mówi prawdę?
Rozprawa zaczyna się w przyszłym tygodniu. Razem weźmiemy w niej udział i zobaczymy, dokąd zaprowadzą nas dowody.
Mówiła Rachel Krall, Winny czy niewinny, podcast, który pozwala wam zasiadać w ławie przysięgłych.
Rachel
Rachel musiała stanąć na palcach, żeby z okna w swoim pokoju dostrzec wodę. Recepcjonista, wręczając jej kartę do drzwi, powiedział, że dostała pokój z widokiem na ocean. Nie wspomniał o tym, że widok ten jest przesłonięty przez bryłę kompleksu restauracyjnego z szarego przydymionego szkła w marinie po drugiej stronie ulicy.
Zaciągnęła białe firanki, rozczarowana niezbyt porywającą panoramą, i wróciła do rozpakowywania walizki i urządzania się w miejscu, które na czas trwania procesu miało stać się jej domem oraz biurem.
W pokoju znajdowały się biurko, kącik kawowy i wyściełany brokatem fotel ustawiony na niebiesko-szarym dywanie pod mosiężną lampą. Łazienka była wyposażona w przeszkloną kabinę prysznicową, na półce leżała sterta puszystych białych ręczników i stało mnóstwo maleńkich buteleczek z bezbarwnym żelem pod prysznic oraz szamponem. Wszędzie unosił się zapach odświeżacza do dywanów, oparów z odkurzacza i środków do czyszczenia.
Tłumiąc ziewnięcie, Rachel zsunęła buty, po czym opadła na wykrochmalone białe prześcieradła na wielkim małżeńskim łożu. Wpatrywała się w sufit, aż zmącił jej się wzrok. Jechała od północy. Marzyła o odpoczynku i kusiło ją, by się zdrzemnąć, ale przypomniała sobie, że na popołudnie ma zaplanowaną pracę i nie może ryzykować, że zaśpi.
Niechętnie zsunęła się z łóżka, powiesiła w szafie resztę ubrań, a potem ułożyła papiery na biurku obok laptopa i ładowarek. Kiedy skończyła, przebrała się w szorty i koszulkę. Postanowiła wybrać się na szybki spacer, żeby rozruszać ciało zesztywniałe po godzinach siedzenia za kierownicą.
Przyjemnie było wyjść z hotelu i przechadzać się w słońcu po promenadzie. Po pewnym czasie Rachel usiadła na ławce, chłonąc niemal oślepiającą eksplozję barw – począwszy od ubranych w neonowe stroje pływaków w błękitnej wodzie po rzędy pasiastych parasoli na złotej plaży. Poczuła się tak rozluźniona, że przez chwilę zastanawiała się nawet, czy da radę zmobilizować się do pracy. Musiała sobie przypomnieć, że Neapolis może i jest wakacyjnym kurortem, ale ona ma obowiązki.
Mijająca ją siwowłosa para uśmiechnęła się do niej. Rachel odpowiedziała uśmiechem, a potem ku własnemu zdumieniu zapytała, gdzie się znajduje molo w Morrison’s Point. Już mówiąc, żałowała, że to robi.
– Morrison’s Point… – powtórzył mężczyzna. – Dawno nie słyszałem tej nazwy. To tam za cyplem. – Pokazał na południe. – Nikt już nie chodzi w tamto miejsce, od kiedy wybudowano marinę i urządzono plaże wokół niej.
– Poza wędkarzami – poprawiła go żona. – Zawsze jest tam sporo wędkarzy. Jak za dawnych czasów.
– No tak – potwierdził. – Nadal dobrze się tam łowi.
– To daleko? Dojdę piechotą? – spytała Rachel.
– Oczywiście. Proszę iść, dopóki nie zobaczy pani pomostu. Nie da się go przeoczyć.
Idąc, Rachel myślała o tym, że narusza główną zasadę dziennikarzy śledczych: nigdy nie umawiaj się z fanami, którzy zostawiają ci listy za wycieraczką samochodu. Przenigdy.
Ale ponieważ miała skłonność do łamania zasad, nie zawróciła. Maszerowała coraz szybciej po betonowym chodniku, zdeterminowana, by zdążyć na czas. Chodnik się skończył i Rachel zeszła na plażę. Zdjęła buty i pobiegła wzdłuż wybrzeża, przeskakując przez kępy wodorostów i uciekając przed falami.
Za następnym cyplem ujrzała molo w Morrison’s Point w całej okazałości. Z większej odległości wyglądało na zdewastowane, ale kiedy się zbliżyła, stwierdziła, że konstrukcja ze starego drewna wydaje się solidna.
Na molu siedziało w odstępach kilku wędkarzy wpatrujących się ze skupieniem w nylonowe żyłki. Jeden z nich, w płóciennym kapeluszu nasuniętym na oczy, usadowiony na czerwonej lodówce turystycznej, wyglądał, jakby spał.
Rachel doszła na koniec mola i oparła się o balustradę, obserwując manewrującą w oddali żaglówkę i refleksy słońca na wodzie.
– Złowił pan coś dzisiaj? – zagadnęła najbliższego rybaka pochylonego w nabożnym skupieniu nad wędką.
W odpowiedzi zrzucił kopniakiem pokrywę białego wiadra stojącego obok krzesełka. Rachel zajrzała do środka. Dwie srebrne ryby pływały w kółko.
– Wcześniej złapałem flądrę, ale ją wypuściłem. Była za mała – wyjaśnił, pokazując dłońmi rozmiar ryby.
– Jak dla mnie to spora – stwierdziła Rachel.
– E tam, to nic – odrzekł. – Jak byłem dzieckiem, bez problemu łapaliśmy trzy razy większe. To najlepsze miejsce do łowienia w okolicy. Nie ma kamieni, sam piach. W bezwietrzny dzień, gdy woda jest spokojna, widać ryby. Nie mają się gdzie ukryć.
– Zdaje się, że przychodzi pan tu od dawna?
– Łowiłem tu jeszcze z moim pradziadkiem. Molo wzniesiono ponad sto dwadzieścia lat temu. Przetrwało więcej huraganów, niż można by zliczyć. Myśleliśmy, że się rozpadnie, kiedy uderzyła Sandy. Ale wytrzymało.
Rachel rozejrzała się w poszukiwaniu Hannah. Ale mimo że udało jej się przyjść przed czasem, nie zauważyła w okolicy nikogo prócz wędkarzy i mężczyzny o ogolonej głowie, który biegł po plaży. Za nim pędził pies, szczekając na fale.
Przyjrzała się wpuszczonej w drewnianą balustradę mosiężnej tabliczce. Była na niej wygrawerowana krótka dedykacja dla załogi trałowca, która zginęła podczas sztormu w roku tysiąc dziewięćset dwudziestym siódmym. Były też inne tabliczki poświęcone pamięci żeglarzy, których łodzie zaginęły na oceanie na przestrzeni lat. Najokazalsza dotyczyła statku kupieckiego storpedowanego podczas drugiej wojny światowej na pobliskich wodach Atlantyku przez niemieckiego U-Boota.
– Całe to wybrzeże to jeden wielki cmentarz. Mój tato mawiał, że jest nawiedzone. Nocą duchy… – Żyłka drgnęła i mężczyzna nagle umilkł, szybko kręcąc kołowrotkiem, dopóki nad wodą nie ukazał się pusty haczyk. – Zerwała się – wymamrotał, zakładając świeżą przynętę i wstając z wysiłkiem, żeby znów zarzucić wędkę.
– Przyszedł tu może ktoś przede mną? – zapytała Rachel, gdy się z tym uporał. – Miałam się tu z kimś spotkać. Z przyjaciółką – dodała, rozglądając się. – Ale nigdzie jej nie widzę.
– Chyba nikt się tu nie kręcił poza panią. Ale to nie znaczy, że nikogo nie było. Nie spuszczam oka z żyłki – dorzucił. – Trzeba szybko reagować, żeby ryba nie uciekła.
Rachel poczuła, że zaczyna ją piec skóra. Słońce mocno paliło. Żałowała, że nie posmarowała się balsamem, ale nie spodziewała się, że spędzi na dworze tyle czasu, a już na pewno nie planowała czekać na molu na Hannah. Sama nawet nie wiedziała, dlaczego tu przyszła. Przyjechała do Neapolis, żeby relacjonować proces. Nie mogła pomóc Hannah. Nie miała na to czasu. Rozprawa pochłonie całą jej uwagę i energię.
A mimo to nie odchodziła. Spojrzała na plażę. Nikt nie szedł w kierunku mola. Mężczyzna z psem zniknął i było kompletnie pusto. Starsza para, która wskazała jej drogę, miała rację – nie przychodził tu nikt prócz wędkarzy.
Wtem głośno krzyknęła mewa. Rachel obróciła się i zobaczyła, że ptak pikuje w ławicę srebrnych okoni. Ryby pomknęły, by skryć się pod osłoną mola. Kolejne mewy nadleciały i zawisły nad wodą, lecz ryby uparcie chowały się pod pomostem.
Bez sensu, pomyślała Rachel. Straciła sporą część popołudnia i nie zamierzała marnować ani sekundy dłużej. Miała dość czekania.
Idąc po pomoście, zauważyła błysk metalu. W drewniany słupek wbity był scyzoryk. Rachel przykucnęła, żeby mu się przyjrzeć. Ktoś przybił nim do słupka kopertę. Nóż tkwił w drewnie tak mocno, że musiała użyć całej siły, aby go wyciągnąć. Zdążyła złapać list, zanim wpadł między deski pomostu. Na kopercie widniało jej nazwisko zapisane znajomym już charakterem pisma.
Rachel złożyła scyzoryk i wsunęła go do kieszeni, po czym przyjrzała się dokładniej słupkowi. W miejscu, w którym został umieszczony list, ktoś wyrył czubkiem noża serce oraz staranny napis: Pamięci Jenny Stills, która została w tym miejscu bezwzględnie zamordowana w wieku zaledwie szesnastu lat. Sprawiedliwości stanie się zadość.
Przypomniała sobie, że przedtem widziała tu wędkarza na czerwonej przenośnej lodówce. Teraz go nie było.
Usiadła na pomoście i zwiesiła nogi nad wodą, otwierając kopertę, w której widniała wielka dziura po nożu.
W jej torbie rozległ się stłumiony dzwonek telefonu. To był Pete, ale zdążył się rozłączyć, zanim odebrała. Zostawił wiadomość na poczcie głosowej. Rachel mocno przycisnęła komórkę do ucha, żeby coś usłyszeć przez szum wiatru.
– Rach, dzwoniłem do Tiny, studentki, która wiosną była naszą stażystką. Pamięta mail z prośbą o dochodzenie w sprawie śmierci dziewczyny o imieniu Jenny. Odesłała standardową odpowiedź. Autorka nie była zadowolona. Napisała ponownie, błagała o pomoc. Tina jeszcze raz wysłała odpowiedź odmowną i maile przestały przychodzić…
Końcówkę nagrania zagłuszył wybuch śmiechu grupy nastolatków, która wbiegła na molo. Konstrukcja drżała, gdy wdrapywali się na balustradę i z głośnymi okrzykami skakali w fale. Rozlegał się plusk za pluskiem, aż wszyscy znaleźli się w wodzie – poza dziewczyną o długich jasnych włosach, która stała niepewnie na wąskiej półce, opierając się plecami o barierkę. Pozostali pływali w miejscu, czekając, aż skoczy.
– Dawaj! – krzyknął ktoś.
Dziewczyna się wahała.
– No skacz!
Wzięła głęboki wdech i skoczyła do wody, ochlapując Rachel i list. Tusz rozmazał się na mokrym papierze, gdy reporterka zaczęła czytać.
Hannah
Rachel,
pięć miesięcy temu napisałam do Ciebie w sprawie mojej siostry Jenny. Otrzymałam odpowiedź z Twojego biura. Była opatrzona Twoim podpisem, ale odniosłam wrażenie, że nie Ty ją napisałaś.
Oznajmiłaś, że przykro Ci z powodu mojej tragedii, ale nie możesz pomóc. Życzyłaś mi powodzenia i wyraziłaś nadzieję, że wywalczę sprawiedliwość dla siostry.
Jestem wdzięczna za współczucie. Naprawdę. Ale też – wybacz, że to powiem – nie wiem, jak miałabym tego dokonać bez Twojego wsparcia. Policja poddała się dawno temu. Jesteś teraz jedyną osobą, która może mi pomóc. Gdybym w to nie wierzyła, nie zostawiłabym Ci tego listu na parkingu. Wyglądałaś na wytrąconą z równowagi, kiedy go znalazłaś, i nie byłam pewna, czy zechcesz go przeczytać. Ale zrobiłaś to. Inaczej nie przyszłabyś na molo i nie czytałabyś teraz tych słów.
Wiem, że Jenny to dla Ciebie tylko imię, chciałabym więc, żebyś zrozumiała, ile dla mnie znaczyła. Może wtedy zmienisz zdanie.
Jenny miała długie blond włosy w odcieniu kukurydzianym i jasnoniebieskie oczy, takie jak nasza mama. Jej nos i policzki były usiane bladymi piegami, a szeroki uśmiech ukazywał niewielką przerwę między górnymi jedynkami, której nie cierpiała. Ja zawsze uważałam, że to jej najbardziej urocza cecha.
Jenny była kimś więcej niż starszą siostrą. Zajmowała się mną, kiedy mama była w pracy, co zdarzało się często, ponieważ dopóki nie zawiodło jej zdrowie, harowała na dwa etaty. Jenny odbierała mnie ze szkoły i szłyśmy do supermarketu, gdzie odrabiałyśmy lekcje w pokoju socjalnym, dopóki mama nie skończyła zmiany. Czasami, gdy mama pracowała do późna, wracałyśmy autobusem do domu i Jenny przygotowywała obiad. Strata siostry pozostawiła w moim sercu wielką ranę, która nigdy się nie zaleczyła.
Po pogrzebie Jenny stan mamy szybko się pogorszył. Jej cera nabrała odcienia szarości, który przywodził na myśl korę usychającego drzewa. Oczy miała matowe. Poruszała się powoli, z apatią starej kobiety. Ale najgorsze było to, że po raz pierwszy od diagnozy nie starała się ukryć swojego cierpienia.
Zanim Jenny umarła, mama często zrywała cytryny z naszego drzewa i ręcznie wyciskała je do dzbanka, żeby zrobić lemoniadę. Cały czas entuzjastycznie snuła plany na przyszłe lato i mówiła o obiecanej wyprawie samochodowej. Ale może już wtedy wiedziała, że nigdy do niej nie dojdzie.
Po śmierci Jenny nie pozostało nic. Żadnej nadziei. Żadnych planów. Żadnych myśli o przyszłości. Mama przestała walczyć. Poddała się. Gdy zabrakło jej woli życia, niepowstrzymany intruz spustoszył jej organizm, zostawiając po sobie same zgliszcza.
Dniami i nocami leżała w łóżku twarzą do ściany, wpatrując się w zdjęcie Jenny. Jakby odwróciła się plecami do życia. I do mnie. Zaledwie kilka tygodni po śmierci mojej siostry w tym samym grobie spoczęła trumna z ciałem mamy. Nie było mnie na pogrzebie, leżałam wtedy w szpitalu.
Kiedy poczułam się trochę lepiej, psycholożka, ładna kobieta o twarzy w kształcie serca i krótkich ciemnych włosach, której imię dawno już wypadło mi z pamięci, zaofiarowała, że zawiezie mnie na cmentarz, żebym mogła złożyć kwiaty na ich grobie. Uważała, że to ważne, abym się pożegnała. Zignorowałam jej propozycję, siedząc jak zwykle na podłodze przed wysokim szpitalnym oknem, z kolanami przyciągniętymi do piersi, i wpatrując się przez szybę w perfekcyjnie przycięty prostokątny żywopłot.
Nigdy tego nikomu nie powiedziałam, ale gdybym wówczas poszła na cmentarz i stanęła nad grobem mamy i siostry, znalazłabym sposób, żeby do nich dołączyć. Były moją jedyną rodziną i ból po ich stracie do dziś rozdziera mi duszę.
Nie wróciłam już do domu, choć pamiętam każdy jego skromny zakątek. Stał na południu miasta, w głębi lądu. Mama nazywała to miejsce „ziemią niczyją”, ponieważ nie mieszkał tam prawie nikt prócz nas.
Był to stary dom z dwiema sypialniami i płaskim zardzewiałym dachem, który przeciekał, kiedy tylko mocniej padało. Z tyłu znajdował się zarośnięty ogród z drzewami owocowymi. Na gałęzi jabłoni wisiała na linie opona, na której się huśtałam, gdy mama rozwieszała pranie na sznurku. Ten dom i zdezelowana furgonetka to było wszystko, co posiadałyśmy.
Z okresu szpitalnego pamiętam niewiele. Prawie cały czas siedziałam przed oknem w wykuszu, myśląc o domu. Właśnie z tego miejsca pewnego popołudnia ujrzałam kobietę i mężczyznę. On wyraźnie utykał, a ona była delikatna i opiekuńcza, emanująca wyraźną potrzebą macierzyństwa, którą wyczuwałam, obserwując ich zza szyby.
W boleśnie wolnym tempie szli w stronę wejścia do szpitala po porośniętej trawą pochyłości. Poganiałam ich w myślach. Kobieta wyciągnęła rękę, by pomóc mężczyźnie na schodach, a potem zniknęli mi z pola widzenia.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki