Bez przyzwolenia - Megan Goldin - ebook + audiobook + książka

Bez przyzwolenia ebook

Megan Goldin

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Nowy thriller autorki “porywającego i niezapomnianego” (wg Harlana Cobena) Escape roomu

Dwadzieścia lat temu zginęła w tym mieście młoda kobieta. Teraz inna dziewczyna padła ofiarą napaści seksualnej.

Sprawom przyjrzy się Rachel Krall, której nazwisko stało się powszechnie znane, gdy dzięki jej podcastowi niesłusznie skazany człowiek odzyskał wolność. Nowa seria nagrań przywiodła Rachel do nadmorskiego miasteczka rozdartego kontrowersyjnym procesem. Poza wstrząsającą sprawą gwałtu uwagę reporterki zaprzątają tu też tajemnicze listy. Ich autorka zamierza prześladować reporterkę, dopóki ta nie odkryje, co przed laty przydarzyło się jej starszej siostrze. Oficjalnie Jenny Stills utonęła w wyniku nieszczęśliwego wypadku, lecz autorka listów twierdzi, iż dziewczyna została zamordowana.

Kiedy Rachel zaczyna zadawać pytania, nikt w mieście nie chce udzielić odpowiedzi. W miarę śledztwa dziennikarki przeszłość i teraźniejszość zaczynają się splatać i na jaw wychodzą zaskakujące fakty. Czy tym razem prawda zostanie ujawniona?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 364

Oceny
4,5 (19 ocen)
11
6
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ewaa66

Dobrze spędzony czas

Ważna tematyka, myślę, że dobrze przedstawiona. Jednak niektóre działania głównej bohaterki były dziwne. Też wszystko jakoś tak ładnie się ustawiło na końcu.
00

Popularność




Roz­dział 1

Han­nah

To śmierć Jenny zabiła moją matkę. Była niczym strzał pro­sto w serce. Lekarz uwa­żał, że to rak, ale ja wie­dzia­łam, że wola życia zaczęła ją opusz­czać dopiero tam­tej nocy, kiedy poli­cjant zapu­kał do naszych drzwi.

– Cho­dzi o Jenny? – spy­tała mama sła­bym gło­sem, otu­la­jąc się połami spło­wia­łej podomki.

– Prze­pra­szam, ale umiem mówić tylko wprost – odrzekł poli­cjant cichym, smut­nym gło­sem, tak jak chwilę wcze­śniej, gdy zatrzy­mał się przy kra­węż­niku i popro­sił, bym zacze­kała w radio­wo­zie. Świa­tła z dachu samo­chodu malo­wały nasz dom w nie­bie­skie i czer­wone smugi.

Nie posłu­cha­łam jego prośby, wymknę­łam się z tyl­nego sie­dze­nia i pod­bie­głam do mamy, która włą­czyła lampy na zewnątrz i wyszła na ganek, wyraź­nie zdez­o­rien­to­wana po prze­bu­dze­niu w środku nocy. Oto­czy­łam ramio­nami jej wychu­dłą talię, pod­czas gdy funk­cjo­na­riusz prze­ka­zy­wał złe wie­ści. Z każ­dym jego sło­wem mama drżała coraz moc­niej.

Poli­cjant zaci­snął pokryte ruda­wym zaro­stem szczęki, a jego jasne oczy zwil­got­niały. Był mło­dym gli­nia­rzem, widocz­nie nie­przy­wy­kłym do radze­nia sobie z tra­ge­dią. Potarł kłyk­ciami kąciki załza­wio­nych oczu i gło­śno prze­łknął ślinę.

– Współ­czuję pani z powodu straty – wykrztu­sił, gdy nie pozo­stało już nic wię­cej do doda­nia. Osta­tecz­ność tych słów miała roz­brzmie­wać echem przez nad­cho­dzące lata.

Lecz w tam­tej chwili, gdy fra­zes cią­gle jesz­cze wisiał w powie­trzu, sta­li­śmy na ganku, patrząc na sie­bie, nie­pewni, co robić w obli­czu kon­we­nan­sów zwią­za­nych ze śmier­cią.

W końcu przy­tło­czona roz­pa­czą mama ruszyła na oślep do domu, a ja mocno opla­ta­łam ją drob­nymi dzie­cię­cymi rękami, wtu­la­jąc buzię w jej zapad­nięty brzuch. Nie chcia­łam jej puścić. Byłam pewna, że tylko dzięki mnie jesz­cze się trzyma.

Potem opa­dła na wysie­dzianą podu­chę fotela. Ukryła twarz w dło­niach, a jej ple­cami wstrzą­snął bez­gło­śny szloch.

Poty­ka­jąc się, poszłam do kuchni i nala­łam szklankę lemo­niady. Tylko to przy­szło mi do głowy. W naszej rodzi­nie lemo­niada była pla­strem na wszel­kie życiowe rany. Zęby mamy szczę­kały o szkło, gdy pod­nio­sła szklankę do ust. Upiła łyk i posta­wiła ją nie­pew­nie na znisz­czo­nym pod­ło­kiet­niku fotela, po czym kur­czowo objęła się ramio­nami.

Zła­pa­łam naczy­nie, zanim spa­dło, i chwiej­nym kro­kiem wró­ci­łam do kuchni. W poło­wie drogi zauwa­ży­łam, że poli­cjant na­dal stoi w drzwiach, wpa­tru­jąc się w pod­łogę. Podą­ży­łam za jego wzro­kiem – po lino­leum cią­gnął się szlak roz­ma­za­nych krwa­wych odci­sków w kształ­cie moich małych stóp.

Funk­cjo­na­riusz popa­trzył na mnie wycze­ku­jąco. Nad­szedł czas, bym poje­chała z nim do szpi­tala. Umó­wi­li­śmy się tak, kiedy ubła­ga­łam go, by naj­pierw zabrał mnie do mamy. Chcia­łam być przy niej, gdy dowie się o Jenny. Ale teraz odpo­wie­dzia­łam mu wyzy­wa­ją­cym spoj­rze­niem. Nie zamie­rza­łam zosta­wiać mamy samej – nawet po to, by ktoś opa­trzył moje poka­le­czone stopy. Już się zbie­rał, żeby prze­mó­wić mi do roz­sądku, gdy w poli­cyj­nym radiu ode­zwał się znie­kształ­cony przez trzesz­cze­nie głos z wezwa­niem do wypadku. Poli­cjant przy­kuc­nął, żeby zna­leźć się na pozio­mie moich oczu, i obie­cał, że jak naj­szyb­ciej przy­śle do nas pie­lę­gniarkę, która zaj­mie się moimi sto­pami. Patrzy­łam przez drzwi z siatki, dopóki nie odje­chał. Jęk poli­cyj­nej syreny roz­brzmie­wał długo po tym, jak samo­chód znik­nął w ciem­no­ściach.

Pie­lę­gniarka przy­szła następ­nego ranka. Była ubrana w szpi­talny uni­form i miała ze sobą wielką torbę medyczną. Prze­pro­siła za zwłokę, tłu­ma­cząc się tym, że z powodu wypadku w nocy pano­wał na pogo­to­wiu młyn i nikt nie mógł się wyrwać, by się mną zająć. Zało­żyła na rany czarne szwy i owi­nęła moje stopy grubą war­stwą ban­daży. Zanim poszła, prze­strze­gła, że w ogóle nie powin­nam cho­dzić, bo szwy mogą się zerwać. Miała rację. Zerwały się.

Kiedy Jenny umarła, miała nie­spełna szes­na­ście lat. Mnie bra­ko­wało pię­ciu tygo­dni do dzie­sią­tych uro­dzin. Byłam wystar­cza­jąco duża, by wie­dzieć, że moje życie już nie będzie takie samo, ale nie dość, by rozu­mieć dla­czego.

Ni­gdy nie wyzna­łam mamie, że trzy­ma­łam zimne ciało sio­stry, dopóki poli­cjanci nie oto­czyli go jak stado sępów i nie odcią­gnęli mnie na bok. Nie powie­dzia­łam jej ani słowa o tam­tej nocy. Nawet gdy­bym to zro­biła, wąt­pię, czyby usły­szała. Jej myśli błą­dziły gdzie indziej.

Pogrzeb Jenny był bar­dzo kame­ralny: my dwie, miej­scowy pastor i kilka daw­nych kole­ża­nek mamy, które przy­szły w mun­dur­kach kasje­rek z mar­ketu w prze­rwie na lunch. Przy­naj­mniej tylko te osoby sobie przy­po­mi­nam. Może byli też inni, ale nie pamię­tam. Byłam bar­dzo młoda.

Jedyny frag­ment pogrzebu, który wyraź­nie zapadł mi w pamięć, to pro­sta trumna spo­czy­wa­jąca na tra­wie obok świeżo wyko­pa­nego grobu. Zdję­łam swój robiony na dru­tach swe­ter i poło­ży­łam go na lśnią­cym wieku.

– Przyda się Jenny – wyja­śni­łam mamie. – Tam w dole będzie jej zimno.

Moja sio­stra bar­dzo nie lubiła chłodu. W zimowe dni, gdy ostry wiatr prze­ni­kał nie­szczelne ściany naszego domu, bła­gała mamę, żeby­śmy prze­pro­wa­dziły się tam, gdzie lato ni­gdy się nie koń­czy.

Kilka dni po pogrze­bie odwie­dził nas męż­czy­zna z wydziału docho­dze­nio­wego poli­cji. Miał obo­jętną twarz i był ubrany w wymięty gabar­dy­nowy gar­ni­tur. Wyjął z kie­szeni mary­narki notes, po czym zapy­tał, czy wiem, co się stało tej nocy, gdy umarła Jenny.

Sie­dzia­łam ze spusz­czo­nymi oczami, w sku­pie­niu wpa­tru­jąc się w wystrzę­pione nitki pobru­dzo­nych ban­daży spo­wi­ja­ją­cych moje stopy. Poli­cjant zadał kolejne pyta­nia, na które nie otrzy­mał odpo­wie­dzi, aż w końcu z wyraźną ulgą scho­wał pusty notat­nik do kie­szeni i wró­cił do samo­chodu.

Kiedy odjeż­dżał, czu­łam do sie­bie nie­na­wiść za to uparte mil­cze­nie. Cza­sami gdy zale­wają mnie wyrzuty sumie­nia, muszę sobie powta­rzać, że to nie była moja wina. Nie zadał wła­ści­wych pytań, a ja nie wie­dzia­łam, jak wyja­śnić sprawy, na któ­rych zro­zu­mie­nie byłam za mała.

W tym roku przy­pada ważna rocz­nica: dwa­dzie­ścia pięć lat odkąd Jenny umarła. Minęło ćwierć wieku – i nic się nie zmie­niło. Jej śmierć boli tak samo jak w dniu, gdy ją pocho­wa­ły­śmy. Jedyna róż­nica polega na tym, że nie zamie­rzam dłu­żej mil­czeć.

Roz­dział 2

Rachel

Poje­dyn­cze pasmo bia­łych chmur two­rzyło skazę na ide­al­nie błę­kit­nym nie­bie, pod­czas gdy Rachel Krall jechała swoim srebr­nym SUV-em auto­stradą w stronę Atlan­tyku. Daleko na hory­zon­cie maja­czył wąski ciemnonie­bieski pasek, który wraz z mija­ją­cymi kilo­me­trami sta­wał się coraz szer­szy, aż w końcu było wyraź­nie widać, że to ocean.

Pędząc pra­wym pasem auto­strady, Rachel zer­k­nęła ner­wowo na list leżący na sie­dze­niu pasa­żera obok niej. Bar­dzo ją zanie­po­koił. Nie tyle jego treść, ile dziwny, nie­mal zło­wiesz­czy spo­sób, w jaki go otrzy­mała.

Po kilku godzi­nach jazdy zatrzy­mała się w cało­do­bo­wej knajpce, w któ­rej zamó­wiła dzba­nek kawy oraz nale­śniki. Podano je z czę­ściowo roz­mro­żo­nymi jago­dami i dwiema gał­kami lodów wani­lio­wych, które odsu­nęła na kra­wędź tale­rza. Kawa miała gorzki posmak, ale Rachel i tak ją wypiła. Potrze­bo­wała kofe­iny, nie wra­żeń sma­ko­wych. Skoń­czyw­szy posi­łek, popro­siła jesz­cze o eks­tra­mocną kawę mro­żoną i muf­fina na wynos, na wypa­dek gdyby na ostat­nim eta­pie podróży opu­ściła ją ener­gia.

Cze­ka­jąc na zamó­wie­nie, posta­no­wiła zakro­pić swoje zie­lone oczy i spiąć dłu­gie do ramion kasz­ta­nowe włosy, żeby nie zasła­niały jej twa­rzy. Wła­śnie zwi­jała je w węzeł na czubku głowy, gdy kel­nerka przy­nio­sła białą papie­rową torbę z jedze­niem, po czym pospie­szyła w stronę gru­biań­skiego kie­rowcy cię­ża­rówki, który przy­wo­ły­wał ją ze znie­cier­pli­wie­niem, chcąc zapła­cić rachu­nek.

Rachel zosta­wiła zde­cy­do­wa­nie za wysoki napi­wek, powo­do­wana współ­czu­ciem dla bied­nej dziew­czyny besz­ta­nej za powolny ser­wis. To nie jej wina, pomy­ślała. Sama pod­czas stu­diów pra­co­wała jako kel­nerka i wie­działa, jak trudno wszyst­kich obsłu­żyć, gdy nie­spo­dzie­wa­nie zjawi się tłum gości.

Wycho­dząc przez waha­dłowe drzwi restau­ra­cji, czuła lek­kie mdło­ści z prze­je­dze­nia. Na zewnątrz było bar­dzo jasno, więc kiedy szła w stronę samo­chodu, osło­niła oczy przed słoń­cem, już z daleka jed­nak dostrze­gła coś za wycie­raczką auta. Sądząc, że to ulotka rekla­mowa, Rachel wyszarp­nęła ją jed­nym ruchem. Już miała ją zmiąć i wyrzu­cić, gdy zauwa­żyła swoje nazwi­sko wypi­sane zama­szy­stym pismem: Rachel Krall (z pod­ca­stu Winny czy nie­winny).

Rachel co tydzień dosta­wała tysiące maili i wia­do­mo­ści w mediach spo­łecz­no­ścio­wych. Zazwy­czaj były to cie­płe i przy­ja­zne listy od fanów. Lecz kilka śmier­tel­nie ją prze­ra­ziło. Nie miała poję­cia, do któ­rej kate­go­rii należy ten list, ale sam fakt, że ktoś obcy ją roz­po­znał i zosta­wił za wycie­raczką prze­zna­czoną dla niej wia­do­mość, spra­wił, że poczuła się bar­dzo nie­pew­nie.

Rozej­rzała się, na wypa­dek gdyby autor listu był w pobliżu. I cze­kał. Obser­wo­wał jej reak­cję. Wokół stali kie­rowcy cię­ża­ró­wek, paląc i roz­ma­wia­jąc. Paru spraw­dzało, czy ładu­nek jest dobrze zabez­pie­czony. Drzwi trza­skały, gdy przy­jeż­dżały kolejne tiry. Sil­niki oży­wały, kiedy odjeż­dżały inne samo­chody. Nikt nie zwra­cał na nią uwagi, choć nie łago­dziło to nie­po­ko­ją­cego wra­że­nia, że ktoś ją obser­wuje.

Rzadko czuła się bez­bronna. W ostat­nich latach zda­rzały jej się różne trudne sytu­acje. Mie­siąc wcze­śniej spę­dziła całe popo­łu­dnie w wię­zie­niu o zaostrzo­nym rygo­rze, zamknięta w jed­nej celi z seryj­nym mor­dercą. Facet nie był skuty, a poli­cyjni snaj­pe­rzy celo­wali do niego z broni auto­ma­tycz­nej przez dziurę w sufi­cie, w razie gdyby się na nią rzu­cił pod­czas wywiadu. Rachel nawet się wtedy nie spo­ciła. Teraz było jej głu­pio, że list pozo­sta­wiony za wycie­raczką zde­ner­wo­wał ją bar­dziej niż spo­tka­nie twa­rzą w twarz z mor­dercą.

W głębi serca wie­działa, jaka jest przy­czyna jej nie­po­koju. Została roz­po­znana. W miej­scu publicz­nym. Przez kogoś obcego. Coś takiego jesz­cze ni­gdy się nie zda­rzyło. Bar­dzo pil­no­wała zacho­wa­nia ano­ni­mo­wo­ści po tym, jak nagle zyskała sławę – pierw­sza seria jej pod­ca­stów stała się medialną sen­sa­cją, wywo­łu­jąc ogól­no­kra­jową obse­sję na punk­cie śledztw dzien­ni­kar­skich oraz pocią­ga­jąc za sobą falę naśla­dow­ców.

W tam­tej serii Rachel przed­sta­wiła dowody świad­czące o tym, że pewien nauczy­ciel z liceum został fał­szy­wie ska­zany za zamor­do­wa­nie żony pod­czas ich dru­giego mie­siąca mio­do­wego. Kolejna seria odnio­sła jesz­cze więk­szy suk­ces, ponie­waż Rachel roz­wią­zała nie­wy­ja­śnioną sprawę zabój­stwa samot­nej matki dwojga dzieci, która została pobita na śmierć we wła­snym salo­nie fry­zjer­skim. Zanim seria dobie­gła końca, nazwi­sko Rachel Krall było już powszech­nie znane.

Mimo nie­ocze­ki­wa­nej sławy, a raczej z jej powodu, Rachel bar­dzo dbała o pry­wat­ność. Jej nazwi­sko i głos roz­po­zna­wano natych­miast, ale kiedy ćwi­czyła w siłowni, piła kawę w ulu­bio­nej knajpce czy robiła zakupy w lokal­nym mar­ke­cie, nikt nie miał poję­cia, kim jest.

Jedyne zdję­cia Rachel, jakie zostały upu­blicz­nione, to czarno-białe foto­gra­fie zro­bione przez jej eks­męża pod­czas ich krót­kiego mał­żeń­stwa jesz­cze na stu­diach. Była na nich jed­nak zupeł­nie do sie­bie nie­po­dobna, może z powodu kąta uję­cia czy mono­chro­ma­tycz­nych odcieni, a może dla­tego, że po trzy­dzie­stce jej rysy znacz­nie się wyostrzyły.

Na początku, zanim pod­cast stał się słynny, media popro­siły Rachel o zdję­cie, które miało zostać zamiesz­czone w arty­kule dla ówcze­snych fanów. Jej pro­du­cent Pete wpadł na pomysł wyko­rzy­sta­nia tych sta­rych fotek, ponie­waż pro­wa­dze­nie śledz­twa w spra­wie zbrodni czę­sto przy­ciąga uwagę róż­nych dzi­wa­ków i mania­ków, a cza­sami nawet psy­cho­pa­tów. Razem uznali więc, że ano­ni­mo­wość będzie jej gwa­ran­tem bez­pie­czeń­stwa. Od tam­tej pory Rachel obse­syj­nie jej pil­no­wała, z roz­my­słem uni­ka­jąc publicz­nych wystą­pień i udziału w pro­gra­mach tele­wi­zyj­nych, tak aby nikt ni­gdy nie roz­po­znał jej w pry­wat­nym życiu.

Dla­tego czuła się tak nie­kom­for­towo, kiedy jakaś nie­znana osoba odkryła jej toż­sa­mość i zosta­wiła adre­so­wany do niej list na par­kingu przy auto­stra­dzie, na któ­rym zatrzy­mała się zupeł­nie przy­pad­kowo. Jesz­cze raz zer­k­nęła przez ramię, roz­darła kopertę i zaczęła czy­tać:

Droga Rachel,

mam nadzieję, że nie masz nic prze­ciwko temu, bym zwra­cała się do Cie­bie po imie­niu. Mam wra­że­nie, że znam Cię bar­dzo dobrze.

Intymny ton natych­miast wzbu­dził w niej odrazę. Ostat­nim razem dostała tak poufałą wia­do­mość od prze­stępcy sek­su­al­nego, który zapro­sił ją na widze­nie intymne do wię­zie­nia o zaostrzo­nym rygo­rze.

Rachel wsia­dła do samo­chodu i dalej czy­tała list napi­sany na kartce wyrwa­nej z koło­no­tat­nika.

Jestem Twoją wierną wiel­bi­cielką. Znam wszyst­kie odcinki Two­jego pod­ca­stu. Głę­boko wie­rzę, że tylko Ty potra­fisz mi pomóc. Moja sio­stra Jenny została zamor­do­wana dawno temu, kiedy miała zale­d­wie szes­na­ście lat. Dwu­krot­nie pisa­łam do Cie­bie z prośbą o pomoc. Nie mam poję­cia, co zro­bię, jeśli ponow­nie odmó­wisz.

Rachel zer­k­nęła na ostat­nią stronę, pod­pi­saną Han­nah. Nie pamię­tała żad­nych wia­do­mo­ści od osoby o imie­niu Han­nah, ale to nic nie zna­czyło. Listy tra­fiały do Pete’a lub sta­żystki, któ­rzy wery­fi­ko­wali też kore­spon­den­cję przy­cho­dzącą na adres mailowy pod­ca­stu. Póź­niej Pete prze­ka­zy­wał wybrane wia­do­mo­ści Rachel, aby oce­niła je oso­bi­ście.

Na początku ist­nie­nia pod­ca­stu sama czy­tała wszyst­kie prośby o pomoc przy­sy­łane przez rodziny lub przy­ja­ciół sfru­stro­wa­nych bra­kiem postępu w śledz­twach doty­czą­cych ich bli­skich. Pisali rów­nież więź­nio­wie zapew­nia­jący o swo­jej nie­win­no­ści i bła­ga­jący o oczysz­cze­nie ich imie­nia. Sta­rała się oso­bi­ście odpo­wia­dać na każdy list, zazwy­czaj po prze­pro­wa­dze­niu wstęp­nego roze­zna­nia, czę­sto załą­cza­jąc dane kon­tak­towe orga­ni­za­cji spo­łecz­nych, które mogły pomóc.

Ale kiedy liczba próśb zaczęła rosnąć w postę­pie geo­me­trycz­nym, Rachel poczuła się przy­tło­czona kosz­tami emo­cjo­nal­nymi kon­taktu ze zroz­pa­czo­nymi ludźmi bła­ga­ją­cymi o wspar­cie. Stała się ostat­nią nadzieją wszyst­kich zawie­dzio­nych przez wymiar spra­wie­dli­wo­ści. Prze­ko­nała się na wła­snej skó­rze, jak wielu ich jest. I wszy­scy pra­gnęli tego samego – chcieli, by ich sprawa stała się tema­tem kolej­nej serii pod­ca­stów. Albo nale­gali, żeby Rachel przy­naj­mniej użyła swo­ich nie­zwy­kłych zdol­no­ści śled­czych do napra­wie­nia krzywd, które ich spo­tkały.

W więk­szo­ści wypad­ków mogła jedy­nie prze­słać tym zała­ma­nym, znę­ka­nym ludziom puste słowa pocie­chy i to ją przy­gnę­biało. W końcu brze­mię ich ocze­ki­wań stało się tak cięż­kie, że nie­mal zre­zy­gno­wała z nagry­wa­nia pod­ca­stu. Wtedy Pete wziął na sie­bie prze­glą­da­nie kore­spon­den­cji, żeby ją chro­nić oraz zapew­nić jej czas na pro­wa­dze­nie śledz­twa i przy­go­to­wa­nie rela­cji.

List za wycie­raczką był pierw­szą wia­do­mo­ścią, która prze­biła się przez ludzki fire­wall Pete’a. Wzbu­dziło to zain­te­re­so­wa­nie Rachel mimo dokucz­li­wego nie­po­koju, który kazał jej upew­nić się powtór­nie, że drzwi auta są zablo­ko­wane, zanim pod­jęła czy­ta­nie spo­czy­wa­ją­cego na kie­row­nicy listu.

To śmierć Jenny zabiła moją matkę. Była niczym strzał pro­sto w serce.

Mimo że był późny ranek gorą­cego let­niego dnia i samo­chód nagrzał się jak pie­kar­nik, po ple­cach Rachel prze­biegł zimny dreszcz.

Przez całe życie ucie­ka­łam przed wspo­mnie­niami. Rani­łam sie­bie i innych. Ale posta­no­wi­łam przy­je­chać na pro­ces do Neapo­lis, żeby zmu­sić się do sta­wie­nia czoła prze­szło­ści. I dla­tego piszę do Cie­bie, Rachel. Zabójca Jenny tam będzie. W mie­ście. A może nawet w sali sądo­wej. Czas, by spra­wie­dli­wo­ści stało się zadość. Jesteś jedyną osobą, która może mi pomóc w dopro­wa­dze­niu do tego.

Rachel drgnęła ze stra­chu, sły­sząc meta­liczne stuk­nię­cie otwie­ra­nych drzwi do mini­busa. Rzu­ciła kartki na sie­dze­nie pasa­żera i pospiesz­nie wyco­fała auto z miej­sca par­kin­go­wego.

Była tak pochło­nięta myślami o liście i o tajem­ni­czym spo­so­bie, w jaki do niej dotarł, że nie zare­je­stro­wała nawet, jak wyje­chała na auto­stradę. Pędziła przez pewien czas, aż trans minął i zorien­to­wała się, że meta­lowe barierki na pobo­czu zle­wają się w jedną roz­ma­zaną smugę. Prze­je­chała pięt­na­ście kilo­me­trów i nie pamię­tała z tego ani chwili. Zwol­niła i zadzwo­niła do Pete’a.

Nie ode­brał. Włą­czyła auto­ma­tyczne wybie­ra­nie, ale zre­zy­gno­wała, gdy po czwar­tej pró­bie na­dal nie odpo­wia­dał. Daleko na końcu dłu­giego pła­skiego odcinka auto­strady maja­czył posze­rza­jący się pas nie­bie­skiego oce­anu. Zbli­żała się do celu.

Zer­k­nęła w tylne lusterko i zauwa­żyła jadą­cego za nią srebr­nego sedana. Tablica reje­stra­cyjna wyglą­dała zna­jomo. Rachel gotowa była przy­siąc, że widziała już ten samo­chód po dro­dze. Zmie­niła pas. Sedan też zmie­nił i jechał teraz bez­po­śred­nio za nią. Dodała gazu, on rów­nież. Kiedy przy­ha­mo­wała, zro­bił to samo. Ponow­nie wybrała numer Pete’a. Na­dal bez rezul­tatu.

– Niech cię szlag, Pete! – Ude­rzyła dłońmi o kie­row­nicę.

Sedan ruszył szyb­ciej i zrów­nał się z nią. Rachel odwró­ciła głowę, żeby przyj­rzeć się kie­rowcy. Przy­ciem­niana szyba odbiła tylko blask słońca, zanim auto przy­spie­szyło i zmie­nia­jąc pasy, znik­nęło w morzu samo­cho­dów przed nią. Rachel zwol­niła, ponie­waż ruch się znacz­nie zagę­ścił. Na tra­wia­stym pobo­czu zauwa­żyła ogromny bil­l­bo­ard z napi­sem: WITAMY W NEAPO­LIS, BRA­MIE KRYSZ­TA­ŁO­WEGO WYBRZEŻA.

Neapo­lis znaj­do­wało się trzy godziny jazdy na pół­noc od Wil­ming­ton i spory kawa­łek od głów­nej mię­dzy­sta­nówki. Rachel ni­gdy nie sły­szała o tym mie­ście, dopóki nie posta­no­wiła, że mający się tam odbyć pro­ces będzie tema­tem trze­ciej, nie­cier­pli­wie wycze­ki­wa­nej serii pod­ca­stu Winny czy nie­winny.

Zatrzy­mała się na czer­wo­nym świe­tle i włą­czyła radio. Dostro­iło się auto­ma­tycz­nie do lokal­nej sta­cji nada­ją­cej w leniwy sobotni pora­nek stare prze­boje coun­try prze­pla­tane roz­mo­wami ze słu­cha­czami. Przy­glą­dała się mia­stu przez zaku­rzoną przed­nią szybę. Było pozba­wione uroku jak setki innych mia­ste­czek, przez które prze­jeż­dżała w ciągu swo­jego trzy­dzie­sto­dwu­let­niego życia. Takie same wszech­obecne ozna­cze­nia sta­cji ben­zy­no­wych, bary z fast foodami o brud­nych oknach, ulice z sze­re­gami zanie­dba­nych skle­pów, które dawno już prze­grały wojnę z cen­trami han­dlo­wymi.

– Mamy na linii roz­mówcę – oznaj­mił pro­wa­dzący audy­cję, gdy wybrzmiały ostat­nie akordy gitary aku­stycz­nej. – Jak masz na imię?

– Dean.

– O czym chciał­byś dziś poroz­ma­wiać, Dean?

– Wszy­scy są teraz tacy poprawni poli­tycz­nie i nikt nie nazywa rze­czy po imie­niu, więc ja powiem wprost. Ten pro­ces w przy­szłym tygo­dniu to skan­dal.

– Dla­czego tak twier­dzisz? – zapy­tał dzien­ni­karz.

– No bo co ta dzie­wu­cha, do dia­bła, sobie myślała?

– Winisz dziew­czynę?

– Jasne, że tak. To nie w porządku. Chło­pak ma zruj­no­wane życie, bo dzie­wu­cha się zalała i zro­biła coś dur­nego, czego potem poża­ło­wała. Wszy­scy cze­goś żału­jemy. Tylko nie pró­bu­jemy nikogo wsa­dzić do paki za to, co spar­to­li­li­śmy.

– Skoro wsz­częto pro­ces, naj­wy­raź­niej poli­cja i pro­ku­ra­tura okrę­gowa uwa­żają, że popeł­niono prze­stęp­stwo – zauwa­żył z iry­ta­cją pro­wa­dzący.

– Nie zro­zum mnie źle. Jest mi jej żal i tak dalej. Kurde, żal mi wszyst­kich w tej popa­pra­nej sytu­acji. Ale naj­bar­dziej mi szkoda chło­paka Bla­irów. Wszystko, na co haro­wał, dia­bli wzięli. A nawet jesz­cze nie został uznany za win­nego. Prawda jest taka, że ten pro­ces to zwy­kłe mar­no­traw­stwo. Strata czasu. I naszych podat­ków.

– Ława przy­się­głych została wybrana, ale pro­ces jesz­cze się nie zaczął – ostro zazna­czył dzien­ni­karz. – Ława składa się z dwu­na­stu pra­wych oby­wa­teli, któ­rzy zade­cy­dują, czy oskar­żony jest winny, czy nie. To nie my o tym decy­du­jemy, ty też nie.

– Mam nadzieję, że przy­się­gli mają tro­chę oleju w gło­wie, bo nikt z odro­biną roz­sądku nie uznałby go za win­nego. Nie ma mowy.

Głos roz­mówcy został wyci­szony i w ete­rze zabrzmiały pierw­sze nuty prze­boju coun­try.

– Minęła wła­śnie godzina jede­na­sta tego, jak się oka­zuje, dość wil­got­nego sobot­niego poranka w Neapo­lis. Wszy­scy w mie­ście mówią o pro­ce­sie Bla­ira, który roz­po­czyna się w przy­szłym tygo­dniu. Po pio­sence oddamy głos kolej­nym roz­mów­com.

Roz­dział 3

Rachel

Włą­czyło się zie­lone świa­tło. Rachel wci­snęła pedał gazu i prze­je­chała przez skrzy­żo­wa­nie, kie­ru­jąc się w stronę hotelu. Był to nowo­cze­sny czte­ro­gwiazd­kowy hotel usy­tu­owany przy ulicy cią­gną­cej się wzdłuż plaży, naprze­ciwko nowej miej­skiej mariny, w któ­rej cumo­wały lśniące białe łodzie. Na naj­więk­szej wisiał wielki czer­wony baner z ofertą naj­tań­szych w mie­ście jed­no­dnio­wych rej­sów i wypraw węd­kar­skich.

Repor­terka prze­ka­zała samo­chód par­kin­go­wemu i ruszyła do recep­cji, wlo­kąc za sobą walizkę na kół­kach. Wła­ści­wie można było się mel­do­wać dopiero za godzinę, ale obie­cano jej, że będzie mogła zająć pokój wcze­śniej.

Celowo przy­je­chała do Neapo­lis kilka dni przed pro­ce­sem, żeby spo­tkać się ze stro­nami, poznać ludzi i rytm mia­sta. Czuła ogromną pre­sję, żeby trze­cia seria oka­zała się lep­sza od poprzed­nich dwóch. Jej ory­gi­nalny for­mat kopio­wały – z róż­nymi rezul­ta­tami – całe rze­sze naśla­dow­ców. Musiała się sta­rać, by Winny czy nie­winny zacho­wał świe­żość i prze­ło­mowy cha­rak­ter, bo ina­czej ryzy­ko­wała, że jej pod­cast odej­dzie w nie­pa­mięć, wyparty przez ambit­nych rywali. Jed­nym sło­wem, musiała stwo­rzyć serię, która zostawi poprzed­nie dwie daleko w tyle. Nie mogła sobie pozwo­lić na porażkę i dosko­nale o tym wie­działa. Dla­tego zde­cy­do­wała się na sprawę nie­przedaw­nioną i kon­tro­wer­syjną, mającą poten­cjał, by stać się tema­tem roz­mów zarówno w biu­rach, jak i przy rodzin­nych sto­łach.

Po raz pierw­szy Winny czy nie­winny miał się odnieść do pro­cesu aktu­al­nie toczą­cego się w sądzie. Poprzed­nie serie rzu­cały nowe świa­tło na sprawy sprzed lat, które można było oce­niać z per­spek­tywy czasu i doświad­czeń, a do tego w kon­tek­ście wiel­kiej liczby infor­ma­cji dostęp­nych w sieci.

Rela­cjo­no­wa­nie trwa­ją­cej roz­prawy pozwoli słu­cha­czom zasiąść w wir­tu­al­nej ławie przy­się­głych. Będą pozna­wali zezna­nia i dowody na bie­żąco, gdy tylko zostaną ujaw­nione w sądzie – tak jakby byli praw­dzi­wymi sędziami. Każdy będzie mógł wydać wła­sny wer­dykt na pod­sta­wie zgro­ma­dzo­nej wie­dzy.

Trze­cia seria miała też być znacz­nie więk­szym spraw­dzia­nem wytrzy­ma­ło­ści autorki niż poprzed­nie. Rachel pla­no­wała w dzień obser­wo­wać pro­ces, a wie­czo­rem nagry­wać odcinki pod­ca­stu oraz zamiesz­czać na stro­nie pod­su­mo­wa­nia prze­słu­chań i trans­kryp­cje zeznań, jeśli tylko da radę. Będzie musiała robić to wszystko bez pomocy Pete’a, który miał wypa­dek na moto­cy­klu i nie mógł jej towa­rzy­szyć. Choć upie­rał się, że w miarę moż­li­wo­ści będzie pra­co­wał ze szpi­tal­nego łóżka.

Pierw­szy wywiad Rachel miała umó­wiony na popo­łu­dnie, zamie­rzała więc się odświe­żyć i prze­brać w strój bar­dziej odpo­wiedni na wil­gotny upał. Przede wszyst­kim chciała się roz­pa­ko­wać i zwie­dzić mia­sto, zanim wpad­nie w sza­leń­czy wir pracy. Tro­chę się zmar­twiła, gdy recep­cjo­ni­sta powie­dział, że jej pokój nie jest jesz­cze posprzą­tany.

Poszła do kawia­renki w lobby i sia­dła przy małym okrą­głym sto­liku, żeby pocze­kać na klucz. Za jej ple­cami stała pozła­cana klatka dla pta­ków. Rachel myślała, że to tylko ele­ment deko­ra­cyjny, dopóki nie usły­szała sze­le­stu. Odwró­ciła się i zoba­czyła brą­zo­wego ptaszka z czer­wo­na­wym ogo­nem apa­tycz­nie grze­bią­cego w roz­sy­pa­nych ziar­nach. Obok aku­rat prze­cho­dził kel­ner. Zawo­łała go i zamó­wiła szklankę świeżo wyci­ska­nego soku poma­rań­czo­wego.

– Co to za ptak? – zapy­tała, gdy wró­cił z napo­jem.

– Sło­wik. Kie­row­nik uznał, że śpie­wa­jący ptak w lobby to świetny pomysł. Ale ten pta­szek nie potrafi śpie­wać. Ni­gdy nie sły­sza­łem, żeby choć zaświer­go­tał. Nie jest też zbyt ładny. Tak mię­dzy nami uwa­żam, że to ściema. To chyba nawet nie jest sło­wik.

– Hm, nie jestem orni­to­lo­giem, ale nawet ja widzę, że to przede wszyst­kim nie­szczę­śliwy ptak – odparła Rachel.

– Może – zgo­dził się kel­ner, bez­rad­nie wzru­sza­jąc ramio­nami, jakby chciał zazna­czyć, że nie ma wpływu na dobro­stan ptaka. – Przy­je­chała pani na pro­ces? – zapy­tał, zmie­nia­jąc temat.

– Dla­czego pan tak sądzi? – zdzi­wiła się zanie­po­ko­jona Rachel.

– Nie ma pani waka­cyj­nej aury. Kie­row­nik mówił, że będziemy mieli sporo gości, któ­rzy przy­jadą na pro­ces. Dzien­ni­ka­rzy, praw­ni­ków.

Rachel domy­śliła się, że kel­ner pró­buje wyba­dać, do któ­rej kate­go­rii ona należy, ale nie zamie­rzała zaspo­ka­jać jego cie­ka­wo­ści. Nie bez powodu zamel­do­wała się w hotelu pod nazwi­skiem Pete’a. Nie chciała, by kto­kol­wiek tutaj znał jej toż­sa­mość.

– Rozu­miem, że pro­ces budzi wiel­kie emo­cje – zagad­nęła.

– Może być gorąco – przy­znał kel­ner. – Wszy­scy znają chło­paka zamie­sza­nego w sprawę. Nie­któ­rzy oso­bi­ście, inni ze sły­sze­nia. Jest lokalną sławą. Do tego w tak nie­wiel­kim mie­ście każdy może się domy­ślać, kim jest dziew­czyna, mimo że jej nazwi­sko nie poja­wia się w mediach.

– Skoro wszy­scy wszyst­kich znają, jestem zasko­czona, że pro­ces nie został prze­nie­siony pod inną jurys­dyk­cję.

– Podobno sędzia się na to nie zgo­dził. Powie­dział, że ufa przy­się­głym. No i chyba ma rację. Będą spra­wie­dliwi. I raczej jed­nak nie wszy­scy się tu znają. Może kie­dyś tak było. Neapo­lis nie jest już takie małe.

– Od dawna pan tu mieszka? – zain­te­re­so­wała się Rachel.

– Moi rodzice się tu prze­nie­śli, kiedy wyje­cha­łem na stu­dia. Odwie­dzam ich latem i pra­cuję w hotelu w sezo­nie tury­stycz­nym. – Odpo­wia­da­jąc Rachel, kel­ner wycie­rał sąsiedni sto­lik.

– Musi się tu panu podo­bać, skoro wraca pan co lato.

– To świetne mia­sto dla dzie­cia­ków i sta­rusz­ków. Osoby w moim wieku nie bar­dzo mają tu co robić. Na pewno nie ma dla nich per­spek­tyw – odrzekł. – Mój tato mówi, że to mia­sto ni­gdy nie zaznało wytchnie­nia. Fabryki cią­gle wal­czą o prze­trwa­nie. Tylko rybo­łów­stwo i tury­styka przy­no­szą dochody, ale nie można na nich pole­gać. Kie­dyś rybo­łów­stwo kwi­tło, teraz już nie. A w tury­styce wszystko zależy od sezonu hura­ga­nów.

Ode­zwał się tele­fon Rachel. W końcu dzwo­nił Pete. Kel­ner odsu­nął się odro­binę i uda­wał, że popra­wia krze­sła przy sąsied­nim sto­liku. Wyraź­nie chciał pod­słu­chać roz­mowę. Miał zain­try­go­waną minę, wska­zu­jącą na to, że pró­buje się zorien­to­wać, dla­czego jej głos wydaje mu się zna­jomy.

To była czę­sta reak­cja. Miękki, lekko matowy radiowy głos Rachel można było roz­po­znać od razu. Sta­no­wił jej wizy­tówkę. Głos oraz umie­jęt­ność dotar­cia bez­po­śred­nio do słu­cha­czy poprzez szczere roz­wa­ża­nia na temat pomy­łek spra­wie­dli­wo­ści. To połą­cze­nie spra­wiało, że jej pod­ca­sty powo­do­wały uza­leż­nie­nie.

Rachel Krall wpro­wa­dziła zmy­sło­wość do dzien­ni­kar­stwa śled­czego, tak jak Nigella Law­son wzbo­ga­ciła sma­że­nie jajek o sek­sa­pil – napi­sał pewien felie­to­ni­sta. Jej uwo­dzi­ciel­ski głos i wni­kliwe reflek­sje spra­wiają, że pod­ca­sty koja­rzą się z intymną roz­mową przed snem. Nic dziw­nego, że to naj­po­pu­lar­niej­szy pod­cast w kraju. Przy­pusz­czam, że pani Krall mogłaby nagrać rela­cję z opi­sem schną­cej farby, a ludzi i tak zahip­no­ty­zo­wa­łyby into­na­cja i jedwa­bi­ste brzmie­nie jej sek­sow­nego głosu.

– Nie udało mi się odsłu­chać poczty gło­so­wej, Rach. Połą­cze­nie było fatalne. Wspo­mnia­łaś, że zna­la­złaś coś za wycie­raczką samo­chodu. Co to było? – zapy­tał Pete.

– Ktoś zosta­wił mi list, kiedy zatrzy­ma­łam się na śnia­da­nie w knaj­pie dla kie­row­ców. Był zaadre­so­wany do mnie. Moim nazwi­skiem – wyja­śniła Rachel, osła­nia­jąc tele­fon dło­nią, żeby kel­ner nie pod­słu­chał.

– Zawie­rał groźby?

– Nie cho­dzi o treść listu, tylko o to, że ktoś go zosta­wił pod wycie­raczką mojego auta – odpo­wie­działa. – Ktoś mnie roz­po­znał, Pete.

– Kie­dyś musiało do tego dojść – stwier­dził. – Wszy­scy znają twoje nazwi­sko.

– Ale nie znają mojej twa­rzy. Ludzie mnie nie roz­po­znają, a to miej­sce było naprawdę w szcze­rym polu. Nie sądzę, żeby kto­kol­wiek tam sły­szał o pod­ca­ście. To inny świat.

– Czego doty­czył list?

– Dziew­czyny o imie­niu Jenny, która została zamor­do­wana tutaj w Neapo­lis wiele lat temu. Autorka twier­dzi, że wysy­łała do nas maile z prośbą o pod­ję­cie śledz­twa. Pew­nie odpi­sa­li­śmy jed­nym z tych sza­blo­nów, któ­rych nie zno­szę. Pete, powin­ni­śmy z nich zre­zy­gno­wać, są okropne. Lepiej nie odpo­wia­dać w ogóle, niż zby­wać ludzi.

– Pozwól, że to pod­su­muję – prze­rwał jej. – Po napi­sa­niu kilku maili i otrzy­ma­niu odpo­wie­dzi odmow­nej ta osoba przy­pad­kowo zauwa­żyła cię na par­kingu dla cię­ża­ró­wek w środku pust­ko­wia, roz­po­znała i zosta­wiła list za wycie­raczką, pod­czas gdy ty jadłaś śnia­da­nie… – W jego gło­sie zabrzmiał nie­po­kój. – Dość nie­zwy­kły zbieg oko­licz­no­ści.

– No wła­śnie, o to mi cho­dzi – pod­kre­śliła Rachel. – Sama nie wie­dzia­łam, że się tam zatrzy­mam, dopóki nie zoba­czy­łam znaku. Jakie jest praw­do­po­do­bień­stwo, że ktoś, kto przy­słał mi mail kilka mie­sięcy temu i otrzy­mał odpo­wiedź z twoją uprzejmą odmową, zna­lazł się na odlud­nym par­kingu dokład­nie wtedy, gdy zro­bi­łam sobie nie­pla­no­waną prze­rwę?

– Autorka listu musiała cię śle­dzić – odparł Pete. – Zauwa­ży­łaś potem ogon?

– Jestem nie­mal pewna, że kilka razy widzia­łam ten sam samo­chód. Znik­nął mi, gdy ruch się zagę­ścił przed Neapo­lis.

– Możesz podać opis? Numer reje­stra­cyjny?

– Pete, znasz mnie. Nie odróż­niam mazdy od toyoty, nie wspo­mi­na­jąc o euro­pej­skich mar­kach. Przy­cho­dzi mi do głowy tylko jedno okre­śle­nie na kogoś, kto śle­dził mnie przez trzy stany, żeby zosta­wić list za wycie­raczką.

– Stal­ker – dopo­wie­dział Pete.

– Dla­tego jestem tro­chę prze­ra­żona. Nie z powodu listu, bo prawdę mówiąc, treść mnie zain­try­go­wała. Ale cho­dzi o spo­sób, w jaki do mnie tra­fił. O poufały ton. I o to, że ten, kto go zosta­wił, musiał mnie śle­dzić – wyja­śniła.

– Mogę popro­sić poli­cję, żeby to spraw­dziła. Zoba­czymy, co da się zna­leźć – zapro­po­no­wał Pete. – Mój kon­takt w FBI zapew­nia, że po tych groź­bach śmierci, które dosta­łaś w zeszłym roku, w każ­dej chwili możemy zło­żyć skargę. Na­dal mam jego wizy­tówkę z bez­po­śred­nim nume­rem – dodał. – Przy­ślij mi kopię listu. Zoba­czę, co się da zro­bić.

– Na razie zacho­wajmy to dla sie­bie – zde­cy­do­wała Rachel. – Wolę nie mie­szać w to glin. Przy­naj­mniej na jakiś czas. Nie chcę pod­no­sić fał­szy­wego alarmu.

– Skoro się upie­rasz… – zgo­dził się nie­chęt­nie Pete.

– Prze­pra­szam, nie powin­nam ci zawra­cać głowy. Leżysz w szpi­talu i pew­nie bar­dzo cier­pisz.

– Nie, dali mi coś prze­ciw­bó­lo­wego. Uwierz, cie­szy mnie wszystko, co odwraca uwagę od mojej obec­nej sytu­acji. Bła­gam cię, prze­ślij mi ten list. Zapew­niam, że jeśli tu umrę, to wyłącz­nie z nudów.

– Czuję się jak kre­tynka… To na pewno nic takiego.

– Lepiej być prze­wraż­li­wio­nym, niż coś prze­oczyć. Na świe­cie żyje wielu świ­rów i idę o zakład, że znaj­du­jesz się na szczy­cie listy kilku popa­prań­ców. Musisz na sie­bie uwa­żać.

Skoń­czyli roz­mowę, a Rachel zro­biła tele­fo­nem zdję­cie listu i prze­słała je do Pete’a. Dopiero gdy cho­wała kartki z powro­tem do koperty, dostrze­gła nagry­zmo­lony jakby pod wpły­wem impulsu dopi­sek w rogu.

Może powin­ny­śmy poroz­ma­wiać oso­bi­ście. Będę na Cie­bie cze­kała na molu w Mor­ri­son’s Point punk­tu­al­nie o 14.

Rachel podarła kopertę na strzępy. Nie zamie­rzała spo­ty­kać się z jakąś ano­ni­mową fanką i poten­cjalną stal­kerką na sta­rym molu. Pete miał rację. Musiała zacho­wać ostroż­ność. Pierw­szy odci­nek trze­ciej serii został opu­bli­ko­wany. Jej fani już wie­dzieli, że przy­je­chała do Neapo­lis rela­cjo­no­wać prze­bieg pro­cesu. Co ozna­czało, że wie­dzieli też o tym inni.

Roz­dział 4

Winny czy nie­winny

Seria 3, odci­nek 1: Wina ofiary

Od kiedy ogło­si­łam, że trze­cia seria będzie doty­czyła pro­cesu o gwałt, wszy­scy bom­bar­dują mnie pyta­niami dla­czego. Mama. Brat. Pro­du­cent. Nawet mój były zadzwo­nił, żeby wyra­zić swoje obiek­cje.

Czę­sto sły­szę: „Rachel, czyś ty osza­lała?”. Ludzie się mar­twią, że nie­za­leż­nie od tego, w jaki spo­sób będę rela­cjo­no­wała prze­bieg roz­prawy, roz­wście­czę słu­cha­czy. Obrażę ich. Będę dosta­wała nie­na­wistne maile i pogróżki. I – co być może naj­strasz­niej­sze – zostanę ukrzy­żo­wana na Twit­te­rze.

Ponie­waż gwałt, z powo­dów, któ­rych nie rozu­miem, na­dal pozo­staje kwe­stią sporną.

W porów­na­niu z nim mor­der­stwo to pro­sta sprawa. Wszy­scy zga­dzają się, że to czyn haniebny. Nie ma co do tego wąt­pli­wo­ści ani róż­nic opi­nii. Biblia mówi wprost: „Nie zabi­jaj”.

W kwe­stii gwałtu jest bar­dziej ambi­wa­lentna. Podob­nie jak prawo obo­wią­zu­jące całe tysiąc­le­cia.

Przez długi czas gwał­ce­nie kobiet było uwa­żane za pra­wo­mocny łup wojenny. Jesz­cze nie tak dawno temu w nie­któ­rych sta­nach mąż mógł zgwał­cić żonę, nie łamiąc przy tym prawa. W pew­nych kra­jach na­dal może to zro­bić, a nawet zgwał­cić przy­pad­kową kobietę czy dziew­czynę… jeżeli póź­niej ją poślubi.

Dla­tego wła­śnie wybra­łam tę sprawę na temat trze­ciej serii, zamiast rela­cjo­no­wać kolejny pro­ces o mor­der­stwo. Chcę was skło­nić do reflek­sji nad tym, jak gwałt i zagro­że­nie nim deter­mi­nują życie kobiet na setki róż­nych spo­so­bów.

Jest jesz­cze jeden powód, dla któ­rego się na to zde­cy­do­wa­łam. Na długo przed tym, zanim dowie­dzia­łam się o pro­ce­sie w Neapo­lis, zetknę­łam się z inną sprawą, która – nie będę ukry­wała – mocno mną wstrzą­snęła. Poru­sza mnie po dziś dzień. I budzi emo­cje, co zapewne sły­chać… Kur­czę, przy­rze­kłam sobie, że nie będę pła­kała, opo­wia­da­jąc tę histo­rię.

Ofiara była w tym samym wieku co ja. Miesz­kała przy mojej ulicy. Robi­ły­śmy zakupy w jed­nym skle­pie. Cho­dzi­ły­śmy nocą na skróty przez ten sam park. Wsia­da­ły­śmy do tego samego pociągu na tym samym pero­nie. Zatem, ow­szem, ode­bra­łam jej śmierć bar­dzo oso­bi­ście.

Bo to był mój park. Moja dziel­nica. A ona umarła na mokrym traw­niku, na któ­rym w lecie wraz z przy­ja­ciółmi rzu­ca­li­śmy fris­bee.

Ale jeśli mam być szczera, jest w tym coś wię­cej niż okropna ego­istyczna myśl: „To mogłam być ja”. Jej histo­ria wstrzą­snęła mną naj­bar­dziej ze wszyst­kich, które rela­cjo­no­wa­łam jako dzien­ni­karka kry­mi­nalna – ze względu na spo­sób, w jaki potrak­to­wano ją po śmierci.

Ponie­waż nie zamie­rzam poda­wać jej praw­dzi­wego imie­nia, będziemy ją nazy­wać Kociarą. Uwiel­biała koty. Miała na ramie­niu przed­sta­wia­jący maleń­kiego, podob­nego do sfinksa kota tatuaż, dzięki któ­remu ją ziden­ty­fi­ko­wano. W nie­dziele poma­gała w schro­ni­sku dla zwie­rząt, a w środy w jadło­dajni dla bez­dom­nych. Była miła i wesoła. Do tego wszyst­kiego była uta­len­to­waną śpie­waczką jaz­zową o chro­pa­wym, suge­styw­nym gło­sie, który przy­pra­wił mnie o gęsią skórkę, gdy po raz pierw­szy usły­sza­łam nagraną przez nią pio­senkę. A jakby jesz­cze było mało, naprawdę świet­nie grała na sak­so­fo­nie.

Kociara pra­co­wała w małym klu­bie jaz­zo­wym w Cary­town w cen­trum Rich­mond. Melo­mani przy­cho­dzili tam dla jazzu, a stu­denci dla obni­żek pod­czas happy hour. Klub wyglą­dał jak kla­syczna spe­luna. Wąskie drew­niane schody przy bocz­nym wej­ściu do budynku pro­wa­dziły do sute­reny. Ściany baru poma­lo­wano na ciemny gra­nat, a wokół brud­nych, popla­mio­nych sto­li­ków stały zde­kom­ple­to­wane krze­sła. Nikt tego nie zauwa­żał, bo było tam zbyt ciemno, by dostrzec cokol­wiek poza sceną.

W tę czwart­kową noc Kociara zaśpie­wała kilka pio­se­nek, a w prze­rwach obsłu­gi­wała sto­liki. W któ­rymś momen­cie pewien pro­du­cent, gruba ryba z branży muzycz­nej, który wybrał się na poszu­ki­wa­nie talen­tów, dał jej swoją wizy­tówkę i zapro­sił na prze­słu­cha­nie do two­rzo­nego przez sie­bie nowego zespołu. To była jej wielka szansa. Wizy­tówka zna­la­zła się w spi­sie rze­czy oso­bi­stych w rapor­cie z sek­cji zwłok. Bez­li­to­sne świa­dec­two tego, jak życie dziew­czyny prze­szło od eufo­rii do tra­ge­dii w ciągu zale­d­wie kilku godzin.

Gdy zamknięto bar, zamiast wziąć tak­sówkę, poszła do domu pie­chotą. Może chciała ochło­nąć. Było wcze­sne lato. Ide­alna noc na prze­chadzkę. Więc poszła. Bo dla­czego nie. Prawda?

Do domu miała pięt­na­ście minut. Ostatni frag­ment drogi był nieco ryzy­kowny. Przy­po­mi­nam, że działo się to w mojej dziel­nicy, którą zna­łam jak wła­sną kie­szeń. Zanim Kociara weszła do parku, napi­sała do przy­ja­ciółki SMS, że jest już pra­wie w domu. Reszty może­cie się chyba domy­ślić.

Zna­lazł ją bie­gacz, na traw­niku w cen­trum parku. Jej włosy i ubra­nia były prze­mo­czone – w nocy padał deszcz. Zwi­nięta w kłę­bek bie­li­zna leżała w kałuży. Spód­nica była pod­cią­gnięta. Dziew­czyna miała siniaki wokół szyi. Została zgwał­cona, a następ­nie udu­szona.

Naj­więk­szą odrazę wzbu­dziło we mnie to, że zabójca zosta­wił ją obna­żoną. Zabrał jej wszystko. Pozba­wił ją życia. Ale nawet po śmierci musiał ode­brać jej resztkę god­no­ści w osta­tecz­nym akcie upo­ko­rze­nia.

Nasza dziel­nica była popu­larna wśród stu­den­tów wynaj­mu­ją­cych miesz­ka­nia poza kam­pu­sem. Plotki, że zabił ją seryjny mor­derca, roze­szły się lotem bły­ska­wicy. No cóż, może­cie sobie wyobra­zić tę histe­rię.

Atmos­ferę pod­grzała poli­cja, która zale­ciła miesz­ka­ją­cym w oko­licy kobie­tom, by zacho­wy­wały ostroż­ność. Wie­cie, takie zwy­kłe rady. Trzy­maj­cie klu­cze w zaci­śnię­tej dłoni, żeby móc się bro­nić. Noście tele­fon w ręku i wybie­raj­cie numer alar­mowy, jeśli ktoś za wami idzie lub jeśli się boicie. Gdyby wszyst­kie kobiety, które się boją, dzwo­niły pod numer alar­mowy, cen­trala by padła. Kobiety żyją ze stra­chem na co dzień.

Wiele osób miało wra­że­nie, że gli­nia­rze obwi­niają Kociarę, a nie jej gwał­ci­ciela i zabójcę. Tym­cza­sem każda z nas powinna móc cho­dzić, dokąd i kiedy chce. Jeżeli wra­camy do domu późną nocą przez park, nie powin­ny­śmy być za to kry­ty­ko­wane. A już z całą pew­no­ścią gwał­cone i mor­do­wane.

Gdy docho­dzi do strze­la­niny w szkole, nikt nie suge­ruje, że ofiary powinny były zacho­wać więk­szą ostroż­ność albo może tego dnia pójść na wagary. Nikt ni­gdy nie wini ofiar.

Dla­czego więc kiedy docho­dzi do ataku na kobietę, odpo­wie­dzial­ność spo­czywa na niej? „Gdyby tylko nie wra­cała sama do domu…” „Gdyby nie poszła na skróty przez park…” „Gdyby poje­chała tak­sówką…”

W wypadku gwałtu zawsze poja­wia się mnó­stwo gdy­ba­nia, ale nie doty­czy ono męż­czy­zny. Nikt nie mówi: „Gdyby tylko jej nie zgwał­cił…”. Zawsze odnosi się to do kobiety. „Gdyby tylko…”

Wybie­ra­jąc temat do trze­ciej serii, dużo roz­my­śla­łam o Kocia­rze i o tym, co ją spo­tkało. Przede wszyst­kim o tym, że to ją obwi­niano za fakt, że doszło do gwałtu i mor­der­stwa.

Wtedy usły­sza­łam o zbli­ża­ją­cym się pro­ce­sie w Neapo­lis. Coś w tej spra­wie głę­boko mnie poru­szyło i nie mogłam prze­stać o niej myśleć. Przy­po­mi­nała mi o Kocia­rze, choć pod wie­loma wzglę­dami przy­pa­dek z Neapo­lis jest zupeł­nie odmienny. Wła­ści­wie pod wszyst­kimi wzglę­dami.

Jedno jest dokład­nie takie samo: zabawa w obwi­nia­nie ofiary. To się w ogóle nie zmie­niło. Tak jak w spra­wie Kociary cią­gle docie­rały do mnie opi­nie, że dziew­czyna z Neapo­lis była sama sobie winna.

Prze­cież to nie jest postę­po­wa­nie prze­ciwko ofie­rze, tylko prze­ciwko męż­czyź­nie oskar­żo­nemu o gwałt. Jakimś cudem można jed­nak odnieść wra­że­nie, że osą­dzana jest także ona, ponie­waż jak w więk­szo­ści pro­ce­sów o gwałt tu rów­nież waży się słowo prze­ciwko słowu. Domnie­many gwał­ci­ciel i domnie­mana ofiara. Które z nich mówi prawdę?

Roz­prawa zaczyna się w przy­szłym tygo­dniu. Razem weź­miemy w niej udział i zoba­czymy, dokąd zapro­wa­dzą nas dowody.

Mówiła Rachel Krall, Winny czy nie­winny, pod­cast, który pozwala wam zasia­dać w ławie przy­się­głych.

Roz­dział 5

Rachel

Rachel musiała sta­nąć na pal­cach, żeby z okna w swoim pokoju dostrzec wodę. Recep­cjo­ni­sta, wrę­cza­jąc jej kartę do drzwi, powie­dział, że dostała pokój z wido­kiem na ocean. Nie wspo­mniał o tym, że widok ten jest prze­sło­nięty przez bryłę kom­pleksu restau­ra­cyj­nego z sza­rego przy­dy­mio­nego szkła w mari­nie po dru­giej stro­nie ulicy.

Zacią­gnęła białe firanki, roz­cza­ro­wana nie­zbyt pory­wa­jącą pano­ramą, i wró­ciła do roz­pa­ko­wy­wa­nia walizki i urzą­dza­nia się w miej­scu, które na czas trwa­nia pro­cesu miało stać się jej domem oraz biu­rem.

W pokoju znaj­do­wały się biurko, kącik kawowy i wyście­łany bro­ka­tem fotel usta­wiony na nie­bie­sko-sza­rym dywa­nie pod mosiężną lampą. Łazienka była wypo­sa­żona w prze­szkloną kabinę prysz­ni­cową, na półce leżała sterta puszy­stych bia­łych ręcz­ni­ków i stało mnó­stwo maleń­kich bute­le­czek z bez­barw­nym żelem pod prysz­nic oraz szam­po­nem. Wszę­dzie uno­sił się zapach odświe­ża­cza do dywa­nów, opa­rów z odku­rza­cza i środ­ków do czysz­cze­nia.

Tłu­miąc ziew­nię­cie, Rachel zsu­nęła buty, po czym opa­dła na wykroch­ma­lone białe prze­ście­ra­dła na wiel­kim mał­żeń­skim łożu. Wpa­try­wała się w sufit, aż zmą­cił jej się wzrok. Jechała od pół­nocy. Marzyła o odpo­czynku i kusiło ją, by się zdrzem­nąć, ale przy­po­mniała sobie, że na popo­łu­dnie ma zapla­no­waną pracę i nie może ryzy­ko­wać, że zaśpi.

Nie­chęt­nie zsu­nęła się z łóżka, powie­siła w sza­fie resztę ubrań, a potem uło­żyła papiery na biurku obok lap­topa i łado­wa­rek. Kiedy skoń­czyła, prze­brała się w szorty i koszulkę. Posta­no­wiła wybrać się na szybki spa­cer, żeby roz­ru­szać ciało zesztyw­niałe po godzi­nach sie­dze­nia za kie­row­nicą.

Przy­jem­nie było wyjść z hotelu i prze­cha­dzać się w słońcu po pro­me­na­dzie. Po pew­nym cza­sie Rachel usia­dła na ławce, chło­nąc nie­mal ośle­pia­jącą eks­plo­zję barw – począw­szy od ubra­nych w neo­nowe stroje pły­wa­ków w błę­kit­nej wodzie po rzędy pasia­stych para­soli na zło­tej plaży. Poczuła się tak roz­luź­niona, że przez chwilę zasta­na­wiała się nawet, czy da radę zmo­bi­li­zo­wać się do pracy. Musiała sobie przy­po­mnieć, że Neapo­lis może i jest waka­cyj­nym kuror­tem, ale ona ma obo­wiązki.

Mija­jąca ją siwo­włosa para uśmiech­nęła się do niej. Rachel odpo­wie­działa uśmie­chem, a potem ku wła­snemu zdu­mie­niu zapy­tała, gdzie się znaj­duje molo w Mor­ri­son’s Point. Już mówiąc, żało­wała, że to robi.

– Mor­ri­son’s Point… – powtó­rzył męż­czy­zna. – Dawno nie sły­sza­łem tej nazwy. To tam za cyplem. – Poka­zał na połu­dnie. – Nikt już nie cho­dzi w tamto miej­sce, od kiedy wybu­do­wano marinę i urzą­dzono plaże wokół niej.

– Poza węd­ka­rzami – popra­wiła go żona. – Zawsze jest tam sporo węd­ka­rzy. Jak za daw­nych cza­sów.

– No tak – potwier­dził. – Na­dal dobrze się tam łowi.

– To daleko? Dojdę pie­chotą? – spy­tała Rachel.

– Oczy­wi­ście. Pro­szę iść, dopóki nie zoba­czy pani pomo­stu. Nie da się go prze­oczyć.

Idąc, Rachel myślała o tym, że naru­sza główną zasadę dzien­ni­ka­rzy śled­czych: ni­gdy nie uma­wiaj się z fanami, któ­rzy zosta­wiają ci listy za wycie­raczką samo­chodu. Przeni­gdy.

Ale ponie­waż miała skłon­ność do łama­nia zasad, nie zawró­ciła. Masze­ro­wała coraz szyb­ciej po beto­no­wym chod­niku, zde­ter­mi­no­wana, by zdą­żyć na czas. Chod­nik się skoń­czył i Rachel zeszła na plażę. Zdjęła buty i pobie­gła wzdłuż wybrzeża, prze­ska­ku­jąc przez kępy wodo­ro­stów i ucie­ka­jąc przed falami.

Za następ­nym cyplem ujrzała molo w Mor­ri­son’s Point w całej oka­za­ło­ści. Z więk­szej odle­gło­ści wyglą­dało na zde­wa­sto­wane, ale kiedy się zbli­żyła, stwier­dziła, że kon­struk­cja ze sta­rego drewna wydaje się solidna.

Na molu sie­działo w odstę­pach kilku węd­ka­rzy wpa­tru­ją­cych się ze sku­pie­niem w nylo­nowe żyłki. Jeden z nich, w płó­cien­nym kape­lu­szu nasu­nię­tym na oczy, usa­do­wiony na czer­wo­nej lodówce tury­stycz­nej, wyglą­dał, jakby spał.

Rachel doszła na koniec mola i oparła się o balu­stradę, obser­wu­jąc manew­ru­jącą w oddali żaglówkę i refleksy słońca na wodzie.

– Zło­wił pan coś dzi­siaj? – zagad­nęła naj­bliż­szego rybaka pochy­lo­nego w naboż­nym sku­pie­niu nad wędką.

W odpo­wie­dzi zrzu­cił kop­nia­kiem pokrywę bia­łego wia­dra sto­ją­cego obok krze­sełka. Rachel zaj­rzała do środka. Dwie srebrne ryby pły­wały w kółko.

– Wcze­śniej zła­pa­łem flą­drę, ale ją wypu­ści­łem. Była za mała – wyja­śnił, poka­zu­jąc dłońmi roz­miar ryby.

– Jak dla mnie to spora – stwier­dziła Rachel.

– E tam, to nic – odrzekł. – Jak byłem dziec­kiem, bez pro­blemu łapa­li­śmy trzy razy więk­sze. To naj­lep­sze miej­sce do łowie­nia w oko­licy. Nie ma kamieni, sam piach. W bez­wietrzny dzień, gdy woda jest spo­kojna, widać ryby. Nie mają się gdzie ukryć.

– Zdaje się, że przy­cho­dzi pan tu od dawna?

– Łowi­łem tu jesz­cze z moim pra­dziad­kiem. Molo wznie­siono ponad sto dwa­dzie­ścia lat temu. Prze­trwało wię­cej hura­ga­nów, niż można by zli­czyć. Myśle­li­śmy, że się roz­pad­nie, kiedy ude­rzyła Sandy. Ale wytrzy­mało.

Rachel rozej­rzała się w poszu­ki­wa­niu Han­nah. Ale mimo że udało jej się przyjść przed cza­sem, nie zauwa­żyła w oko­licy nikogo prócz węd­ka­rzy i męż­czy­zny o ogo­lo­nej gło­wie, który biegł po plaży. Za nim pędził pies, szcze­ka­jąc na fale.

Przyj­rzała się wpusz­czo­nej w drew­nianą balu­stradę mosięż­nej tabliczce. Była na niej wygra­we­ro­wana krótka dedy­ka­cja dla załogi tra­łowca, która zgi­nęła pod­czas sztormu w roku tysiąc dzie­więć­set dwu­dzie­stym siód­mym. Były też inne tabliczki poświę­cone pamięci żegla­rzy, któ­rych łodzie zagi­nęły na oce­anie na prze­strzeni lat. Naj­oka­zal­sza doty­czyła statku kupiec­kiego stor­pe­do­wa­nego pod­czas dru­giej wojny świa­to­wej na pobli­skich wodach Atlan­tyku przez nie­miec­kiego U-Boota.

– Całe to wybrzeże to jeden wielki cmen­tarz. Mój tato mawiał, że jest nawie­dzone. Nocą duchy… – Żyłka drgnęła i męż­czy­zna nagle umilkł, szybko krę­cąc koło­wrot­kiem, dopóki nad wodą nie uka­zał się pusty haczyk. – Zerwała się – wymam­ro­tał, zakła­da­jąc świeżą przy­nętę i wsta­jąc z wysił­kiem, żeby znów zarzu­cić wędkę.

– Przy­szedł tu może ktoś przede mną? – zapy­tała Rachel, gdy się z tym upo­rał. – Mia­łam się tu z kimś spo­tkać. Z przy­ja­ciółką – dodała, roz­glą­da­jąc się. – Ale ni­gdzie jej nie widzę.

– Chyba nikt się tu nie krę­cił poza panią. Ale to nie zna­czy, że nikogo nie było. Nie spusz­czam oka z żyłki – dorzu­cił. – Trzeba szybko reago­wać, żeby ryba nie ucie­kła.

Rachel poczuła, że zaczyna ją piec skóra. Słońce mocno paliło. Żało­wała, że nie posma­ro­wała się bal­sa­mem, ale nie spo­dzie­wała się, że spę­dzi na dwo­rze tyle czasu, a już na pewno nie pla­no­wała cze­kać na molu na Han­nah. Sama nawet nie wie­działa, dla­czego tu przy­szła. Przy­je­chała do Neapo­lis, żeby rela­cjo­no­wać pro­ces. Nie mogła pomóc Han­nah. Nie miała na to czasu. Roz­prawa pochło­nie całą jej uwagę i ener­gię.

A mimo to nie odcho­dziła. Spoj­rzała na plażę. Nikt nie szedł w kie­runku mola. Męż­czy­zna z psem znik­nął i było kom­plet­nie pusto. Star­sza para, która wska­zała jej drogę, miała rację – nie przy­cho­dził tu nikt prócz węd­ka­rzy.

Wtem gło­śno krzyk­nęła mewa. Rachel obró­ciła się i zoba­czyła, że ptak pikuje w ławicę srebr­nych okoni. Ryby pomknęły, by skryć się pod osłoną mola. Kolejne mewy nad­le­ciały i zawi­sły nad wodą, lecz ryby upar­cie cho­wały się pod pomo­stem.

Bez sensu, pomy­ślała Rachel. Stra­ciła sporą część popo­łu­dnia i nie zamie­rzała mar­no­wać ani sekundy dłu­żej. Miała dość cze­ka­nia.

Idąc po pomo­ście, zauwa­żyła błysk metalu. W drew­niany słu­pek wbity był scy­zo­ryk. Rachel przy­kuc­nęła, żeby mu się przyj­rzeć. Ktoś przy­bił nim do słupka kopertę. Nóż tkwił w drew­nie tak mocno, że musiała użyć całej siły, aby go wycią­gnąć. Zdą­żyła zła­pać list, zanim wpadł mię­dzy deski pomo­stu. Na koper­cie wid­niało jej nazwi­sko zapi­sane zna­jo­mym już cha­rak­te­rem pisma.

Rachel zło­żyła scy­zo­ryk i wsu­nęła go do kie­szeni, po czym przyj­rzała się dokład­niej słup­kowi. W miej­scu, w któ­rym został umiesz­czony list, ktoś wyrył czub­kiem noża serce oraz sta­ranny napis: Pamięci Jenny Stills, która została w tym miej­scu bez­względ­nie zamor­do­wana w wieku zale­d­wie szes­na­stu lat. Spra­wie­dli­wo­ści sta­nie się zadość.

Przy­po­mniała sobie, że przed­tem widziała tu węd­ka­rza na czer­wo­nej prze­no­śnej lodówce. Teraz go nie było.

Usia­dła na pomo­ście i zwie­siła nogi nad wodą, otwie­ra­jąc kopertę, w któ­rej wid­niała wielka dziura po nożu.

W jej tor­bie roz­legł się stłu­miony dzwo­nek tele­fonu. To był Pete, ale zdą­żył się roz­łą­czyć, zanim ode­brała. Zosta­wił wia­do­mość na poczcie gło­so­wej. Rachel mocno przy­ci­snęła komórkę do ucha, żeby coś usły­szeć przez szum wia­tru.

– Rach, dzwo­ni­łem do Tiny, stu­dentki, która wio­sną była naszą sta­żystką. Pamięta mail z prośbą o docho­dze­nie w spra­wie śmierci dziew­czyny o imie­niu Jenny. Ode­słała stan­dar­dową odpo­wiedź. Autorka nie była zado­wo­lona. Napi­sała ponow­nie, bła­gała o pomoc. Tina jesz­cze raz wysłała odpo­wiedź odmowną i maile prze­stały przy­cho­dzić…

Koń­cówkę nagra­nia zagłu­szył wybuch śmie­chu grupy nasto­lat­ków, która wbie­gła na molo. Kon­struk­cja drżała, gdy wdra­py­wali się na balu­stradę i z gło­śnymi okrzy­kami ska­kali w fale. Roz­le­gał się plusk za plu­skiem, aż wszy­scy zna­leźli się w wodzie – poza dziew­czyną o dłu­gich jasnych wło­sach, która stała nie­pew­nie na wąskiej półce, opie­ra­jąc się ple­cami o barierkę. Pozo­stali pły­wali w miej­scu, cze­ka­jąc, aż sko­czy.

– Dawaj! – krzyk­nął ktoś.

Dziew­czyna się wahała.

– No skacz!

Wzięła głę­boki wdech i sko­czyła do wody, ochla­pu­jąc Rachel i list. Tusz roz­ma­zał się na mokrym papie­rze, gdy repor­terka zaczęła czy­tać.

Roz­dział 6

Han­nah

Rachel,

pięć mie­sięcy temu napi­sa­łam do Cie­bie w spra­wie mojej sio­stry Jenny. Otrzy­ma­łam odpo­wiedź z Two­jego biura. Była opa­trzona Twoim pod­pi­sem, ale odnio­słam wra­że­nie, że nie Ty ją napi­sa­łaś.

Oznaj­mi­łaś, że przy­kro Ci z powodu mojej tra­ge­dii, ale nie możesz pomóc. Życzy­łaś mi powo­dze­nia i wyra­zi­łaś nadzieję, że wywal­czę spra­wie­dli­wość dla sio­stry.

Jestem wdzięczna za współ­czu­cie. Naprawdę. Ale też – wybacz, że to powiem – nie wiem, jak mia­ła­bym tego doko­nać bez Two­jego wspar­cia. Poli­cja pod­dała się dawno temu. Jesteś teraz jedyną osobą, która może mi pomóc. Gdy­bym w to nie wie­rzyła, nie zosta­wi­ła­bym Ci tego listu na par­kingu. Wyglą­da­łaś na wytrą­coną z rów­no­wagi, kiedy go zna­la­złaś, i nie byłam pewna, czy zechcesz go prze­czy­tać. Ale zro­bi­łaś to. Ina­czej nie przy­szła­byś na molo i nie czy­ta­ła­byś teraz tych słów.

Wiem, że Jenny to dla Cie­bie tylko imię, chcia­ła­bym więc, żebyś zro­zu­miała, ile dla mnie zna­czyła. Może wtedy zmie­nisz zda­nie.

Jenny miała dłu­gie blond włosy w odcie­niu kuku­ry­dzia­nym i jasno­nie­bie­skie oczy, takie jak nasza mama. Jej nos i policzki były usiane bla­dymi pie­gami, a sze­roki uśmiech uka­zy­wał nie­wielką prze­rwę mię­dzy gór­nymi jedyn­kami, któ­rej nie cier­piała. Ja zawsze uwa­ża­łam, że to jej naj­bar­dziej uro­cza cecha.

Jenny była kimś wię­cej niż star­szą sio­strą. Zaj­mo­wała się mną, kiedy mama była w pracy, co zda­rzało się czę­sto, ponie­waż dopóki nie zawio­dło jej zdro­wie, haro­wała na dwa etaty. Jenny odbie­rała mnie ze szkoły i szły­śmy do super­mar­ketu, gdzie odra­bia­ły­śmy lek­cje w pokoju socjal­nym, dopóki mama nie skoń­czyła zmiany. Cza­sami, gdy mama pra­co­wała do późna, wra­ca­ły­śmy auto­bu­sem do domu i Jenny przy­go­to­wy­wała obiad. Strata sio­stry pozo­sta­wiła w moim sercu wielką ranę, która ni­gdy się nie zale­czyła.

Po pogrze­bie Jenny stan mamy szybko się pogor­szył. Jej cera nabrała odcie­nia sza­ro­ści, który przy­wo­dził na myśl korę usy­cha­ją­cego drzewa. Oczy miała matowe. Poru­szała się powoli, z apa­tią sta­rej kobiety. Ale naj­gor­sze było to, że po raz pierw­szy od dia­gnozy nie sta­rała się ukryć swo­jego cier­pie­nia.

Zanim Jenny umarła, mama czę­sto zry­wała cytryny z naszego drzewa i ręcz­nie wyci­skała je do dzbanka, żeby zro­bić lemo­niadę. Cały czas entu­zja­stycz­nie snuła plany na przy­szłe lato i mówiła o obie­ca­nej wypra­wie samo­cho­do­wej. Ale może już wtedy wie­działa, że ni­gdy do niej nie doj­dzie.

Po śmierci Jenny nie pozo­stało nic. Żad­nej nadziei. Żad­nych pla­nów. Żad­nych myśli o przy­szło­ści. Mama prze­stała wal­czyć. Pod­dała się. Gdy zabra­kło jej woli życia, nie­po­wstrzy­many intruz spu­sto­szył jej orga­nizm, zosta­wia­jąc po sobie same zglisz­cza.

Dniami i nocami leżała w łóżku twa­rzą do ściany, wpa­tru­jąc się w zdję­cie Jenny. Jakby odwró­ciła się ple­cami do życia. I do mnie. Zale­d­wie kilka tygo­dni po śmierci mojej sio­stry w tym samym gro­bie spo­częła trumna z cia­łem mamy. Nie było mnie na pogrze­bie, leża­łam wtedy w szpi­talu.

Kiedy poczu­łam się tro­chę lepiej, psy­cho­lożka, ładna kobieta o twa­rzy w kształ­cie serca i krót­kich ciem­nych wło­sach, któ­rej imię dawno już wypa­dło mi z pamięci, zaofia­ro­wała, że zawie­zie mnie na cmen­tarz, żebym mogła zło­żyć kwiaty na ich gro­bie. Uwa­żała, że to ważne, abym się poże­gnała. Zigno­ro­wa­łam jej pro­po­zy­cję, sie­dząc jak zwy­kle na pod­ło­dze przed wyso­kim szpi­tal­nym oknem, z kola­nami przy­cią­gnię­tymi do piersi, i wpa­tru­jąc się przez szybę w per­fek­cyj­nie przy­cięty pro­sto­kątny żywo­płot.

Ni­gdy tego nikomu nie powie­dzia­łam, ale gdy­bym wów­czas poszła na cmen­tarz i sta­nęła nad gro­bem mamy i sio­stry, zna­la­zła­bym spo­sób, żeby do nich dołą­czyć. Były moją jedyną rodziną i ból po ich stra­cie do dziś roz­dziera mi duszę.

Nie wró­ci­łam już do domu, choć pamię­tam każdy jego skromny zaką­tek. Stał na połu­dniu mia­sta, w głębi lądu. Mama nazy­wała to miej­sce „zie­mią niczyją”, ponie­waż nie miesz­kał tam pra­wie nikt prócz nas.

Był to stary dom z dwiema sypial­niami i pła­skim zardze­wia­łym dachem, który prze­cie­kał, kiedy tylko moc­niej padało. Z tyłu znaj­do­wał się zaro­śnięty ogród z drze­wami owo­co­wymi. Na gałęzi jabłoni wisiała na linie opona, na któ­rej się huś­ta­łam, gdy mama roz­wie­szała pra­nie na sznurku. Ten dom i zde­ze­lo­wana fur­go­netka to było wszystko, co posia­da­ły­śmy.

Z okresu szpi­tal­nego pamię­tam nie­wiele. Pra­wie cały czas sie­dzia­łam przed oknem w wyku­szu, myśląc o domu. Wła­śnie z tego miej­sca pew­nego popo­łu­dnia ujrza­łam kobietę i męż­czy­znę. On wyraź­nie uty­kał, a ona była deli­katna i opie­kuń­cza, ema­nu­jąca wyraźną potrzebą macie­rzyń­stwa, którą wyczu­wa­łam, obser­wu­jąc ich zza szyby.

W bole­śnie wol­nym tem­pie szli w stronę wej­ścia do szpi­tala po poro­śnię­tej trawą pochy­ło­ści. Poga­nia­łam ich w myślach. Kobieta wycią­gnęła rękę, by pomóc męż­czyź­nie na scho­dach, a potem znik­nęli mi z pola widze­nia.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki