Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Białystok. Według rankingu „Guardiana” żyje się tam lepiej niż w jakimkolwiek innym polskim mieście, lepiej nawet niż Wiedniu czy Barcelonie. To na Podlasiu mieszkali obok siebie Polacy, Ukraińcy, Białorusini, Żydzi i Tatarzy. To tu narodził się język esperanto i tutaj przyszło na świat pierwsze polskie dziecko z in vitro. Jak doszło do tego, że w medialnym przekazie dominują płonące mieszkania, swastyki na murach, antysemityzm, rasizm i kibolskie porachunki?
Marcin Kącki szuka śladów wymordowanych sąsiadów, przygląda się krwawiącej hostii z Sokółki, czyta tablice pamiątkowe i akta prokuratorskie. Rozmawia ze społecznikami, z przedstawicielami władzy i Kościoła, z mieszkańcami wsi i bloków, z młodymi neofaszystami.
Z tego wielogłosu wyłania się złożona historia „miasta bez pamięci”. Mocna książka pisana w bezlitosnym świetle reporterskich reflektorów, bez taryfy ulgowej, ale i bez jednoznacznych ocen.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 353
W serii ukazały się ostatnio:
Paweł Smoleński Oczy zasypane piaskiem
Scott Carney Czerwony rynek. Na tropie handlarzy organów, złodziei kości, producentów krwi i porywaczy dzieci
Mateusz Janiszewski Dom nad rzeką Loes
Norman Lewis Neapol ’44. Pamiętnik oficera wywiadu z okupowanych Włoch
Witold Szabłowski Zabójca z miasta moreli. Reportaże z Turcji (wyd. 2 rozszerzone)
Peter Harris Słuszny opór. Konstruktorzy bomb, rebelianci i legendarny proces o zdradę stanu
Liao Yiwu Bóg jest czerwony. Opowieść o tym, jak chrześcijaństwo przetrwało i rozkwitło w komunistycznych Chinach
Dariusz Rosiak Wielka odmowa. Agent, filozof, antykomunista
Anthony Shadid Nadciąga noc. Irakijczycy w cieniu amerykańskiej wojny
Ilona Wiśniewska Białe. Zimna wyspa Spitsbergen
Iza Klementowska Samotność Portugalczyka
V. S. Naipaul Poza wiarą. Islamskie peregrynacje do nawróconych narodów
Drauzio Varella Ostatni krąg. Najniebezpieczniejsze więzienie Brazylii
Ewa Winnicka Angole
Michał Olszewski Najlepsze buty na świecie
Norman Lewis Głosy starego morza. W poszukiwaniu utraconej Hiszpanii
Grzegorz Szymanik Motory rewolucji
V. S. Naipaul Maska Afryki. Odsłony afrykańskiej religijności
Karolina Domagalska Nie przeproszę, że urodziłam. Historie rodzin z in vitro
Pin Ho, Wenguang Huang Uderzenie w czerń. Morderstwo, pieniądze i walka o władzę w Chinach
Liao Yiwu Pociski i opium. Historie życia i śmierci z czasów masakry na placu Tiananmen
Marcin Wójcik W rodzinie ojca mego
Frances Harrison Do dziś liczymy zabitych. Nieznana wojna w Sri Lance
Zbigniew Parafianowicz, Michał Potocki Wilki żyją poza prawem. Jak Janukowycz przegrał Ukrainę
Peter Hessler Dziwne kamienie. Opowieści ze Wschodu i z Zachodu
Jenny Nordberg Chłopczyce z Kabulu. Za kulisami buntu obyczajowego w Afganistanie
Magdalena Kicińska Pani Stefa
Andrzej Muszyński Cyklon
Swietłana Aleksijewicz Czasy secondhand. Koniec czerwonego człowieka (wyd. 2)
Filip Springer Miedzianka. Historia znikania (wyd. 3 rozszerzone)
Aleksandra Łojek Belfast. 99 ścian pokoju
Paweł Smoleński Izrael już nie frunie (wyd. 4)
Peter Pomerantsev Jądro dziwności. Nowa Rosja
Swietłana Aleksijewicz Cynkowi chłopcy (wyd. 2)
Katarzyna Surmiak-Domańska Ku Klux Klan. Tu mieszka miłość
Mur. 12 kawałków o Berlinie pod red. Agnieszki Wójcińskiej
Jean Hatzfeld Englebert z rwandyjskich wzgórz
W serii ukażą się m.in.:
Bartek Sabela Wszystkie ziarna piasku
Anna Bikont My z Jedwabnego (wyd. 4)
Marcin Kącki
Białystok
Biała siła, czarna pamięć
Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż autoryzowane pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej.
Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka
Projekt układu typograficznego Robert Oleś / d2d.pl
Fotografia na okładce © by Adam Tuchliński / tuchlinski.pl
Copyright © by Marcin Kącki, 2015
Redakcja Tomasz Zając
Korekty Edward Rutkowski i Joanna Bernatowicz / d2d.pl
Redakcja techniczna i skład Robert Oleś / d2d.pl
Skład wersji elektronicznej Janusz Oleś / d2d.pl
ISBN 978-83-8049-190-8
Ale nie ma już miasta
z zaułkami wśród drewnianych sztachet,
z dachówkami, które łatał śnieg,
i kocie łby w jarmułkach
kłóciły się
z obręczami wozów w dzień targowy.
I nie ma szpitala,
który słyszał mój pierwszy krzyk,
pępowina odcięta,
gruzami zarósł dach.
Nadwęglone chałaty
zbierają się o zmierzchu,
siedmioramienny świecznik otulają poświatą księżyca,
jak paciorki różańca liczą żebra synagogi spalonej.
marzec 1987
Wiesław Kazanecki, Fotografia – stary Białystok
Ludwik Zamenhof, chorowity nastolatek, wychodzi na ruchliwy rynek przed swoim domem w Białymstoku. Widzi Żydów, Polaków, Tatarów, Białorusinów, Niemców, ich kłótnie, mordobicia. Słyszy zgiełk językowy, który jest przeszkodą do porozumienia.
To lata siedemdziesiąte XIX wieku, Polska zaborowa, Białostocczyzna włączona w opresyjne machiny caratu.
W głowie małego Ludwika kiełkuje myśl, by wszystkie nacje i wiary połączyć językiem. Wspólnym, akceptowanym, neutralnym. Kilkanaście lat później pisze pierwszy podręcznik do esperanto, ale nie bez problemów. Ojciec Zamenhofa, Żyd, cenzor carskiej władzy, chce syna kształcić na lekarza i pali książkę w piecu.
Dorosły Zamenhof, utkany z lęków, wrażliwości, empatii, cierpi jako okulista – biedę i egzystencjalne troski.
Pod koniec swojego życia, gdy dudnią jeszcze armaty I wojny światowej, wierzy, że ludzie mogą się jednak porozumieć, ale niezbędny jest humanitaryzm, wolność od „ślepej służby narodowi, która przeradza się w szowinizm, i ślepego posłuszeństwa klerowi, które przeradza się w fanatyzm”.
Z Warszawy do Białegostoku najszybciej dojechać zbudowaną jeszcze za cara linią kolejową, której nasyp w XX wieku wzmocniono ciałami dzieci.
Na jej trasie leżą Łapy, trzydzieści kilometrów od Białegostoku. Padła tu cukrownia, zakłady kolejowe, kilka ławek udaje dworzec PKS. Trasa kolejowa, która rozwinęła miasto, teraz tylko dzieli je na pół. Nad nią przerzucono kładkę.
Jerzy Rydzewski przechodził nią latem 1943 roku. Miał siedemnaście lat. Słyszał jęki, ale bał się patrzeć w dół, na pociąg, który pędził z białostockiego getta, ale tu zwalniał, by przejechać przez bocznicę. Szedł z kroplami potu na plecach, bo każdy gwałtowny ruch wzmagał czujność niemieckich żandarmów, którzy kul nie żałowali. Szedł więc tak, jakby go na tej kładce nie było. Wystraszeni i spłoszeni nieludzkim wyciem mieszkańcy chowali się, by żandarmi nie uznali ich ciekawości za chęć niesienia pomocy ludziom zapakowanym do pociągu jak bydło.
W wagonach było tylko jedno, dwa okienka. Małe, zacerowane drutem kolczastym – można było wystawić głowę, by zaczerpnąć powietrza, wystawić rękę po wodę, bo wywózki nasiliły się w letnie, upalne dni. Można było przecisnąć dziecko.
Ludzie widzieli chłopca, kilkuletniego, wypchniętego przez matkę. Owinięty był grubo w szmaty, męską jesionkę, przepasany paskiem, którego koniec ciągnął się za nim, gdy dreptał ku przerażonym, uciekającym mieszkańcom. Pewnie za ten koniec trzymała matka, gdy spuszczała chłopca z okna toczącego się pociągu. Długo nie dreptał, podszedł niemiecki żandarm i go zastrzelił.
Mieszkańcy Łap zastanawiali się, czy Żydzi wiedzą, dokąd jadą. Być może, bo tak wyje tylko człowiek wieziony na śmierć, bo tylko wtedy wyrzuca w nieznane własne dziecko.
Mieczysław Łapiński miał wtedy dwadzieścia dziewięć lat i widział wyrzuconego chłopczyka, może czteroletniego, za którym zaraz wyskoczył dorosły Żyd, wyrwawszy pewnie z wagonu jakąś deskę. Podbiegł do nich żandarm, wziął chłopca na ręce, strzelił do mężczyzny, potem postawił chłopca i też zastrzelił.
Żandarmi kazali mieszkańcom brać łopaty i kopać tuż przy torach małe doły. Przy wyrzuconych dzieciach często znajdowano kartki z informacją, że dziecko ma wszystko, by starczyło na życie – jego i dobrych ludzi, którzy zechcą je przechować: obrączkę, pierścionek, pieniądze. Żandarmi chowali skarby do kieszeni, strącali zastrzelone dziecko kopniakiem do dołka i kazali zasypać.
Łapiński widział Żydówkę, ładną, młodą. Wyskoczyła, chwilę uciekała, ale była ranna. Podszedł żandarm, a ona błagała: „Proszę, panie, puścić, panie, puścić!”. Wyciągnął pistolet, strzelił, popatrzył, strzelił, upadła, znowu strzelił, poleciała z pół metra, strzelił. Łapiński pamięta – siedem razy strzelił. Żandarm kazał mu wykopać dół koło nasypu, krzyknął „dość”, gdy wykopał wystarczająco głęboko, i strącił ciało.
Był mały blondyn wypchnięty przez okno, a potem głowa matki mignęła w wagonie, gdy krzyczała: „Uratujcie mi go!”. Blondynka łatwiej byłoby przechować, ale zaraz za pociągiem jechała drezyna, z której Niemcy strzelali do uciekających. Ciało chłopczyka wzmocniło nasyp kolejowy.
Jednego z żandarmów, jak pamiętają mieszkańcy, zwano sześcionogim, bo chodził z wilczurem. Ranne dzieci zabijał tam, gdzie spadły, sprawne prowadził kilka metrów, na miękką ziemię, by mieszkańcom łatwiej było kopać.
Dzisiaj w Łapach nikt nie zliczy, ile dziecięcych mogił kryje w sobie nasyp kolejowy. Kiedyś było zliczyć łatwiej, bo trawa rosła na nich bujniej, zieleń była bardziej zielona. Relację mieszkańców Łap, świadków, którzy w większości już nie żyją, oglądam w krótkim filmie dokumentalnym Wyrzutki nakręconym przez Tomasza Wiśniewskiego, mieszkańca Białegostoku, regionalistę, historyka amatora, który z zapałem zbiera okruchy żydowskiej pamięci. Na końcu filmu umieścił planszę:
„Świadkowie owych wydarzeń wspominają o jednej zaledwie ocalałej dziewczynce, uratowanej i wychowanej przez polską rodzinę. Mieszka ona do dziś w Łapach i nadal nie decyduje się na ujawnienie swojej tożsamości”.
– Poznałeś ją? – pytam Wiśniewskiego.
– Próbowałem się skontaktować, ale nie zgodziła się na rozmowę. Odniosłem wrażenie, że mieszkańcy nie chcieli mnie do niej dopuścić.
– Dlaczego?
– Wydawało mi się, jakby ją, a może mnie, przed czymś chronili.
– A jeśli ona nie istnieje?
– Dla wielu z pewnością. Ale ona istnieje.
Chodzę po Łapach, zaopatrzony w nazwiska świadków, które dał mi Wiśniewski, szukam śladów ocalonej. Kto jej pomógł? Jaki ciężar niósł? Poznała swoje korzenie? Miasto wydaje się tak małe, że nie sposób nie znaleźć tu żydowskiej kobiety, która powinna mieć około siedemdziesięciu pięciu lat. Brakuje jednak śladów po ponad sześciuset Żydach, którzy mieszkali tu przed wojną. Jeden z ocalonych, jak czytam w regionalnej prasie, chciał postawić w Łapach pomnik ku pamięci swoich pomordowanych krewnych, Łosiców. Radni prawicy się nie zgodzili, uznali, że pomnik dla jednej żydowskiej rodziny to za dużo, i przypomnieli, że pomnik już jest, poświęcony tragicznie zmarłym dzieciom.
Przedwojenny, kilkurodzinny dom, wejście od podwórza. Na pierwszym piętrze drzwi otwiera Danuta Skibko, osiemdziesięciolatka, działaczka Łapskiego Towarzystwa Regionalnego. Wchodzę do pokoju pełnego obrazków świętych, z Radia Maryja płyną monotonne modły. Skibko wnosi herbatę – wolno, ostrożnie, by nie zabrudzić spodka. Ma żywe, pogodne oczy, hart w głosie, rzuca żartami.
Nie jest pewna, mówi, czy ci z wagonów od razu wiedzieli, że jadą na stracenie. W Łapach było wtedy wielu Żydów, wśród nich niejaka Nietupska. Gdy ją Niemcy prowadzili do pociągu środkiem ulicy, by zawieźć do getta, szła dziarsko z dziećmi, siostrą, z żółtymi łatami żydowskiego piętna. Kilka dni wcześniej ludzie do niej zachodzili, obiecywali, że ukryją, z wdzięczności, bo mąż Nietupskiej poszedł w 1939 roku na ochotnika do Wojska Polskiego. Nie chciała, nie wierzyła, że Niemcy tacy źli.
Ojciec Skibko był maszynistą, widział te pociągi do Treblinki, za nimi breki, dobudówki na końcu składu, z których Niemcy strzelali, gdy tylko wypadło dziecko. O Jezu, Panie! Skibko wzdycha, bo jeszcze boli. Gdy pociąg zwalniał, ojciec mówił Żydom: „uciekajcie, bo to bandyci, zabiją”. Pokazywał drugi pociąg, stojący obok, towarowy, którym mogliby uciec, ale nie wierzyli, że jadą na śmierć. Dziwił się ojciec, że taki cywilizowany naród, a nie może pojąć, że jedzie na stracenie. Sama Skibko widziała Niemców strzelających do Żydów jak do psów. Sądzi, że dopiero jak się rozniosło o Treblince, to zaczęli skakać i dzieci wyrzucać. Za nic, Jezu, nie chce więcej takich czasów doczekać.
Dobrze żyli Żydzi z Polakami w Łapach, mówi. Zgrzyt nastał, gdy na chwilę weszli Rosjanie, zaraz po wybuchu wojny, i Żydzi wskazywali Polaków do wywózki na Sybir. No po jaką cholerę było im się w to mieszać, tego Skibko nie wie. Ale że się mieszali, jest pewna, bo nawet jej koleżanka z Łap pamiętała, że jak jej rodzinę wywozili, to przyszło NKWD i z nimi Żyd. Koleżanka płakała, błagała, a jej sąsiadka nawet zapewniała, że najmłodsze dziecko to jej, by nie brali, ale Żyd protestował, że nieprawda, wszystkie brać, no i zabrali. Jeszcze burmistrza Łap pomogli wyłapać, ruskie go zabili, więc ludzie mieli żal do Żydów.
Byli też szlachetni Żydzi. Doktor Julian Charin leczył AK-owców, mieszkańcy ukrywali go przed Niemcami, ale został złapany, zdążył tylko wyprosić, by nie mordowali wsi, gdzie znalazł schronienie. Ludzie nocą go wykopali, włożyli w trumnę, pogrzebali na cmentarzu.
Cichutko sączy się modlitwa Radia Maryja, gdy Skibko podaje mi cukier, kręci swoją łyżką pod obrazkami świętych. W to Jedwabne to nie wierzy. No bo jak można zmieścić tylu Żydów w małej stodole? Wiadomo: Polacy chowali się po domach, a Niemcy sami Żydów prowadzili. W stodole były okna z tyłu, kto chciał, mógł uciekać. Skąd to wie? No wie. Ludzie mówili, wszyscy mówili.
Ale w Łapach Żydzi dobrze z Polakami żyli.
Był taki Weinert, miał skład drzewny, ojciec Skibko chodził do niego na kawę. Poszli kiedyś razem, córka Weinerta przyniosła macę, dobrą, nie ma już takiej. Niby wafel, ale jednak nie, skoro wrył się w pamięć Skibko tak głęboko.
Albo pani Klottowa, dentystka, co miała męża oficera, wesoła taka. Ukrywali ją sąsiedzi, po wojnie nadal była wesoła, mówiła, że przeżyła, by się teraz kawy mogły razem napić, i opowiadała Skibko, jak klientkom, których nie lubi, oszczędza znieczulenia.
Albo Rurka Łosica, co miała sklep z cukierkami. Ładna, duże oczy, długie rzęsy. Mała Skibko tylko od niej chciała cukierki, choć ludzie mieli pretensje do jej matki, że u Żydóweczki kupuje, a tyle sklepów katolickich wokoło, w których towar leżał odłogiem.
Tak że w Łapach Żydzi dobrze z Polakami żyli.
Była jeszcze Marysia Kuzin, bohaterka, pielęgniarka doktora Juliana Charina, mieszkała tuż obok Skibków. Ładna blondynka, dobra, pobożna, codziennie w kościele. Przechowała Żydów, bo czy pobożny człowiek, pyta mnie Skibko, może nie lubić Żydów? Raz Skibko kopała kartofle, wyszła od Kuzinowej taka Mińcia, Żydówka, siostra doktora Charina. Podchodzi do płotu, a Skibko pyta: „Pani się mnie nie boi?”. „Nie – odpowiedziała – bo Kuzin mówiła, że jak uciekać, to przez płot, w kartofle, do was, bo wy dobrzy ludzie”. Mińcia wyjechała po wojnie do Izraela, a jak Marysia Kuzin u niej była, by drzewko zasadzić w Jad Waszem, to wróciła zdenerwowana. Bo Mińcia wyszła za mąż za Polaka, bohatera spod Monte Cassino, i jej synowie pokłóceni: jak pójdą do Żydów, to słyszą, że są Polaki, a u Polaków, że są Żydy. No to rzucili wszystko i wyjechali do Ameryki.
Rodzina Skibków też miała swojego Żyda, ale wydali ich sąsiedzi. Żyd zdążył uciec, przyszło w nocy gestapo, kazali wyjść, ręce do góry. Skibko pamięta czarny, błyszczący płaszcz i trupią główkę na czapce. Darła się ta trupia główka jak do bydła, groziła, że zabije, ale nikt Żyda nie pamiętał. Gestapowiec podszedł do Skibko, miała dziewięć lat, ale milczała, patrzyła w ziemię, więc odjechali.
Był też ksiądz Henryk Bagiński, proboszcz, który krzyczał z ambony, że nie wolno przykładać ręki do żadnej zbrodni. Kuzin przyprowadzała mu Żydów, a on wyciągał polskie, katolickie metryki, oceniał wiek Żyda na oko i wręczał przepustkę do życia.
Dzwonek do drzwi. Skibko podnosi się, znika w przedpokoju. Słyszę głosy: delegacja ze szkoły w Łapach prosi ją, świadka historii, na spotkanie z młodzieżą. Wraca uśmiechnięta, macha ręką, że jak się wojnę przeżyło, to teraz tyle obowiązków. Działa w kółku Radia Maryja, jeździ na radiowe pielgrzymki. Była w Oświęcimiu, widziała komorę, w której umierał ojciec Kolbe, i niemiecką wycieczkę w wieku takim, że mogli tam służyć. Wyszli z komory ze śmiechem. Dech jej zaparło, krzyknęła: „Raus! Won! Świnie! Bandyci! Jakim prawem swoją nogę brudną tu stawiacie!”.
Skibko szanuje ojca Tadeusza Rydzyka, lubi posłuchać Koronki do Miłosierdzia Bożego, Apelu Jasnogórskiego i zapewnia, że jak się zbiorą w kółku, to nikt złego słowa na Żyda nie powie. W Łapach zresztą wiele jest domów pożydowskich, w których mieszkają Polacy, ale Żydzi sami je dawali, z wdzięczności za przechowanie.
Skibko zamyśla się, gdy pytam o żydowską dziewczynkę ocaloną z transportu. O tak, pamięta, widuje ją na ulicy, ładna, czarna, czasami zamienią słowo. Ale nie wie, gdzie ona mieszka, nazwiska nie pamięta. Może jednak pokazać pomnik ku czci tych wyrzucanych dzieci. Sama go stawiała, jako harcerka, prawie pięćdziesiąt lat temu.
Jedziemy więc wzdłuż torów na krańce Łap. Skibko zaniepokojona, bo trzeci raz nawracamy, a pomnika nie ma. No jak to, dziwi się, przecież sama go stawiała, małe choinki wtedy rosły, teraz to pewnie dorodne sosny. Dzwoni do znajomego, który każe przejechać przez tory, za drzewa, na małą polanę. Jedziemy, pomnika nie ma. Pytam młodą dziewczynę, która spaceruje z wózkiem. Pokazuje palcem na sosny, że tam gdzieś jakiś kamień stoi, ale co to, po co to – nie wie. Jedziemy. O, mówi Skibko, ten szary dom to był Żyda, wyjechał do Izraela, zapisał go Polakowi, który go przechował.
Mijamy tory, dalej polana, placyk, skoszona trawa. Przy symbolicznych torach dwa rozłupane jak serce kamienie i tablica: „Harcerstwo Bohaterskim Dzieciom Polskim. 1968 rok”. To pomnik, który prawicowym radnym posłużył do wytłumaczenia, że inne, ku pamięci Żydów, nie są już potrzebne.
– „Dzieciom Polskim”? – pytam.
Skibko wciska ręce w kieszenie płaszcza.
– Było w planie, że „Żydowskim”, ale partia się nie zgodziła. Może i dobrze, bo zaraz pewnie by ktoś rozwalił, no i tak zostało…
Proboszcz Henryk Bagiński, który ratował Żydów katolickimi metrykami, prowadził parafię pod wezwaniem Świętych Apostołów Piotra i Pawła w centrum miasta. Może wiedział o uratowanej kobiecie, może zostawił coś w zapiskach, wspomnieniach i przechowali to jego następcy?
Plebania jest tuż za świątynią. Dwaj księża, około czterdziestoletni, stoją w przeszklonych drzwiach, szykują się do kolędy. Jeden wysoki, szatyn, uśmiechnięty, drugi niski, brunet.
– Szukam śladów ratunku Żydów, może zostało coś po księdzu Bagińskim?
– Nie mamy – odpowiada wysoki ksiądz. – Może w kronice parafii.
– Gdzie ją znajdę?
– Została wydana drukiem.
– Gdzie?
– Jak bym wiedział, tobym powiedział. A tak na zdrowy rozum to za młody jestem, by coś wiedzieć o ratowaniu Żydów, starych ludzi trzeba pytać.
Odchodzę, ale słyszę jeszcze za plecami.
– To nic nie pomoże, oni nadal będą nas opluwać!
– Kto? – pytam, odwróciwszy się.
– Żydzi – mówi wyższy ksiądz. – Tak jak do tej pory.
– Opluwają?
– A jak pan myśli?
– Kogo?
– Polaków.
– Ksiądz Bagiński za nich życie oddawał…
– Wiele tysięcy Polaków za nich życie oddało, a dalej to robią. Dla Żyda nie-Żyd to goj. A kim jest goj według Talmudu? Człowiekiem, który powinien umrzeć za Żyda, jak bydło. Ta ich czarna niewdzięczność… Z ich serc to płynie, z Talmudu.
– Ksiądz zna jakichś Żydów? Choćby tu, w Łapach?
– Znam.
– Jacy są?
– Różni.
– Szukam kobiety, która przeżyła transport.
– To chyba nie ma sensu.
– Dlaczego?
– Pan tak mówi, jakby miał wyrobione zdanie. Czuć z tego, co pan mówi, z tonu, pytań… Jak pan się nazywa? Skąd pan jest?
Nie wytrzymuję.
– Z Żydowskiego Instytutu Historycznego.
Zwalnia w pół kroku, patrzy na mnie z uśmiechem.
– O, to współczuję. Instytut… A jeszcze to muzeum Żydów, co opluwa. To, co robią, jest po prostu obrzydliwe. Bo co robi człowiek, za którego się karku nadstawia? Mówi: „jestem ci wdzięczny”. A oni? Zapomnieli, że osiemset tysięcy Żydów zostało uratowanych dzięki Kościołowi.
– Jak się ksiądz nazywa? – pytam.
– Niepotrzebne to panu. A o księdzu Bagińskim poczyta pan sobie na stronie internetowej parafii.
Nieopodal, w małym domu parafialnym, mieszka ksiądz Piotr Faltyn, emerytowany proboszcz parafii Piotra i Pawła. Opadam na fotel w przedpokoju, relacjonuję rozmowę. Proboszcz Faltyn w strapieniu przeczesuje grzywkę palcami.
– To ksiądz Witold Gromadzki, nasz wikariusz. Kiedyś myślałem, że on tak pół żartem, pół serio… Dobry, młody człowiek, oczytany, ale tego nie da mu się wybić z głowy.
– Ksiądz się nie boi, że on to parafianom mówi, skoro obcemu potrafi?
Faltyn kiwa głową, wzdycha.
– Czasami coś tam powie z ambony, irytuje to ludzi, dzwonią wtedy do obecnego proboszcza.
Pożycza mi Kronikę parafii i prosi, by o księdzu Gromadzkim zapomnieć, bo to dobry młody człowiek, nikomu krzywdy nie zrobi, aż taki nie jest.
Wertuję kronikę z notatkami księdza Bagińskiego. To skrócona wersja dzienników, jakie pozostawili po sobie proboszczowie parafii w ciągu ponad stu lat. Bagiński objął ją w 1935 roku, w jego zapiskach dominują relacje z uroczystości kościelnych, pielgrzymek. Cieszy się z ekspansji Akcji Katolickiej w Łapach i przyrostu wiernych. Na rok przed wybuchem wojny pisze: „Akcja Katolicka obejmuje już całą parafię i nadaje odpowiedni ton i kierunek. Wprawdzie bezbożniczy Związek Zawodowy Kolejarzy […] związany ściśle z Polską Partią Socjalistyczną idąc ręką w rękę z żydami wciąż jeszcze działa, lecz zakres ich działania kurczy się coraz bardziej”.
Parafia adoruje uroczyście Najświętszy Sakrament, ksiądz Bagiński referuje:
„Nieprzyjemnym zgrzytem i rażącym dysonansem wzniosłych uroczystości religijnych był pochód pierwszomajowy socjalistów z żydami. Była to niewielka grupka, ale bezczelna i krzykliwa. Przed wojną sprawa ta została uregulowana przez władze administracyjne. Socjaliści i żydzi, by nie obrażać uczuć religijnych katolików, nie mogli przechodzić ze swymi pochodami koło kościoła, tylko po wyznaczonych ulicach drugiej strony miasta”.
W relacjach z wojny i po niej ksiądz Bagiński nie wspomina o pomocy Żydom: „Nie byli oni nigdy przyjaciółmi Polaków, a już szczególnie za okupacji sowieckiej. Większość z nich służyła bolszewikom”. Gdy szły transporty do Treblinki, notuje: „Żydzi wyskakiwali przez okna pędzących wagonów, łamali ręce i nogi, wyrzucali małe dzieci w poduszkach, a Niemcy szli torem i dobijali wszystkich. Rowy kolejowe są gęsto założone mogiłami żydów”.
Zarządzał parafią do połowy lat pięćdziesiątych, zakończył kronikę w roku 1944. Dlaczego nie zachował świadectwa pomagania Żydom podczas wojny? Czy rzeczywiście pomagał, mimo że w kronice pozostawił tylko przejawy niechęci? Kronikę redagował ksiądz Bogusław Ofman. Przewertował archiwum parafii i zapewnia mnie, że żadnych pisemnych dowodów ratowania Żydów przez księdza Bagińskiego nie znalazł. Nie słyszał też, by Bagiński takiej pomocy udzielał. Pisał o tym jednak białostocki historyk Waldemar Monkiewicz.
Zgodnie z radą księdza Gromadzkiego zaglądam na stronę internetową parafii. W zakładce historycznej ani słowa o heroicznej postawie księdza Bagińskiego. Jest za to odautorski opis rewolucji bolszewickiej: „Giną miliony moskali opanowanych przez żydostwo i agitatorów komunistycznych. Do głosu dochodzi partia »bolszewików«, która bierze władzę w swoje ręce i dopełnia miary zbrodni i zniszczenia. Z chaosu krwi, łez i błota wyłoniła się nowa Rosja, bolszewicka, komunistyczna, bezbożna, jeszcze bardziej groźna od carskiej, która w myśl programu żydowskiego postanawia rozpalić pożogę rewolucji na całym świecie”.
Ksiądz Gromadzki aktywnie udziela się w internecie. Ma profil na Facebooku. Cytuje tam doniesienia mediów, że diaspora żydowska we Francji zmalała. Komentuje: „Jakaś dobra wiadomość na początek dnia:)”. Na tym samym profilu komunikuje się z młodymi ze Stowarzyszenia Katolickiego Młodzieży. Podczas wyborów prezydenckich gromi prezydenta Bronisława Komorowskiego, zachwala artykuły mediów prawicowych, w których wiele teorii spiskowych. Osoby o poglądach innych niż katolickie nazywa „lewakami”. Popiera w wyborach Grzegorza Brauna, który uważa, że świat został zniewolony przez żydowski spisek.
Ksiądz Gromadzki urodził się, jak czytam w jego nocie biograficznej na blogu, w 1969 roku w Kolnie. Absolwent seminarium w Łomży, został wyświęcony w roku 1994. Doktoryzował się z katechetyki na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie, od dwudziestu lat pracuje w szkołach jako katecheta. Uczył w Starym Lubiejewie, w Wyszkowie, Ostrowi Mazowieckiej, uczy też w Łapach.
Na swojej stronie internetowej dzieli się przemyśleniami. Lipiec 2012 roku:
„Nie można już powiedzieć – zgodnie z własnym głębokim przekonaniem – że posiada się inne zdanie niż uczy się w mediach. Do »gorących tematów« należą: mniejszości seksualne, żydzi, ekipa rządząca, europejskość, religia katolicka, patriotyzm. Media nakazują swoim odbiorcom miłowanie gejów i żydów, ekipy rządzącej i eurolandu, a niemal nienawiść do tego, co katolickie i narodowe. Nie można już – nawet na zasadzie opinii – uważać niektórych zachowań seksualnych za zwyczajne dewiacje, a o żydach wyrazić się nie tylko niepochlebnie, ale nawet krytycznie”.
W 2011 roku stawia samemu sobie pytanie: „Czy jestem antysemitą?”. Przytacza historię z II wojny światowej:
„Pewien młody Litwin szalał z prętem w ręce, zabijając ok. 40 Żydów. Kiedy skończył, zagrał litewski hymn. Można się dziwić zachowaniu tego osobnika, jeśli nie pozna się jego historii życia. Jeśli nie zapyta się o jego bliskich. A bliskich stracił niewiele wcześniej. Ludzie, z którymi żył przez wiele lat i których uważał za takich samych jak on obywateli Litwy, choć mieli jedynie odmienne, żydowskie pochodzenie, z którymi dzielił dole i niedole młodego państwa, witali żołnierzy Armii Czerwonej kwiatami. Później nie tylko zaangażowali się w tworzenie nowej administracji, ale i zbrodniczego porządku. Żydzi zniszczyli mu rodzinę. Jedni zostali wywiezieni w bydlęcych wagonach do gułagów, innym oszczędzono tego losu, zabijając po straszliwych męczarniach na miejscu. […] Kiedy zobaczył swoich żydowskich gnębicieli pędzonych przez żołnierzy Wehrmachtu, sięgnął po żelazny pręt… Kiedy skończył, wyjął ustną harmonijkę i zaczął grać litewski hymn… Czy był antysemitą? Czy nienawidził wszystkich Żydów? Czy może dostrzegł w tym tłumie, prowadzonym przez Niemców na stracenie, tylko tych, którzy szli ze swoimi rodzinami i którzy zniszczyli cały jego świat? […] Czy wiedział, że zostanie uznany za antysemitę?”.
Zabiera głos o Jedwabnem: „Wczoraj do Jedwabnego przybyło niewielkie grono z tych, którzy przyczyniają się do szkalowania Polski i Polaków na świecie. Niektórzy z nich nawet po 70 latach od mordu w tym miasteczku na Podlasiu głoszą swoją postawą, że Polak z mlekiem matki wypija nienawiść do każdego Żyda. I dziwią się, że jego mieszkańcy nie mają ochoty w takiej atmosferze oddać czci ofiarom. Tak się składa, że jestem Polakiem – i co gorsze – kocham Polskę i jej historię… A zatem, czy automatycznie staję się antysemitą, kiedy staram się w ten sposób żyć?”.
Mama księdza Gromadzkiego, według relacji na stronie internetowej, płakała, gdy zobaczyła w telewizji ocaloną przed pogromem w Jedwabnem Żydówkę, która mówiła o nienawiści polskich sąsiadów do Żydów.
„Płakała [matka], bo nie wierzyła własnym oczom i uszom, że za dobro można odpłacić w ten sposób… Mój tato mógłby nigdy nie poznać mojej mamy. Tylko jeden dzień dzielił ją od wywiezienia do »nieludzkiej ziemi«. Pamięta, że radzieckich okupantów prowadzili jej żydowscy sąsiedzi. Rodzina mojej mamy należała do tzw. kułaków, którzy nie ze względu na swoje czyny, ale z powodów klasowych należeli do wrogów radzieckiego państwa. Płakała, bo przywołane zostały koszmary jej dzieciństwa i niewdzięczność, która należy się tylko gojom”.
„Czy jestem antysemitą, kiedy pytam o rolę Żydów w najnowszej historii Polski? Czy nie wolno mi już zastanawiać się nad ich ogromnym wkładem w niszczenie moich rodaków? Czy »miłość do Żydów« jest nowym dogmatem »mimo wszystko«? Czy pytania trudne mogą zadawać tylko Żydzi?
Znam kilkoro Polaków żydowskiego pochodzenia i większość z nich to porządni katolicy. Nie wiem tylko, czy to jeszcze Żydzi… Czy za takich byliby uznani w Izraelu? Ja ich szanuję. Czy wolno mi jednak w kraju, którego jestem pełnoprawnym obywatelem, zadawać takie pytania bez narażania się na nietolerancję?”
Na stronach internetowych regionalnej prasy znajduję posty parafian. „Oburzona” pisze w lipcu 2014 roku o kazaniu księdza Gromadzkiego: „Niestety nie był to jego pierwszy występ, ale podejrzewam, że jeden z bardziej spektakularnych… TRAGEDIA! Tego dnia były w kościele cztery chrzty, a TEN chamski człowiek nawet nic nie wspomniał o nowo przyjętych do Kościoła dzieciach i ich rodzicach… Mówił za to o Hitlerze, Stalinie, Leninie i o tym, jak się wytapia mydło z ludzkiej skóry! K…wa, czy jego przełożeni nie mają wpływu na to, co on wygaduje z ambony? Kto jest za to odpowiedzialny i kto powinien przeprosić wiernych i ponieść konsekwencje? Pluł z ambony jadem i obrażał wszystkich parafian! Kazanie przepełnione nienawiścią i bluźnierstwami w kierunku parafian… Jeśli proboszczowi będzie na nas zależało, udzieli mu co najmniej reprymendy i nakaże milczenie! Wstyd”.
Trzysta metrów w linii prostej od plebanii księdza Gromadzkiego, w domku jednorodzinnym, mieszka Zbigniew Siwiński. Skończył siedemdziesiąt lat. Ma placek łysiny na czubku głowy, brązowe, smutne oczy. Wchodzę po schodkach do pudełkowego domku, mijam mezuzę na drzwiach salonu, siadam w saloniku. Na stole żydowska kipa wydziergana na szydełku. W kredensie, za szkłem, menora, mała flaga Izraela.
Czy wiem, pyta Siwiński, że dzisiaj, 4 lutego, mamy Tu Bi-Szwat? Święto żydowskie, nowy rok drzew, wypija się kielich wina białego, dwa kielichy białego z czerwonym, kielich czerwonego, zapala szabasowe świeczki.
Siwiński siada w fotelu, kiwa głową, oczy coraz smutniejsze. Wkłada kipę, ale tylko tu, bo na ulice Łap woli w niej nie wychodzić.
Ojca nie pamięta, wychowała go matka. Mieszkali w Białymstoku, w niedużym domu zniszczonym przez bombę. Wojnę przetrwali w schronie. Matka miała ślady po ospie, ale twarz ładną, blond włosy, niebieskie oczy, więc czarny Zbigniew z brązowym spojrzeniem wzbudzał u sąsiadów podejrzenia. Kiedy koledzy pytali, czemu taki czarny, odpowiadał zgodnie z radą matki, że bocian wrzucił go przez komin.
Gdy żandarmi niemieccy urządzali polowanie, matka mówiła, że pobawią się w chowanego, i wkładała go do piekarnika, każąc się nie odzywać.
Na podwórku jeden stary kuternoga wypalił wprost: „A ty wiesz, że Żydem jesteś?”.
Dwie młode sąsiadki też krzyczały za nim „Żyd”, ale mama poszła na skargę do ich rodziców.
Po wojnie mówiła mu: „Zbyniu, ucz się żydowskiego, może się przyda”. Po co? – chciał wiedzieć, ale nie odpowiadała.
Miał dwadzieścia lat, gdy na chwilę przed pocałunkiem dziewczyna powiedziała: „ty nie jesteś Polakiem, po oczach widzę”. Przypomniał sobie wtedy słowa matki, z wojny: „nikomu długo w oczy nie patrz”. Przeczytał gdzieś, że Niemcy poznawali Żydów po brązowych oczach, a szmalcownicy po smutku w nich utopionym.
Kiedy zaczął pytać? Chyba w szkole średniej. Czy urodziła go w nocy? Nie, w południe. Jakim był niemowlakiem? Normalnym. To wszystko. Jedyny dokument, jaki zachowała, to jego chrześcijańska metryka chrztu. Dopiero w latach osiemdziesiątych, gdy miał czterdzieści lat, jakaś nienazwana siła pchnęła go do szukania. Matki już nie dręczył, nie było sensu, tylko się denerwowała, zmieniała temat albo zapierała, że on jej. Chciał porozmawiać z wujkiem, który mieszkał z nimi podczas wojny, ale nie zdążył, wujek zmarł. Poszedł do Urzędu Stanu Cywilnego w Białymstoku, ale nie wiedział, czego szukać. Może żydowskie księgi z synagogi? A który rok? – pytają w gminie żydowskiej. 1940? O nie, tej nie mają, bo jak Rosjanie uciekali, to ten rocznik zabrali. Chce do Grodna jechać, tam ponoć są księgi z Podlasia, ale na Białorusi gorąco, Łukaszenka terroryzuje, więc nie jedzie. Daje ogłoszenie do gazety z numerem kolegi, że szuka osób pochodzenia żydowskiego, ale nikt nie dzwoni. Dlaczego kolegi? Wtedy jeszcze się bał.
Ciotki i sąsiadki poumierały. Jedna sąsiadka zdążyła mu powiedzieć, że widziała jego żydowskie papiery, ale matka zniszczyła je w 1968 roku, gdy Żydów pogoniono do Izraela. Co wyczytała sąsiadka? Niewiele, nie były po polsku. Zbigniew zapytał ją, czy wie, skąd on się w ogóle wziął. Sąsiadka powiedziała, że może z pociągu wyrzucony, może z getta zabrany, ale na pewno nocą przyniesiony jesienią 1941 roku i ochrzczony w Kościele katolickim. Rodzice chrzestni nie żyją, rodzinom niczego nie mówili.
Poszedł do Żydowskiego Instytutu Historycznego, wysłuchali, ale relacja jednej sąsiadki to mało, by zejść do archiwum.
Matka Siwińskiego zachorowała na początku lat dziewięćdziesiątych. Opiekował się nią, ale czasem tracił cierpliwość. Matce raz się wyrwało: „czemu mnie tak nienawidzisz, gdyby nie ja, to Niemiec by cię dawno zadusił!”. Zastygł, odczekał, aż matka się uspokoi, i delikatnie spytał. „Aaa tam… – machnęła ręką – stara ja, durna, nie wiem, co mówię”.
Zmarła, nie zostawiając nawet strzępu informacji, który Siwiński mógłby rzucić w machinę historycznej kwerendy.
W latach dziewięćdziesiątych, gdy mieszkał jeszcze w Białymstoku, siedział przy oknie swojego mieszkania i zobaczył na zewnątrz kobietę, ładną, czarną, podobną do jakiejś aktorki. Patrzyła na niego, od razu pomyślał, że to matka. Nie pobiegł, bo to było trzecie piętro. Nie przestraszył się, patrzył tylko, dopóki nie zniknęła. Wstydzi się tego nawiedzenia, nie chce być wariatem, jeździ na psychoterapię do Stowarzyszenia „Dzieci Holocaustu”. Tam to normalne, wszyscy widzą duchy, śnią o duchach, jedzą z duchami przy jednym stole.
Powiedział publicznie, że jest Żydem, prasa podlaska zrobiła z nim wywiad, ale na łapskie ulice w kipie nie wyjdzie, tylko po domu chodzi, nie chce prowokować. Jego żona jest katoliczką, parafianką kościoła Świętych Piotra i Pawła. Ksiądz Gromadzki przychodzi do nich po kolędzie.
– Ksiądz Gromadzki powiedział mi… A nieważne. – Siwiński patrzy w podłogę, macha ręką.
O żydowskiej dziewczynce wyrzuconej z pociągu słyszał tyle, co w Łapach się mówi, na granicy legendy miejskiej: gdzieś mieszka, gdzieś chodzi, ktoś z nią rozmawiał. Nigdy jej nie widział, nie wie, czy istnieje. Nie pomoże, sam by ją poznał, raźniej by mu było.
Janina Truchim, osiemdziesięciolatka, która mieszka nieopodal Siwińskiego, nie widziała, jak Żydzi wyrzucali dzieci, ale widziała to jej sąsiadka. Mała Żydówka, miała może pięć lat, wypadła z pociągu owinięta jak kulka. Poturlała się po nasypie, doskoczył miejscowy, rozgrzebał kulkę, przeszukał, a potem przywalił w łeb łopatą, aż sąsiadka dostała od tego padaczki. Truchim nie może zrozumieć: jak nie chcesz pomóc, nie lubisz, to chociaż nie rusz, bo po co?
Truchim do Żydów nic nie ma, nie lubi tylko Ukraińców i kacapów, choć jej rodzice do sklepów żydowskich w Łapach nie chodzili, woleli polskie.
Chociaż nie, po mięso to jednak chodzili.
Jak Niemcy zaczęli Żydów wywozić do getta, to jej matka nie chciała nic od Żydów brać, oni przychodzili i sami dawali.
Chociaż nie, takie Żydzisko przychodziło jednak z szewcem i mamusia im chleb dawała w zamian za wełniane sukienki, spodnie. Szewc obiecał też pantofelki, ale nie zdążył, bo wywieźli go do Treblinki.
Polacy pomagali jednak Żydom, mówi Truchim, w stogu siana przechowali choćby Łosicę. Wie, bo Łosica przyszedł po wojnie i powiedział, że codziennie widział jej ojca, jak chodził na ryby, że bardzo chciał podejść, porozmawiać, ale się bał.
Chociaż nie, przecież to taki Zygmunt ich przetrzymywał, dopóki nie ogolił ze wszystkiego, a jak ogolił, to meldował albo sam za stodołą mordował.
A ta śliczna dziewczynka, uratowana, mówi Truchim, to nadal śliczna, widuje ją. Radzi popytać na osiedlu, niedaleko, i podaje mi jej nazwisko – L.
Pytam w osiedlowym sklepie, ale L. nie znają. Nazwisko rzadkie, choć brzmi rdzennie polsko. Krążę między placami zabaw, pytam młode matki z wózkami, spacerowiczów z psami, kobiety z tobołami. Starsza pani chwilę się zamyśla, pokazuje palcem: o! tamten blok, pierwsza klatka, ostatnie piętro. Nie dowierzam po tym trudzie, że tak łatwo poszło, bo L. opleciona jest jakąś tajemnicą, ale idę, drepczę po schodach, pukam. Otwiera niska, korpulentna kobieta, wygląda na sześćdziesiąt kilka lat. Zakrywa dłonią przepraszająco poły szlafroka, w ciemne włosy wplecione ma wałki. Lekko skośne, brązowe, błyszczące oczy. Musiała być pięknym dzieckiem, gdy rozplątano ją z ubrań, w które była zawinięta. Musiała być piękną kobietą, gdy pod przybranym nazwiskiem ukrywała się, by śpiewać zwrotki polskiego hymnu. A może nie, może jest bardzo żydowska i jak Siwiński celebruje właśnie Tu Bi-Szwat?
– Mam do pani tyle pytań… Chodzi o tamten pociąg… podczas wojny – mówię podekscytowany. Wzdryga się jak przyłapana na bolesnej tajemnicy. Spokojnie, ale stanowczo odmawia, zamyka drzwi.
Schodzę struty schodami. Po rozmowach, kluczeniu żydowska dziewczynka ocalona przez odważnych ludzi po prostu zamknęła drzwi. A moje pytania? Czy rodzice chowali ją w piekarniku? Kiedy powiedzieli prawdę, bo przecież musieli, skoro całe miasto wie? Szukała prawdziwych rodziców? Ma dzieci? Co czują? Czy przyjmuje po kolędzie księdza Gromadzkiego?
Wychodzę z klatki schodowej, chcę jeszcze raz wrócić na górę. Na ścianie sąsiedniego bloku widzę machnięte sprejem swastyki, każda na metr. Widzi je też codziennie żydowska, ocalona dziewczynka. Odchodzę.
Pociąg przyspieszał za Łapami, mknął dalej, ale zwalniał jeszcze w połowie drogi, gdzie szukam kolejnych wyrzutków.
Mieczysław Bartłomiejczuk, najstarszy mieszkaniec Szepietowa-Janówki, gdy słyszał wyjący tabor, uciekał. Jego przyszła żona o mało nie zginęła, bo stała na polu, zbyt blisko torów. Niemcy strzelali do każdego, pewni, że to skoczek lub wyrzutek. Strzały słyszano z daleka.
Zawołał raz Bartłomiejczuka sołtys, by wziął łopatę, poszedł do Niemców i pomógł kopać. Z daleka widział Bartłomiejczuk młodą parę, wtuloną w siebie, podziurawioną, zakrwawioną. Odwrócił głowę, gdy kopał, Niemcy wrzucili ciała, Bartłomiejczuk zakopał.
Widział innych, jak skakali, a potem stali oszołomieni, zastanawiając się, gdzie iść, nim dosięgła ich kula. Inni leżeli z połamanymi nogami, wyli z bólu, dopóki nie przyjechała drezyna i nastąpiła rewizja, kula w łeb i do dołu przy torach, wykopanego szpadlem Bartłomiejczuka albo innych mieszkańców.
Za Szepietowem, w lesie, Bartłomiejczuk widział małego Żyda, może dziesięcioletniego, który biegł, robił uniki, gdy Niemiec strzelał, i udało mu się uciec. Inne dziecko, młodsze, zabrał Polak, zadzwonił po żandarmów, przyjechali, zabili. Widział dwóch młodych, silnych, zbłąkanych. Powiedział: „idźcie, bo żandarmi przyjadą”. Ale dalej stali, żandarmi przyjechali. Za wsią wyskoczyła młoda Żydówka, leżała przy torach, jęczała: „szpitala, panie, szpitala”. Jakaś kobieta pobiegła po wodę, ale pojawili się żandarmi, zrewidowali, zabrali złoto, zabili.
Bartłomiejczuk pamięta też chłopca, blondyna, dziesięć, może dwanaście lat, który trafił do domu Wołosiewiczów. Paśli z nim krowy, odmawiali pacierz, a on im śpiewał piosenki o strażakach. Wołali na niego Maniek. Nikt głośno nie mówił, że to Żyd, nie wyglądał na Żyda. Próbowali zrewidować małego dla zabawy, wiadomo po co, ale się wyrywał, uciekał.
Wołosiewiczowa, jak pamięta Bartłomiejczuk, była trochę splątana umysłowo, jakby nie wiedziała, co się wokół dzieje, ale stary Wołosiewicz był normalny. A może też nie wiedział, trudno rozstrzygnąć. Maniek był blondynem, wioska milczała, bo gdyby był czarny, żydowski, to pewnie ktoś by doniósł albo odprawił. Kara śmierci to ryzyko zbyt duże.
Lech Wołosiewicz ma pięćdziesiąt jeden lat, mieszka sam, kilka domów od Bartłomiejczuka. Był listonoszem, ma kilka hektarów ziemi po ojcu. Historię Mańka zna z przekazów rodzinnych, bo dokumenty gdzieś poginęły.
Ojciec Lecha miał osiemnaście lat, gdy wybuchła wojna, i tak jak stał na polu, tak Niemcy zabrali go do pracy przymusowej. Wtedy przyszedł Maniek, który uciekł z pociągu. Dziadek sądził, że syna już stracił, no to małego przygarnął. Dał ubranie, przepasał słomianym paskiem, czego Lech jest pewny, bo zdjęcie gdzieś było, ale zginęło.
Ojciec Lecha wrócił z Niemiec po wojnie i zawieźli z dziadkiem małego do Łodzi, w nowej jesionce, z nową walizką. Maniek odezwał się po trzydziestu latach, przysłał list, potem przyjechał. No gdzieś te listy były, ale pogubione.
Czy dziadek wiedział, że Maniek jest Żydem? Tego Lech nie wie, ale pewnie wiedział, no bo skąd takie bezpańskie dziecko? W dokumentach wszystko było, ale pogubione.
Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
www.czarne.com.pl
Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75
[email protected],[email protected]
[email protected],[email protected],[email protected]
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Sekretarz redakcji: [email protected]
Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa,
tel./fax +48 22 621 10 48
[email protected],[email protected]
[email protected],[email protected]
Dział marketingu: [email protected]
Dział sprzedaży: [email protected]
[email protected],[email protected]
Audiobooki i e-booki: [email protected]
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków, tel. +48 12 432 08 52,
Wołowiec 2015
Wydanie I