Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Lato 1915 roku. Armia rosyjska pod naporem wroga wycofuje się z Królestwa Polskiego i zachodnich krańców Imperium. „Niemiec będzie babom cycki obcinał” – niesie się po wsiach. Spod Lublina, Chełma, Łomży, Ostrołęki, a nawet Warszawy obładowane wozy ruszają w głąb Rosji. Z obszarów na wschód od Białegostoku wyjeżdża nawet osiemdziesiąt procent mieszkańców. Wędrują w skwarze, bez wody i jedzenia. Niemieckie samoloty bombardują wojsko, nie szczędząc uciekinierów. Przy drogach zostają mogiły, część ciał leży niepogrzebana. Wybuchają epidemie. Masowo umierają dzieci.
Bieżeńcy – tak po rosyjsku nazywają uciekinierów carskie władze – są rozwożeni po całej Rosji. Gdy we wsiach gdzieś na Syberii czy nad Donem z trudem budują nowe życie, wybucha rewolucja, niszcząc pozostałe filary „odwiecznego porządku”: carską władzę i religię. Bieżeńcy znowu ruszają w drogę, teraz w drugą stronę, do odrodzonego Państwa Polskiego. Powrót przynosi kolejne „końce świata”.
Z terenu Polski wyjechać mogły ponad dwa miliony osób, ale o bieżeństwie milczą podręczniki. Opowieść ocalają potomkowie bieżeńców. To historia, którą można opowiadać z wielu perspektyw: ludzi postawionych w ekstremalnej sytuacji, chłopów, których świat ginie na ich oczach, wreszcie – uchodźców, uciekinierów, ofiar kolejnych wojen.
"To znakomite opracowanie losów poszczególnych ludzi i całej zbiorowości doświadczonych kataklizmem wojny i towarzyszącej jej polityki." prof. dr hab. Eugeniusz Mironowicz
"„Szli dzień i noc…” Na wschód. Katolicy, prawosławni, Żydzi, panowie, służba, chłopi, kobiety, dzieci, konie, bydło i psy; zdumiewający exodus wyparty z pamięci następnych pokoleń przez inne nieszczęścia XX wieku. Aneta Prymaka-Oniszk postanowiła, że nie zostawi tych uciekinierów. Jej książka to rzetelny dokument historyczny, piękna opowieść, dowód współczującej pamięci." Małgorzata Szejnert
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 441
W serii ukazały się ostatnio:
Swietłana Aleksijewicz Czasy secondhand. Koniec czerwonego człowieka (wyd. 2)
Filip Springer Miedzianka. Historia znikania (wyd. 3 rozszerzone)
Aleksandra Łojek Belfast. 99 ścian pokoju
Paweł Smoleński Izrael już nie frunie (wyd. 4)
Peter Pomerantsev Jądro dziwności. Nowa Rosja
Swietłana Aleksijewicz Cynkowi chłopcy (wyd. 2)
Katarzyna Surmiak-Domańska Ku Klux Klan. Tu mieszka miłość
Jean Hatzfeld Englebert z rwandyjskich wzgórz
Marcin Kącki Białystok. Biała siła, czarna pamięć
Bartek Sabela Wszystkie ziarna piasku
Anna Bikont My z Jedwabnego (wyd. 3)
Martin Schibbye, Johan Persson 438 dni. Nafta z Ogadenu i wojna przeciw dziennikarzom
Swietłana Aleksijewicz Wojna nie ma w sobie nic z kobiety (wyd. 2)
Dariusz Rosiak Ziarno i krew. Podróż śladami bliskowschodnich chrześcijan
Piotr Lipiński Bicia nie trzeba było ich uczyć. Proces Humera i oficerów śledczych Urzędu Bezpieczeństwa (wyd. 2 popr. i rozszerz.)
Paweł Smoleński Zielone migdały, czyli po co światu Kurdowie
Wolfgang Bauer Przez morze. Z Syryjczykami do Europy
Cezary Łazarewicz Żeby nie było śladów. Sprawa Grzegorza Przemyka
Elizabeth Pisani Indonezja itd. Studium nieprawdopodobnego narodu
Beata Szady Ulica mnie woła. Życiorysy z Limy
Rana Dasgupta Delhi. Stolica ze złota i snu
Ed Vulliamy Wojna umarła, niech żyje wojna. Bośniackie rozrachunki (wyd. 2)
Andrzej Brzeziecki, Małgorzata Nocuń Armenia. Karawany śmierci
Katarzyna Kwiatkowska-Moskalewicz Zabić smoka. Ukraińskie rewolucje
Anna Sulińska Wniebowzięte. O stewardesach wPRL-u
Anjan Sundaram Złe wieści. Ostatni niezależni dziennikarze w Rwandzie
Ilona Wiśniewska Hen. Na północy Norwegii
Mur. 12 kawałków o Berlinie pod red. Agnieszki Wójcińskiej (wyd. 2 zmienione)
Iza Klementowska Szkielet białego słonia
Lidia Pańków Bloki w słońcu. Mała historia Ursynowa Północnego
Piotr Nesterowicz Każdy został człowiekiem
Dariusz Rosiak Żar. Oddech Afryki (wyd. 2 zmienione)
Anna Mateja Serce pasowało. Opowieść o polskiej transplantologii
Linda Polman Karawana kryzysu. Za kulisami przemysłu pomocy humanitarnej (wyd. 2)
Scott Carney Czerwony rynek. Na tropie handlarzy organów, złodziei kości, producentów krwi i porywaczy dzieci (wyd. 2)
Misha Glenny Nemezis. O człowieku z faweli i bitwie o Rio
Adam Hochschild Lustro o północy. Śladami Wielkiego Treku
Kate Brown Plutopia. Atomowe miasta i nieznane katastrofy nuklearne
Drauzio Varella Klawisze
Piotr Lipiński Cyrankiewicz. Wieczny premier
W serii ukażą się m.in.:
Mariusz Szczygieł Gottland (wyd. 3 zmienione)
Maciej Czarnecki Dzieci Norwegii. O państwie (nad)opiekuńczym
Aneta Prymaka-Oniszk
Bieżeństwo 1915
Zapomniani uchodźcy
Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż autoryzowane pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej.
Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka
Projekt układu typograficznego Robert Oleś / d2d.pl
Fotografia na okładce © by Centralnyj gosudarstwiennyj archiw kinofotofonodokumientow Sankt-Pietierburga, P-199 sn. 32; fot. S. Łazowiert
Copyright © by Aneta Prymaka-Oniszk, 2016 Copyright © for the map by d2d.pl
Opieka redakcyjna Łukasz Najder
Redakcja Tomasz Zając
Konsultacja merytoryczna prof. dr hab. Eugeniusz Mironowicz
Korekta Katarzyna Juszyńska / d2d.pl, Iwona Łaskawiec / d2d.pl
Redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl
Skład Alicja Listwan / d2d.pl
Skład wersji elektronicznej d2d.pl
ISBN 978-83-8049-385-8
Anastazji, Lidce, Piotrowi
[^]
Pamiętam niewiele. Prawie nic. Bo ile z podsłuchanych opowieści dorosłych może zapamiętać dziecko?
Wyjazd. Choć może to ucieczka? Wozy, całe morze wozów. Jadą w kilka rzędów, tarasują wszystkie drogi. Ciągną do Rosji. Do Rasiei – tak zawsze mówili. Potem jest step. Na horyzoncie majaczą ośnieżone szczyty. To Kaukaz. Akcent pada na ostatnią sylabę, brzmi więc trochę jak: „Kaukaaaz”.
Jest gorąco. Rosną arbuzy i winogrona. Może także pomarańcze albo banany? Gdy słucham tych opowieści na początku lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku owoców południowych nie ma w sklepach, znam je tylko z książek. Na tym gorącym „Kaukaaazie” mieszkają piękni i dobrzy ludzie. Lubią śpiewać pieśni o Kozaku, co poDonu gulajet. Na brzegach rzek, pewnie także Donu, zalega zboże, całe sterty gnijącej pszenicy. Czasem rzeką płyną ludzkie ciała. Wtedy woda czerwienieje. Ciała wynosi się też z pociągu i układa na śniegu. Jest również hoły kamień. Zupa z lebiody i pokrzyw. I znów ciała. Ale to już po powrocie.
Bieżeństwo. Tak babcia i wszyscy wokół nazywają ten czas. Musi być ważny, skoro ich historia świata dzieli się na przed bieżeństwem i po bieżeństwie.
*
Pod koniec lat osiemdziesiątych podstawówka, do której chodzę, jedzie na wycieczkę do muzeum regionalnego w Sokółce. Na wystawie widzimy zdjęcia maszerujących oddziałów, sztandary i szable, trochę strojów ludowych. Przewodnik mówi o rezydencji królowej Bony, z którą są związane początki Sokółki, o Tatarach osadzonych w okolicznych wsiach przez Jana III Sobieskiego, o powstaniu styczniowym, Legionach Polskich i odzyskaniu niepodległości w 1918 roku. O bieżeństwie i historiach, które połowa uczniów zna z domu, nie wspomina.
Ale nikt nie dopytuje o nie. Ani nauczyciele, ani starsi uczniowie. O takich rzeczach się nie mówi, wtedy to dla mnie oczywiste.
*
Pomarszczona twarz. Czarne, gładko zaczesane włosy. Z tyłu są pewnie spięte półokrągłym metalowym grzebieniem. Usta się uśmiechają, ale w oczach smutek. Ile może mieć lat? Czterdzieści? Pięćdziesiąt?
Szukam innego zdjęcia. Babcia Nadzia – zdrobnienie od imienia Nadzieja – ma na nim być młodą dziewczyną. Nosić dwa warkocze i bluzkę w drobną kratkę. Ponoć zostało zrobione jeszcze w Rosji. Ponoć kiedyś wisiało u nas w domu.
W moich wspomnieniach babcia jest już po osiemdziesiątce. Przychodzą do niej sąsiadki, rozmawiają. Chyba wtedy słyszę o stepie, ośnieżonych szczytach, arbuzach i trupach wynoszonych z pociągu. Babcia umiera, gdy mam siedem lat.
Kiedy dorastam, te opowieści wracają. Pytam rodziców, ale niewiele pamiętają. Zaglądam do babcinego kufra, ale nie znajduję tam ani dokumentów, ani żadnych zapisków. Później uświadomię sobie, że chłopi na początku XX wieku raczej nie pisali pamiętników, listów prawie też nie, a dokumenty, które przestawały być potrzebne, zwykle wrzucali do pieca.
Nie znajduję zrobionego na Kaukazie zdjęcia młodej dziewczyny. Jest tylko to małe, dowodowe zdjęcie czterdziesto-, pięćdziesięcioletniej kobiety. Przyglądam się mu zachłannie. Może zobaczę na nim choć cień przeżyć z czasów bieżeństwa?
*
Pod koniec lat dziewięćdziesiątych studiuję na Uniwersytecie Warszawskim. Siedzę w bibliotece, czytam jakiś podręcznik do historii. Wtedy po raz pierwszy widzę słowo „bieżeństwo” w druku. Dziś już nie pamiętam tytułu książki, ale choć minęło ponad dwadzieścia lat, wciąż mam przed oczami tę stronę. Tekst w dwóch kolumnach, gęstym drukiem, na pożółkłym papierze. I to zdanie na końcu akapitu gdzieś pośrodku drugiej kolumny. Że część ludności z ziem polskich w czasie I wojny światowej pojechała w bieżeństwo w głąb Rosji.
Czuję się, jakbym odnalazła kawałek mojego świata, tego pominiętego przez muzeum w Sokółce i przez szkoły – zarówno wiejską podstawówkę, jak i białostockie liceum. Teraz czytam o nim w książce naukowej!
Zostawiam pracę semestralną, zaczynam szukać więcej informacji o bieżeństwie. Ale to hasło nie istnieje w katalogach. A ja, oprócz fragmentarycznej rodzinnej opowieści, nie wiem nic.
*
W starej babcinej szafie odnajduję rozsypujący się modlitewnik i Ewangelię. Są w języku staro-cerkiewno-słowiańskim. A więc babcia umiała czytać.
Przypominam sobie taką scenę. Jest Wielki Czwartek, wieczór, rodzice pojechali furmanką do cerkwi. Babcia zapala gromnicę. Bierze grubą księgę i czyta półgłosem; dziś wiem, że to Ewangelia, tego wieczoru czyta się dwanaście fragmentów o męce i śmierci Chrystusa. My, dzieci, siedzimy obok niej, na łóżku. Zapada zmrok, w świetle gromnicy ostre babcine rysy wydają się jeszcze ostrzejsze. Ona wciąż czyta. My, dzieci, siedzimy cierpliwie. Wiemy, że nabożeństwo Wielkiego Czwartku jest długie i kończy się w nocy. Dlatego rodzice nie wzięli nas ze sobą.
Babcia czytała w języku cerkiewnych nabożeństw. Może też po rosyjsku, bo ten język obowiązywał w świecie jej młodości. Po polsku raczej nie. Do końca życia zresztą słabo mówiła po polsku. Ani ona, ani jej sąsiedzi prawie nie używali tego języka.
*
Już samo słowo brzmi dziwnie. Obco. Nie akcentuje się go typowo po polsku, na przedostatnią sylabę. Tu akcent pada na pierwszą, na „bie-”. Brzmi więc trochę jak „bieeeżeństwo”.
Dla tych, którzy – jak ja – w dzieciństwie słuchali babcinych opowieści, ta wymowa jest oczywista. Pozostali akcentują po polsku. Po wymowie tego słowa można się więc domyślać rodzinnej historii, może nawet religii mówiącego.
W języku rosyjskim, z którego słowo „bieżeństwo” zostało zaczerpnięte, oznacza ono uchodźstwo. Ale dla wielu osób pochodzących z wschodniej Polski bieżeństwo to rodzaj nazwy własnej. To najważniejsza i najbardziej wstrząsająca historia z całego XX wieku. Nawet bardziej destrukcyjna i tragiczna niż II wojna światowa.
*
Nie przestaję szukać. W 2012 roku, wiele lat po odkryciu słowa „bieżeństwo” w uniwersyteckiej bibliotece, znajdę publikacje dotyczące tego wydarzenia. Choć zdarza się, że w niektórych z nich ten termin nawet nie pada.
Czytam o zapomnianej I wojnie światowej. O tym, jak w 1915 roku Niemcy i Austriacy przełamują front w Karpatach. Armia rosyjska nie jest w stanie ich zatrzymać; zarządza ewakuację opuszczanych ziem. Zaczyna się wielki odwrót. W głąb Imperium pociągami jadą urzędnicy i tony dokumentów, uczelnie, biblioteki i dzieła sztuki, a także fabryki z całym wyposażeniem i najważniejszym personelem. Gdy front jest już blisko, chłopi – dobrowolnie lub pod przymusem – pośpiesznie pakują dobytek i w rzędach furmanek suną na wschód. Jeszcze widzą, jak płoną ich domy. Dotychczasowy świat obraca się w ruinę. Prości ludzie tracą wszystko. To, co mają, i to, kim są. Na wiele lat staną się bieżeńcami.
Dane statystyczne, które znajdę w książkach, mnie porażą. Trzy i pół miliona bieżeńców; niektóre opracowania mówią nawet o pięciu milionach! Jeśli liczyć tylko ludzi opuszczających granice współczesnej Polski – wyjechało nawet dwa miliony osób!
Czytam opisy, jak ogromne połacie ziemi zamieniły się w pustynię. Najmocniej bieżeństwo dotyka guberni grodzieńskiej. To w jej skład w 1915 roku wchodzi współczesna Białostocczyzna. Z dwumilionowej populacji guberni w Rosji znajdzie się ponad osiemset tysięcy osób; wiele umrze po drodze. Z niektórych powiatów znika nawet osiemdziesiąt–dziewięćdziesiąt procent mieszkańców.
Pustoszeją wsie wschodniej Chełmszczyzny – z tego regionu wyjeżdża blisko trzysta tysięcy osób.
Bieżeństwo nie oszczędza także ziem ówczesnego Królestwa Polskiego. Z guberni łomżyńskiej jedzie blisko osiemdziesiąt tysięcy; z warszawskiej – siedemdziesiąt tysięcy, z suwalskiej ponad pięćdziesiąt tysięcy.
To dla mnie niespodzianka. Byłam przekonana, że to tylko historia prawosławnych spod Białegostoku. Ale sądząc po statystykach, które znajduję w książkach naukowych, bieżeństwo dotknęło także katolickich Polaków i Litwinów, Tatarów, Żydów, nawet Niemców. Dlaczego więc oni wszyscy – oprócz nas – o niej zapomnieli? Dlaczego wielu potomków tych, którzy wyruszyli na wschód w 1915 roku, nie rozumie dziś słowa „bieżeństwo”?
*
Gdy profesor Włodzimierz Pawluczuk, antropolog i badacz kultury ludowej, udaje się do rodzinnych Rybołów koło Zabłudowa, trzydzieści kilometrów od Białegostoku, wieczorem przychodzą gospodarze. Pawluczuk opowiada, że był na konferencji we Francji. „Jacy ludzie tam mieszkają? Polscy czy ruscy?” – pytają. „Polscy”. Profesor wrócił z wczasów w Bułgarii. „Te Bułgary to oni ruscy czy polscy?” – pytają. „Ruscy” – odpowiada profesor. Był we Włoszech. „A tam jacy?” „Polscy”.
To historia z lat sześćdziesiątych. Ale ten podział świata znam ze swojego dzieciństwa. Na Podlasiu nie znika on zresztą do dziś. Ruscy to prawosławni, polscy to katolicy. Ruscy przy tym odnosi się nie do Rosji, jak wiele osób dziś sądzi, ale do Rusi; państw Słowian wschodnich, gdzie żyli ludzie „ruskiej wiary”: prawosławni greckiego obrządku, przyniesionego tu jeszcze przez Cyryla i Metodego.
W szkole, do której chodzę w latach osiemdziesiątych, na pierwszy rzut oka nie sposób nas – polskich i ruskich – rozróżnić. Podobnie się ubieramy i bawimy, oglądamy te same filmy, czytamy te same książki. Nawet język nikogo nie zdradza. W szkole wszyscy rozmawiamy po polsku.
Ale w domach już niekoniecznie. Polscy na co dzień mówią po polsku, ruscy – po prostu. Choć nie zawsze jest to takie oczywiste. W ruskich domach coraz częściej dorośli zwracają się do dzieci po polsku. A jednocześnie – wystarczy pojechać w poniedziałek na rynek do Sokółki, by zobaczyć, że katolik spod Suchowoli, prawosławny spod Krynek, nawet potomkowie polskiej szlachty z okolicznych zaścianków – wszyscy targują się po prostu. Tak określa się gwarę języka białoruskiego w okolicach Sokółki, Suchowoli, Gródka. Na południe od Białegostoku, pod Bielskiem i Hajnówką, gdzie ten wyznaniowy podział funkcjonuje tak samo, mówią poswojomu – w gwarach języka ukraińskiego i białoruskiego.
Polskich i ruskich różni spojrzenie na historię, ale o tym się głośno nie rozmawia. Bywają tam bolesne momenty, jak to na pograniczu kultur, nikt ich jednak nie wyjaśnia. Milczymy. Każdy pielęgnuje własną opowieść, nie zna wersji drugiej strony. Bieżeństwo w tym podziale ma być historią ruskich.
*
W Warszawie, gdzie studiuję, a potem znajduję pracę, spotykam wielu ruskich z Białostocczyzny. Kiedy dzielimy się rodzinnymi historiami, zwykle brzmią one znajomo.
Grzegorz Zinkiewicz wychował się na opowieściach babci Wiery, urodzonej gdzieś w Rosji. Gdy wracali z bieżeństwa, zmarła jej mama. Na którejś ze stacji bogate małżeństwo spod Moskwy chciało kupić trzyletnią sierotkę. Może adoptować, ale babcia używała słowa „kupić”. Obiecywali, że poślą ją do szkół, że wyrośnie na wielką panią. Ojciec się nie zgodził. Przywiózł ją wraz z trzema starszymi synami do Stryków. Tu – opowiadała babcia Wiera – nie spotkało jej nic dobrego. Głód, nędza i praca ponad siły. Na dziecko spadły wszystkie kobiece prace: gotowanie, pranie, sprzątanie, dojenie krów, karmienie świń i drobiu, uprawa ogrodu i kartofli. Pewnie tam, w Moskwie, nie musiałaby się tak męczyć. Do końca miała żal – do ojca, albo po prostu do życia – o utraconą szansę.
Grześ, gdy podrósł, zaczął dopytywać: „A dlaczego pojechaliście u hetu Rasieju?”. Nikt mu nie potrafił odpowiedzieć. Ani babcia, ani ci, którzy pamiętali jeszcze 1915 rok. Mówili coś o strachu, o wojnie, o carskiej trosce, o Kozakach na koniach. Czasem wzruszali ramionami i milkli. „Bo wsie jechali” – odpowiadała babcia. „Bo wszyscy jechali”. I Grzegorz do dziś nie rozumie dlaczego.
Po opowieści takiej jak Grzegorza, ktoś inny zwykle zaczyna swoją historię: „Moi byli w Saratowie, Samarze, Władywostoku, Rostowie…”. Też nie zna szczegółów. Też nie potrafi odpowiedzieć na nasuwające się pytania. Wszystkim nam trudno zrozumieć to całe bieżeństwo.
*
Historycy, z którymi się spotykam, okazują się sceptyczni. Nie ma opracowań, materiały dotyczące bieżeństwa są rozproszone w archiwach całej Rosji, nikt ich nie przebadał. W dodatku mnie interesują chłopi. A oni – podkreślają moi rozmówcy – w zasadzie nie zostawili listów, dzienników i innych zapisków. Gdy w 2012 roku zaczynam zbierać materiały o bieżeństwie, nie ma wśród nich spisywanych na gorąco chłopskich relacji. Będę je znajdywać później, często przypadkiem.
Nie zrażam się jednak. Chcę spojrzeć na bieżeństwo z perspektywy tych, którzy dla historyków zwykle są nieważni. Zanurzeni w kulturze tradycyjnej chłopi, nieruszający się poza obręb swojego powiatu, nagle jadą nie wiadomo dokąd, tysiące kilometrów. Ich świat zupełnie się rozpada. Jego filary – tradycja, władza, Cerkiew – chwieją się i po kolei padają. Zostają zupełnie sami, odarci ze wszystkiego. Jak sobie radzą? Kim się stają w tej podróży? Jaki świat odbudują po powrocie? Co przekażą kolejnym pokoleniom?
No i co współczesna pamięć o bieżeństwie mówi o nas, ludziach żyjących sto lat później?
Dla Pawlika wybuch wojny przynosi odpoczynek. Nie spodziewał się go w środku lata. Na wsi to przecież czas ciężkiej pracy. W pamiętniku, który zacznie prowadzić w 1917 roku, wspominając 1914, zapisze: „Przez cały tydzień nikt nic nie robił. Po co robić? Tak czy inaczej przyjdzie Niemiec albo nawet swoje wojsko i wszystko zniszczy”[1].
*
Szukam relacji, w których bieżeńcy opowiadaliby o codzienności. O tym, jak się dowiedzieli o wybuchu wojny. Co wtedy robili? Co tego dnia jedli na obiad? Czy się bali? Bez tego trudno poczuć ówczesny świat, zrozumieć ludzi.
W mojej rodzinie historia zaczyna się wraz z bieżeństwem. Wcześniej opowieści nie sięgają. Podobnie u osób, z którymi rozmawiam. Nawet tych najstarszych, urodzonych w latach dwudziestych – kilka, kilkanaście lat po wybuchu I wojny. Niektórzy deklarują, że pamiętają opowieści rodziców. Że wojna wybuchła, że Niemiec nadchodził, Rosjanie odstępowali. Niemiec miał obcinać kobietom piersi, ludzie się bali… Słucham, nagrywam. „W końcu ci Niemcy przychodzą… zaczynają wywozić Żydów z Sokółki, Krynek czy Orli”. Przecież to musiało być w 1941 roku, nie w 1915! „Faktycznie, wszystko się miesza na stare lata” – przyznaje mój rozmówca. I znów się nie dowiem, jaka była pogoda w lipcu 1914 roku ani jak wieść o sarajewskim zamachu dotarła do moich Knyszewicz.
Gdy już tracę nadzieję, trafiam na Pamiętniki chłopów. W okresie międzywojennym Instytut Gospodarstwa Społecznego, badający problemy społeczne ówczesnej Polski, ogłasza konkursy na pamiętniki różnych grup społecznych, między innymi chłopów. Najciekawsze wydaje w dwóch tomach. Pierwszy ukazuje się w 1935 roku, drugi – rok później; w sumie zawierają sześćdziesiąt jeden prac.
Wyczytuję z tych pamiętników wiele. Na przykład, że pod Warszawą w dniu wybuchu wojny pada deszcz i moczy pszenicę stojącą w snopkach. Kiedy gospodarze wiozą na wozach to, co uratowali przed ulewą, widzą tłum przed urzędem gminy. Kobiety płaczą. Właśnie ogłoszono mobilizację.
W innym pamiętniku, gospodarza spod Łomży, czytam, że 1914 był wspaniałym rokiem. Wojska rosyjskiego w okolicy było mnóstwo, można było im za dobrą cenę sprzedawać plony, dzięki czemu autor kupił dwa konie.
Ale największym skarbem okazuje się pamiętnik, którego autor jest podpisany jako „gospodarz na 10 hektarach, najpierw rolnik, potem ogrodnik w pow. bielskim”. Wszystkie prace są anonimowe, więc jego danych tu nie znajdę. W pamiętniku wyczytuję imię – Pawlik, zdrobnienie od Pawła – oraz miejsce zamieszkania – Wólka Wygonowska pod Kleszczelami. To ruska wieś[2], ale Pawlik przez długi czas jakby ukrywa swoją tożsamość, pilnuje, by nie wyrwało mu się nic, co mogłoby o niej świadczyć.
*
Zanim wojna przyniesie Pawlikowi odpoczynek, latem 1914 roku pracuje on ponad siły. Starsi bracia wyjechali: jeden dostał pracę na kolei w Warszawie, drugi wiosną poszedł do wojska, a trzeci wyemigrował do Ameryki. Oprócz niego zostali najmłodszy Wasyl i siostra. Pawlik ma czternaście lat; jako pierwszy z rodziny się uczy: został wysłany do Białegostoku do gimnazjum. Ale gdy przyjeżdża na wakacje, nikt go nie oszczędza. Roboty jest przecież mnóstwo. W dzień pracuje więc w polu, a w nocy pasie konie, by od rana mogły ciągnąć wóz z sianem lub czymś innym. Często zasypia przy tym ze zmęczenia i zwierzęta idą w szkodę. Ojciec się wtedy wścieka i wyzywa syna od leni.
Tego wieczoru chłopak wraca z pola. Mężczyźni stoją na ulicy i dyskutują, choć to roboczy czas. Był Żyd z Bielska i mówił, że wybuchła wojna, słyszy Pawlik. Gospodarze z Wólki jednak ustalają, że to nie może być prawda. „Gdyby wybuchła, z gminy przywieźliby pakiet z czerwoną pieczęcią, znaczy mobilizacyjny. Wojny nikt nie prowadzi bez rekruta” – twierdzi stary Kozłowski. W carskiej armii spędził kilkanaście lat; wie, co mówi. Już chcą się rozchodzić, gdy na koniu nadjeżdża stójkowy z gminy. Trzyma pakiet z czerwoną pieczęcią. A więc mobilizacja! A więc wojna! „Pewno znowu Napoleona wypuścili na Rosję” – wyrokuje inny weteran carskiej armii, pan Ziukiewicz.
Tej nocy nikt nie pasie koni. Kobiety pieką chleb i przygotowują synów do wymarszu, mężczyźni radzą, młodzież żegna zmobilizowanych kolegów. Jest płacz, są też śpiewy i tańce. Rano wszyscy ruszają odprowadzić odchodzących. Ilu ich może być? W Dawidowiczach, innej wsi w ówczesnym powiecie bielskim (dziś: białostockim), zmobilizowano wtedy sześć osób. „Płacz, narzekania, pożegnania – robiło się straszno, pomimo woli płakałem i ja, ale nie tylko ja, płakała i mdlała cała wieś, nawet psy jakby odczuwały nadchodzące nieszczęścia, skowyczały i wyły w najrozmaitsze głosy” – relacjonuje Pawlik.
Potem zapada cisza. Choć wcześniej ludzie uwijali się w polu, jak to latem, teraz nikt nic nie robi. Tylko grupki mężczyzn stoją na ulicy i dyskutują o losach świata. Może Niemiec jest już pod Bielskiem? Albo co najmniej zajął Warszawę? Ale czy nasi by mu pozwolili? Carska armia to przecież nie przelewki! Ale po tygodniu, gdy żadnych wojsk nie widać, wychodzą na pole. Owies dojrzał; jeszcze trochę i zacznie się sypać na ziemię. Pogoda dobra, trzeba żąć.
Niby wszystko wraca do normy. Pawlik w dzień pracuje w polu, nocą pasie konie, znów zasypia zmęczony, wpuszcza je w szkodę. Ale ojciec krzyczy jakby mniej. Matka, gdy stawia na stole miskę z kartoflami, w milczeniu przypatruje się synom. Po zaczerwienionych oczach można poznać, że płakała. W taki letarg zapada zwłaszcza wtedy, gdy długo nie ma listu od Eliasza. Z wojska zabrali go na front. Raz napisał, że stracił swojego ulubionego konia. Zaraz potem – że na jego rękach skonał przyjaciel, chłopak z sąsiedniej wsi.
Do lipca 1914 roku kronika parafii prawosławnej w Sokółce jest zapisem wizyt duszpasterskich i rozwoju kariery tutejszego kleru. W 1908 roku w kwietniu wizytę składa biskup białostocki Włodzimierz, a we wrześniu przybywają biskupi grodzieński i brzeski. W 1909 roku psalmista Sobisiewicz zostaje diakonem, a w 1913 jego następca Szumowski przenosi się na południe, do dekanatu bielskiego. Nic poza tym.
Po wybuchu wojny robi się gęsto od wydarzeń i emocji. Wróg jest tuż-tuż. Nie dalej niż sto kilometrów od Sokółki przebiega granica z Prusami Wschodnimi. Sześćdziesiąt kilometrów od miasta jest twierdza Osowiec, broniąca dostępu do Imperium Rosyjskiego. Pawlik pod Kleszczelami może sobie odpoczywać przez tydzień po wybuchu wojny; tu trzeba spodziewać się najgorszego. „25 lipca [7 sierpnia][3] weszły do Sokółki pierwsze frontowe wojska: gwardyjska dywizja piechoty z Warszawy. Miasto i okolice stanowi obóz wojskowy”[4] – notuje proboszcz Jakow Griszkowski. Większość mieszkańców miasta to żydzi i katolicy; prawosławni mieszkają głównie w okolicznych wsiach. „Nasi bracia katolicy, m.in. »Polacy«, sprzyjają nie nam, lecz naszym wrogom, w szczególności zaś Austriakom. […] Pierwsze wieści o niemieckich bestialstwach w Polsce[5] i apel najwyższego dowództwa »Do Polaków«[6] – w sposób zdecydowany zmieniają nastroje katolików”.
W sierpniu wojska rosyjskie przekraczają granicę i ruszają na zachód i północ. Niemcy uciekają, szybko jednak opanowują sytuację i odwracają bieg tej ofensywy. Bitwa pod Tannenbergiem, a potem walki nad jeziorami mazurskimi doprowadzają do rosyjskiej klęski. Rozgromiona carska armia cofa się na swoje ziemie. Za nimi nadchodzi wróg. W Sokółce coraz głośniej słychać huk frontowych armat; widać wybuchy i pożary. „Święto Podwyższenia Krzyża Świętego [14 (27) września] przebiega przy akompaniamencie silnej kanonady pod Osowcem i nad Niemnem” – notuje ksiądz Griszkowski.
Z Sokółki wyjeżdżają władze powiatowe i administracja oraz część mieszczan. Przybywają uciekinierzy z Suwałk i Augustowa. Ówczesne gazety donoszą o szalonych cenach kwater w przyfrontowych miastach. Wśród przybyszów przeważają mieszczanie, sporo jest Żydów. Prawie nie ma chłopów, choć wielu z nich musiało opuścić swoje domy. Niektóre nadbiebrzańskie wsie pod Dąbrową i Lipskiem front dosłownie zmiótł z ziemi. Ludność jednak nie ucieka do oddalonych od linii walk miast. Chroni się w ocalałych sąsiednich wsiach. „Żyją u tutejszych chłopów, w strasznych warunkach, bez żadnej higieny – będzie opisywał je później korespondent wydawanej w Wilnie białoruskojęzycznej »Naszej Niwy«. – Zdarzają się domy, w których gnieździ się po 7–8 rodzin, wszystkie z dziećmi. W sumie jest tu co najmniej tysiąc dusz. Głównie biedota, która uciekła, jak stała. Nasi chłopi dzielą się z przybyszami tym, co mają, i jakoś wspólnie biedują z dnia na dzień. Aż strach pomyśleć, jak wysoką cenę mogą zapłacić za swoje dobre serce. Jeszcze za mojej bytności zaczęli w tym skupisku chorować na tyfus albo inne choroby, a to przecież idealne miejsce do wybuchu epidemii”[7].
*
Czy w Sokółce we wrześniu 1914 roku wybucha panika? Czy ewakuowani urzędnicy wyjeżdżają spokojnie, czy uciekają bezładnie, zabierając, co się da, i podsycając mieszczańskie lęki? Ksiądz Griszkowski o tym nie wspomina; zresztą nie wiem, czy jako lojalny carski urzędnik mógłby pisać krytycznie o działaniach władz.
Imperium Rosyjskie wiele lat przed wojną dostrzegło trudności obrony swoich zachodnich krańców, otoczonych od północy i zachodu przez Cesarstwo Niemieckie, a od południa przez Austro-Węgry. W swoich planach strategicznych liczyło się z koniecznością oddania ich wrogowi. Przedtem jednak zamierzało wywieźć majątek państwowy.
Prawdopodobnie istniały też plany ewakuacji Sokółki.
*
Na południe od Sokółki, w graniczącej z monarchią austro-węgierską guberni lubelskiej, ewakuację skrupulatnie zaplanowano. Krzysztof Latawiec, młody lubelski historyk, na podstawie zachowanych dokumentów szczegółowo opisał przedwojenne przygotowania i późniejszą realizację tych planów.
Tylko z Urzędu Gubernatora Lublina i Rządu Gubernialnego Lubelskiego w razie wojny miało wyjechać sto dziesięć dorosłych osób, dwadzieścioro dwoje dzieci oraz pięćset szesnaście pudów[8] bagażu. Koleją, w różnych kierunkach: do Petersburga[9], Moskwy, Kijowa, Odessy, Pskowa, Riazania, Permu, Dźwińska (dziś: Dyneburg), Irkucka, Tuły, Czernihowa, Jałty, Saratowa, a nawet Władywostoku. Do tego należało wywieźć blisko czterysta pudów gubernialnej dokumentacji. Zakładano, że będzie to kosztować 2709,71 rubli.
W sierpniu 1914 roku, gdy Sokółka cieszy się jeszcze z udanej ofensywy carskich wojsk, na południu armia austriacka przełamuje rosyjską linię obrony i rusza w głąb kraju. Wybucha panika. Powiatowy Janów nie ma czasu skorzystać ze szczegółowych planów ewakuacyjnych. Urzędnicy uciekają, a kasa skarbowa i dokumenty wpadają w ręce wroga. Brakuje czasu na wywiezienie osadzonych w więzieniu; stu sześćdziesięciu pięciu z nich wydostaje się na wolność. W ręce Austriaków, przez donos, wpada burmistrz Janowa Paweł Gierasimow. Zostaje osadzony w więzieniu w Ulanowie, skąd zresztą wkrótce ucieka.
Widząc to, gubernator lubelski zarządza ewakuację Lublina. Z Urzędu Gubernatora do Łukowa jedzie sto dwadzieścia pięć osób i ich rodziny. Wyjeżdżają urzędnicy z zagrożonych powiatów: janowskiego, krasnostawskiego, lubartowskiego, puławskiego i garwolińskiego.
Wojska rosyjskie jednak szybko przełamują złą passę i wypierają Austriaków z zajętych ziem, a rosyjskie Ministerstwo Spraw Wewnętrznych dopracowuje przepisy na wypadek przyszłej ewakuacji.
Czy wobec zagrożenia niemieckiego ewakuacja Sokółki we wrześniu 1914 roku mogła wyglądać podobnie jak ucieczka powiatowego Janowa w guberni lubelskiej? Nikt tego szczegółowo nie badał.
*
Knyszewicze leżą piętnaście kilometrów na południowy wschód od Sokółki. Niedaleko, to tylko trzy godziny spokojnego marszu. Jeszcze po II wojnie światowej kobiety co poniedziałek będą nosiły na targ masło, sery, mleko. Piechotą. Pewnie chodzą i w 1914 roku. Może czasem idzie z nimi i moja babcia Nadzia? Wioskowe dziewczyny z pewnością służą też u bogatych sokólskich Żydów.
Czy chłopi z Knyszewicz dostrzegają to, co opisuje ksiądz Griszkowski? Czy zauważają ucieczkę urzędników, wyjazdy mieszczan? Czy dociera do nich huk frontowych wystrzałów? Czy widzą łunę pożarów przyfrontowych wsi? Czy się boją?
Wydaje się, że coś musi do nich docierać. Bywają na poniedziałkowym targu. Służące u Żydów dziewczyny pewnie coś opowiadają podczas wizyt w domu. Wypytuję więc najstarszych ludzi, którzy mogą cokolwiek pamiętać z rodzinnych opowieści. Ale mówią tylko o wyjeździe w bieżeństwo. Wcześniejsze wspomnienia, dotyczące lata i jesieni 1914 roku, się nie zachowały.
*
W listopadzie 1914 roku sytuacja na froncie w pobliżu Sokółki uspokaja się, zagrożenie mija. Do miasta wracają władze powiatowe i administracja. Wyjeżdżają uciekinierzy z Suwałk i Augustowa.
Proboszcz Griszkowski opisuje teraz zwykłe wojenne życie: „[…] mobilizacja, rekwizycje koni, powołanie ludności zdolnej do pracy (mężczyzn) do robót fortyfikacyjnych przy twierdzach, obozach, okopach. […] Prace w gospodarstwie domowym, na polach i łąkach wykonują kobiety i nieletnia młodzież. Zostało we wsiach bardzo mało mężczyzn”.
Sprawą wagi państwowej staje się takie zorganizowanie ludzi we wsiach, by ziemia nie leżała odłogiem, ale by mogła żywić walczących żołnierzy. Wójtowie, urzędnicy, księża powołują rady dobroczynne i komitety sąsiedzkie. Do przełożonych płyną raporty w rodzaju: „Zbiór ziemniaków zakończony. Pola obsiane zbożami jarymi”. W guberni mińskiej drużyny uczniów wyjeżdżają do pracy na roli. Takie zarządzenia wydał minister oświaty.
Sokólski proboszcz też organizuje radę dobroczynną. Czuwa, by żony powołanych na front dostały pomoc przy pracach rolnych. Ludzie czasem się burzą – przecież one otrzymują zapomogi ze skarbu państwa, tak zwane pajki[10]! Dlaczego mamy im jeszcze pomagać?
Pojawiają się wciąż nowe problemy związane z wojenną codziennością. W sąsiednim powiecie bielskim Łukia Krasowska z Pawłów (obecnie to powiat białostocki) pisze prośbę do władz wojskowych, by ratowały ją od śmierci głodowej. Tuż przed wojną podzieliła między synów swoje osiemnaście hektarów, oni w zamian mieli ją utrzymywać. Ale poszli na wojnę, kobieta straciła więc źródła dochodu. Synowym, zgodnie z prawem, gmina wypłaca pajki. Jej nic nie przysługuje, co uparcie powtarzają w gminie. Zdesperowana kobieta pisze więc do władz wojskowych. Nie wiadomo jednak, czy otrzymuje pomoc.
„Nigdzie nie widać oznak przygnębiającego smutku, wszędzie spokojna i wytężona praca i modlitwa” – notuje proboszcz Griszkowski. Trudno mi uwierzyć w taki obrazek: prości, biedni ludzie, ale oddani ojczyźnie i carowi. Bardziej przekonuje mnie to, co pamięta Pawlik dorastający w powiecie bielskim, w Wólce Wygonowskiej: strach o walczących na froncie bliskich i niepewność własnego losu.
W swoich poszukiwaniach trafiam na Pamiętnik z wielkiej wojny Władysława Glinki. Ów ziemianin, działacz towarzystw i kółek rolniczych, pierwszy rok wojny spędza w swoim majątku Susk Stary pod Ostrołęką. To sto pięćdziesiąt kilometrów na zachód od Sokółki, front znajduje się również w niewielkiej odległości, realia mogą więc być dość podobne. Władysław Glinka opisuje codzienne życie swojego dworu i okolicznych wsi. Wprawdzie gdy w 1915 roku z tłumem bieżeńców ruszy on na wschód, w patriotycznym uniesieniu będzie sławił wspaniałość polskiego ludu, przeciwstawiając go „dzikiemu ludowi białoruskiemu” czy „rozpaczliwie dzikim” ruskim uchodźcom spod Chełma, na początku wojny jednak spogląda na „swoich” chłopów bez tej idealizacji; trochę z wyższością. Z Pamiętnika wielkiej wojny można więc wyczytać chłopskie nastroje pierwszego roku wojny.
*
Strach przed wrogiem. Na co dzień go nie widać, ale niewiele trzeba, by wybuchł z zadziwiającą siłą. „Jednego popołudnia jakiś człowiek, jadący z Ostrołęki, krzyknął koło mieszkań służby »Prusak w mieście rżnie ludzi« – notuje w pierwszych tygodniach wojny Władysław Glinka. – W 10 minut wszyscy nasi robotnicy, pracujący w polu, byli wraz z końmi, wozami i pługami na podwórzu. Zrobił się zgiełk, lament nie do opisania; kilka kobiet, w przystępie jakiegoś obłędu, tarzało się po ziemi, wydając dzikie krzyki, inne wyrzucały z mieszkań pościel, ubranie i zwijały je gorączkowo w toboły; najstarsze na klęczkach lub leżąc krzyżem, zawodziły na całe gardło litanie. Tymczasem dróżką od Ostrołęki widać było, pod słońce, dziesiątki ludzi pędzących wozami i pieszo w szalonych susach, wśród kurzu, z tobołkami na plecach”.
Glinka na próżno próbuje zapanować nad oszalałym tłumem. Jego tłumaczenie, że przecież Prusak nie może niespodziewanie zjawić się w Ostrołęce, a nawet jeśli – nie będzie bez powodu rżnął niewinnych ludzi, na niewiele się zdają. Panika zaczyna opadać dopiero po dłuższej chwili. Wtedy Glinka każe zaprzęgać konie. „[…] podjechałem z córką pod mieszkania służby i oznajmiłem, że jedziemy na łąki do zaczętych stogów potrawu[11], czekać na ludzi. Po chwili ujrzeliśmy podążające za nami najpierw dziewczyny, potem chłopców, dalej starszych, wkrótce zadudniły wozy i ruszyły pługi…”
Nastroje ludności podgrzewają też uchodźcy – chłopi z terenów ogarniętych wojną, koczujący w lasach, koło dworskich czworaków i we wsiach. Opowiadają o okrucieństwie wroga. O tym, że Niemcy podpalili ich wieś, a uciekających ludzi łapali i wrzucali w ogień. Gdzie indziej rosyjscy sanitariusze zbierający rannych po bitwie nie byli w stanie pomóc Niemcowi w ciężkim stanie. Ten, gdy „odeszli, podczołgał się, trzymając jedną ręką swe wnętrzności, pod chałupę, powstał i zapałką podpalił słomiany dach. Gdy mu ludzie chcieli przeszkodzić, zaczął strzelać z brauninga. Powlókł się tak samo do drugiej chałupy i do trzeciej. Podpaliwszy trzecią, stracił resztę sił, »Przewalił się, mówili Kurpie, i zdechł, wciąż przeklinając po swojemu«”.
Opowieści te roznoszą się po okolicy i zaczynają żyć własnym życiem.
*
Do lęku przed wrogiem ludzie z czasem przywykają. Wydaje się, że bardziej dokuczają im rekwizycje przeprowadzane przez swoich oraz inne obciążenia związane z wojną. Wojsko jest bezwzględne. Zabiera konie, krowę, często jedynych żywicieli wielodzietnych rodzin. Żołnierze wydają wprawdzie kwity, za które gmina ma wypłacić pieniądze. Ale czy wypłaci? I czy pieniądze w wojennych warunkach zachowają swoją wartość?
Oprócz wojskowych majątek rekwirują też korzystający z wojennego zamieszania liczni oszuści. Wobec nich lud wydaje się być bezradny. „W ostatnim czasie między mieszkańcami zaczęło się mówić, że policja kazała zebrać poduszki, prześcieradła i pościel i że na jedną osobę może pozostać w domu tylko po 1 sztuce powyższego. No i rzeczywiście jakaś banda chodziła po domach i zabierała od ludzi poduszki. Teraz szuka ich policja” – donosi „Nasza Niwa”.
W powiecie wileńskim ktoś rozpuszcza plotkę, że wojsko będzie wkrótce zabierać żywiec i trzodę. Na targu pojawia się więc tyle zwierząt, że za krowę wartą dziewięćdziesiąt–sto rubli, handlarze płacą nie więcej niż czterdzieści–pięćdziesiąt. Innym razem wileńska intendentura ma skupować siano dla armii. Obładowane wozy zalewają całe miasto, wojskowi intendenci nic jednak o skupie nie wiedzą. Gospodarze za pół ceny sprzedają więc siano spekulantom.
Co jest prawdą, co plotką? Ludziom trudno oddzielić jedno od drugiego. Podróżujący po zniszczonych ziemiach na północ od Sokółki korespondent „Naszej Niwy” słyszy od wiozącego go furmana absurdalną historię. Ponoć „królowi Czarnogóry bardzo spodobali się tutejsi ludzie, ich uroda, jasna cera, włosy. Król dogadał się więc z carem, że zrobią zamianę. Ten da mu 5 tysięcy swoich kobiet, a car tutejszych”. No i furmana dręczy pytanie: „Jak te baby będą wybierać? Po gminach czy po wioskach? Po dobrej woli czy pod przymusem?”.
Korespondent nie tłumaczy furmanowi, że to musi być plotka. Przecież i tak by mu nie uwierzył.
Eliasz, walczący na froncie brat Pawlika z Wólki Wygonowskiej, zostaje ciężko ranny. Pisze o tym w liście ze szpitala w Kownie. Gdy rodzina po otrzymaniu tej wiadomości już się wypłacze, zwołuje naradę. Przychodzą dziadek z babcią, wujkowie, najbliższy sąsiad. Decydują, że ojciec pojedzie do rannego syna.
Tata wraca z Kowna spokojny. Możliwe, że Eliasz będzie nie do końca sprawny, może utykać na jedną nogę, ale dzięki temu nie wróci już na front. Za kilka tygodni, gdy wydobrzeje, mają go zwolnić do domu. Będzie więc gospodarzyć. Pawlik niecierpliwie czeka na brata. Chce wrócić do szkoły w Białymstoku, uciec od za ciężkiej dla czternastolatka pracy, od ciągłego niezadowolenia ojca.
W mieście trudno jednak chłopcu skupić się na lekcjach. Pod oknami gimnazjum wciąż maszerują nowe wojska. Czyżby aż tylu ich ginęło, że ciągle potrzebni są następni? – zastanawia się Pawlik.
7 (20) kwietnia 1915 roku[12] nad miasto nadlatuje kilkanaście niemieckich samolotów, zrzucają bomby. Trzy z nich spadają na gimnazjum Pawła; kilku kolegów odnosi poważne rany. „Nasza Niwa” relacjonuje, że w bombardowaniu ginie dwadzieścia osób, a kilkadziesiąt zostaje rannych. Pisze też, że wkrótce do większych miast, między innymi do Kijowa, przybywa wielu uciekinierów z Białegostoku. Pawlik w swoim pamiętniku notuje, że bogatsi uczniowie jego gimnazjum wyjeżdżają z rodzinami na wschód.
Nad miastem krążą nie tylko wrogie samoloty. Nocami nadlatują gigantyczne sterowce, oświetlają miasto i zrzucają bomby. Wprawdzie są mało zwrotne, ich ataki okazują się więc o wiele mniej celne niż samolotów; od bomb giną pojedyncze osoby. Ogrom sterowców i górowanie nad miastem sieją jednak przerażenie. Ludzie czują, że choć oddziały wroga są daleko, zagrożenie może przyjść z każdej strony; nawet z nieba.
W tej sytuacji trudno prowadzić normalne lekcje. Koniec roku szkolnego jest przyspieszony. 15 (28) kwietnia 1915 roku wszyscy uczniowie, bez egzaminów, uzyskują promocje do wyższych klas. Rozjeżdżają się na wakacje.
Pawlik wraca do swojej Wólki Wygonowskiej. Ale nawet na zapadłych wsiach nie sposób znaleźć już normalności i wiejskiego spokoju. „Ograniczona uprawa pól, ograniczone siewy. Mówią, że pod Osowcem wre zacięta walka. Codziennie słychać grzmoty dział, raz bliżej raz dalej” – zanotuje chłopak.
1915. Nawet dla pszczół to niedobry rok. „Oby dały rady nazbierać miodu sobie na przetrwanie, podbierać nie będzie czego. Choć rośliny kwitną, korzyść z tego niewielka, bo soku nie mają” – donosi w czerwcu korespondent „Naszej Niwy”, podpisany inicjałami L.C.
Wszystkiemu winna straszliwa susza. Takiej nie pamiętają nawet najstarsi ludzie. Opisują ją chyba wszystkie okoliczne gazety. „Nasza Niwa” drukuje nawet wiersz o tragedii wysuszonych pól autorstwa Jakuba Kołasa, klasyka białoruskiej poezji. Dramat najlepiej jednak widać w krótkich relacjach korespondentów – zamożniejszych gospodarzy albo wykształconych chłopskich synów. Jak u L.C. z Grodzieńszczyzny. Pisze on: „Bezlitosne słońce wysuszyło ziemię na popiół. Rosy dawno już ludzkie oczy nie widziały. Łąki u wielu nawet nie było co kosić. Koniczyna ledwo od ziemi odrosła. Owies nie lepszy. Tak więc nasza żywina[13] zimą będzie przemierać głodem, ludzie zresztą też. Żyto jeszcze jako tako, kartofle również, ale ogrody całkowicie przepadły: marchew, pietruszka czy mak nie wzeszły, reszta jak i wylazła z ziemi, to jest słabiutka”.
Ludzie są bezradni. We wsi Wierzchlesie pod Sokółką prawosławni mieszkańcy kosztem stu czterdziestu pięciu rubli fundują krzyż ze szlifowanego czarnego kamienia i ustawiają na placu naprzeciwko parafialnej szkoły. „Wybaw Panie i chroń od nieszczęść i niedoli wszystkich mieszkańców tej wsi” – proszą w wyrytym po rosyjsku napisie. Zamieszczają datę, z pewnością zgodną z kalendarzem juliańskim: „1914–1915 rok, 1 maja”.
Ustawienie krzyża i modlitwy mieszkańców Wierzchlesia opisuje w cerkiewnej kronice sokólski proboszcz Griszkowski. „Nocą z dnia 1 na 2 maja [14–15 maja] spadł pierwszy nieduży deszczyk wiosenny” – podsumowuje.
*
Gdy mieszkańcy Wierzchlesia cieszą się z wiosennego deszczu, od dwóch tygodni trwają bitwy, które zdecydują o ich losie. Nikt, nawet ksiądz Griszkowski, nie zdaje sobie jeszcze z tego sprawy.
2 maja (zgodnie z kalendarzem juliańskim jest jeszcze 19 kwietnia), połączone wojska niemieckie i austro-węgierskie atakują Rosjan w Karpatach, pod Gorlicami. Przygotowują tę ofensywę bardzo starannie. Wystawiają ponad dwieście tysięcy żołnierzy, po stronie rosyjskiej jest ich osiemdziesiąt tysięcy; tysiąc dział niemiecko-austriackich przeciwko dwustu rosyjskim. Na efekty nie trzeba długo czekać.
5 maja Niemcy i Austriacy przełamują rosyjską linię obrony i ruszają w głąb Galicji, zajętej wcześniej przez Rosjan. 15 maja są nad Sanem, 3 czerwca odbijają twierdzę Przemyśl, a 22 czerwca wkraczają do Lwowa. Zachodnie rubieże Imperium Rosyjskiego są poważnie zagrożone!
*
Wybłagany deszcz, który spadł po ustawieniu krzyża w Wierzchlesiu, pada krótko. Następnego dnia znów słońce pali niemiłosiernie, choć to dopiero wiosna. Zboże i łąki zupełnie wysychają. 13 (26) maja mieszkańcy Wierzchlesia obchodzą swoje pola z krzyżami i ikonami, śpiewają cerkiewne pieśni. 30 maja (12 czerwca) podobna procesja wyrusza z pobliskiej wsi Łaźnisko. Możliwe, że inne wioski też idą w błagalnych procesjach na swoje pola. „W nocy z 25 na 26 czerwca [8–9 lipca] i rankiem 26 padał bardzo ulewny, silny deszcz, połączony z burzą i gromami” – notuje ksiądz Griszkowski.
Te „burze i gromy” to ostatni wpis księdza w parafialnej kronice. Wkrótce wyjedzie on z Sokółki, znikną też jego parafianie z Wierzchlesia czy Łaźniska.
Latem 1915 roku sytuacja na polach nie poprawia się. „Niebywała susza, trwająca od wczesnej wiosny do lipca, pozbawiła ludzi paszy dla inwentarza, wpłynęła szkodliwie na stan ozimin, a wprost fatalnie na jarzyny. Ziemniaki ucierpiały bardzo od 4-ro stopniowego mrozu, jaki był w pierwszych dniach czerwca. Dziś znów, w czasie żniw, codzienne deszcze przeszkadzają sprzętowi, grożąc drugą klęską” – donosi 15 sierpnia 1915 roku „Gazeta Białostocka”.
Rubryka „Wiadomości polityczne i wojenne”, redagowana w „Gazecie Białostockiej” na podstawie komunikatów urzędowych, wydaje się mniej dramatyczna niż doniesienia ze wsi, choć nieprzyjaciel doszedł daleko: 5 sierpnia zajął Warszawę, wcześniej Chełm, Lublin, Łomżę, Pułtusk; na północy jest już pod Rygą. Uważny czytelnik zorientuje się, że wojska rosyjskie cofają się na całej linii frontu. Mniej uważny będzie zdezorientowany. Bo w „Wiadomościach politycznych i wojennych” jest pełno zwrotów typu: „zacięty atak pomyślnie odparty”, „bez większych strat”, „walki trwają”. Spokój. Jakby sytuacja na froncie była co najmniej stabilna. W innych ówczesnych gazetach też czytamy, że armia cofa się pobiedonosno, zwycięsko, a odwrót to manewr taktyczny, który ostatecznie pozwoli pokonać wroga i triumfować.
Propaganda robi, co może, ale klęska jest porażająca. Nie sposób dalej ukrywać głębokiego kryzysu w carskiej armii. Jest źle dowodzona, szafuje życiem poborowych – ofiary każdej z bitew liczą się w dziesiątkach tysięcy – do tego marnie zaopatrzona. Brakuje nie tylko nowoczesnej broni; żołnierze często nie mają amunicji, by strzelać do wroga. Zdarza się, że dowódcy wysyłają ich w bój bez karabinów.
Ten odwrót zyska przydomek „wielki”, jak sama wojna. I jak odwrót Napoleona w 1812 roku. Ówczesny rosyjski triumf przekuto w wielki narodowy mit. Niedawno świętowano setną rocznicę, cały kraj od niej huczał. Budowano cerkwie, urządzano parady, pisano opery i uwertury. W 1915 roku generałowie doskonale o tym pamiętają. Na zgubę milionów ludzi. Swoich, nie wrogów.
*
Ziemie, którym zagraża wróg: Królestwo Polskie i Kurlandia, to ważne centra przemysłu maszynowego w Imperium Rosyjskim. Nie można ich zostawić wrogowi. Wobec wielkiego odwrotu przydają się uwagi spisywane po ewakuacji Lublina czy Sokółki w pierwszych tygodniach wojny.
Z Warszawy na wschód jadą pociągami fabryki: Lilpop, Rau i Loewenstein, Norblin, Bracia Buch i T. Werner, Gerlach i Pulst, Temler i Szwede czy zakłady Ursus. Ponad dwieście firm. Wyjeżdżają warsztaty Białegostoku, Wilna, Kowna i Lublina. Zwłaszcza te, które uznano za najcenniejsze, bo pracują na potrzeby wojska. Jedzie też obsługa, niezbędna do uruchomienia fabryki gdzieś w Rosji. Przedsiębiorstwa podejmują tu różne decyzje. Jak pisze historyk Walentyna Najdus: „»Ursus« wywiózł 6 pracowników i 18 robotników, a zwolnił 440 robotników. […] Natomiast zakłady firmy Gerlach i Pulst oraz Lilpop, Rau i Loewenstein wywiozły z kraju po paręset osób”. Wszystko odbywa się w straszliwym pośpiechu. Gdy brakuje czasu na ewakuację całych zakładów, władze zalecają zabranie części maszyn, by przynajmniej opóźnić wznowienie produkcji przez wroga.
Na wschód jedzie też tabor kolejowy wraz z kolejarzami, banki, kasy pożyczkowe, magistraty, urzędy, oczywiście z urzędnikami. Tysiące ton archiwów. Szkoły różnego szczebla, często z personelem. Uniwersytet Warszawski z najcenniejszymi zbiorami bibliotecznymi odprawiono do Rostowa nad Donem. Wyjazd nauczycieli jest obowiązkowy, studenci sami mają podjąć decyzję.
Przebieg frontów wojennych w latach 1914–1915
Jadą zbiory biblioteczne i muzealne, dzieła sztuki, dobra kultury. Wyposażenie Zamku Królewskiego i Łazienek zostaje upchnięte w sześćdziesięciu pięciu wagonach i wysłane w kierunku Piotrogrodu. „Nie ocalały nawet obrazy w plafonach ściennych umieszczone, odrywano okucia brązowe z drzwi, ozdoby z kominków” – relacjonuje Stanisław Dzikowski, dziennikarz tygodnika „Świat”. Wywożone są dzwony ze świątyń wszystkich wyznań – po wojnie Towarzystwo Opieki nad Zabytkami Przeszłości doliczy się dwunastu tysięcy zaginionych sztuk.
Jedzie wszystko, często ładowane bez ładu i składu. „Olbrzymie platformy wywoziły codziennie stosy akt i najprzeróżniejszych gratów urzędowych. Na jednym stosie widzieć można było nieraz wytworne meble z XVIII wieku i kulawe stołki z jakiegoś cyrkułu” – pisze Dzikowski.
Przed wycofaniem się z Warszawy – według relacji świadków – żołnierze rabują składy apteczne i rozbijają maszyny dla wyciągnięcia z nich kawałka miedzi. Na odchodnym wysadzają mosty, tory kolejowe, stacje, wieże ciśnień, wodociągi, kościoły czy inne górujące nad okolicą budynki. Ma zostać spalona ziemia. Taka, jaką w 1812 roku zastał Napoleon.
Ale to nie ewakuacja miast okaże się największym dramatem taktyki spalonej ziemi.
*
Jeszcze na początku czerwca 1915 roku, gdy Rosjanie dopiero wycofują się z Galicji, dowódca frontu południowo-zachodniego wydaje rozkaz wysiedlenia tutejszych chłopów i wywozu ich całego majątku. Przecież gdyby zostali, zasilą szeregi wroga, a ich plony będą karmić nieprzyjacielskie wojsko.
Szef sztabu generał Mikołaj Januszkiewicz rozszerza ten rozkaz na cały obszar przyfrontowy. „W trakcie cofania się, zawczasu […] niszczyć posiewy przy pomocy koszenia lub w inny sposób; ludność męską, prócz Żydów, w wieku, w którym obowiązuje służba wojskowa, wydalać na zaplecze, by nie zostawić jej w ręku przeciwnika; wszystkie zapasy chleba i paszy, bydło i konie obowiązkowo wywozić; łatwiej będzie ponownie zaopatrzyć ludność przy naszej ofensywie, niż zostawić przeciwnikowi, który i tak wszystko odbierze” – brzmi jego zarządzenie.
[^] Rosyjskie wojska, wycofując się, palą dojrzałe zboże
Zdarza się, że wojskowi próbują ewakuować tylko mężczyzn, a kobiety i dzieci bez środków do życia zostawić wrogowi. Porzucają jednak ten pomysł w obawie przed powszechnym buntem. Wyganiają wszystkich. Wydzielone zostają specjalne oddziały, których zadaniem jest „oczyszczenie” wsi.
Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.
7 Centralnyj gosudarstwiennyj archiw kinofotofonodokumientow Sankt-Pietierburga, P-199 sn. 17, fot. S. Łazowiert
37humus.livejournal.com/2546708.html
40 humus.livejournal.com/2546708.html
46 Biblioteka Narodowa Polona, Album ze zdjęciami Pułku Saljańskiego
49 Biblioteka Narodowa Polona, Album ze zdjęciami Pułku Saljańskiego
54 Zbiory Aleksandra Sosny
57 Nacyjanalny histaryczny muziej Respubliki Biełaruś, Minsk; KP 12982_2
67 Zbiory Aleksandra Sosny
75 Rossijskaja nacyonalnaja bibliotieka, Sankt-Pietierburg
82 Biblioteka Narodowa Polona, Album ze zdjęciami Pułku Saljańskiego
86 Centralnyj gosudarstwiennyj archiw kinofotofonodokumientow Sankt-Pietierburga, P-16 sn. 35
90 Biblioteka Narodowa Polona, Album ze zdjęciami Pułku Saljańskiego
94 Centralnyj gosudarstwiennyj archiw kinofotofonodokumientow Sankt-Pietierburga, P-199 sn. 2, fot. S. Łazowiert
109 Biblioteka Narodowa Polona, Album ze zdjęciami Pułku Saljańskiego
118 Centralnyj gosudarstwiennyj archiw kinofotofonodokumientow Sankt-Pietierburga, P-199 sn. 33, fot. S. Łazowiert
127 Nacyjanalny histaryczny muziej Respubliki Biełaruś, Minsk; KP 6961_9
138 Centralnyj gosudarstwiennyj archiw kinofotofonodokumientow Sankt-Pietierburga, P-16 sn. 34
151 Fot. Władimir Antoninowicz von Agte, oficer 22 Dywizji Piechoty Imperium Rosyjskiego
153 Zbiory Aleksandra Sosny
154 Rossijskaja nacyonalnaja bibliotieka, Sankt-Pietierburg
155 Rossijskaja nacyonalnaja bibliotieka, Sankt-Pietierburg
159 Rossijskaja nacyonalnaja bibliotieka, Sankt-Pietierburg
181 Rossijskaja nacyonalnaja bibliotieka, Sankt-Pietierburg
188 Rossijskaja nacyonalnaja bibliotieka, Sankt-Pietierburg
199 Dzięki uprzejmości Katarzyny Sawczuk
228 Kobrinskij wojenno-istoriczeskij muziej im. A. W. Suworowa, KP 2990
247 Muzeum Wojska w Białymstoku, MWB/D/4778/031
250 „Tygodnik Ilustrowany”, 4 lutego 1922, nr 6 (s. 94 i 95); Biblioteka Uniwersytetu Łódzkiego
251 „Tygodnik Ilustrowany”, 4 lutego 1922, nr 6 (s. 94 i 95); Biblioteka Uniwersytetu Łódzkiego
256 Muzeum Wojska w Białymstoku, MWB/D/4778/025 i MWB/D/ 4778/010
257 Muzeum Wojska w Białymstoku, MWB/D/4778/007
[1] Cytaty z tekstów archiwalnych podaję w wersji uwspółcześnionej pod względem ortograficznym i interpunkcyjnym.
[2] Wieś ta 29 stycznia 1946 roku została spacyfikowana przez oddział Narodowego Zjednoczenia Wojskowego, którym dowodził Romuald Rajs „Bury”; dwóch mieszkańców wsi zastrzelono. W 2005 roku Instytut Pamięci Narodowej w ustaleniach kończących śledztwo w sprawie tej i innych zbrodni w powiecie Bielsk Podlaski napisał, że czyn ten „należy rozpatrywać jako zmierzający do wyniszczenia części tej grupy narodowej i religijnej”.
[3] Ksiądz Griszkowski podaje daty zgodnie z kalendarzem juliańskim, używanym w Imperium Rosyjskim. W chwili wybuchu I wojny światowej w różnych krajach obowiązują różne kalendarze. Europa Zachodnia używa kalendarza gregoriańskiego (tzw. nowy styl), Imperium Rosyjskie zaś, prawosławne kraje bałkańskie (Serbia, Bułgaria, Rumunia), Grecja, Turcja i Egipt – juliańskiego, w stosunku do gregoriańskiego spóźnionego o trzynaście dni (tzw. stary styl). W Królestwie Polskim stosuje się niekiedy podwójne datowanie, oprócz starego stylu dodając w nawiasie daty zgodnie z nowym. We współczesnej historiografii wydarzenia związane z I wojną światową funkcjonują zgodnie z kalendarzem gregoriańskim. Tak też podaję daty historyczne. Nie zmieniam jednak dat związanych z opowieściami występujących w książce bohaterów, używających kalendarza juliańskiego; tu w nawiasie podaję daty według kalendarza gregoriańskiego.
[4] Cytaty z kroniki parafii prawosławnej w Sokółce podaję w tłumaczeniu Mikołaja Talarczyka.
[5] Ksiądz Griszkowski ma prawdopodobnie na myśli zburzenie Kalisza na początku sierpnia 1914 roku. Niemcy zajmują tę miejscowość bez jednego wystrzału – Rosjanie uznali obronę za bezcelową i się wycofali. Potem jednak, po przypadkowej strzelaninie, Niemcy wywlekają z domów i rozstrzeliwują zwykłych ludzi, w końcu wycofują się i bombardują bezbronne miasto, burząc je całkowicie. Zburzenie Kalisza odbiło się echem wśród europejskiej opinii publicznej i – obok miejscowości w Belgii i Serbii – stało symbolem niemieckiego bestialstwa. Skala okrucieństw wobec ludności cywilnej podczas I wojny światowej była jednak nieporównywalna do tego, co znamy z następnej wojny. Co nie znaczy, że ludność ta nie cierpiała i nie ginęła. Martin Gilbert podaje, że w czasie I wojny śmierć poniosło pięć milionów cywili (bombardowania, głód, choroby, okupacja).
[6] Odezwa wielkiego księcia Mikołaja Mikołajewicza do Polaków, ogłoszona 1 (14) sierpnia 1914 roku.
[7] Jeśli nie zaznaczono inaczej, cytaty ze źródeł obcojęzycznych w tłumaczeniu Anety Prymaki-Oniszk.
[8] 1 pud to 16,38 kg.
[9] Po wybuchu I wojny światowej Petersburg stanie się Piotrogrodem; niemiecko brzmiąca nazwa miasta ze względów patriotycznych zostanie zamieniona na jej rosyjskie tłumaczenie.
[10]Pajok (ros.) – przydział, racja.
[11] Otawa; drugi pokos trawy z łąk w sierpniu–wrześniu.
[12] Pawlik, relacjonując czas wojny, używa kalendarza juliańskiego.
[13] Zwierzęta gospodarskie.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75
[email protected],[email protected]
[email protected],[email protected],[email protected]
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Sekretarz redakcji: [email protected]
Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel./fax +48 22 621 10 48
[email protected],[email protected]
[email protected],[email protected]
Dział marketingu: [email protected]
Dział sprzedaży: [email protected]
[email protected],[email protected]
Audiobooki i e-booki: [email protected]
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, [email protected]
Wołowiec 2016
Wydanie I