Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Paweł Cwynar był gangsterem nietypowym. Nie urodził się w patologicznym domu, nie doświadczył przemocy domowej czy emocjonalnego odrzucenia. Był młodym, inteligentnym, oczytanym i wysportowanym chłopakiem z peerelowskiej Legnicy, który świadomie wybrał drogę przestępczą. Zaczynał od rozbojów i drobnych kradzieży nie dlatego, że w rodzinie brakowało pieniędzy czy ciepła. Po prostu podobało mu się to. Kiedy trafił do domu poprawczego, a potem do pierwszego więzienia, dodatkowo utwierdził się w wyborze tej „ścieżki zawodowej".
Tak jak jedni pną się po szczeblach kariery w korporacjach, on postanowił zrobić dokładnie to samo, ale w świecie przestępczym. Kiedy był młodym sportowcem, chciał być najlepszy. Potem - analogicznie - chciał zostać najpotężniejszym gangsterem. Kolejne, w oczywisty osób tragiczne, doświadczenia – odsiadki, zamachy na życie, alkoholizm, rozstania z partnerkami – traktował jako cenę, jaką musi zapłacić za to dążenie do bycia najlepszym. Dopiero nawrócenie, które stało się jego udziałem w więzieniu, pozwoliło mu krytycznie spojrzeć na całe swoje życie. Doszedł do wniosku, że wybrał złą drogę, i postanowił z niej zawrócić. Nauczył się pokory, której mu brakowało.
Zawsze był człowiekiem wiernym zasadom, które – choć kontrowersyjne (w więzieniu należał do grupy grypsujących) – trzymały go przy życiu. I trzymają do dzisiaj, kiedy odmienił swoje życie o 180 stopni.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 380
PRELUDIUM
Otworzyłem oczy i szybko odzyskałem świadomość. Spałem lekkim, niespokojnym, zrywanym snem. Za oknem słychać było szczekanie owczarka, który biegał po „pasie śmierci”. Było około trzeciej w nocy. W siedmioosobowej celi, jednej z setek sobie podobnych wrocławskiego więzienia przy Kleczkowskiej, od ścian odbijały się ciężkie miarowe oddechy i pochrapywania więźniów. Tylko ja nie spałem. Przez głowę przewijało mi się tysiące scenariuszy najbliższych godzin, jak mam to zrobić? Wszystko mogło się udać i wszystko mogło lec w gruzach. Jeden najmniejszy błąd mógł kosztować mnie życie. Na szali leżało wszystko: moja wolność, zdrowie, przyszłość, wszystko, co było dla mnie całym światem. W każdej chwili mogłem się wycofać. Wymyślić jakikolwiek powód, ale wiedziałem, że tego nie zrobię. Za długo pracowałem na swoją reputację nieobliczalnego, żebym się zawahał. Klamka zapadła, odwrotu nie było.
Wszystko zaczęło się dużo wcześniej, ale zapalnik odpalił dobre dwa tygodnie temu.
Kiedy pod mury więzienia w trzy fury przyjechał mój największy wróg ze swoją ekipą, wywołał mnie na „lipo” (okno) i przy wszystkich odgrażał się, że wszedłem tam, gdzie nie trzeba, dlatego, kiedy „wyklepię” (wyjdę), to mnie odpali – komunikat był jasny, wszyscy go słyszeli. Zrozumiałem, że nie mogę odpuścić. Sprawy zaszły za daleko.
To wszystko jednak zaczęło się dużo wcześniej… niemal dwa lata temu. Konflikt z miesiąca na miesiąc się zaostrzał. On go sprowokował, ale to ja chciałem go zakończyć, po swojemu, na ostro. Nie szukałem trzeciej drogi: ugody, porozumienia, dogadania się, chciałem krwi. Pojechałem na „lewych flepach” (fałszywych dokumentach) do Rosji. Przywiozłem faceta, który miał to zrobić. Niestety, mój wróg dowiedział się o tym. Wszedł w układ z policją. Wiedział, że wystawione są za mną dwa listy gończe. Ustawiał rozkminy, na które mnie wzywał, i ogłaszał to na mieście, następnie dawał cynk psom, gdzie i kiedy mogą mnie zawinąć.
Rozczytałem jego grę i na spotkanie wysłałem swojego wspólnika. Łapacze zawinęły go i tłukły przez czterdzieści osiem godzin. Wyklepał z dołka siny, ale nie sprzedał mojej kryjówki. Jednak co z tego, że nie sypnął, skoro puścili za nim ogon, który doprowadził ich do jednego z miejsc, gdzie akurat przebywałem. Uciekłem dachami.
Pół roku później zrywka nie wypaliła. Zawinęli mnie we Wrocławiu, jak wymachiwałem nożem sprężynowym na ulicy Gwarnej, wyrównując rachunki. Zrobili łapankę na dilerów. Znalazłem się w nieodpowiednim miejscu o nieodpowiedniej porze. Wyrwałem się z pierwszego kordonu, jednak pościgowi nie podołałem.
Zawieźli mnie do więzienia. Postawili wiele zarzutów.
Rok później
Jutro, a w sumie to już dzisiaj, ma się odbyć rozprawa sądowa w mieście Złotoryja, to około stu kilometrów od Wrocławia. Zaplanowałem sobie, że to właśnie podczas tej rozprawy ucieknę, zerwę się tylko po to, żeby wyrównać rachunki. Czy to nie głupie? Plan był karkołomny. Wyskoczyć z ławy oskarżonych, podbiec do składu sędziowskiego, wyjąć ukrytą atrapę pistoletu i przystawiając ją sędziemu do głowy, uciec, porywając go z sobą.
Pieszo? Napadając na jakikolwiek przejeżdżający samochód? Z porwanym sędzią lub ławnikiem? Tego jeszcze nie wiedziałem i wiedzieć nie mogłem. Zresztą, jak miałem to zrobić, skoro wszystko zależało od tego, jak potoczą się zdarzenia. Przecież klawisz mógł znaleźć pistolet podczas pierwszego przeszukania tuż za drzwiami celi, co oznaczałoby koniec. Po co więc gdybać.
Musiałem iść na żywioł. Dostosować się do zdarzeń. Błyskawicznie podejmować decyzje. Grać va banque.
Około czwartej rano usiadłem na łóżku. Wyjąłem schowaną w pudełku po zapałkach żyletkę. Po cichu rozprułem nią szwy materaca, na którym spałem, i z jego wnętrza wyjąłem zawinięty w pakuły pistolet. Na jego widok serce mocniej mi zabiło. To ja miałem znaleźć się w jednym z najgłośniejszych newsów dzisiejszych wiadomości. „Komin” zrobiłem z drewna, po to, żeby przyrządy i bramki czułe na metal go nie wykryły. Strugałem go dwa tygodnie z deski stelaża, na którym spałem. Starannie wykonałem wszystkie napisy i detale, nawierciłem otwór wylotowy lufy. Okopciłem na czarno podpaloną gumą z podeszwy więziennego laczka. Posmarowałem cienką warstwą margaryny, żeby nadać mu lekki połysk imitujący metal. Był gotowy. Teraz w snopie światła wpadającego do celi z latarni świecącej za zakratowanym oknem z dumą przyglądałem się swojemu dziełu. Wyglądał bardzo naturalnie i groźnie.
Największym ryzykiem całej akcji było to, że atrapa, nawet najdoskonalsza, choć była tylko atrapą, w pełni uzasadniała użycie broni przez policję. Nie mogłem liczyć na półśrodki, przystawiając sędziemu pistolet do głowy. Musiałem być zdecydowany i w stu procentach wiarygodny. Łudziłem się, że szok i zamieszanie, które niewątpliwie powstaną, będą działały na moją korzyść.
Poczekałem do godziny piątej. Wstałem. Ogoliłem się, przygotowałem wszystkie rzeczy. Wziąłem z sobą różne akta mojej sprawy. Nie były mi potrzebne, ale wiedziałem, że podczas przeszukania zajmą uwagę klawisza, ponieważ będzie musiał je przekartkować, żeby sprawdzić, czy nie ma grypsu. Chciałem dać mu jak najwięcej zajęć, by maksymalnie odciągnąć go od szczegółowego przeszukania mnie. Ze spodni piżamy wyjąłem gumkę.
Przy drzwiach stała kula ortopedyczna, którą pożyczyłem od kolegi z innej celi. Byłem tydzień wcześniej u lekarza i symulowałem uraz nogi, w której mam trzydziestocentymetrową szynę, pamiątkę po wypadku samochodowym. Co prawda lekarz żadnego sprzętu ortopedycznego mi nie zapisał, ale liczyłem, że klawisz tego nie sprawdzi, a poruszanie się o kuli mogłoby uśpić czujność konwojentów.
Wszystko było gotowe. Serce biło mi coraz mocniej. Starałem się nie myśleć, co może się wydarzyć, bo to tylko podnosiło ciśnienie, a ono nie sprzyjało podejmowaniu trafnych decyzji. Wiedziałem o tym z doświadczenia. Od małolata uczyłem się panowania nad emocjami w sytuacjach podbramkowych.
Gumką od piżamy przepasałem goły tors na wysokości klatki piersiowej. Z przodu za nią wcisnąłem pistolet. Z obserwacji wiem, że klawisze zazwyczaj w tym miejscu nigdy nie przeszukują. Jednak wszystko, co miało dzisiaj się stać, było loterią. Było lato, dlatego nie mogłem założyć na siebie zbyt dużo ciuchów, żeby zamaskować pistolet, bo to byłoby podejrzane. Podkoszulek i cienki sweterek to był maks.
Doświadczeni klawisze wiedzieli, że złodzieje ubierali się na cebulkę z dwóch powodów – albo żeby coś ukryć, albo żeby się prężyć w sądzie przed ukochaną siedzącą na widowni. Byłem jeszcze młody, liczyłem więc, że zaliczy mnie do tej drugiej kategorii.
Byłem gotowy. Wszyscy w celi jeszcze spali. Kilka minut po szóstej trzasnęły zasuwy odryglowywanej furty. Złapałem głęboki oddech. Drzwi się otworzyły i ku mojemu niezadowoleniu zobaczyłem, że stoi w nich „Funia”, klawisz regulaminowiec. Zaczyna się niewesoło, pomyślałem. Kiedy zobaczył, że podpieram się na kuli, z miejsca zapytał, czy mam na nią pozwolenie. Skłamałem, że tak. Zmierzył mnie nieufnym wzrokiem. Wiedziałem, że to sprawdzi.
– Wychodź – powiedział.
Przekroczyłem próg celi. Gdyby wtedy ktoś mi powiedział, jak to wszystko dalej się potoczy, nigdy bym nie uwierzył…
Część 1
Dobry dom w „małej Moskwie”
MARCIN KLIMKOWSKI: Ile pan ma lat, panie Pawle?
PAWEŁ CWYNAR: Czterdzieści siedem (śmiech). Zaczyna się przesłuchanie?
Trochę tak, ale chyba kilka już w swoim życiu przeżyłeś?
Więcej niż kilka, nie wiem, czy na szczęście, ale większość pamiętam.
Wrócimy do nich. Urodziłeś się w Legnicy, starym piastowskim grodzie. To było specyficzne miasto w czasach Peerelu.
Pamiętam rodzinne miasto bardzo dobrze. Po pierwsze, zawsze było ładne, zabytkowe. Po drugie, jednak zrujnowane. Całe dzieciństwo harcowaliśmy w ruinach. Wykopywaliśmy niewybuchy, broń, amunicję i mnóstwo kości, bawiliśmy się bronią bez jakiegokolwiek nadzoru, detonowaliśmy ją w ogniskach. Dzisiaj dziwię się, że w ogóle żyję, bo nie wszystkim się udało. Zresztą nie tylko z tego powodu się dziwię, ale o tym potem.
A Rosjanie? Legnica to była „mała Moskwa”.
Tak, to było jedyne takie miejsce w Polsce. Rosjan, czy, jak ich nazywaliśmy, „Ruskich”, było kilkadziesiąt tysięcy. Dla mnie ich obecność była zupełnie normalna, bo innego świata nie znałem. Dopiero potem, po latach, dowiedziałem się, że nie wszędzie to tak wyglądało. Legnica była podzielona na strefy. Były zony niedostępne dla nas, Polaków, w których stacjonowali żołnierze. Oczywiście niedostępne dla dorosłych, ale my, dzieciaki i młodzież, nie zwracaliśmy na to uwagi. Jeśli dzieciak znał rosyjski, mógł wejść do zony na przykład po cukierki.
W tej „małej Moskwie” mieszkali różni Polacy – były środowiska patologiczne i przyzwoici, normalni ludzie. Ty z jakiego domu pochodzisz?
Z tak zwanego przyzwoitego. W moim odczuciu oznacza to proste rzeczy: było co jeść, był kawałek chabaniny raz na jakiś czas. Nawalony ojciec nie tłucze matki i innych dookoła, wszyscy mają pracę, czuje się ciepło i bezpieczeństwo.
To niewielkie wymagania co do „dobrego domu”…
Wiesz, naoglądałem się potem przez całe życie złych domów, dlatego właśnie tak to widzę. Mój ojciec pracował na kolei, wcześniej chwytał się różnych prac, jak to za komuny, ale najbardziej zapamiętałem go właśnie jako kolejarza. Przychodził w kolejarskim płaszczu, w czapce; jako dzieciak czułem przed tym „mundurem” respekt. Patrząc na niego, odczuwałem ogromną dumę. Miał długi czarny płaszcz, szeroki pas i czapkę z orzełkiem, wyglądał trochę monumentalnie i dystyngowanie. Wyobrażałem sobie, że jest kimś ważnym, i to mi imponowało. Pewnie nie był, ale ja go właśnie tak odbierałem.
A mama?
Mama pracowała w Narodowym Banku Polskim, więc też – jak na tamte czasy – było to zajęcie prestiżowe. Oboje byli szanowani, mama nawet bardziej. Pracowała w banku trzydzieści lat. Prześwietlono ją z każdej strony, musiała być krystalicznie uczciwa. Dopiero przeze mnie zaczęła mieć kłopoty.
A dalsza rodzina?
Mój dziadek był peerelowskim przedsiębiorcą. To nie miało nic wspólnego z dzisiejszym rozumieniem tego słowa. Był „człowiekiem orkiestrą”, układał parkiety, robił instalacje sanitarne, hydraulikę. Babcia była córką sołtysa, to też tak zwana dobra partia. A ciocia pracowała w firmie jako asystentka, ale była światową kobietą, przynajmniej w moim odczuciu, bo dużo czytała, dużo opowiadała i przeżyła sytuacje, które działały mi na wyobraźnię. Moi rodzice prowadzili dom otwarty, przyjazny, często odwiedzali ich znajomi. Mieliśmy kilka psów i kotów, które wchodziły i wychodziły, kiedy chciały. Mimo że mieszkaliśmy na parterze, nigdy nie zamykaliśmy drzwi. To były inne czasy, nie było tylu świrów i wykolejeńców co teraz. Każdy o każdym wszystko wiedział, mimo że nie było internetu. Panowała zdrowsza atmosfera międzysąsiedzka.
A samo mieszkanie? Klitka w bloku?
W żadnym wypadku, to było mieszkanie stutrzydziestometrowe, w pięknej kamienicy. Wielopokojowe, ładne i ciepłe. Ja i siostra mieliśmy oddzielne pokoje, co w tamtych czasach nie było oczywiste, a wręcz rzadkie. Babcia zajmowała się krawiectwem, a więc co chwilę ktoś do nas przychodził. Pamiętam te rozmowy dorosłych, herbatki, ciasteczka. Mieszkaliśmy na kupie, jak to wtedy, ale każde z nas miało swoją przestrzeń. Moja siostra, dzisiaj jest katechetką, kiedy byliśmy dziećmi, była ze mną blisko, ale potem nasze stosunki się rozluźniły, ze względu na to, jaką wybrałem drogę. Teraz mamy bardzo dobry kontakt, jest świetnie wyedukowana, jest dumą rodziny. W naszym mieszkaniu było trzynaście okien, a do sufitu trzy i pół metra, aby utrzymać w nim względną temperaturę, musieliśmy palić w pięciu piecach. Od dziecka taszczyłem wiadra węgla z piwnicy. Dla odmiany wszyscy Ruscy mieszkający w takich samych kamienicach mieli centralne ogrzewanie opalane naszym polskim koksem i węglem za darmo. Wszystkie ich mieszkania były wyremontowane polskimi materiałami za darmo, w każdym był telefon.
Ojciec nie próbował zawrócić cię z drogi ku przepaści, bo na taką drogę wszedłeś.
Zmarł w 1993 roku. Prawdę mówiąc, miałem z nim średni kontakt. Nie był dla mnie zły czy surowy, ale rodzina mieszkała na kupie, ojciec musiał więc mieszkać ze swoimi teściami, co zawsze go jakoś uwierało. Miał dwóch braci w Warszawie, skąd pochodził, i często ich odwiedzał. To byli mocni, rzetelni faceci, którzy nie odstawiają nogi, twarde chłopy na swoich ulicach. Ojciec wybywał z domu, co umożliwiała mu zresztą praca na kolei. A ja byłem z mamą, dziadkami, dlatego nie miałem z ojcem kontaktu emocjonalnego. To były inne czasy, ojciec był twardy, ale nie obrywałem od niego zbyt często, choć parę razy się należało. Pamiętam, jak w swoim pokoju strzeliłem w nocy z pistoletu gazowego, wtedy dostałem porządny łomot. Ale ojca raczej nie było. Kiedy byłem dzieckiem, zabierał mnie na ryby, grzyby i czasami na spacery. Uczył twardego męskiego życia, ale to nie trwało długo. Zasady były jasne, kiedy coś zrobiłem dobrze, poklepał po plecach, kiedy narozrabiałem, co zdarzało się częściej, obrywałem. Ojciec rzadko był w domu, bo jak nie pracował, to wybywał do znajomych. Życie z teściami pod jednym dachem było dla niego toksyczne.
Gdybyś miał to dzieciństwo spiąć jakimś krótkim opisem…?
To powiedziałbym, że było szczęśliwe. Ojca często nie było, to prawda, mama też bardzo ciężko pracowała, także wieczorami, ale byli dziadkowie, zwierzęta, ciepło domowe. Niczego nie brakowało, było bezpiecznie i dobrze. Alkoholu praktycznie nikt nie pił, co w tamtych czasach było ewenementem. Nigdy nie widziałem, żeby ktoś pił – dziadkowie czy mama. Tato pił, ale z braćmi, na wyjazdach, ja tego nie widziałem. Oni w ogóle mieli bardzo mocne głowy, tata i jego bracia, zresztą ja też taką potem miałem, co okazało się dla mnie zgubne. Pół litra to była rozgrzewka…
Ale dlaczego potem stało się to problemem?
No bo nie miałem z kim gadać! Ja byłem trzeźwy, a kumple pijani. Poza tym ci, którzy wypijali cztery piwa i mieli dość, na drugi dzień dochodzili do siebie. A ja, po litrze albo półtora wódki byłem fizycznie zdemolowany.
Czyli wzorców przestępczych ani pijackich z domu nie wyniosłeś?
W żadnym wypadku, chociaż pić zacząłem dość wcześnie. Wtedy nie było narkotyków, a alkohol był jedynym sposobem pokazania, że jest się dorosłym. Ojciec, choć pił rzadko, też był dla mnie pod tym względem jakimś wzorem. Mógł dużo wypić, ale był inteligentny, szanowany, nie rozrabiał. To wytworzyło jakiś wzorzec. Skąd alkohol? Trudno to jednoznacznie stwierdzić, w domu rodzinnym pijaństwa jako takiego nie było. Dokładniej mówiąc, nigdy nikt nie pił w domu alkoholu, ale ojciec czasami przychodził pijany. A ponieważ był dla mnie autorytetem, to też z pewnością wywarło na mnie negatywny wpływ.
Co masz na myśli, mówiąc, że był inteligentny?
Różnił się od ojców moich kolegów. Bardzo dużo czytał, wiele wiedział. Od dziecka kazał mi czytać, a potem już nie musiał kazać, bo sam czytałem. Pamiętam, jak wysyłał mnie do biblioteki po książki, a kiedy bibliotekarka mówiła, że tato większość rzeczy już przeczytał, byłem bardzo zafascynowany. Nigdy nie przestałem czytać, nawet w więzieniu, nawet jak już zostałem przestępcą, jak wszedłem w prawdziwą gangsterkę. Ojciec potrafił się wysłowić, ładnie pisał, w towarzystwie miał posłuch, ponieważ rzeczowo argumentował.
Ty byłeś gangsterem intelektualistą?
To za dużo powiedziane, ale na pewno w domu nasiąknąłem upodobaniem do czytania. Podbierałem ojcu książki – historyczne, filozoficzne, powieści, kryminały – i czytałem je w pokoju przy lampce, co oczywiście było zabronione, bo musiałem być wyspany do szkoły. Ojciec był też uzdolniony muzycznie, przepięknie grał na skrzypcach, ale potem z tego zrezygnował ze względu na pracę. Jakkolwiek dziwnie to zabrzmi, biorąc pod uwagę jego pracę, miał artystyczną duszę, którą częściowo po nim odziedziczyłem.
Pochłaniałeś wszystko jak leci?
Na początku nie, bo mama dawała mi książki nieodpowiednie dla mojego wieku i kazała je czytać. Część tych „hitów” jej i jej koleżanek to były „flaki z olejem”, ale dzięki temu oswoiłem się z czytaniem. Zmuszany w dzieciństwie do czytania poważniejszych rzeczy, kiedy dorosłem, umiałem już sam wybierać lektury. To zresztą miało też inne skutki, potrafiłem się wysłowić ponad swój wiek, argumentować logicznie, dyskutować, miałem duży zasób słów.
Na co zmarł twój tata?
To było dziwne. Co prawda nie pił tak, jak ludzie pili w czasach komuny, czyli non stop. Raz na jakiś czas robił imprezę ze swoimi braćmi, podczas której było ostro. Ale wreszcie doszedł do wniosku, że koniec z tym, postanowił więc przestać, chciał się zmienić. Tylko że ja wówczas byłem już albo w więzieniu, albo poszukiwany przez policję za poważne przestępstwa, nie było mnie. Kiedyś pojechał na wczasy, takie regeneracyjne, które miały stanowić początek „nowego życia”, a ja nie mogłem się z nim spotkać ani wcześniej, ani później. O tym, że zmarł, w sumie młodo, dowiedziałem się od osób trzecich. Nawet nie mogłem być na pogrzebie. On był już innym człowiekiem, ale i ja byłem innym człowiekiem. Z wielu powodów nie spotkaliśmy się przez ostatnie lata jego życia.
Cmentarz był obstawiony przez policję, która już wtedy intensywnie poszukiwała mnie za poważne przestępstwa. Tydzień przed śmiercią ojca policja trzy razy mnie ścigała, podczas jednego pościgu strzelano do mnie, drugi zakończył się tym, że od dziesiątej rano do dwudziestej trzeciej siedziałem w jeziorze ukryty w trzcinach. Pamiętam, że potem jeszcze tydzień śmierdziałem mułem. Za trzecim razem auto, którym jechałem, zostało zablokowane na ulicy jednokierunkowej, policjanci wyskoczyli z cywilnego poloneza, podbiegli do bmw, w którym siedziałem, nie mogąc dostać się do środka, poprzebijali nożami opony. Uciekliśmy na felgach. Moje fotografie były w gazetach, a w radiu powtarzano ostrzeżenia przede mną. Byłem pod mocnym ostrzałem, musiałem wyjechać do Wrocławia, gdzie ukrywałem się ze wspólnikiem poszukiwanym za usiłowanie zabójstwa.
Za to, że psy obstawiły cmentarz podczas pogrzebu ojca, zadzwoniłem na policję, do śledczych, których znałem od dziecka. Powiedziałem, że temu, który pierwszy do mnie dobiegnie podczas pościgu, sprzedam kosę. Pamiętam jak dziś, że wtedy tamten policjant powiedział: „Paweł, nie wygłupiaj się, staw się na komisariat, nawet z adwokatem. Musimy cię ganiać, bo dostajemy od (starego) po dupie, bo w Legnicy są napady, a ty jesteś typowany jako pierwszy”.
To, że nie pochowałeś ojca, to była dla ciebie jakaś trauma?
Wtedy tego tak nie czułem, ale dziś wiem, że tak. O wszystkim dowiedziałem się z relacji siostry, ale nie rozmawiałem z ojcem przez wiele lat. Jako szesnastolatek byłem już przestępcą, on tego nie akceptował. Latami nie rozmawialiśmy.
A listy?
No właśnie nie. Mogliśmy to robić, ale ja już wtedy widziałem siebie jako Dona Corleone. Listy? Listy są dla bab, nie dla gangsterów. A ja chciałem być gangsterem, nie pisałem więc listów do ojca ani w ogóle do nikogo z rodziny. Ojciec przestał być dla mnie autorytetem, którym był, gdy byłem dzieckiem. Jako nastolatek byłem już zapatrzony w bandytów przez duże „B”, z więzienia, z ulicy i z filmów. Występowałem w innych zawodach, a ojca uważałem za faceta, który nic nie rozumie i którego nie chciałbym słuchać.
Kłóciliście się?
Nie, nie było nawet potrzeby. Po prostu już nie mieliśmy ze sobą nic wspólnego. Po pierwszym wyroku odebrał mnie z więzienia. Jechaliśmy do domu zupełnie jak obcy ludzie, chyba nawet nie odezwaliśmy się do siebie słowem. Ja miałem taki pomysł na siebie, żeby zostać gangsterem, on tego nie akceptował. Więź emocjonalna została kompletnie zerwana.
Nie uprzedzajmy faktów, wróćmy do „małej Moskwy”, czyli Legnicy.
Ruscy – inaczej ich nie nazywaliśmy – byli wszędzie. Ale ja ich lubiłem. Byli do nas podobni, czuliśmy to jako dzieciaki, ja tak czułem. Oni mieli wieczny problem – zawsze byli przez kogoś ciemiężeni: przez komunistów, wcześniej przez carat, są do tego przyzwyczajeni. Ale na poziomie zwykłych ludzi są do nas bardzo podobni. Usiąść z Ruskim przy stole to jak usiąść z Polakiem. Jako dzieci niczym się nie różniliśmy. Oni mieli swoje KGB, GRU, a my UB, SB. Był wyraźny podział między ludnością cywilną a kadrą zarządzającą. W naszym polskim społeczeństwie przecież było tak samo. Nie należy zapominać, że Rosja składała się wtedy z wielu republik i narodowości. Dla nas wszyscy oni byli Ruskimi, ale przecież wśród nich byli Tatarzy, Ingusze, Litwini, Ukraińcy, Kazachowie, Ormianie, Azerowie, Czeczeni, Tatarzy, Baszkirzy, mnóstwo grup etnicznych, religii itd. Wszyscy jakoś się dogadywaliśmy.
Nie traktowaliście ich jako najeźdźców? Nie mówiło się o tym?
Nie, dopiero potem, po latach, nabrałem świadomości, o co chodziło, ale jako dzieci w ogóle o tym nie wiedzieliśmy. Bawiliśmy się razem na podwórkach. Młode kacapy – tak też o nich mówiliśmy – na swój sposób nam imponowały. Byli bardzo wysportowani. Nie było wśród nich mięczaków. Nie kapowali, nie robili afery z bójki, znosili wszystko twardo, trochę jak Polacy.
To były dzieci wojskowych?
Wszyscy, innych nie było. Byli zdyscyplinowani, nasiąknięci wojskowym drylem. A ja, przebywając z nimi, też tym nasiąkłem. Mieli swoje zasady, byli posłuszni ojcom, po domach wszędzie walały się hantle i przyrządy do ćwiczeń. To mi wówczas imponowało. Wbrew pozorom nie było w tych domach patologii, dziadostwa. Bardzo mi się to podobało.
A wódka?
Wojskowi, rodzice moich kumpli z podwórka, pili, ale z umiarem. To znaczy pili dużo, codziennie nawet, ale tak, żeby rano iść do pracy. Mieli za dużo do stracenia, bo Legnica była dla nich niesamowitym miejscem, lepszym niż ojczyzna. Nawet jak pili, to się kontrolowali. Zresztą już po latach nauczyli mnie pić.
Jak to nauczyli?
Rosjanie piją w specyficzny sposób. Bardzo dużo, bardzo długo, ale – ja to tak nazywam – mądrze. Z nimi nie ma gadania głupot, świrowania. Jak ktoś rozrabia, dostaje w łeb i jest po nim. Trzeba się kontrolować. Rosjanie piją inaczej niż Polacy, a dowiedziałem się tego po latach, kiedy byłem w Rosji, już jako bandyta w przestępczych interesach, no i piłem z ludźmi, których poznałem jeszcze w Legnicy. Przekraczanie granic, przystawianie się do żon albo robienie rozrób jest duszone w zarodku. Dostaje się po prostu w cymbał i jest po sprawie, nie tak jak u nas, że dochodzi do awantur, które się wymykają spod kontroli.
Nie wiedziałem, że Rosjanie piją spokojnie!
Tak, bo przy stole kontrolują się nawzajem. Jeśli komuś odbija, dostaje szajby, zostaje brutalnie uspokojony. Można tańczyć, śpiewać, robić różne rzeczy, ale kiedy ktoś zaczyna rozrabiać, ma przerąbane. Jeśli jedna osoba nie da mu rady, to dadzą dwie albo trzy. I wszystko się uspokaja. Związek Radziecki składał się z wielu podporządkowanych narodów o bardzo zróżnicowanych kulturach. Ludzie z dalekiej północy lub innych odległych zakątków tego największego na świecie państwa byli w pewnym sensie dzicy. W wielu miejscach nie było sądów, milicji, administracji, tylko lasy i stepy. Ludzie ci byli więc zmuszeni do przestrzegania własnych ustalonych wewnętrznie kodeksów.
Tak było w Legnicy?
Dokładnie tak. Pijani Polacy rozrabiali, jeden kopnął śmietnik, drugi rzucił butelką. Po alkoholu stawali się agresywni. A Ruscy, chociaż pili ostro, byli uspokajani przez swoich. Nie rozrabiali, choć bywali nieprzytomni. Nikt się ich nie bał. Picie Ruskich przypominało mi picie Polaków, ale z dawnych lat. Wtedy, kiedy jeszcze panowały na ulicach zasady rodem z subkultur więziennych. Zasady Ruskich w większości brały się ze zwyczajów panujących w danym regionie czy republice, ale to też było dobre. Nie wolno zapominać, że dla nich Legnica to było Eldorado, dlatego też starali się pilnować, bo za byle wychyłę lądowali na Syberii. Chlali, ale rozrabiali umiarkowanie, bo miasto było naszpikowane KGB i zwykłymi patrolami.
Nawet młodzi ludzie?
No właśnie nie. Pijani ojcowie nie bili swoich synów, nie wyżywali się na żonach, tego nie robili. A u Polaków to była norma. Ja od dziecka musiałem być twardy. Ojciec był w pracy, więc ja po szkole szwendałem się z Ruskimi, chodziłem z nimi po podwórkach, do bani, widziałem, jak żyją. W tych saunach pili spirytus pułkownicy i generałowie, jedli i bawili się, ale nigdy nie byli wobec nas agresywni, nie wyżywali się. Traktowali nas raczej jak powietrze albo nawet przyjaźnie, bo my, łebki, nie stanowiliśmy dla nich żadnego zagrożenia. To oczywiście był w pewnym sensie obraz wykrzywiony. Ruscy mieszkający w Polsce byli kadrą wyselekcjonowaną i musieli się dobrze zachowywać, bo jak nie, to pakowali manatki i Kamczatka. Nie o to chodzi, że ich gloryfikuję, w żadnym wypadku, ale tak wtedy wyglądała nasza rzeczywistość. W szkole uczono, że Rosjanie byli wyzwolicielami. W rosyjskich szkołach uczono tego samego. Ich kadra, która stacjonowała w Legnicy, była fasadowa i taki obraz został mi w pamięci.
Znasz język?
Oczywiście. I to tak, że Rosjanin nie pozna, że jestem Polakiem. Mam bogate słownictwo, znam bluzgi, slang, wszystko. Nauczyłem się tego w Legnicy, na ulicy. W szkole znałem język lepiej od nauczycielki. Jedna nawet wzięła mnie kiedyś na bok i poprosiła, żebym jej nie poprawiał, bo jest jej wstyd przed klasą. Już więcej tego nie robiłem.
Pamiętasz jakichś charakterystycznych ludzi?
Miałem wśród nich mnóstwo przyjaciół, z niektórymi utrzymuję kontakt do dziś. Mógłbym sypać imionami, bo poznałem ich naprawdę wielu. To dlatego, że byłem odważny i bojowy. Nie bałem się Ruskich, w przeciwieństwie do moich polskich kolegów, którzy czuli przed nimi lęk. Nam wpajano, że Rosjanie to bohaterowie, większy brat, sportowcy i siłacze. Owszem, po części to była prawda, niemal w każdym ich domu były sprzęty do ćwiczeń. Ale ja odkryłem też drugą prawdę, że oni szanują ludzi, którzy potrafią się postawić. Dlatego moje przyjaźnie z nimi i szacunek, jaki sobie zaskarbiłem, były zazwyczaj poprzedzone bójkami. I to starałem się przekazać moim polskim kolegom i przyjaciołom. W późniejszych latach, kiedy byłem już przestępcą i miałem do czynienia z rosyjskojęzycznymi grupami, ta wiedza bardzo mi pomogła. Oni szybko potrafili wyczuć, że ktoś podkula ogon, i wtedy to wykorzystywali. W ich środowisku niedobrze postrzegane jest pyskowanie. Facet powie raz i działa.
Dlaczego się nie bałeś?
Nie wiem, taki charakter, zresztą nigdy przez całe życie się nie bałem ani w więzieniu, ani podczas gangsterskiej działalności. Nie myślałem o zagrożeniach albo je lekceważyłem. W Legnicy jako dzieciak nauczyłem się nazwisk rosyjskich generałów i pułkowników, a Rosjanie panicznie bali się przełożonych. Wchodziłem więc do ich zony, strefy kompletnie zakazanej, podając jako swoje nazwisko jakiejś wysoko postawionej osoby, na przykład ojca Jury, mojego kumpla. „Jurinow” – mówiłem, a strażnicy stawali na baczność i mnie przepuszczali. Robiłem takie numery nie w jakimś konkretnym celu, ale żeby się sprawdzić i popisać. Młody człowiek jest czasami za głupi na strach. Najpierw działa, potem myśli.
Nie chciałeś czegoś osiągnąć?
Ani wtedy, ani potem. Robiłem to dla dreszczyku emocji. Kiedyś podałem się za syna jakiegoś pułkownika i powiedziałem żołnierzom, żeby przewieźli do mojej szkoły stół do ping-ponga. Jako kompletny szczyl. Ruski żołnierz zadzwonił po szeregowych i powiedział im, że mają zawieźć stół tam, gdzie ja im każę. No i tak – odwagą i bezczelnością – wyrwałem od nich ten stół. Takich brawurowych akcji robiłem zresztą więcej, a po każdej stawałem się coraz odważniejszy. Po pewnym czasie miałem stalowe nerwy, nie było na mnie mocnych, co zresztą przełożyło się na moją postawę, kiedy już zostałem przestępcą. Jak każdy odczuwałem czasami lęk, ale od najmłodszych lat uczyłem się nad nim panować.
W sumie piękna młodość…
Jak najbardziej, wchodziłem, gdzie chciałem, robiłem, co chciałem, byłem uważany za kozaka i lubiłem, że tak mnie postrzegają. Miałem ruskich mocnych kumpli i bardzo dużo mogłem. Traktowali mnie jak swojego, co mi imponowało i podobało mi się.
A rodzice? Nie wściekali się na ciebie?
W Legnicy Ruscy i Polacy żyli obok siebie, w symbiozie. Blok polski, blok ruski, wszystko było razem i rodzice nie zakazywali nam kontaktu. A nawet gdyby zakazywali, to od pewnego momentu już bym ich nie słuchał. Część miasta była ogrodzona drutem kolczastym i strażnicami, ale i tam miałem wstęp. Najśmieszniejsze jest to, że kiedy ramię w ramię z ruskimi kumplami przeprowadzaliśmy jakieś ataki, to najczęściej na Ruskich.
Rosjanie mieli lepiej od Polaków?
Zdecydowanie. Wszystko mieli za darmo, za wszystko płaciło polskie państwo. Mieli talony na żywność i na inne rzeczy. I my z nimi handlowaliśmy albo nawet oni nam dawali pewne rzeczy, bo nie byli w stanie ich przejeść. Jajka, kiełbasę – brałem od nich talony, kupowałem, co chciałem, w ruskich sklepach, no i zanosiłem do domu albo rozdawałem. Rosjanie, gdyby kupowali za pieniądze, toby je pewnie gromadzili, oszczędzali. Ale wszystko mieli „pa tałonam”, na talony, więc je nam dawali. A mnie – do którego mieli zaufanie i którego traktowali jak swojaka – to już w ogóle.
Lubiłeś jakieś specyficzne rzeczy u Rosjan?
Słodycze, pyszne i w nieograniczonej ilości. A to były lata osiemdziesiąte, kiedy w sklepach nie było dosłownie nic. Dobrze się z Ruskimi żyło.
A przestępczość? Mówiło się, że handel z Rosjanami kwitł, że można było w Legnicy wszystko załatwić, łącznie z bronią.
Oczywiście. Przestępczość to może za duże słowo, ale szwindle i szmugiel były na porządku dziennym. Ruscy głównie sprzedawali żywność, przerzucali ją przez płoty i mury, a Polacy dawali im w zamian jakieś „świerszczyki” à la porno, wtedy prawdziwego porno jeszcze nie było. Albo takie rzeczy z rynku: plastikowe rzeczy, fajans, takie tam. Dla nas to było nic, ale w takim Kazachstanie to było niespotykane. Oni płacili za te gówniane rzeczy złotem, pierścionkami, łańcuszkami, kolczykami. Wymieniali złoto za badziewie. Niektórzy z nich przyjeżdżali prosto ze stepów, byli mało cywilizowani, ale złoto mieli. Legnica w swoim czasie była największym rynkiem złota w Polsce. Dopóki nie zmądrzeli, można było je wyrwać za grosze. Do tego bardzo dobrze funkcjonował rynek oszustów na wajchę, bombę itd. Problem był taki, że oszukany Ruski mógł nawet zabić, i co by mu zrobili? Oni nie podlegali polskiemu sądownictwu. Chodziłem czasami do ich więzienia, widziałem, co tam się działo. Zresztą w polskich „puszkach” za komuny było to samo. Ale o tych rzeczach nie mam dużej wiedzy, ponieważ byłem wtedy szczylem, to nie był jeszcze mój kaliber przestępczości. Ja byłem wtedy zaledwie chuliganem.
Nie było to zakazane?
Było, ale ludzie i tak ryzykowali. Legnica była wtedy zamożnym miastem, przez ten kontakt z Rosjanami się bogaciła. Nawet dzisiaj na rynku w Legnicy ludzie sprzedają złoto jeszcze po Rosjanach. Nie widziałem tego nigdzie w Polsce. Dla Rosjan złoto nie miało wartości, oddawali je za wiatraczki albo plastikowe miski, dzisiaj nie do pomyślenia. Do tego sprzedawali – albo raczej wymieniali – kawior, wódkę, szampana, to, co mieli w nieograniczonych ilościach.
Jak sobie radziłeś w szkole?
Dość przeciętnie. Nie chciało mi się chodzić do szkoły, wagary w latach osiemdziesiątych były bardzo modne. Byłem oczytany, dobry, ale nie miało to żadnego odzwierciedlenia w ocenach. Czytanie rozwija elokwencję, dlatego pytany potrafiłem kluczyć na satelicie dobrej odpowiedzi i jakoś się udawało. Jednak można było mnie zaliczyć do uczniów słabych. To były inne czasy, takie beznadziejne, że wszyscy w nosie mieli szkołę. Chodziłem w kratkę, rodzice mnie nie pilnowali, ufali, bo byłem przecież „taki mądry”. Jak sprawa stawała na ostrzu noża, to się trochę przykładałem, a jak się uspokoiło, znów wagarowałem. Ale miałem zaletę, która dawała mi kompletną nietykalność.
Zgaduję, że to był sport.
Właśnie tak. Byłem najlepszym sportowcem w szkole. Trenowałem czwórbój lekkoatletyczny, od małego byłem więc pod opieką nauczycieli wuefu. Oni na mnie stawiali, przerabiali nawet datę mojego urodzenia, żebym mógł reprezentować szkołę w zawodach. Byłem w związku z tym nietykalny. Jeździłem na zawody, po lekcjach trenowałem z Ruskimi, nie można mnie było ot tak ukarać za wagary, bo dla szkoły byłem zbyt cenny. Jeszcze w szóstej klasie podstawówki rywalizowałem z ośmioklasistami i dawałem radę. Byłem niski, bardzo szczupły, ale zapowiadałem się na dobrego sportowca. Biegałem na sześćdziesiąt metrów, biegi przełajowe, długie dystanse, rzucałem oszczepem i piłką palantową, skakałem wzwyż, wszystko szło mi łatwo i dobrze. Pewnie gdyby wtedy znalazł mnie jakiś dobry trener, to skończyłbym inaczej, niż skończyłem.
Uprawiałeś sport, bo lubiłeś czy bo musiałeś?
Uwielbiałem to i w rywalizacji się spełniałem. Trenowałem właściwie bez przerwy, w szkole, w domu i z rosyjskimi kumplami. W sumie albo trenowałem, albo czytałem książki, nic więcej. Zawalałem przedmioty ścisłe, matematykę, chemię i fizykę, no ale miałem to zabezpieczenie w postaci ochrony nauczycieli wuefu. Z kolei z polskiego byłem dobry, bo dużo czytałem, tylko nie wykorzystywałem tego, bo się nie uczyłem. To było prześlizgiwanie się. Pisałem dobre wypracowania, spod palca, chociaż nie dawało mi to żadnej satysfakcji. Byłem – wtedy to było niediagnozowane – dyslektykiem i dysortografem. Nawet dobre pisanie było więc bez sensu, bo nie było zdania bez błędu ortograficznego. Pewnego dnia polonistka zlitowała się nade mną i zaczęła mi stawiać dwie oceny: za wypracowanie i za ortografię. Pięć i dwa. No i tak zostało do końca podstawówki. Pamiętam taką dziwną sytuację. Odrabiałem lekcje, pisałem opowiadanie o potworze, który mieszka w piwnicy. Potwór miał na szyi łańcuch z medalionem, gdy ktoś go wkładał, stawał się tym potworem. Była wtedy u nas znajoma, która zajmowała się wróżeniem. Kobieta ta podeszła, zaczęła czytać opowiadanie i powiedziała – pamiętam jak dziś: „Paweł, albo będziesz wielkim pisarzem, albo będziesz wielkim pijakiem” (śmiech). Moja mama to słyszała.
Najważniejszy był sport. Po szkole trenowałem też z kolegami z klasy, szliśmy na stadion i ćwiczyliśmy. Często też trener indywidualnie mnie trenował. Był wuefistą z powołania i poświęcał mi wiele czasu. A ja wygrywałem zawody za zawodami.
Co się spełniło?
W sumie obie rzeczy. Przez wiele lat byłem zawodowym pijakiem, a potem coś pisałem. W każdym razie ta kobieta wywróżyła mi przyszłość.
W więzieniu też pisałeś?
Podczas pierwszych wyroków nie, dopiero podczas ostatniego, najdłuższego, kiedy już byłem innym człowiekiem, ksiądz, z którym współpracowałem, napisał w moim imieniu prośbę do dyrektora więzienia, żebym mógł pisać, no i on się zgodził. Dostałem komputer, ksiądz poręczył za mnie i zacząłem pisać, czyli robiłem to, co lubiłem robić jako dzieciak. Pisałem artykuły, które ksiądz wynosił na wolność i były drukowane. Okazało się, że ludzie lubili te opowieści, a ja lubiłem je pisać.
Kolejna stracona szansa na przyzwoite życie, po sporcie mogło to być pisanie…
Było tych szans dużo więcej, przekonasz się.
No ale dlaczego w końcu sportowcem nie zostałeś, choć wszystko na to wskazywało?
Bo po podstawówce poszedłem do szkoły zawodowej, pewien, że mój sportowy talent będzie się rozwijał, ale okazało się inaczej. Poszedłem do szkoły hutniczej, bo w Legnicy była huta. Szkoła miała wysoki poziom, a starsi koledzy z podwórka mówili, że jest w porządku, więc się nie wahałem. Ale kiedy przyszedłem, okazało się, że nauczyciela wuefu nie interesuje nic, co do tej pory osiągnąłem. Miał gdzieś moje wyniki, puchary, które zdobyłem dla szkoły podstawowej, w ogóle miał mnie w nosie.
Byłeś zawiedziony, załamany?
Więcej. Wydaje mi się dziś, że to był moment przełomowy. Wtedy załamało się moje życie i poszedłem zupełnie inną drogą.
Czyli temu, że wszedłeś na drogę przestępczości, winien jest wuefista?
Nie, absolutnie nie, ale to był jeden z powodów. Drugi zaistniał odrobinę wcześniej.
Czyli?
Ja naprawdę mnóstwo czasu w podstawówce poświęciłem sportowi. Odnosiłem sukcesy, zdobywałem laury i wpadłem – ale zrozumiałem to dużo później – w pychę i zarozumiałość. Moje ego ogromnie urosło, było rozbuchane do granic. Kiedy nie stawałem na najwyższym podium, byłem sfrustrowany, w ogóle nie mogłem dać sobie z tym rady. Byłem gwiazdą, dziewczyny mi wiązały buty biegowe, a nauczyciele traktowali zupełnie nieodpowiednio jako nadzieję szkoły. Cały sukces był oparty na mnie, chociaż byłem najmłodszy, tak młody, że trzeba było fałszować moją datę urodzenia.
Gwiazdor…
Tak, wuefista mówił mi, że beze mnie się nie uda. To było ogromne ciśnienie, zupełnie wykańczające. Moje ego rosło i rosło, a ja byłem za mały i za głupi, żeby stawić temu opór. Pamiętam takie zawody, w których wszyscy już przegrali swoje konkurencje i tylko ja mogłem przechylić szalę zwycięstwa na rzecz szkoły. Od dziecka walczyłem o najwyższą stawkę, z Ruskimi na innych zawodach, po prostu nie dopuszczałem możliwości, że mogę przegrać. W tych ważnych szkolnych zawodach został tylko skok w dal, a ja byłem bardzo dobrym skoczkiem. Trener mi mówił, że nie muszę skoczyć najdalej, wystarczy ileś tam. Pierwszy skok spaliłem, drugi też. Wtedy trener podszedł do mnie i powiedział: „Paweł, słuchaj, chcesz skoczyć najdalej, ja to wiem, ale skocz spokojniej, krócej, nam to wystarczy do zwycięstwa”. Ale ja nie umiałem się podporządkować, musiałem skoczyć najdalej. I spaliłem. Zdobyliśmy drugie miejsce. Na następnych zawodach biegliśmy przełaje, ktoś podciął mnie na starcie. Pozbierałem się i dogoniłem stawkę, ale trener nie chciał uwierzyć, dlaczego słabiej mi poszło. Byłem tym załamany. Innym razem oszukał mnie mój największy rywal, który w biegu przez płotki skrócił sobie trasę. Mój trener winił mnie za przegraną i nie wierzył, że zostałem oszukany. To wszystko tak bardzo mi ciążyło, że wariowałem ze stresu. Czułem się fatalnie, byłem załamany. Cała szkoła liczyła na mnie, a ja zawiodłem, chociaż wcale nie zawiodłem. To ciśnienie było nie do zniesienia.
Dziś uważasz, że byłeś dobrze trenowany?
W żadnym wypadku. Miałem fatalnych trenerów, to była rzeźnia. Stawiali na mnie, poddawali ogromnej presji, a na dodatek wyciskali z młodego i chudego chłopaka ostatnie poty. Wtedy nie wiedziałem, że to za dużo. Oni traktowali dziecko jak dorosłego. Byłem jak Forrest Gump: nigdy nie chodziłem, zawsze biegłem. Nieustannie. Ale szkoła przesadziła. Ciśnienie wciąż wzrastało, dostałem od szkoły kolce, obciążenie było potworne. Trener przyszedł do mojej mamy i wyjaśnił, że szkoła na mnie stawia, a takie kolce w tamtych czasach były nieosiągalne. Kolejna ogromna presja i kolejny rozrost ego.
A w zawodówce?
A w zawodówce, do której poszedłem napuszony, naładowany emocjami, przekonany, że jestem świetny, przygotowany sportowo, z przerostem ego, okazało się, że sport nie ma żadnego znaczenia. Klapa. Nikogo to nie obchodziło, kim byłem, co reprezentuję. Stałem się z dnia na dzień nikim, a nie miałem z kim o tym porozmawiać. Nie zwierzyłem się ani rodzicom, ani siostrze, ona była dużo młodsza, i zostałem z problemem sam jak palec.
To był zwrot?
Tak, wróciłem do domu, szukałem jakichś rozwiązań, jakiegoś pomysłu na siebie. Ale nie mogłem znaleźć. Ponieważ miałem się już za prawie dorosłego, postanowiłem wstawić zamek w drzwiach, żeby rodzice i rodzina mi nie przeszkadzali. Powiedziałem im o tym, ale rodzice byli przeciwni. Jakoś jednak ich przekonałem argumentami, że czytam dużo, potrzebuję ciszy, spokoju, kontemplacji. Opowiadałem kocopoły, wkręcałem ich. Nie miałem żadnego planu, ale pamiętam, że chciałem się odgrodzić i znaleźć na siebie pomysł. No i wreszcie rodzice się zgodzili.
To był dobry pomysł?
Najgorszy. Byłem załamany i przybity. Zamykałem drzwi na ten zamek i przez okno wychodziłem na ulicę. A na ulicy zacząłem szukać ujścia dla złości i nadmiaru adrenaliny. To był początek końca.
Część 2
Młody na ulicy
Masz już zamek w drzwiach, jesteś załamany sytuacją w szkole, siostra jest za młoda, żeby z nią pogadać, to może religia?
W tamtym czasie religia nie dawała mi odpowiedzi. Moja rodzina była religijna, ale tradycjonalistycznie, nie głęboko. Co niedzielę chodziliśmy do kościoła, zostaliśmy wychowani w szacunku do Pana Boga, do religii, ale było to powierzchowne. Mama była bardziej religijna, ale ojciec już mniej. My, tak jak wszyscy, bez refleksji.
Chrześcijańskie wartości nie miały znaczenia?
Może nie chrześcijańskie, ale wartości jako takie miały dla mnie ogromne znaczenie, wówczas i przez całe życie. Byłem wychowany w poszanowaniu pewnych wartości od dziecka – czy to rodzinnych, czy ustanowionych przez Ruskich.
Ruskich?
Tak. Bo to przecież nie byli tylko Rosjanie, lecz tygiel dziesiątków narodowości, kultur i religii. Miałem kontakt z Kazachami, Mongołami, Ukraińcami, Turkmenami; w Legnicy mieszkało mnóstwo różnych narodów ze Wschodu. Oni wszyscy musieli ze sobą współżyć, dogadywać się, kooperować. Przez lata w Legnicy wypracowali swoje zasady, a ja je przyjmowałem, uczyłem się ich i nasiąkałem nimi, bo obcowałem z ludźmi, którzy je wyznawali. One pomagały w młodym życiu, a i potem też.
Co to były za zasady? Jak byś je nazwał?
To były zwyczajowe zasady, wynikające z obcowania z innymi ludźmi, ludźmi innych kultur i narodowości. To była ogólnie rozumiana przyzwoitość, tolerancja dla obyczajów i religii. Każdy musiał podchodzić do innych z szacunkiem albo był wykluczany. Jak byłem dzieciakiem, za brak okazywania szacunku innym po prostu się obrywało, i to ostro.
Rodowici Rosjanie nie dominowali nad innymi?
Byli w najwyższej kaście, bo sprawowali najwyższe wojskowe funkcje i było ich najwięcej, ale szacunek należał się każdemu, bez względu na narodowość i pochodzenie, nie tylko im. Nawet biedniejsze azjatyckie narody – nazywaliśmy ich „Chochołami” – nie były pogardzane i miały prawo do swojej godności. W takim duchu – szacunku dla odmienności i tradycji każdego narodu – wzrastałem. Na przykład na podwórku nie można się było wywyższać, dlatego że miało się ojca, który był wyższy stopniem albo był Rosjaninem. Za wywyższanie obrywało się w łeb i było po sprawie. Wszyscy byliśmy wobec siebie równi.
Takie pierwsze zasady ulicy?
Zdecydowanie. Oczywiście były one stosowane przez czternasto-, piętnastolatków według naszych wyobrażeń o sprawiedliwości. Ale jednak były to zasady, swoisty kodeks postępowania. Ten kodeks, który trudno zdefiniować i który nie był przecież spisany, był pierwszy w moim życiu. Potem miałem ich jeszcze wiele, był kodeks przestępczy, więzienny czy wreszcie gangsterski. Ale zawsze był to jakiś kodeks, jakiś zestaw zasad, którym byłem wierny. Jestem człowiekiem zasad.
Nie byłeś gorzej traktowany przez to, że byłeś Polakiem?
Nie, ale miałem ksywę Pan. A moi koledzy to były komunistyczne dzieci, nasiąknięte pogardą dla „panów”. Zatem ta moja ksywa trochę była podszyta pogardą, ale trochę też zazdrością. „Pan” to był ktoś zarówno zły, jak i lepszy. Rosjanie podłapali to „panowanie”, bo my, dorośli Polacy, tak się do siebie zwracamy. U dzieciaków jednak nie było żadnego podziału na lepszych i gorszych. Polacy, w tym ja, nie byliśmy gorsi.
Chodziliście do tej samej szkoły?
Nie, Rosjanie mieli swoje szkoły, my swoje. Ale już mówiłem, że ja się w swojej szkole nudziłem, często więc chodziłem do nich nielegalnie, bo byliśmy zżyci, i siedziałem na lekcjach u kumpli ze Wschodu. Oni zresztą też przychodzili do mnie, do nas, Polaków. Powiedzmy, że ja byłem troszkę bardziej zaprzyjaźniony z Rosjanami, bo znałem synów pułkowników i generałów, ale moi polscy koledzy też się z nimi bawili. Mnie Rosjanie brali na polowania, już jako dzieciak miałem w ręku karabin, naboje, uczyłem się strzelać. Zdecydowanie byłem wyżej w tej młodzieżowej hierarchii, co zresztą dodawało mi pewności siebie, podobnie jak szkolny sport.
Mam wrażenie, że to, jak widzieli cię rodzice, nie było tym, jaki byłeś naprawdę…
Chyba każdy dzieciak wtedy, w latach osiemdziesiątych, rozrabiał tak, że rodzice o tym nie wiedzieli, ale ja zdecydowanie bardziej. Chodziłem po dachach, robiliśmy ogniska, do których wrzucaliśmy niewybuchy, było sporo bardzo ryzykownych spraw, które mogły się skończyć tragicznie. No, ale jakoś przetrwałem. W domu doprowadziłem do eksplozji kuchenki gazowej, co skończyło się dla mnie szpitalem. Wypadłem z okna i zawisłem na szelce na pieńku wbitym w ziemię, nie wiedząc, czy żyję, czy nie, i drąc się wniebogłosy. Sporo było takich „cudów” przetrwania (śmiech).
To mruganie oczami to od młodzieńczych przygód?
Trochę tak, od wybuchu tej kuchenki. Ale po latach poprawił mi jeden facet, od którego odzyskiwałem dług. Chlusnął mi w twarz rozpuszczalnikiem, prawie straciłem wówczas wzrok. Zostało mruganie. Po latach doszedłem do wniosku, że przytrafiło mi się wiele zdarzeń, w których moje życie wisiało na włosku. Za dzieciaka, za młodego, a potem nawet wielokrotnie więcej.
Myślałeś dlaczego?
Wtedy się nie zastanawiałem, teraz wierzę, że to była interwencja Boga. Jego pomoc, ale nie dla mnie, bo nie byłem dobrym człowiekiem ani wtedy, ani przez większość życia. Jednak wierzę, że Bóg miał dla mnie jakiś plan, wciąż ma.
A rodzice mieli plan dla ciebie?
Teraz mnie to troszkę bawi, ale mama chciała, żebym został księdzem. Nie z powodu jakiejś głębokiej religijności, ale ona wierzyła w edukację, w naukę. Księża byli wszechstronnie wykształceni, więc umyśliła sobie, że w ten sposób mógłbym zdobyć edukację. No ale mnie nie ciągnęło do sutanny, wręcz przeciwnie. Wiem, że nie byłbym dobrym księdzem. A poza wszystkim nie czułem powołania. Do bycia księdzem trzeba dużej pokory i cierpliwości, a mnie tego brakuje.
Zawiodłeś mamę?
Przez to, że nie zostałem księdzem? Nie, ale zawiodłem ją potem wielokrotnie, dużo bardziej niż tym faktem. Prawie ją zabiłem, wybierając jako młody chłopak drogę przestępczości. Miałem szesnaście lat, gdy chcieli mi postawić zarzut usiłowania zabójstwa, a ona pracowała wtedy w banku. To był dopiero zawód, tragedia. A później było ich znacznie więcej. Do dziś pamiętam, bo mieszkaliśmy przy komendzie, jak nasz dzielnicowy chodził do mamy z aktówką i poszukiwał mnie do różnych spraw, a ona w tym banku go przyjmowała. Kolejny cud, że jej wtedy nie wywalili, w końcu miała syna bandytę.
Mama nie zerwała z tobą kontaktu, nie ukarała cię, nie groziła?
Nigdy. Zawsze, mimo że byłem złym człowiekiem, modliła się o mnie, odwiedzała mnie w poprawczaku, potem w więzieniu, zawsze wierzyła, że się zmienię. Nigdy wiary w moją przemianę nie straciła. Ale przeze mnie przeszła przez piekło. Stopniowo dowiadywała się od milicjantów, a potem policjantów, o „jej Pawełku”, którego w ogóle nie znała. To był dla niej gigantyczny szok. Potem poznałem wielu chłopaków opuszczonych nawet przez własne matki. Jednak życie pokazało mi, że matki odchodzą ostatnie.
Nie wybiegajmy w przyszłość, wróćmy do zamka w drzwiach, który – jak się potem okazało – otworzył cię na bandyterkę, a nie zamknął?
Legnica pod koniec lat osiemdziesiątych była jednym z najbardziej dotkniętych przestępczością i patologią miast w Polsce. Było mnóstwo złodziei, pospolitych przestępców i osób parających się rozbojami. To była „bandytka” – ludzie od prymitywnych przestępstw. Żadnych zorganizowanych grup, zwykłe prymitywy. Dominowały „dziesiony”, czyli rozboje (paragraf 210 Kodeksu karnego), kradzieże i włamania. Chuliganerka siedziała na osiedlach, było mnóstwo młodych, którzy bili się, ostro się bili, i potrafili żyć na ulicy. To były dzieci z rodzin patologicznych, alkoholowych, kompletne dno społeczne. Ale nie byli zorganizowani, jeśli już, to doraźnie, do wykonania „roboty”. Legnica nie miała zorganizowanej przestępczości, w przeciwieństwie do Wrocławia czy Lubina, gdzie jakaś forma organizacji istniała. Legnicka bandytka była prosta, dość biedna, ale twarda.
No i ty w tym wszystkim, chłopiec z dobrego domu? Co cię podkusiło?
Wtedy nie zdawałem sobie sprawy, teraz wiem. Byłem szczeniakiem mającym się za twardziela. Byłem odważny, ani wtedy, ani potem nie czułem strachu, ani nawet lęku, a jeśli nawet, to panowałem nad nim. Plus ta szkoła, sport, który okazał się wydmuszką, nikogo nie interesowały moje w nim sukcesy. Z ojcem głupio mi było gadać, z matką tym bardziej. Potrzebowałem jakiejś przynależności, a tę dawała ulica. Oczywiście wówczas nie miałem tej świadomości, ona przyszła dużo później. W ogóle na pewne refleksje zdobyłem się po latach, wtedy działałem pod wpływem impulsów, z automatu.
Wychodziłeś na podwórko, na ulicę?
Stopniowo, byłem zbytnim szczunem, żeby iść na miasto, miałem może czternaście, piętnaście lat. To by się źle skończyło. Wychodziłem wieczorami, przez okno. Zamykałem pokój na zamek i zaczynałem się włóczyć. Na podwórku ławki były złączone, siedziały na nich typy, o których już mówiłem, no i ja do nich stopniowo podklepywałem.
Fascynowali cię?
Bardzo, idealizowałem ich, przyglądałem się. Chociaż oczywiście podchodziłem do nich stopniowo. Do starych recydywistów, którzy mieli swoje miejsca, nie mogłem, bobym dostał kopa w dupę i by mnie pogonili. Ale podchodziłem do młodych łobuzów i chuliganów. Raz, drugi, aż w końcu się jakoś do nich zbliżyłem.
Nie bili, nie odrzucali?
Oni sami byli w strachu przed starymi, kręcili się wokół nich jak szakale, byle tylko zdobyć ich zaufanie i chociażby jakąś robotę czy poważniejsze zadanie. Zacząłem z nimi gadać, wkupiać się w ich łaski, co dla w miarę inteligentnego chłopaka nie było specjalnie trudne. Szybko okazało się, że to „kajdaniarze”, chłopaki z poprawczaków albo po poprawczakach. Łatwo ich było poznać, bo w tamtych czasach większość była ostrzyżona na łyso.
Dlaczego?
Za karę, ale też żeby milicja mogła ich łatwiej namierzyć. No i dla higieny. Byli w „kajdanowie”, czyli poprawczaku, ale ciągle stamtąd uciekali. Więc strzygło się ich, żeby milicja na mieście wiedziała, kogo ścigać. Każdy młody człowiek ostrzyżony na łyso był wtedy podejrzany. Słusznie zresztą, bo dziewięćdziesiąt procent milicyjnych „strzałów”, że mają do czynienia z człowiekiem z poprawczaka, było trafione.
Zabawa w policjantów i złodziei?
Ona trwała non stop. Były naloty na salony gier, na piwiarnie. Jak widzieli łysego, to od razu wiedzieli, że pewnie „zrywka”, czyli ucieczka z „kajdanowa”.
Zaprzyjaźniłeś się z nimi na tym podwórku?
Na pewno mi zaimponowali, właśnie oni. Byli twardzi, klęli, pili. Byli w moich oczach lepsi od drobnych pijaczków i dzieci z patologicznych rodzin. Gadaliśmy, a ja się powoli do nich upodabniałem. Dlaczego? Znów wydaje mi się, że doszedłem do tego po latach, ale oni też mieli zasady, które szanowali.
Młodzi bandyci? Zasady etyczne?
To wszystko zależy od punktu widzenia. Wiadomo, że to byli źli ludzie, ale jednak kierowali się specyficznym kodeksem. Innym niż Rosjanie, których kodeks wiele dla mnie znaczył, ale jednak. W każdym razie mnie to imponowało i było mi potrzebne.
Nie było wśród nich tak, że hulaj dusza, piekła nie ma?
Wręcz przeciwnie! Ich kodeks miał mnóstwo zasad. Pewnych rzeczy nie wolno było robić, inne trzeba było. Zasady „kajdaniarze” mieli sztywne i było ich bardzo dużo. Nie rozumiałem tych zasad, ale zacząłem wypytywać, a z czasem je przejmować, bo uważałem, że są logiczne.
Jakieś przykłady?
To były w większości zasady starych recydywistów, które oni – „kajdaniarze” – przyjmowali, bo w przyszłości sami chcieli być starymi recydywistami. Proste rzeczy. Pijemy tanie wino, „fikoła”. Wina nie wolno było postawić między nogami, bo to było uwłaczające dla kolejnego pijącego. Albo na przykład nie wolno było iść się odlać zbyt blisko, metr czy coś, tylko daleko. To się nie godzi, nie wypada sikać obok pijących. A po odlaniu nie wolno było butelki wziąć do ręki, najpierw trzeba było w jakiś sposób ręce wyczyścić – wodą albo o trawę. Ta cała hierarchia, zachowanie, kodeks, to wszystko zaczęło mi imponować, chciałem być tego częścią.
Nasiąkałeś tym jak gąbka?
Bardzo szybko, wszystkie kolejne rzeczy, które poznawałem, mi się podobały. Kiedy piliśmy wino, to starszy „kajdaniarz” po otwarciu butelki wylewał odrobinę „za tych, co nie mogą”. Uważałem, że to idiotyzm, wylewać wino, ale jak mi wyjaśnił, że to jest porcja dla siedzących w poprawczaku, to czułem się częścią tej chuligańskiej wspólnoty.
Z recydywistami mieliście wtedy kontakt?
Nie staliśmy z nimi i nie piliśmy, nie byliśmy na ich poziomie. Oni „rozkminiali” poważne rzeczy, omawiali kolejne przestępstwa. Ale część wiedzy nam przekazywali, traktując nas jako narybek. Jak popili, to uczyli nas swoich zasad, już poważniejszych. „Małolaty, pamiętajcie, nie wolno bić starych ludzi”. Zabraniali nam tego, tłumacząc, że przecież każdy ma babkę, dziadka, no i ich nie wolno ruszać. Zachęcali do bandyterki, kradzieży i napadów, ale tłumaczyli, kogo wolno ruszyć, a kogo nie.
Kto jeszcze był „chroniony”?
Osoby niepełnosprawne, bo ich okradanie przynosiło pecha. Taki był zabobon. Nie wolno było kraść na cmentarzach, w kościołach, okradać księży, bo to polskie świętości. Nie wolno było ruszać kobiet w ciąży. No i główna zasada: nie wolno kapować, czyli donosić milicji (potem policji), ani się z nią układać. Wszystkie te zasady wbijali nam do głowy, a my przyjmowaliśmy je za swoje. Z czasem tych zasad przybywało, a my chłonęliśmy je jak na wykładach. Recydywa uczyła, że nie wolno wycofywać się podczas nalotów mundurowych, nie wolno zostawić wspólników na pastwę losu, nie wolno się wzajemnie okradać. Było tego coraz więcej i więcej.
To był wstęp do więziennej grypserki?
Grypsowanie jest tajemnicą, jego zasad nie wolno zdradzać. Kiedy zostałem grypsującym, już w więzieniu, też milczałem na ten temat. W tamtym czasie nas, szczeniaków, recydywiści nie uczyli grypserki, bo tego nie wolno im było robić, ale uczyli „nawijki”, czyli przestępczej gadki i podstawowych praw przestępczego życia. Nawijka to luźna rozmowa, co innego niż grypsowanie, które ma swoje sztywne zasady, a tych – podkreślam – nie wolno ujawniać. Recydywiści uczyli nas tylko tego, czego mogli.
Dla waszego dobra?
Raczej nie, przede wszystkim dla swojego. Im więcej nas nauczyli, tym większa była szansa, że gdy zostaniemy prawdziwymi przestępcami, nie będziemy się zachowywać jak łachudry. Że nie doniesiemy, nie zachowamy się nieodpowiednio albo nie spękamy w razie nalotu czy jakiejś podbramkowej sytuacji. Chodziło o zbudowanie w tym narybku zaufania i ambicji. Zasada, że nie wolno kraść od swoich, działała na korzyść recydywistów, bo oni wiedzieli, że jak się upiją na melinie, to łebki, czyli my, nie okradniemy ich, bo tego nie wolno. Mieliśmy to wpajane krok po kroku.
Naprawdę przestrzegaliście tych zasad?
Nie było wyjścia. System kar za ich nieprzestrzeganie, podobnie jak potem w więzieniu, był bardzo rozbudowany.
Jak długo trwała ta nauka i wchodzenie w środowisko?
Właściwie bez przerwy. Od pewnego momentu wychodziłem na podwórko, do kolegów z poprawczaka i recydywistów, właściwie codziennie. Całe noce z nimi spędzałem. Wzrastałem w tym środowisku i przestrzegałem zasad, bo bałem się wykluczenia z tej grupy, która mnie przyjęła. Nie wyobrażałem sobie, że mogę z niej zostać usunięty.
Znalazłeś swój świat?
Tak. Ten świat mnie zaakceptował. No i dał mi adrenalinę, jak się potem okazało, coś, od czego byłem uzależniony. Tego potrzebowałem, wcześniej odnajdowałem to w sporcie, a jak sport się skończył, musiałem gdzieś znaleźć ujście dla tej energii. Ulica była idealna. Oni wreszcie powiedzieli mi, że się mogę przydać, bo „trzeba zarobić”. Któregoś wieczora dostałem propozycję, czy „piszę się na numer”. Nie miałem żadnych wątpliwości.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki