Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Poruszająca podróż w himalajski świat magii, demonów i tajemnic.
Baflow, człowiek gór, trzykrotnie wybiera się w Himalaje. Poznaje ten daleki kraj od środka, mając za przewodnika rdzennego Nepalczyka, bramina. Odkrywa styl życia mieszkańców, zwiedza świątynie, zdobywa swoje własne „szczyty”, ociera się o śmierć. Dopadają go też demony, które nie pozwalają mu spokojnie spać, ale doprowadzają ostatecznie do oczyszczenia duszy. Z każdej podróży Baflow wraca przepełniony emocjami, które każą mu wyruszać na kolejny życiowy szlak…
„Bistari” to poruszająca, metaforyczna opowieść o wędrowaniu nie tylko po nepalskich bezdrożach, w otoczeniu gigantycznych himalajskich ośmiotysięczników, lecz także o wędrówce w głąb siebie, do wspomnień, które ranią i które dają radość. Ta podróż to rozliczenie się z przeszłością i odwaga, by rozpocząć nowy rozdział w życiu.
Dopijali herbatę. Rozmowa przestała się kleić. Powoli szykowali się do snu, gdy nagle Baflow zapytał Przewodnika:
- Mówiłeś na lotnisku, że to koniec tego niezwykłego miejsca, że to zmierzch Mustangu. Co miałeś na myśli?
Spojrzeli na siebie. Cichy podniósł głowę. Żonka patrzyła ciekawie to na Baflowa, to na Przewodnika, który po chwili odezwał się do siedzących przy niskim stoliku:
- Tak, to ostatnie chwile tej magicznej krainy - potwierdził. Wziął łyk zimnej już herbaty i dodał: - Niedawno odkryto tu rudę uranu, niedaleko stolicy Lo-Manthang, i ogromne złoża gazu w Muktinath. Już wielki sąsiad z północy idzie tu ze swoimi koparkami, ciężarówkami
i tysiącami robotników.
Sławomir Matczak
Dziennikarz bez redakcji, aktor bez teatru, podróżnik – idę tam, gdzie chcę, po prostu wolny człowiek. Odkąd pamiętam, zawsze otaczały mnie góry i fascynowały przestrzenie. Niepokój i ciekawość nęciły nowymi przygodami. Inwestowałem w życiowe zakręty i nigdy nie żałowałem tego, co było. Studiowałem aktorstwo, grałem w teatrze i wyleciałem z zawodu za politykę i uczciwość. Trafiłem do telewizji na wiele lat. Robiłem relacje reporterskie, kierowałem redakcją, szkoliłem młodych dziennikarzy, na koniec wyleciałem z pracy dyscyplinarnie, bo nie zgodziłem się na układ i absurd. Od lat wykładam, uczę dziennikarskiego fachu. Wykorzystuję szanse, jakie daje mi los, tak jak wtedy, gdy usiadłem i zacząłem zbierać historie rozrzucone po życiorysie, aby napisać książkę.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 698
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
– No to co, idziemy? – zawsze tak pytam.
– Szykuje się nowa wyprawa, dołączysz?
Jeśli nie masz w sobie jeszcze pragnienia wędrówki, odłóż ten tekst. Nic na siłę. Ale jeśli jesteś głodny wrażeń – zapraszam. Nie czekaj. Zacznij czytać litery, słowa, zdania. Jak pierwsze kroki w podróży, jak pierwsze etapy wędrówki, jak szlak…
Zaczynam pisać tę historię, choć nie wiem, jaka będzie długa i dokąd mnie zaprowadzi. Uprzedzam, będziemy szli powoli, by mieć siły na przejście całej drogi, bo to opowieść o trzech niezwykłych wyprawach do serca Himalajów, do przedsionka śmierci i do krainy demonów. Potem być może powędrujesz dalej sam, a Twoja wyprawa stanie się jeszcze dłuższa…
Najpierw ruszymy jakby z obawą, czy naprawdę tego chcemy, z niepewnością, czy damy radę. Sam nie wiem, czy podołam pisarskiemu wyzwaniu. Będziemy sprawdzali, czy dobrze nam się idzie. Potem, wierzę w to, będziemy wędrowali coraz śmielej. Po drodze zdobędziemy dodatkowy bagaż doświadczenia. Odrzucimy na bok to, co było, co jest, i przestaniemy się bać tego, co jeszcze się nie wydarzyło. Zobaczysz, poniesie nas wspólna droga – mojej i Twojej wyobraźni. Będziesz szukał i odnajdywał tutaj także swoje chwile. Zaczniesz porównywać, konfrontować wydarzenia, które opisałem, z tymi, które Ciebie spotkały. Może znajdziesz inspirację? Albo rozwiązanie swoich problemów? Może zechcesz w końcu odwiedzić prawdziwy świat Himalajów Centralnych i Górnego Mustangu?
Nie oczekuję, że zechcesz mnie naśladować. Nie oglądaj się na innych. Ciesz się wyborem. Masz go i korzystaj z tego. Ja idę, by przywołać to, co było, a wydawało się, że minęło bezpowrotnie. To nie będzie jednak autobiografia. Ani reportaż, ani pamiętnik z podróży. To będzie opowieść o wędrowaniu w głąb niezwykłych Himalajów, a także w głąb tajemnic, które nosi każdy z nas. A Ty? Dołącz do wspólnego wędrowania. Droga wskaże nam kierunek.
Nie będzie żadnych fotografii. Wyobraźnia domaluje reszty. Grafika stanie się wsparciem dla wizualizacji mijanych krajobrazów i ludzi.
Jeśli już jesteś choć trochę niecierpliwy, to ruszajmy po nieodkrytych kartach tej opowieści! I nie przyspieszaj, nie czytaj od końca ani nie wybieraj pojedynczych fragmentów. Droga wtedy ma sens, jeśli jest całością. Idź powoli, wtedy zobaczysz więcej. Posmakuj wspólnego wędrowania. Daj się ponieść i nie idź na skróty. Bistari!
Wyruszam w pisarską podróż, nie znając szczegółów czekającej mnie drogi ani końca tej wędrówki. Wychodzę, otwierając niezapisaną stronę, tak jak wychodzi się na dziewiczy szlak, na trasę po świeżym opadzie śniegu. Toruję drogę, brnąc po kolana, przecieram szlak dla innych, którzy po mnie wyruszą, wytyczam trasę w miękkim puchu, choć sam nie wiem, którędy mnie poprowadzi. Przede mną biała przestrzeń nie do ogarnięcia – przestrzeń kartek, krajobrazów, gór, wspomnień i snów.
Zanim zacznę opowieść, muszę przypomnieć sobie wszystkie szczegóły. Uporządkować. Zajrzeć do pamiętników i notatek. Obejrzeć filmy i zdjęcia. Muszę dojść do źródła, by stało się inspiracją do opisania tej wędrówki, wzbogacenia wyobraźni faktami lub – jak kto woli – ozdobienia prawdziwych historii.
Jak to było z moim wędrowaniem? Miałem kilka lat, gdy z całą rodziną zacząłem chodzić po górach i zdobywać punkty do Górskiej Odznaki Turystycznej. W wieku trzynastu lat, po siedmiu latach wędrowania po szlakach Sudetów, Karkonoszy, Beskidów i Bieszczadów, przeszedłem wszystkie polskie pasma górskie i zdobyłem tak zwaną małą złotą odznakę GOT1. To był szczyt moich marzeń i duma rodziców.
Rok później odkryłem Tatry. Wraz ze starszym bratem i jego szkolnymi przyjaciółmi pojechałem w prawdziwe góry. Tam zacząłem się wspinać. Najpierw jako ostatni – najmłodszy, potem powoli zdobywałem uznanie. Przez kilkanaście lat smakowałem ryzyka i radości z pokonywania skalnych ścian.
Nagle wszystko rozsypało się po wypadku, który zakończył moje taternickie marzenia. Zostawiłem góry. Mój czas „zjadała” praca i codzienne problemy. Gdy zawalił się mój nizinny świat, wróciłem do przyjaciół z dawnych lat. Pamiętam, jak powiedzieli: „Cześć, fajnie, że znowu jesteś”. Dzięki nim zasmakowałem w oglądaniu gór z innej perspektywy, z powietrza, spod czaszy paralotni.
Z biegiem lat zszedłem na ziemię i, stęskniony, znów wyruszyłem na górskie szlaki. Tym razem na dłuższe wyprawy po różnych górach świata. Góry wciąż były, czekały na mnie. Niezmienne, majestatyczne, po latach coraz wyższe i bardziej niedostępne. Uciekałem do nich, gdy nie radziłem sobie na nizinach.
Każda wyprawa zaczynała się zwyczajnie: któregoś dnia lub pod wieczór, gdy świat szykował się do snu, coś zaczynało uciskać mnie w dołku i lekko łaskotać. W środku pojawiał się irracjonalny niepokój. Nie mogłem znaleźć sobie miejsca. Zaczynałem słuchać górskich piosenek, brałem gitarę i grałem, patrząc w ciemne okno. Aż do ochrypnięcia. Aż do bólu palców.
Po jakimś czasie coś znów zaczynało cicho szeptać, lekko pukać, potem kołatać, potem pokrzykiwać, bym się pakował i wyruszał. Nieśmiało mówiłem najbliższym, że muszę wyjechać na kilka dni. Rozumieli.
Też tak masz? To bywa silniejsze. Jest jak powracający głód. Jak niepokój, który minie tylko w świecie gór. W drodze…
„… kiedy światło na górach daje znak – wstań i idź, dopóki krew obraca w piersi twoją ciemną gwiazdę”2, napisał poeta Zbigniew Herbert. Ciemną gwiazdę… Hmm, co jest moją ciemną gwiazdą?
Moja podróż zaczynała się, gdy zdejmowałem z pawlacza różowy wór ze sprzętem. Jeszcze byłem w domu, a już myślami w podróży. Wyjmowałem plecak, wciskałem do niego wszystko, co mogło być potrzebne: czasami raki i czekan, czasami rakiety, czasami maszynkę i kartusze butanowe, do tego obowiązkowo kijki trekkingowe, zapalniczki, nóż, plastry i czołówkę (latarka czołowa). Jeszcze dorzucałem trochę łakoci, jakieś „szturm żarcie”, izotoniki czy innego typu sole mineralne do rozpuszczania w wodzie, wysuszone dania-liofilizaty na śniadanie i obiad, albo przygotowywałem półprodukty, by spreparować mieszankę chińskiej zupki z gorącym kubkiem, z kawałkiem topionego serka i wkrojonym kabanosem, albo na pożegnanie z domem robiłem kanapki z własnoręcznie usmażonymi kotletami schabowymi. Do termosu wlewałem herbatę z wkrojonym imbirem, a do tego zabierałem bidon z wodą. W przedpokoju, niedaleko drzwi, stawiałem spakowany wór. Niech czeka. Przed wyjściem na chwilę siadałem, by zamknąć w sobie drzwi emocji, wyciszyć się i uchwycić najlepszy moment do podjęcia decyzji. Po krótkiej chwili wstawałem i wychodziłem. Łaskotanie uciszało się, szept milkł. Zaczynała drżeć ciekawość.
W trasie. Na wyprawie. Idąc szlakiem, nieraz zastanawiałem się nad pokrętnymi ścieżkami, którymi prowadzi mnie życie. Wędrowanie jest dobrym czasem na myślenie o tym, co było, co jest i co może się wydarzyć. Jest czasem na analizę, refleksję, wspomnienia, a czasami na snucie planów.
Gorzej, gdy trzeba być skupionym na tym, by ostrożnie przechodzić stromym stokiem albo wybierać najbardziej bezpieczne przejście, albo gdy bywa się tak zmęczonym, że myśli się tylko o zrobieniu kolejnego kroku lub szuka miejsca na obóz, by zdążyć przed zmrokiem.
Sprawy, które wyglądają banalnie w ciepłym pokoju, z perspektywy wygodnej kanapy, tam – na trasie – nabierają innego znaczenia. Podobnie jak to, co na kanapie wydaje się wielkim problemem, tam, z wysokości gór, staje się malutkie i niedostrzegalne.
Takie to moje wędrowanie. Wędrowałem tam, gdzie mogłem, tam, gdzie góry mi pozwalały, tam, gdzie pragnąłem iść. Szedłem, pamiętając słowa mojego idola z młodości, Gastona Rébuffata3, słynnego francuskiego alpinisty, który mawiał: „Gdzie wola, tam i droga” i pokonywał skalne ściany w mistrzowskim stylu. Ja miałem swoje góry na swoją miarę. Żadne rekordy, żadne wielkie wyczyny na światową skalę, po prostu małe zwycięstwa i małe porażki, które oprócz mnie nikogo nie obchodziły. W tych wyprawach wystarczało to, że dawały mi wolność wyboru trasy i radość z wędrowania.
Pamiętam, gdy z kilkuletnim synkiem wędrowaliśmy w Beskidzie Niskim. Mieliśmy zrobić po górach wielkie koło i po kilku godzinach wrócić do punktu wyjścia. W pewnym momencie weszliśmy w las i podążaliśmy starą wydeptaną drogą. Było gorąco. Czuliśmy się zmęczeni. Na mapie zobaczyłem, że za niedalekim szczytem góry jest już cel naszej wyprawy. Zdecydowałem, że skorzystamy ze skrótu. Synek bardzo się przestraszył, gdy go zawołałem. Zobaczył, jak schodzę z drogi i skręcam prosto w las.
– Ale tam, za tym wzgórzem, jest cel naszej wędrówki – uspokajałem go i szedłem przez leśną ściółkę. – Po co mamy iść taki kawał dookoła? – przekonywałem.
– Tato, zgubimy się! – Był przestraszony.
– Spokojnie. A jeśli się zgubimy, to wrócimy po własnych śladach i pójdziemy dłuższą drogą – mówiłem pewnym siebie głosem.
Niechętnie podążył za mną. Co to oznaczało? Bał się, że zabłądzimy? Bał się pójść w nieznane? Przecież droga też wiodła w nieznane. Tyle że była uczęszczaną drogą, po której przeszło już wielu przed nami, była wskazówką, że jest bezpieczna dla innych wędrowców. A las był pełen zagadek. Czy może nie chciał zmieniać planów? Może nastawił się, że idziemy tą konkretną drogą? Przecież od kilku godzin podążaliśmy tylko wytyczonymi duktami. Zburzyłem mu spokój i przewidywalność dalszej drogi. Zaskoczyłem nagłym odejściem od schematu, także wędrowania. Czy nie jest tak, że czasami boimy się zmienić nasz oznaczony szlak? Wolimy kurczowo trzymać się drogi innych ludzi? Nie chcemy ryzykować? A może zbyt trudno wyrwać się z utartych szlaków, nakazów i wskazówek?
Może wtedy chciałem przekazać mojemu synowi, że nie zawsze trzeba iść tak jak wszyscy. Że warto mieć swoją drogę, trasę, trakt, szlak, życie – jakkolwiek to nazwiemy. Może chciałem mu pokazać, że opłaca się dokonywać własnych wyborów, nie bać się wolności w decydowaniu o tym, jak i którędy iść. Nie bać się podejmowania wyzwań! (finalnie dotarliśmy szczęśliwie do wioski, gdzie zostawiliśmy nasz samochód).
Podczas wędrówek zawsze towarzyszyły mi dwa uczucia: wolności i samotności. Czułem się wtedy wolny od codziennych niepokojów, lęków, od pragnień, od zawiści. To uczucie wolności pozwalało spokojnie podejmować decyzje o rezygnacji i dawało siłę do akceptacji zmian. Starałem się szanować wolność innych i strzegłem swojej.
A samotność? Bałem się jej całe życie, choć wiedziałem, że akceptacja jest konieczna także dla cienia, który wciąż podążał za mną – dla lęku przed odrzuceniem, brakiem zrozumienia i zapomnieniem. Czy byłem sam? Nie. Zawsze niosłem myśli dobre i złe, siedzące na jednym i drugim ramieniu. Wędrowały razem ze mną jak pasażerowie na gapę. Wciąż zmagały się ze sobą i wciąż zmuszały do działań i ustępstw. Doradzały i przestrzegały. Nie dawały spokoju.
Dalajlama wypowiedział – o ile dobrze pamiętam – takie zdanie: „Jeśli możesz coś zmienić na lepsze, zmieniaj to, ale jeśli nie możesz, jeśli to cię przerasta – to nie przejmuj się, po prostu zaakceptuj, że nie możesz tego zmienić i żyj dalej w pokoju”. I wędruj dalej, tylko inną drogą, niż zaplanowałeś. Niby takie proste…
Tak, to nie ja szedłem tymi drogami, to drogi otwierały się przede mną. Ja tylko wyruszałem, a one mnie prowadziły i wskazywały, dokąd iść. „To nie ja zdobywam górę, to góra pozwala, bym weszła na szczyt”, powiedziała mi kiedyś znakomita himalaistka Kinga Baranowska. Spotkaliśmy się podczas Festiwalu Górskiego w Lądku Zdroju. Kilka lat wcześniej zdobyła Lhotse. Tamtego dnia w Himalajach od rana miała problemy: a to rozlała się gotowana woda, a to odpiął się rak, a to poplątała się lina, a to szli bardzo powoli. Góra wyraźnie dawała do zrozumienia, że nie chce ich obecności na szczycie. W końcu odpuścili. Wrócili do bazy. Partner Kingi zdecydował, że rezygnuje definitywnie ze zdobycia Annapurny w tym sezonie i zszedł w dół. Ona postanowiła poczekać na kolejne okno pogodowe.
Kilka dni później wszystko poszło dobrze. Ugotowała śniadanie, rak nie spadał, miała wspaniałe samopoczucie, spokój i siłę. Poszła samotnie na szczyt i zdobyła Lhotse. Bezpiecznie weszła i zeszła z ośmiotysięcznika.
Dopiero po latach zrozumiałem, że nie trzeba za wszelką cenę dojść do wyznaczonej mety lub też wejść na swój wyśniony szczyt, by zaspokoić własne ambicje czy pożądanie. Jeśli postąpimy wbrew woli potęgi natury, ona pokaże, jaką ma moc. Tak jak Nanga Parbat nie wypuściła Tomka Mackiewicza, który pragnął zdobyć ją zimą. Po kilku nieudanych próbach wreszcie wszedł na szczyt, ale góra już go nie wypuściła z lodowych objęć. Pozostał w szczelinie na zawsze, gdzieś na zamarzniętych stokach. Łaskawsza była dla jego partnerki Elizabeth Revol, uratowanej po brawurowej akcji polskich himalaistów z Zimowej Wyprawy Narodowej na K2: Adama Bieleckiego, Denisa Urubko, Piotra Tomali i Jarosława Botora, którzy przerwali własną wyprawę i zorganizowali niespotykaną w historii akcję ratunkową. Udało się wyrwać śmierci jedynie francuską himalaistkę. Ta historia, skrajnie różna od opowieści Kingi Baranowskiej, stała się przestrogą.
Czy otarłem się o granicę przekraczalną tylko w jedną stronę? Otarłem się i opowiem o tym w dalszej drodze. Ocierałem się niejednokrotnie. Zrozumiałem to później, gdy opadły emocje. Były momenty dramatyczne, jak błysk przelatującej kosy, i były godziny bezsilnego oczekiwania na koniec życiowej podróży. Były decyzje, które kosztowały bardzo drogo i za które przyszło mi w końcu zapłacić. Opowiem o nich. Powrócą do mnie na szlaku, w snach i we wspomnieniach. Przylecą jak nocne demony moich traumatycznych wspomnień i lęków, mojego poczucia winy i mojego wstydu.
Kilkakrotnie otrzymałem kredyt na życie i wyszedłem cało z przygód, które powinny zakończyć się tragicznie. Podobno w obliczu śmierci czuje się chłód i przed oczami przelatuje całe życie. Ja nie czułem jej chłodnego oddechu, chociaż kilka razy zdawałem sobie sprawę, że jest już bardzo blisko. I o tym też opowiem. W takich chwilach – tak to zapamiętałem – jest normalny strach, ból, jest zwykła bezradność i bezsilność. I czasami pojawia się cicha nutka żalu, że przygoda życia tak szybko się kończy.
Po tych doświadczeniach wciąż zadawałem sobie pytania: Dlaczego wtedy nie zginąłem? Po co ktoś lub coś mnie tu jeszcze zatrzymało? Jakie dostałem zadanie do wykonania? Patrzyłem. Szukałem odpowiedzi. Także podczas tej wędrówki.
Wędrowanie to według mnie poznawanie drogi i siebie. Trzeba być niecierpliwym i dociekliwym. Szukać smaku życia, czyli rozróżniać to, co ma prawdziwą wartość, od tego, co jest li tylko kolorowym paciorkiem, egzotycznym barwnym motylem, który odleci niepostrzeżenie, tak jak znienacka się pojawił.
Przecież nie ja wybierałem drogę, to droga wybrała mnie – nieraz powtarzałem sobie, gdy musiałem zawrócić przed osiągnięciem celu. To nie ja decydowałem o tym, co się wydarzy, ale to ja byłem gotowy na zmiany, wmawiałem sobie, gdy musiałem się cofnąć i zrezygnować z podjętych planów.
W Nepalu po tragicznym trzęsieniu ziemi w 2015 roku widziałem wielu ludzi okrutnie dotkniętych przez los. Zapamiętałem twarze kilkorga Nepalczyków ze wsi Dumre, którzy patrzyli na mnie idącego błotnistą drogą w strugach ulewnego deszczu. Pozdrawiali mnie, machając rękami. A przecież siedzieli w ruinach swoich domów, pod kawałkiem blachy falistej. Nie mieli już właściwie nic.
A może jednak coś udało im się uratować, myślałem, mijając ich zrujnowany dobytek.
Pod tymi ruinami tkwiła wciąż nadzieja. Nie utracili zwykłego, życzliwego uśmiechu dla nieznajomego, a może wiary w to, że w następnym wcieleniu będzie lepiej? Nawet wtedy, w najtrudniejszej sytuacji, zachowali pogodę ducha i z pokorą znosili trudy. Nie, nie oczekiwali ode mnie pomocy czy jałmużny, po prostu mnie pozdrawiali. Zwyczajnie pozdrawiali jak wędrowca i ja pozdrowiłem ich, idąc dalej, przed siebie.
Miałem wrażenie, że ludziom biednym łatwiej pogodzić się z utratą dobytku, nawet ze śmiercią, niż tym, którzy drżą o nagromadzone wokół siebie cenne dobra. Przecież i tak nie zabiorą ich do grobu. „Trumna nie ma kieszeni”, usłyszałem kiedyś takie powiedzenie.
Pogoda ducha, pokora i dystans do świata napotkanych Nepalczyków stały się dla mnie wskazówką. Oni dodali mi sił. Deszcz, który lał z siłą monsunu, nagle przestał być problemem. Poczułem prawdziwą wolność, która jest jak umiejętność przyjmowania stanu rzeczy i szukania w tym pozytywów, a nie ciągłego liczenia strat. Optymizm i nadzieja dały mi prawdziwą wolność. Tego właśnie nauczyłem się w zniszczonej przez trzęsienie ziemi maleńkiej wsi Dumre. To było niezwykłe spotkanie.
W tym wędrowaniu jest jeszcze jedna odsłona związana z mistyką: zrozumiałem wówczas, że zawsze wspierała mnie jakaś tajemnicza siła, która prowadziła mnie, wyciągała z najgorszych opresji i podtrzymywała, gdy upadałem. Nie potrafiłem jej nazwać, zdefiniować, ale rozpoznawałem ją, szczególnie w najtrudniejszych momentach swojego życia. Mój Anioł Stróż? Mój Dobry Duch? Mój fart? A może moje przeznaczenie?
Bywały miejsca, gdzie wszystko witało mnie jak starego znajomego, ale były też takie, które mnie odrzucały, nie chciały wpuścić, były wrogo nastawione. Omijałem je. Ktoś pomagał i dodawał mi sił, by przejść takie „ciemne doliny”, Ktoś strzegący mnie w chwili, gdy się gubiłem, bałem i sam nie dawałem rady. To wiara w Dobroć i Miłość, coś, czego nie mogłem dotknąć, zmierzyć ani w pełni zrozumieć, ale czułem, że jest wokół mnie. Coś niematerialnego. Niedotykalnego. Silnego. Zmieniającego bieg zdarzeń.
Gdy miałem kłopoty i sam próbowałem je rozwiązać, często napotykałem na barierę nie do przejścia, na ścianę z betonu, na węzeł nie do rozplątania. W takich chwilach zwracałem się do mojego duchowego patrona spraw beznadziejnych – Świętego Judy Tadeusza, albo prosiłem o wsparcie mojego nieżyjącego Brata, albo zwracałem się o pomoc do Kogoś nieokreślonego. I zawsze znajdowałem proste rozwiązanie najbardziej skomplikowanego problemu. Przecierałem wówczas oczy ze zdumienia. Wystarczyło tylko poprosić, a sprawy same się wyjaśniały. Ktoś mnie wówczas wspierał i wyprowadzał z kłopotów. Ten Ktoś jest także teraz…
Lata wędrówki nauczyły mnie cierpliwego oczekiwania na nagłe zwroty wydarzeń i akceptowania niespodzianek. Z pełnym spokojem powtarzałem: „Wszystko będzie dobrze, zawsze będzie dobrze”. I tak było. Pewnego dnia zaakceptowałem także to, że nigdy nie będzie tak, jak ja chcę, ani tak, jak zaplanuję, ani tak, jak sobie wyobrażam, ale będzie tak, jak miało być. Szykując się do wyprawy, analizowałem i wyobrażałem sobie, co się może stać niespodziewanego i kłopotliwego. I choć rozważałem dziesiątki, setki możliwości i wariantów, to zawsze pojawiało się coś, czego nie przewidziałem. Wtedy pozostawało mi tylko uśmiechnąć się i pokręcić głową z zadziwieniem nad niezwykłością losu.
Przewędrowałem kawał świata, setki kilometrów: po bezdrożach i ścieżkach, po drogach krętych, wyboistych, czasami szerokich i gładkich, wiodących pod górę, by potem schodzić nimi w dół. Spałem w namiocie i pod gołym niebem, na piasku i na śniegu, w tundrze, na łące, na igliwiu i na kamieniach, w wyschniętym korycie rzeki, na lodowcu, na plaży i na bagnie. Spałem w upale i na trzaskającym mrozie. Byłem w cudownych miejscach, gdzie widoki zapierały dech, i w takich, które chciałem szybko opuścić. Szedłem szlakami, które witały mnie jak przyjaciela, i takimi, które mnie odganiały. Powtarzałem sobie tybetańskie przysłowie: „Kiedy dotrzesz na szczyt góry, wspinaj się dalej”.
Bywałem zmarznięty, mokry i chory. Miewałem wszystkiego serdecznie dość. Mówiłem sobie wtedy: nigdy więcej, koniec, po co to wszystko? Już wystarczy! Nie wystarczało. Wspinałem się dalej…
Poznałem też niezwykłych ludzi myślących podobnie jak ja, którzy dawali mi poczucie bezpieczeństwa, spokoju, zaufania, którzy wspierali mnie i których ja wspierałem. Poznałem ludzi, z którymi można było o wszystkim rozmawiać i z którymi można było pięknie milczeć. Razem, na wyprawach, widzieliśmy niezwykłe wschody i zachody słońca, chmury przelewające się przez granie, promienie przebijające się smugami do ziemi, zorze polarne czy widmo Brockenu – cień naszych sylwetek odbitych na chmurach w dolinie otoczonych tęczową aureolą. Nie zadawaliśmy sobie wielu niepotrzebnych pytań, jak choćby: „Po co to robimy?”. Nie umielibyśmy na nie odpowiedzieć. Wszystkie odpowiedzi byłyby banalne lub niepełne. Dlatego o tym nie rozmawialiśmy. Ci, którzy tam byli, wiedzieli, po co tam są, a ci, którzy pytali, po co to robimy, nie zrozumieliby naszych odpowiedzi. Zdobywałem za to najcenniejsze dary: klejnoty przywiezione z wypraw, skarby, których nie można stracić – niezwykłe wspomnienia. Dobre lub mniej dobre, ciekawe lub nie, czasami dramatyczne, zapisane na pomiętych kartkach małych notesów, które były moimi dziennikami podróży, wspomnienia ukryte w zebranych kamykach, tandetnych pamiątkach, utrwalone na kartach pamięci w kamerze czy aparacie fotograficznym, albo po prostu przechowywane w mojej głowie.
Teraz zbieram je wszystkie i przywracam do życia. Nie wiem, czy uda mi się przekazać zapachy, smaki egzotycznych potraw, zimnej wody z potoku, herbaty z imbirem, ciepło promieni słońca, chłodne krople deszczu czy wiatr wiejący mi w twarz, ale mam nadzieję, że czując to i pisząc uczuciami, przekuję obrazy w słowa i zdania, które odżyją w Waszej wyobraźni. Będę pisał powoli, ostrożnie, jak wówczas, gdy wchodziłem na nieznany teren, gdy brnąłem w świeżym śniegu lub szedłem we mgle. Powróciłem do wspomnień i teraz będę je uzupełniał, delikatnie wygładzał, czasem szarpnę emocjami. Może niejednokrotnie ubarwię opowieść albo powędruję kawałek w świat wyobraźni, lecz wrócę szybko na stary szlak, by go nie zgubić.
Nie, to nie będzie rozrachunek z przeszłością, ani spowiedź dojrzałego człowieka, ani jakakolwiek forma oczyszczenia. Chcę, by to była pasjonująca wędrówka do krainy wspomnień, które zawsze mają w sobie odrobinę magii i sporą dawkę wyobraźni.
Jeszcze nie wiem, jak długa będzie ta podróż, jak długa będzie ta książka. I to jest ekscytujące. Pragnę po prostu opowiedzieć o tym, jak dreptałem swoimi drogami, które może kiedyś krzyżowały się z Waszymi. A może spotkamy się kiedyś na szlaku i pogadamy chwilę?
Ta wędrówka przecież trwa. Trwa w nas.
*
Napisać książkę – postawiłem sobie cel i zacząłem pisać. Jakie to wydawało się proste!
Takie samo, jak przed każdą wyprawą – wystarczyło mieć plan, marzenie, cel i nie bać się zacząć go realizować. Cel stawał się zapalnikiem i początkiem wszystkiego. Cel pozwalał lepiej przygotować się do wędrówki. Był impulsem do działania. Cel miał być dla mnie drogowskazem jak światło latarni, jak migocząca gwiazda dla zagubionego wędrowca. Starałem się wyjść po to, by powrócić innym – mocniejszym, spokojniejszym, z ułożonymi myślami i pragnieniami. Wychodziłem, by doświadczyć, zmienić się, a nie by osiągnąć cel. Jak wtedy w Beskidzie Niskim, a później w Himalajach.
Dojrzewałem w wędrowaniu. Teraz dojrzałem do napisania książki.
– Nażarłem się gór – mawiałem po powrocie. Na jakiś czas byłem syty. Czy teraz nażrę się książki i liter? Jeszcze nie wiem, ale jestem coraz bardziej głodny wędrówki we wspomnienia, w wyobraźnię. I w siebie.
Zastanawiałem się, zaczynając pisanie: jak nazwać moje wędrówki, by połączyć je w jeden długi marsz? Stworzyć cykl czy pozostać przy jednolitej formule? Szukałem. Pisałem i usuwałem tekst, by zacząć od nowa. Pragnąłem, by bujna wyobraźnia, barwne wspomnienia i czas poprowadziły mnie w głąb tamtych przeżyć. Teraz. Poddałem się nurtowi zdarzeń, żeby mnie wiódł, żeby mnie prowadził przez Himalaje i przez wspomnienia. To nie ja piszę książkę, to ona pisze siebie, tak jak nie ja wędrowałem, tylko wypełniałem wyznaczoną mi drogę.
W trakcie opisywania swojej wędrówki świat się zatrzymał, zadziwiony pojawieniem się pandemii koronawirusa, która rozpoczęła się w chińskim mieście Wuhan i szybko ogarnęła cały świat. Zarządzono blokady granic, kwarantannę, ograniczono wyjście z domów. Wszystko stanęło w miejscu, a powietrze przeszywały jedynie dźwięki pędzących na sygnale karetek pogotowia.
Ludzie nagle zyskali czas. Dużo czasu. I nie wiedzieli, co zrobić z niespodziewanym prezentem. Wielu szukało ucieczki z przymusowego zamknięcia. Różnie reagowali. Źle to znosili. Dotychczasowy świat zawalił się, zmienił, a nowy, który nadszedł, przerażał lub denerwował. I ja musiałem wykreślić z kalendarza plany, jak wtedy, gdy kilka lat wcześniej wyrzucono mnie z pracy. Jednak tym razem ta pustka nie dotyczyła tylko mnie. Otoczyła większość społeczeństwa.
Szybko przypomniałem sobie, co robić w takich chwilach. Wróciła rada, którą udzielono mi, gdy nie wiedziałem, jak zaczynać kolejny dzień na bezrobociu. Ktoś powiedział wtedy:
– Pamiętaj, wstań, zaściel łóżko i zacznij nowy dzień.
– Zaściel łóżko! – powtarzałem sobie i zmuszałem do wypełnienia tej rady.
Szybko też znalazłem sposób, by wykorzystać ten czas: ruszyłem w dalszą podróż po Himalajach. Otworzyłem stare pamiętniki, filmy, wziąłem mapy, przewodniki i setki zdjęć. Zaszyłem się przed pandemią w swoich wspomnieniach. Zagłębiłem w wyblakłych zapiskach. Od nowa zacząłem odkrywać w fotografiach i filmach tamten nastrój. Wędrowałem z lupą po mapach. Miałem wreszcie czas na dokończenie tego, co zacząłem kilka miesięcy wcześniej. Wykorzystywałem każdą wolną chwilę. Uciekałem od tego, co mnie otaczało, zatapiało w niepokoju o przyszłość i buncie przeciwko ograniczaniu wolności. Przenosiłem się do innego świata. Budowałem mur wokół siebie. Odgrzebywałem, odsłaniałem i przywracałem dawny blask minionym wydarzeniom. Żyłem równolegle w dwóch światach: rzeczywistym i wspomnieniowym. Byłem i tu, gdzie pisałem, i tam, gdzie przebywałem kiedyś, w przeszłości. Czas stał się moim przyjacielem, pozwalał, bym cofnął się i przypomniał sobie coś, co wydawało się zatopione bezpowrotnie w niepamięci.
Czasami wyrzucałem z siebie mroczne wspomnienia, a czasami opalałem w słońcu minionego szczęścia. Nie czułem, jak mijają godziny, jak zmieniają się dni. Nie wiedziałem, jaki jest dzień tygodnia. Mój czas odmierzały dni wędrowania po Himalajach i wspomnień z dawnych lat. Dałem czasowi czas, jak w wierszu Edwarda Stachury śpiewanym przezStare Dobre Małżeństwo:
Tylko dajcie czasowi czas,
zwólcie czarnym potoczyć się chmurom
…
Tylko dajcie mu czas,
Dajcie czasowi czas,
Bo bardzo, bardzo,
Bardzo szkoda
Byłoby Was!
Bo bardzo, bardzo,
Bardzo szkoda
Byłoby nas!4
Czas dał mi siebie na wyłączność. Nikt nikogo nie poganiał. To były niezwykłe chwile.
Rzadko patrzyłem na zegarek. Siadałem, pisałem, odchodziłem w himalajski świat. Obracałem wskazówki, raz do przodu, raz do tyłu. Nie dotyczyły mnie zakazy podróżowania i kwarantanna. Nie dotyczyły pory dnia i nocy. Pisałem i nie chciałem kończyć. Wracałem, poprawiałem, usuwałem, dopisywałem. I patrzyłem, jak ta podróż staje się coraz dłuższa i dłuższa. Pandemia trwała w najlepsze, a ja szedłem dalej. Nabierałem doświadczenia i pewności siebie.
Tak powstawała ta opowieść. To ona mnie wiodła, a nie ja ją tworzyłem. Zapisywałem kolejne strony, aż zdałem sobie sprawę, że sam nie podołam, że muszę znaleźć literackie wsparcie. Pewnego dnia nieśmiało poprosiłem dawną wychowawczynię, nauczycielkę języka polskiego z liceum ogólnokształcącego, o sprawdzenie moich zapisków. Przysłała poprawki. Spytałem, czy pomoże mi w dalszej pracy i obejmie opieką literacką. Zgodziła się! Zaczęliśmy współpracować. Wysyłałem teksty e-mailem, a otrzymywałem wydrukowane i poprawione długopisem. Przepisywałem i nanosiłem poprawki. Za każdym razem do mojej skrzynki pocztowej trafiały grubsze pakiety tekstów. To był za każdym razem ogromny zastrzyk optymizmu, nadziei i motywacji. Moja nauczycielka znów pomagała mi w drodze.
Koleżanka, która zachęciła mnie do spisania wspomnień i deklarowała, że ozdobi je grafikami, na początku podeszła do moich prób z dystansem, ale po otrzymaniu kolejnych odcinków, już po literackiej korekcie, zaczęła przesyłać piękne ilustracje do powstającej książki. Inspirowała mnie. Dopowiadała obrazem to, co opisałem słowami. Dawała znakomite uwagi, które wzbogacały opowieść. Realizowała obietnicę, pomimo piętrzących się życiowych trudności. Podziwiałem ją. Miałem wsparcie. Nasza wędrówka zaczynała nabierać kolorów i rozmiaru.
W domu żona patrzyła na mnie z uśmiechem. Pomagała spokojem i ciszą. Wiedziała, że w czasie pisania tracę poczucie rzeczywistości, odchodzę w inny świat. Dzieci były dumne, że piszę wspomnienia, także zachęcały, mówiąc, że nie mogą się doczekać, kiedy przeczytają książkę.
Dałem czasowi czas. Dałem sobie czas. Dałem czas także swojej wędrówce. I dostałem w zamian czas i siłę. Nie spieszyłem się. Czułem, że to będzie długa i ważna podróż.
Świat zastygł w niepewności, a ja odwróciłem się od niego i zagłębiłem w dawne, minione chwile. Patrzyłem na innych, którzy nie radzili sobie z nagłym zatrzymaniem, i z jeszcze większą determinacją i pewnością siebie wędrowałem po Himalajach ze wspomnień. Padałem, zmęczony, jak po długim i wyczerpującym marszu. Nie mogłem spać, bo przylatywały myśli, słowa, wspomnienia, które musiałem szybko chwytać i zapisywać, by nie uciekły bezpowrotnie. Czasami pisałem długo w nocy i padałem bez sił. Rano wstawałem, ścieliłem łóżko i wyruszałem na szlak. Świat trwał w pandemii, a ja w tym czasie szedłem coraz dalej, coraz głębiej. I podczas tej kwarantanny nie trzymałem dystansu do siebie, do wyobraźni i do wspomnień, choć nakazywano wszystkim zachować odstęp. Koronawirus stał się dla mnie biletem, dzięki któremu mogłem odbyć swoją podróż. Zrozumiałem, że dopóki żyję, nic nie jest w stanie zatrzymać mojego wędrowania. Zewnętrzne nakazy pozostania w domu okazały się w tym wypadku nieskuteczne. Po prostu zamykałem drzwi i otwierałem kolejną stronę opowieści wewnątrz swojego domu i wewnątrz siebie.
Na jesieni 2020 roku koronawirus uderzył z podwójną siłą, a ja nanosiłem poprawki i robiłem korektę do prawie gotowej opowieści. Wyruszyłem na nieznany trudny szlak. Nie spodziewałem się, że będzie aż tak mozolny…
Tytuł książki czy filmu, podobnie jak postawiony cel wyprawy, zawsze nadawał śmiałym przedsięwzięciom sens i kształt. Czy planowana na tych kartach przygoda stanie się wędrówką po niewiadomych trasach, czy znajdzie nazwę, która ułatwi jej rozpoznanie? Zastanawiałem się nad tym, widząc oczami wyobraźni kolejne puste kartki czekające na ich zapisanie. Szukałem tytułu, szukałem pierwszych zdań, które zachęcą mnie do dalszego pisania. Przecież tytuł, podobnie jak jasno określony cel, ma charakter drogowskazu. Tytuł i cel ułatwiają przygotowania i przypominają, po co wyruszamy w drogę. Nie pozwalają też radykalnie zboczyć z trasy lub zmienić jej kierunku.
Szukałem zatem tytułu tej opowieści. Nie wiedziałem jeszcze, jak nazwać tę wędrówkę wśród wspomnień minionych wypraw, zdarzeń, które zmieniły moje życie, lub historii, które nie miały większego znaczenia. Jaki nadać tytuł, by godnie zapowiadał dalszy ciąg i zachęcał do wspólnej drogi. Wiedziałem, że i tak – prędzej czy później – muszę nadać wędrówce nazwę, bo przecież coś, co nie ma nazwy, tak naprawdę nie istnieje. Czy ktoś zna książkę bez tytułu? Szukałem więc nazwy i powoli ruszałem na szlak swoich wspomnień. Zastanawiałem się: może to będzie swego rodzaju autobiografia? Albo terapia pozbywania się traumatycznych przeżyć? Rozmowa z demonami przeszłości? A może po prostu urocza opowieść o człowieku, który szukał swojego miejsca w życiu?
Czekałem, aż sam się narodzi tytuł cyklu opowieści o wędrowaniu, o wspólnocie wędrowców, o zachwycie nad małymi i wielkimi rzeczami, o zmaganiach, porażkach, upadkach, zwątpieniach i zwycięstwach kogoś takiego jak ja – wędrującego przez świat.
Byłem czujny. Tak jak byłem czujny podczas tworzenia filmów z wędrówek. Wtedy wsłuchiwałem się w padające słowa. Nie znajdowałem tytułów dla swoich filmów wcześniej niż przed zakończeniem montażu. Tytuł rodził się podczas procesu tworzenia: przy pisaniu konspektu, wybieraniu wypowiedzi, obrazków, przy sklejaniu kadrów, nawet podczas rozmów w trakcie kręcenia zdjęć. Słuchałem. Otwierałem ramiona i czekałem, który tytuł przytuli się do mnie, a który przejdzie obok. To były na przykład tytuły: Szerpowie– uśmiech Himalajów, bo zawsze spotykałem się z ich uśmiechem, albo Wijdefjord, dzień dobry, bo tak codziennie budził nas kierownik wyprawy w Arktyce, albo po prostu Mustang– tajemnicze Królestwo Lo, albo Mera Peak– choroba wysokościowa, bo tam się dusiłem, albo Langtang po lawinach, bo tam widziałem skalę potwornych zniszczeń i potęgę żywiołu. Tytuł miał być krótki, lecz wymowny, miał wskazywać, skąd i o czym jest film.
Teraz byłem wyjątkowo wrażliwy na słowa, które pisałem, na zdania, które wykreślałem lub poprawiałem. Szukałem inspiracji. Rozglądałem się za nazwą pasującą do tej wędrówki jak za namazanym na drzewie znakiem, drogowskazem. Powoli przenikałem wzrokiem wszystko dookoła. A swoją drogą, zastanawiałem się, jak znaleźć tytuł, skoro nigdy takiej opowieści nie pisałem. Zaraz, zaraz… Napisałem: swoją? Napisałem: swoją drogą? Jak ja zacząłem wcześniejsze zdanie? „A swoją drogą, zastanawiałem się, jak znaleźć tytuł, skoro nigdy takiej opowieści nie pisałem”.
– No i znalazłem! – ucieszyłem się na głos. To miała być moja opowieść o drodze, więc szedłem „swoją drogą”. Miałem tylko jedną wątpliwość: czy to na pewno będzie o mojej drodze?
Potem sprawdziłem, czy ktoś przede mną na to nie wpadł. Niestety, inny wędrowca był szybszy. Ulżyło mi. To był zły trop. Musiałem szukać dalej. Nie było po co się spieszyć.
– Powoli, znajdę, powoli… – pocieszałem się i znów byłem otwarty na słowa.
I wtedy mnie olśniło! Przypomniałem sobie jedno z pierwszych nepalskich słów, które zrozumiałem i powtarzałem w duchu, pokonując powoli pod górę kolejne metry swojej wędrówki.
To było słowo bistari, powoli.
Na takich wysokościach idzie się powoli. Powoli wstaje, by nie upaść. Powoli robi się wszystko, by zrobić to dokładnie. Powoli się wędruje, by dojść. Powoli zakłada plecaki, które powoli stają się lżejsze.
Powoli. Po nepalsku brzmi: bistari. Dokładnie tak: bistari, z akcentem na drugie „i”.
Wtedy znalazłem tytuł.
Od razu się rozpromieniłem, jak wtedy, gdy odnalazłem na rumowisku skalnym kamienny kopczyk i wiedziałem, którędy dalej iść. Albo jak we mgle czy w zadymce natrafiłem na czyjś ślad, który zaprowadził mnie w bezpieczne miejsce. Lub gdy wspinając się w nieznanym terenie, wybrałem właściwe skalne zacięcie, które wyprowadziło mnie pomiędzy przewieszonymi skałami w łatwiejszy teren.
„Bistari” – ten tytuł sam do mnie przyszedł. Czekał, ukryty gdzieś w potoku słów, a teraz dał się złapać i wyłowić. Jak cenne zdjęcie chwytające ulatującą chwilę, jak krótki film, który wskazał wcześniej niedostrzegalne cuda. Jak kolor, który zlewał się w niezwykły obraz. Jak odległy dźwięk przypominający o wędrowaniu. Mogłem go minąć, ale udało się go złapać! Usłyszeć słowo bistari, z akcentem na drugie „i”.
To będzie mój tytuł. Przecież tak właśnie wędrowałem: powoli. Bistari. Ta opowieść sama zbudowała drogowskaz i wskazała, którędy mam podążać.
Skoro już znalazłem tytuł, musiałem poszukać imienia głównego bohatera. Łatwiej pisać w trzeciej osobie – „on”, niż w pierwszej – „ja”. Trzecia osoba dodaje odwagi, pierwsza – onieśmiela. Postanowiłem stworzyć więc postać, której oddam wszystkie swoje przygody, wszystkie lęki i wszystkie radości. Kogoś, kim chciałbym być, po to, by opisać swoje własne przygody, czasami ubarwić je lub dołożyć zmyślone wydarzenia, by to była opowieść o wędrowaniu pełnym przygód, niezwykłych historii i magii, opowiedziana przez fikcyjnego bohatera. Niech prowadzi w ten miniony świat ubarwiony wyobraźnią, niespełnionymi marzeniami i zasłyszanymi historiami.
Siedziałem, patrzyłem w okno i nic nie przychodziło mi do głowy. Szukałem dystansu do siebie. Szukałem klucza do nadania imienia. Tak jak swoim dzieciom dawałem imiona zaczynające się na literę „M”.
– Dlaczego na „M”? Nie wiem dlaczego – sam sobie odpowiadałem.
– No to jak nazwać mojego bohatera? Też na „M”? – pytałem.
– Nie, to przecież mam być „ja”, a nie moje dziecko – mówiłem do siebie.
Bohater pozwoliłby mi nabrać dystansu do wspomnień i stać się obiektywnym i bardziej odważnym wędrowcem. A jednocześnie mógłbym śmiało powiedzieć:
– To ON, nie ja!
I wtedy go dostrzegłem. Nadchodził z daleka. Ledwo widoczny. To ktoś, kto równie mozolnie jak ja wędrował po bezdrożach, niósł ciężki bagaż, choć swojego ciężaru też miał wystarczająco dużo.
Nadchodził główny bohater opowieści. Szedł powoli. Budowałem jego charakterystykę, tak by nie patrzeć w lustro. Szukałem wspólnych cech i przeciwieństw, by móc go swobodnie opisywać. Wiedziałem, że jest wrażliwy, jednocześnie twardy i potrafiący znieść przeciwności losu. To ktoś, kto boi się, ale pokonuje swój lęk, ktoś, kto nie wstydzi się łez, lecz nie chce uzewnętrzniać swoich słabości i jak każdy czasami kocha, a czasami nie znosi ludzi. Jak ogień i ziemia, jak słońce i deszcz w jednym ciele, w jednej duszy. Taki był nadchodzący bohater opowieści. Niejednoznaczny.
Wypatrywałem go i powoli dostrzegałem jego sylwetkę. Przybliżał się, a ja zastanawiałem się, jakie nadać mu imię. Jak nazywać kogoś, kogo trudno od razu polubić, ale przy bliższym poznaniu może stać się przyjacielem nie do zdarcia. Widziałem już wyraźnie, że jest zlepiony z przeciwieństw: zarówno kochany, jak i znienawidzony, podziwiany i lekceważony, taki, kogo warto naśladować, ale także przestrzegać przed tym, co robi. Połączenie spokoju i emocji. Ludzkiej słabości i siły. Połączenie lekkości i niestałości zodiakalnego Bliźniaka, który urodził się w roku Bawoła, symbolizującego upór, konsekwencję, powolność i wytrzymałość.
Patrzyłem na zbliżającego się bohatera i coś chodziło mi po głowie… Zobaczyłem, że kopnął kamień i pogładził ręką liście mijanego krzaka. Tak, to on: lekki i ciężki, twardy i delikatny, ale jak go wołają? – myślałem gorączkowo. Imiona „Bliźniak” czy „Gemini” odpadały, no to może Bawół, Bawołek, Byku? – analizowałem.
– Nie, to banalne i głupie. Wyśmieją mnie, gdy tak nazwę głównego bohatera – odpowiadałem sam sobie.
Wciąż szukałem innego imienia. A on był coraz bliżej.
– A na przykład z angielskiego: Buffalo? – zastanawiałem się.
– Nie, to za bardzo westernowe – odpowiadałem.
– Może jakoś spolszczyć i dodać lekkość zodiakalnych Bliźniąt? – drążyłem.
Nagle wpadłem na pomysł.
– Baflow? Czyli zachować mocny początek „Ba” i dodać „flow”, od lekkości.
– Baflow… Dobrze brzmi? – pytałem sam siebie z bijącym sercem.
– Czy już go widzę? Czy go akceptuję?
Ucieszyłem się.
– Będzie za mnie mówił, wzruszał się i śmiał – zdecydowałem. Spojrzałem za okno. Nadchodził. Wracał z dalekiej wędrówki. Tak, to był Baflow. To nadchodził mój Baflow.
– Cześć, Baflow, fajnie, że znowu jesteś – przywitałem się, gdy wszedł.
Kiwnął głową, nie odpowiedział. Zrzucił ciężki plecak i usiadł, zmęczony.
– Jak tam było? – spytałem bezceremonialnie.
Uśmiechnął się, machnął ręką i nalał sobie resztkę herbaty z termosu, który wyciągnął z kieszeni plecaka. Pił w milczeniu. Odpoczywał. Zaraz opowie…
Pozostałych bohaterów tej opowieści chciałem nazwać tak, jak ich widziałem. Prawdziwymi pseudonimami, a czasami zmyślonymi. Chciałem zaprosić ludzi, którzy pojawili się w tamtych miejscach, w tamtym czasie. Musiałem mieć też głównego partnera na szlaku, w tamtych wysokich górach nie powinno się chodzić samotnie. To musiał być ktoś, kto nie tylko będzie mnie wspierał, lecz także będzie umiał opowiedzieć o Himalajach, o Nepalu, o Nepalczykach, o tym niezwykłym świecie tajemnic i żywiołów. Nie miałem wątpliwości, że wszystkie wędrówki poprowadzi Przewodnik, niewysoki Nepalczyk, bramin, człowiek niezwykłej wiedzy, radości i energii – przyjaciel wielu wspólnych wędrówek. Człowiek, któremu całkowicie zaufałem i który nigdy mnie nie zawiódł. Pójdą z nami Nepalczycy: Syam, Sami, Gok, Kamal, Dev, Sonu, Pushkar i Shree. Dołączą też niezwykli współtowarzysze: Cichy, który robił piękne zdjęcia, oraz Jędruś – lekarz, który uratował mi życie. Zaproszę również do wędrówki przez Górny Mustang moją niezwykłą Żonkę – największą miłość i wsparcie w trudnych chwilach.
Opowiem o ludziach, których – tak jak mnie – coś gnało na szlak: w wysokie góry, na nieznane trasy i bezdroża. Na swoją pierwszą wyprawę w Himalaje wyruszę z Henrykiem-sportowcem i jego żoną Martą, z Henrykiem-turystą i Anią oraz z Juliuszem zwanym Piotrem.
Z pamiętników i wspomnień przywołam dawnych towarzyszy wspinaczek i lotów na paralotni: Steda, Kindżała i Amigo. Ludzi, którzy ukształtowali mnie, pomogli w najtrudniejszych momentach życia. Może pojawią się także legendy wspinaczek tatrzańskich: Mareczek, Małolat, Spiro, Czarny.
Będzie jeszcze ktoś. Czuję, że musi być. Nierealny jak ze snu, ale przywołujący realne zdarzenia. Boję się go trochę. Nie potrafię go jeszcze opisać. Będzie powoli wyłaniał się z mroku. Przyleci cicho i wywoła najtrudniejsze wspomnienia i najgorsze sny. Wiem, że przyjdzie na pewno…
Baflow już był. Baflow dodawał sił. „Baflow spełniał swoje marzenia. Wreszcie mógł je spełnić” – tak zacznie się opowieść.
No, to tytuł już powstał. Nie pozostawało nic innego, jak zrobić pierwszy krok. Czułem znajome łaskotanie. Pakowałem plecak wspomnień i dorzucałem wyobraźnię.
No to co? Ruszamy z Baflowem na szlak? Jeśli nabrałeś już ochoty.
Przed nami Himalaje! Szykują się niezwykłe przygody i emocje. W takim razie w drogę!
– Hej, Baflow! Jesteś gotowy?
Wytarł rękawem usta. Zakręcił termos i kiwnął potakująco głową.
1 GOT – Górska Odznaka Turystyczna ustanowiona w 1935 r. przez Polskie Towarzystwo Tatrzańskie, a po wojnie nadawana przez Polskie Towarzystwo Turystyczno-Krajoznawcze (wszystkie przypisy pochodzą od redaktora).
2 Fragment wiersza Przesłanie Pana Cogito Zbigniewa Herberta.
3 Gaston Rébuffat (ur. 7 maja 1921 r. w Marsylii, zm. 31 maja 1985 r. w Paryżu) – francuski alpinista, uważany za jednego z najwybitniejszych wspinaczy na świecie. Zaczął się wspinać w wieku 14 lat. Sławę przyniosło mu zdobycie jako pierwszemu sześciu najbardziej znanych północnych ścian alpejskich: Grandes Jorasses, Piz Badile, Petit Dru, Matterhornu, Cima Grande di Lavaredo oraz Eigeru. Słynął także z solowych wspinaczek. Cytat: „Gdzie wola, tam i droga” pochodzi z jego najsłynniejszej w Polsce książki Gwiazdy i burze (fr. Etoiles et Tempêtes) z 1955 r. Jest autorem ponad 40 nowych dróg wspinaczkowych w Alpach, dziesięciu książek oraz trzech filmów o tematyce górskiej. W 1984 r. został Oficerem Legii Honorowej – najwyższego odznaczenia nadawanego przez rząd francuski.
4 Fragment utworu Czas płynie i zabija rany zespołu Stare Dobre Małżeństwo.
GOKYO RI – PIERWSZE KROKI,
czyli o tym, jak wejść w Himalaje.
Baflow spełniał swoje marzenia. Wreszcie mógł je spełnić, ale zawsze miał tak, że im bliżej było wymarzonej wyprawy, tym mniej chciało mu się iść.
– Co za paradoks: mam i nie mam ochoty. Dziwne, co? – Zawsze go to rozśmieszało. Spakowany, przygotowany do wyjazdu w kolejne nieznane miejsca, a tu nagle pojawiała się ta sama natrętna myśl: no i po co znowu gdzieś się pchasz? Tam mróz, śnieg, zatrata, zimno, brudno, głodno, boli i nikogo nie interesuje.
Jednak gdy nadchodziła pora, podnosił się leniwie z fotela, zakładał ciężkie buty, potem kurtkę, na chwilę jeszcze przysiadał w przedpokoju, a potem energicznie zarzucał plecak i wychodził przez znajome drzwi, schodził po schodach, wychodził z klatki schodowej, brał głęboki oddech i zmierzał ku nowej przygodzie.
Coś właśnie tak mu kazało… Coś tak mu grało. Chyba sam do końca tego nie rozumiał, tego dźwięku i szeptu, by wyruszyć na szlak.
– Taka karma, taki los, a w ogóle marzenia są po to, by je spełniać – mruczał.
Tę prawdę powtarzał wiele razy.
*
Baflow ruszył pełen wątpliwości i lęków. Wyszedł i to było najważniejsze. Szedł sprężystym krokiem, lekko schylony pod ciężarem plecaka. Ciężkie buty stukały o chodnik. Nadal był tu, na swojej ulicy, na swoim osiedlu, w swoim mieście, a równocześnie już stawał się inny, obcy, wpatrzony w przestrzeń zbliżającej się przygody.
Przypomniał sobie tamtą jesień w Beskidzie Wyspowym. Szedł po kostki w złotych liściach buków. Wdrapał się, ciężko dysząc, na Luboń i jak zauroczony obserwował niezwykły widok nakładających się na siebie aż po horyzont kolejnych pasm górskich. Niebo pokryły złotoróżowe chmury podświetlane zachodzącym słońcem. Góry z każdą chwilą ciemniały. Pamiętał, jak zmęczony usiadł na starej drewnianej ławie i patrzył w dal. Zafascynowała go. Otulał go spokój w zapadającym górskim zmierzchu. Jak magia. Jak sen na jawie. Najpiękniejszy spokój świata szykującego się do snu. Tamtego górskiego świata, do którego teraz zmierzał.
Szedł na spotkanie swojej przygody. To wystarczało za odpowiedź na zadawane czasami pytania: po co to robi? Co go gna na szlak?
Wreszcie miał czas, siłę i wystarczająco dużo pieniędzy, by spełnić jedno ze swoich największych marzeń: powędrować w Himalaje i zobaczyć najwyższą górę świata. Któregoś dnia zrozumiał, że nadszedł właściwy moment, by pojechać na swoją pierwszą wędrówkę po najwyższych górach – tajemniczych, groźnych, odległych, ogromnych i wzywających go. Tak mu się przynajmniej wydawało.
– Czy teraz? A może jeszcze później? – spytał Żonki, wciąż niepewny.
– Jak nie teraz, to kiedy? Gdy się zestarzejesz, to już tam nie dojdziesz – odpowiedziała krótko i konkretnie. Taka była.
I wtedy zdecydował się na wyprawę. I opisywanie jej w dzienniku. I nakręcenie filmu.
Baflow siedział w samolocie lecącym w stronę najwyższych gór świata i zastanawiał się, jak wypadnie konfrontacja marzeń z rzeczywistością. Nie znał ludzi, z którymi będzie wędrował. Nikogo, oprócz Przewodnika.
Zaczynał zapisywać swój notes. Zawsze tak robił na swoich wyprawach. To był jego dziennik podróży. Postawił pytanie, by łatwiej przypomnieć sobie kolejność zdarzeń:
Jak do tego doszło?
Przypadek, jak zawsze. Przeglądanie stron w Internecie w poszukiwaniu inspiracji, wodzenie palcem po mapie i wpisywanie kolejnych tajemniczych nazw. Nagle wyświetliła się strona internetowa z dwoma uśmiechniętymi Nepalczykami na tle białych himalajskich szczytów. To był impuls. Potem spotkanie z jednym z nich w nepalskiej knajpce w Warszawie, pyszne jedzenie, rozmowy o trekkingu i szybka decyzja: jadę!
Zacząłem treningi na siłowni, na bieżni, zabrałem się za swoją kondycję i sadło.
Gdy na lotnisku czekałem na samolot, napisałem: „Mam teraz czas. Dobry czas. Poddam się temu czasowi. Niech płynie, a ja razem z nim”.
Sam już nie pędzę. Odrzucam natrętne myśli, plany, cele, które chciałbym osiągnąć. Otwieram się na nieznane. Przecież i tak zatoczę koło i wrócę tu, no to po co pędzić?
Idąc, więcej zobaczę, poznam, a pęd zamazuje krajobrazy i rozprasza myśli. Zwalniam więc i idę krok za krokiem. A na pytanie: po co jeździć w góry, po co tak ryzykować, po co się męczyć, czasami cierpieć, jest jedna sensowna odpowiedź: ten, który zdobywa góry, wie, po co, a ten, który tego nie spróbował, nie zrozumie… I niech tak zostanie.
Moment wejścia do samolotu.
Kończę i… zaczynam.
Odłożył notes. Próbował coś dojrzeć za iluminatorem samolotu, ale za owalną szybą widział jedynie ciemność nocnego nieba, światełko na skrzydle i odbicia lampek pokładowych.
W samolocie poznał jednego z towarzyszy wędrówki. Podczas lotu między fotelami przechodził jeden z pasażerów, który pochylił się do Baflowa i powiedział jak telewizyjny prezenter:
– „Panorama, Program Drugi Telewizji Polskiej, witam państwa, zaczynamy serwis informacyjny…” – Uśmiechnął się szeroko. – Poznaję cię z telewizji, będziemy razem wspinali się na Gokyo. Jestem Juliusz, ale mów do mnie Piotr. – I uścisnął mu dłoń.
Niewiele rozmawiali podczas lotu. Czasami zerkali na siebie z odległych foteli i uśmiechali się do siebie. Było mu dobrze.
Czy miał lekkie poczucie strachu przed nieznanym? Może. Na pewno był ciekaw wydarzeń i zbliżających się niespodzianek. Od kilku miesięcy intensywnie przygotowywał się, trenował, zrzucał kilogramy, robił zakupy na wyjazd. I czekał. Teraz zajadał firmową potrawkę bez smaku, słuchał muzyki i szumu silników samolotu. Popijał drinka.
Po kilkunastu godzinach podróży wreszcie wylądowali w Katmandu. Uderzenie w nierówną płytę lądowiska, wycie hamujących silników i ulga, że to już koniec uścisku fotela.
Lotnisko – jedyne płaskie, puste miejsce wśród tysięcy małych kolorowych domków przyklejonych do okolicznych wzgórz. Niedaleko kilka białych wieżowców. Sam terminal okazał się niewielkim budyneczkiem wypełnionym turystami.
Na miejscu musieli wypełnić formalności wjazdowe: wypisać kwestionariusz przyjazdu, deklarację celną, kupić znaczek skarbowy oraz przejść przez odprawę paszportową. Stanęli w długiej kolejce do odprawy. W paszporcie wklejono kolorowy prostokącik – wizę i przybito kilka pieczęci.
Wreszcie mogli iść po bagaże. Na taśmach transportowych sunęły stosy plecaków, worków, walizek i toreb podróżnych. Jak zawsze, Baflow przeżywał chwilę niepewności, czy zobaczy swój bagaż. Najpierw pojawił się czerwony plecak Juliusza, czyli Piotra, a po chwili wyjechała jasnoniebieska transportowa torba Baflowa. Złapał ją z ulgą i obaj szybko ruszyli w stronę wyjścia, gdzie kłębił się kolorowy tłum. Uderzyła ich duchota, dopadł zgiełk miasta.
„Welcome to Nepal” – krzyczał napis z tandetnego plakatu przed wyjściem. Parking zalewała masa samochodów, przewijał się tłum turystów z wielkimi bagażami i grupy Nepalczyków oczekujących na podróżnych.
Baflow z Juliuszem-Piotrem wyszli powoli i niepewnie w ten gwar. Rozglądali się dokoła, szukając wzrokiem organizatora wyjazdu, który miał czekać na nich na zewnątrz. Jeden z Nepalczyków trzymał tekturową kartkę z namalowanym znakiem firmy trekkingowej organizującej wyprawę i szeroko się uśmiechał. Machał do nich. Miał marynarkę, białą koszulę i gruby turkusowy krawat dziwacznie zawiązany pod szyją. To był on. Po chwili nastąpiło wylewne przywitanie, jak to czynią starzy znajomi.
– Namaste, witamy w Nepalu! – zawołał z szerokim uśmiechem.
To był ten sam Nepalczyk, z którym Baflow rozmawiał o szczegółach wyjazdu podczas spotkania w Warszawie, w małej nepalskiej knajpce na Żoliborzu. Juliusz-Piotr znał go tylko przez Internet.
– Dzień dobry. Gorąco! – odpowiedział Baflow.
– Jak podróż? – spytał zdawkowo Nepalczyk i chwycił wózek z bagażami. Ruszył szybkim krokiem przez zatłoczony parking. – Zaraz dojedziemy do hotelu i tam będzie odpoczynek – mówił do nich. – A potem pozwiedzamy miasto.
Podeszli do zaparkowanego opodal starego terenowego land rovera, z kierownicą po prawej stronie. Ktoś wziął bagaże, ktoś inny załadował je na dach samochodu i mocno przywiązał. Zrobili to szybko i sprawnie. Baflow wsiadł do auta. Z drugiej strony usiadł Juliusz-Piotr. Grała skoczna muzyka. Nepalczyk dał drobne bagażowemu, który szybko zabrał metalowy wózek i popędził do wejścia na lotnisko, by złapać kolejnego klienta.
Ruszyli z lotniska i po chwili wjechali w miejski młyn pełen klaksonów, dzwonków, trąbienia, brzęczków, gwizdków, rytmicznej muzyki, piszczałek, kolejnych dzwonków i klaksonów, brudu, śmieci, kolorów i wdzierającego się wszędzie pyłu i kurzu wymieszanych z zapachem kadzideł, dymu z tlących się ognisk i spalin. Ich samochód stał się cząstką tej posuwającej się masy. Płynącej nieustannie i precyzyjnie, rozchodzącej się w różne kierunki i utrzymującej swój niesamowity porządek w tym komunikacyjnym chaosie.
Baflow, który od lat był kierowcą, chłonął szeroko otwartymi oczami to niezwykłe motoryzacyjne zjawisko. Jechał, wciśnięty w drzwi samochodu przeciskającego się przez uliczny koszmar. Za stalowymi drzwiami czuł uścisk tłumu i dygotanie miasta. Filmował przez otwarte okno, zadziwiony, że pojazdy cały czas się posuwają, a nie stoją w gigantycznym korku. Zalewała ich mieszanina dźwięków, barw i zapachów. Nieznany, poplątany świat, jakiego nigdy nie widział. Nad ulicą zwieszały się dziesiątki kabli elektrycznych i telefonicznych, związanych w ogromne węzły i naciągniętych na wrzeciona słupów.
W tym chaosie panowała niezrozumiała dla niego harmonia. Wszystko to przygniatało, zniewalało, obezwładniało, zachęcało do ucieczki poza albo wciągało wszystko w głąb. Pochłaniało. Łączyło w jedną gigantyczną przemieszczającą się masę. Auta, riksze, motocykle, skutery, rowery, ludzie, krowy, psy – cały ten tłum uczestników ruchu, a w szczególności samochody wyładowane towarami i pasażerami, wpychające się w ten hałaśliwy potok.
Jak to wszystko się tu mieści, jak to się dzieje, że się przelewa, a nie zatyka? – myślał Baflow, jadąc wąskimi uliczkami Tamelu, dzielnicy pełnej turystów, straganów, natrętnych sprzedawców, żebraków i wszelkiego rodzaju pojazdów. Zagłębiali się w dzielnicę barów, knajpek, hotelików i sklepów pełnych wszystkiego, co potrzebne do przetrwania lub całkowicie zbędne.
Wreszcie dojechali na miejsce. W recepcji hotelu Access Nepal Baflow poznał pozostałych uczestników wycieczki: Henryka-sportowca z żoną (równie wysportowaną) Martą, którzy oglądali jakieś pocztówki, oraz Henryka-turystę z pakietem map i przewodników, które właśnie wertował. Przyjechał tu ze swoją dziewczyną Anną, która pierwszy raz była w Nepalu i wyglądała na mocno zagubioną w tym zgiełku i tłumie.
Baflow przyglądał się ludziom, z którymi miał przebywać przez najbliższe dni. Wyglądali – z wyjątkiem Ani – na takich, którzy znają się na wędrowaniu i przeszli niejeden szlak. Wszyscy jednak byli po raz pierwszy w Nepalu i w Himalajach. Najbardziej doświadczony z nich był Baflow, który w młodości wspinał się w Tatrach.
Uścisnął mu dłoń Sami, kuzyn i pomocnik głównego Przewodnika, który także szykował się do zdobycia licencji na prowadzenie wycieczek po himalajskich szlakach. Był jeszcze niższy od Przewodnika i drobniejszy, ale tak jak u tamtego, prawie nigdy nie znikał mu z twarzy uśmiech.
Po załatwieniu formalności meldunkowych postanowili zwiedzić okolicę i zrobić drobne zakupy brakującego sprzętu. Od razu otoczył ich tłum Nepalczyków. Zachęcali do obejrzenia kramów, wstąpienia do kawiarni i sklepików, podbiegali po jałmużnę, potrącali, pędząc gdzieś w sobie tylko znanym kierunku lub szli za nimi, oferując swoje towary, jak na przykład uliczny sprzedawca grający na małych skrzypeczkach, który najpierw proponował ich zakup za tysiąc rupii, potem za pięćset, potem za sto, by na końcu powtarzać:
– Only ten rupies, mister, only ten… One… one. Only one, please!– I odszedł, zawiedziony, że nikt nie skorzystał z takiej okazji, rzępoląc w kółko jakąś skoczną melodyjkę.
Próby przeciwstawiania się temu chaosowi zwykle kończyły się potrąceniem kogoś lub przez kogoś, aż w końcu Baflow zrozumiał, że musi płynąć z prądem ulicznego tłoku. Wtedy ulica go wchłonęła. Stał się jednym z milionów przesuwających się elementów. Zaczął dostosowywać się do zachowań innych. Niosła go nepalska ulica, bezpiecznie mimo wszystko, jak innych podążających w tym samym kierunku.
Katmandu to stolica Nepalu, gdzie według szacunków żyje od dwóch do dwóch i pół miliona ludzi i rozciąga się na długości około 27 kilometrów. Miasto liczy ponad 1300 lat. Stolica jest głównym ośrodkiem przemysłowym kraju. Miasto posiada głównie niską zabudowę, nieprzekraczającą czterech pięter.
Na przełomie wieku, niedaleko lotniska, wybudowano tu jedyne w mieście nowoczesne osiedle wysokich, kilkunastopiętrowych bloków. Niektórym z nich grozi katastrofa budowlana, ponieważ zgodnie z planami miały być niższe, ale skorumpowani urzędnicy przymknęli oko na łamanie prawa i dobudowano jeszcze kilka pięter. Słabe fundamenty nie wytrzymały dodatkowego obciążenia. Wielu bogatych Nepalczyków, którzy kupili tam mieszkania, straciło majątek całego życia.
– To przestroga dla chciwych – mówił Przewodnik, wskazując na powiewające na wieżowcach wielkie płachty zabezpieczające przed odpadającym tynkiem oraz na robotników rozpoczynających rozbiórkę.
W centrum miasta można znaleźć liczne hotele, restauracje i kawiarnie międzynarodowych sieci oraz sklepy firmowe najlepszych marek, a także niezliczoną liczbę kramów oferujących ubrania z przyszytymi „markowymi” metkami. Wokół miasta wybudowano obwodnicę, ale w środku są już tylko małe, ciasne uliczki i tysiące jednakowych rozlatujących się domków. To także miasto niezwykłych budowli sakralnych, głównie świątyń buddyjskich i hinduistycznych oraz pałaców królewskich otoczonych kilkumetrowymi murami.
Po takim wstępie ruszyli na oficjalne zwiedzanie Katmandu. Pierwszym przystankiem okazał się niezwykły Durbar Square, plac podzielony na kwadraty dedykowane królestwom Nepalu. To dawna rezydencja królewska, gdzie jeszcze do XIX wieku odbywały się ceremonie koronowania władców. Pałac ozdobiony jest misternie rzeźbionymi drewnianymi oknami i panelami. Mieści Muzeum Pamięci Króla Tribhuwana i Muzeum Mahendra. Można spotkać tu żywą „boginię” Kumari Devi – dziewczynę wybraną w starożytnym i mistycznym procesie selekcji, która ma się stać ludzkim wcieleniem hinduskiej bogini Durgi. Kompleks skupia liczne świątynie, stupy5i dziesiątki kramów, kawiarni oraz małych sklepików. Plac jest wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO.
– Ona naprawdę jest boginią? – spytała cicho Ania.
– Tak jak ty – odpowiedział jej Henio-turysta.
– Ale ja pytam poważnie – fuknęła.
– Jeżeli wierzysz, że jest, to znaczy, że jest, a jeżeli nie, to nie jest – wtrącił Juliusz-Piotr i zrobił dziewczynce-bogini zdjęcie. Siedziała nieporuszona. Nieobecna. Zapatrzona w dal.
W stolicy przyciągała uwagę jedna z największych na świecie, licząca 36 metrów, gigantyczna biała stupa Bodnath, wokół której krążyły tłumy turystów i pielgrzymów. Niektórzy wchodzili na kopułę, inni okrążali ją dołem. Zawsze w jednym kierunku, zgodnym z ruchem wskazówek zegara. W okolicznych restauracjach wielu odpoczywało i jadło najlepsze regionalne dania. Był to także przystanek na lunch dla grupy Baflowa.
– Patrzcie, pielgrzymi okrążają stupę, robiąc krok i kładąc się plackiem na ziemi. – Wskazywała Marta, żona Henryka-sportowca, gdy usiedli w jednej z restauracji i zamówili jedzenie.
– Niezła gimnastyka – skomentował jej mąż.
– Jesteś beznadziejny, Henryku – skarciła go.
Baflow wyszedł, aby sfilmować niezwykłych pielgrzymów oddających pokłony i okrążających ogromną stupę w tak niecodzienny sposób.
Kolejnym etapem ich wędrówki po Katmandu była największa w Nepalu świątynia Śiwy – Paśupatinath, położona nad świętą rzeką Bagmati. Nad jej brzegiem, na ghatach, betonowych schodach spadających do samej wody, przez całą dobę płoną ogniska kremacyjne i układane są kolejne stosy. Byli świadkami ceremonii pogrzebowych, spalania zwłok i wrzucania popiołu do rzeki, która leniwie płynęła burym nurtem. Na drugim brzegu siedziały tłumy pielgrzymów i turystów, którzy przyglądali się tym ceremoniom. Wszystko spowite było mgłą z ognisk i słodkawym zapachem spalanych ziół, drewna i ciał. Turyści robili zdjęcia. Wymalowani hinduscy asceci sadhu wyciągali ręce po jałmużnę. To wszystko robiło makabryczne wrażenie.
– Chodźmy stąd – prosiła Ania, ale Henryk-turysta był tak pochłonięty robieniem zdjęć, że zignorował jej prośbę. W pewnej chwili przyłożyła chusteczkę do ust, energicznie wstała i odeszła w stronę pobliskich drzew. Henryk-turysta szybko pobiegł za nią.
Baflow też nie czuł się dobrze, dusił go ten zapach, prześladowały obrazy i z ulgą odchodził z tego miejsca.
Kilka kilometrów dalej, na wzgórzach, skąd rozciąga się najpiękniejszy widok na miasto, weszli po stromych schodach do świątyni Małp, Swayambhunath. Kompleks świątynny na wzgórzu składa się z wielu małych kapliczek i dziesiątków posągów buddyjskich. Przewodnik przestrzegał, by szczególnie pilnowali tu portfeli, telefonów, aparatów fotograficznych i zajadanych smakołyków, które często stają się łupem licznych stad małp.
– Uważaj – nagle krzyknął Przewodnik do Baflowa, który nie zauważył, jak jedna z nich zaczęła wyjmować mu kurtkę z otwartego plecaka.
– A sio, cwaniaro! – zareagował, odganiając małpę. Odskoczyła kawałek, usiadła i patrzyła bezczelnie. Sfilmował ją. Rozglądała się za kolejnym łupem.
Widać stąd było dokładnie nie tylko ogrom Katmandu, lecz także kładącą się na nim czapę burego smogu. Miasto jest bardzo zanieczyszczone. Wszędzie walają się tony śmieci, palą się ogniska i kadzidła, potoki zapchane są nieczystościami. W gorące dni unosi się gryzący, duszący smród, smog i pył.
– Mimo wszystko to miasto fascynuje i hipnotyzuje. Odstrasza, lecz i przyciąga niespotykaną ilością doznań zmysłowych: zapachów, smaków, widoków i kakofonią dźwięków – zachwycał się Baflow, filmując panoramę miasta.
Wieczorem, zmęczeni, wracali do hotelu. Szli jedną z reprezentacyjnych ulic w stronę Tamelu. Przewodnik próbował przekrzyczeć zgiełk ulicy, pokazując wysoki mur, na którym wisiały wielkie kolorowe chusty:
– Mijamy Ogród Snów, czasami zwany Ogrodem Pokoju! To oaza w tym chaosie i zgiełku. Tam, za murem, jest cisza, jest piękny ogród, stawy z kolorowymi rybami, fontanny, pawilony, pomniki. Powstał prawie 100 lat temu i był uważany za jeden z najpiękniejszych ogrodów w całym imperium brytyjskim. Z czasem popadł w ruinę i dopiero niedawno na nowo odzyskał blask. Jeśli znajdziemy trochę czasu, to po powrocie z wycieczki możemy tu wrócić – zaproponował.
Kiwnęli głowami bez entuzjazmu. Wszyscy wyraźnie mieli dosyć zgiełku i przelewających się tłumów. Wszędzie wałęsały się też bezdomne psy. Po liniach napowietrznych kabli wędrowały nieduże szare małpy. Siedziały na niewysokich murkach. Podchodziły do handlarzy i turystów. Czasami coś pochwyciły i szybko uciekały w pobliskie krzaki. Były wścibskie, ciekawskie i czujne. Czasem na jezdni rozłożyła się krowa – tutaj święte zwierzę – ostrożnie omijana przez rój samochodów, motocykli, skuterów, rowerów, wózków, riksz i ludzi.
Na dalsze zwiedzanie nie było już czasu. Baflow miał dość tej wrzawy i tłoku. Chciał odpocząć. Następnego dnia bardzo wcześnie mieli wyruszyć na krajowe lotnisko, by dostać się w rejon Himalajów Centralnych i rozpocząć trekking.
Wstali o świcie. Musieli wcześnie zjawić się na lotnisku, by dostać się do jednego z małych samolotów obsługujących tę trasę. Byli pierwsi w kolejce po bilety. Tu nie można kupić ich wcześniej, bo kapryśna pogoda sprawia, że często loty są odwoływane, dlatego sprzedaje się je tylko w dniu odlotu.
Na szczęście pogoda sprzyjała. Otrzymali potwierdzenie, że polecą do Lukli. Przy odprawie czekało ich obowiązkowe ważenie bagaży, ponieważ lekkie samoloty nie mogą zabierać zbyt ciężkiego sprzętu.
– Kierunek Lukla, dobrze brzmi – mruknął Baflow i uśmiechnął się do niskiego Nepalczyka, ich Przewodnika.
Przewodnik gestem pokazał, w jaki sposób samolot odleci w stronę gór. Roześmiali się obaj. Czekał ich półgodzinny lot. Gdyby popsuła się pogoda i nie mogliby wylecieć do Lukli, alternatywą byłaby kilkudniowa wędrówka przez ponad 135 kilometrów górskimi ścieżkami do tego najwyższego lotniska w Nepalu. To niezwykle wyczerpująca trasa, bo trzeba przekroczyć mnóstwo potoków i pokonać wiele przełęczy, by wspiąć się prawie półtora kilometra z poziomu miasta i znaleźć się na lotnisku położonym na wysokości 2860 metrów nad poziomem morza. Baflow znalazł chwilę, by zanotować w dzienniku:
Tej nocy we śnie zobaczyłem siebie wędrującego urwistą ścieżką i wielkiego ptaka z ludzką twarzą, który siedział na skale na chybotliwym wielkim kamieniu. Patrzył na mnie. Czułem, że jeśli odleci, kamień runie i wywoła lawinę. Szedłem bardzo ostrożnie, by go nie spłoszyć. Mijałem go i wtedy spojrzałem w górę. Napotkałem jego wzrok. Przenikliwy. Do samego serca. I potknąłem się…
Nie wiem, co było dalej, bo Przewodnik nas obudził. Dziwny sen…
Z głośników rozległa się zapowiedź po nepalsku. Baflow zrozumiał jedynie słowo „Lukla” i spojrzał na Przewodnika. Ruszyli do drzwi terminalu. Szybko weszli do środka samolotu, który czekał opodal na betonowej płycie lotniska. Zajęli miejsca, zapięli pasy. Maszyna po chwili wystartowała.
Za oknami samolotu roztaczały się niezwykłe widoki na himalajskie giganty o poranku – lekko zaróżowione, ogromne, otulone chmurami. Majestatyczne olbrzymy – tak się o nich zwykle mówi i nie ma w tym przesady, myślał Baflow, zapatrzony w ośnieżone szczyty przesuwające się powoli na horyzoncie. W dole pasma niższych łagodnych gór, lasy, rzeki, strumienie, ścieżki – plątanina dróżek i cała paleta kolorów, jakby ktoś malował obrazy gigantycznymi akwarelami i rozlał kolorowe farby. Od rudego (w okolicy Katmandu jest wiele cegielni), przez wszystkie odcienie zieleni łąk, krzaków, zagajników, lasów, do szarobrunatnego jak tamtejsze pola uprawne. Gdzieniegdzie dostrzegał kolorowe pudełeczka domków widzianych z góry. Dachy pokryte blachą falistą lub trzciną, małe pola ryżu, krzewy owocowe i rumowiska skalne lub osuwiska ziemi tuż obok nich.
– Tu nie ma dróg. Nepal z góry wygląda jak plątanina cieni, barw i linii.
Jak architektoniczny chaos albo rozrzucone klocki, niedbale zszyte niteczkami dróżek i rozdzielone błyszczącymi ściegami potoków, zauważył wpatrzony w widoki za oknem Baflow.
Wesołe rozmowy w samolocie umilkły, słychać było tylko trzaski aparatów fotograficznych i warkot silników samolotu.
Po pół godzinie samolot wleciał między ogromne góry w dość wąską dolinę. Zbliżali się. Piloci, dotychczas uśmiechnięci, teraz byli skupieni i precyzyjni. Padały krótkie komendy, nie było zbędnych słów i gestów. Wykonywali automatyczne i precyzyjne ruchy. Zbliżała się cieniutka linia lotniska. Krótka linia. Byli coraz bliżej namalowanej szachownicy na pasie do lądowania, a pas betonu nie stawał się ani dłuższy, ani szerszy. Zrobiło się dość nerwowo. Umilkły wszelkie rozmowy, słychać było tylko warkot samolotu i jakiś krótki nerwowy śmiech. Baflow czuł mocne bicie serca. Filmował, wychylony w przejściu między fotelami, na tyle, na ile pozwalał przytrzymujący go pas bezpieczeństwa. Chciał lepiej widzieć przez okno w kabinie pilotów. Skupiony, pilnował stabilizacji kamery, by nie drżał filmowany obraz. Czuł grozę sytuacji i chciał ją jak najtrafniej oddać w swoim filmie. Wstrzymywał oddech i pilnował ujęć.
Piloci skierowali dziób samolotu w stronę środka pasa, który kończył się pionowymi skałami. Wyrównali lot. Redukowali pracę silników. Pas zbliżał się do nich. Był krótki. Przerażająco krótki. Widział pęknięcia i łaty na betonie.
*
Lukla to jedno z najbardziej niebezpiecznych lotnisk świata. Jedyny pas startowy to niewiele ponad 500 metrów długości i 20 metrów szerokości, a stok ma 12-stopniowe nachylenie. Lądowisko z jednej strony kończy się skałami, z drugiej – urwiskiem. Na skraju uskoku, na zboczu doliny, leży kilka wraków maszyn, które tutaj zakończyły swój żywot. Echa dawnych tragedii.
Latają tu lokalne linie Tara Air, Summit Air Nepal Airlines i Gorkha Airlines oraz kilka prywatnych firm dysponujących śmigłowcami Manang Air czy Shree Airlines, zaopatrujących wyprawy i okoliczne wsie oraz pomagających w ewakuacji rannych i chorych. W sezonie panuje tu bardzo duży ruch.
Uderzenie kół i wycie silników. Klapy maksymalnie uniesione do hamowania. Obok, za oknem, przelatywało ogrodzenie, białe domki z różnokolorowymi dachami. Migały niebieskie, czerwone, zielone. Mijali na pełnej prędkości stojący śmigłowiec jednej z prywatnych linii transportowych, grupkę ludzi i jakieś pakunki.
Baflow skupiony był na filmowaniu. Szybko zmieniał kadry, łapał kolejne ujęcia. Podczas kręcenia trzymał kamerę nieruchomo i wstrzymywał oddech. Liczył cicho do ośmiu, by ujęcia były wystarczająco długie, i znów zmieniał obiekt filmowania. Jak automat. To są bezcenne chwile, niezwykłe. Czuję, że to będzie super reportaż, myślał podekscytowany.
Silniki zawyły i wreszcie samolot wyhamował. Skalna ściana przed nimi przestała przybliżać się w tak przerażającym tempie. Poczuł ulgę. Na pokładzie słychać było śmiechy i oklaski. Po chwili maszyna zaczęła kołować ku budynkowi lotniska i stłoczonej przy drzwiach grupie ludzi w barwnych strojach, oczekujących na lot do Katmandu.
Teraz Baflow filmował twarze pasażerów, na których widać było odprężenie, radość i ciekawość. Filmował bijące brawo ręce. Przeskakiwał kamerą na uśmiechniętych teraz pilotów zdejmujących słuchawki.
Po chwili szybko wyszli z samolotu i odebrali bagaże wyrzucone z wózka transportowego pod betonowe ogrodzenie lotniska. Założyli plecaki i wyszli na zewnątrz przez małą metalową bramkę, gdzie tłoczył się tłum chętnych do pracy jako tragarze. Przewodnik zdecydowanym ruchem odsuwał ich i torował drogę całej grupie. Poszli do pobliskiego hoteliku. Tam stanęli i otoczyli Przewodnika.
– Teraz jesteśmy w Lukli, na wysokości ponad 2800 metrów, pogoda wygląda bardzo dobrze, jest słońce.
Przewodnik mówił do grupki, z którą przyleciał Baflow. Zaczął po polsku i teraz dodał po angielsku:
– Za chwilę załatwimy pozwolenie na wejście do Parku Sagarmatha i będziemy dziś szli około trzech godzin. Potem zrobimy krótką przerwę. A teraz zapraszam na kawę albo na herbatkę, jak kto woli. – Popatrzył, jakie zrobił wrażenie, i dorzucił: – A za moimi plecami jest bardzo piękny widok na ośnieżone Kongde. Pierwszy strażnik doliny…
Usiedli na tarasie hoteliku i czekali na zamówioną herbatę. Patrzyli z zachwytem na otaczające ich strzeliste szczyty, na startujące i lądujące małe samoloty, z których wysypywały się kolorowe grupki turystów. Zerkali z podziwem na tragarzy dźwigających gigantyczne kosze towarów. Baflow na gorąco notował w dzienniku, by nie zapomnieć wrażeń z lotu:
Na lotnisku bałagan, ale pogoda dobra, nie wieje, więc lecimy. Lokalne linie Tara Air. Wsiadamy do małego dwusilnikowego Dorniera. Jest w sumie kilkanaście osób, dwóch pilotów i „stewardessa kak princessa”, cytując Włodzimierza Wysockiego z piosenki „Moskwa-Odessa”. Stewardessa rutynowo i ze znudzeniem pokazuje, jak się zapina pasy, rozdaje cukierki i siada z tyłu samolotu. Po chwili uznaje pracę za zakończoną i zatapia się w swoich myślach. Niewiele ma do roboty.
Start. Chwilę po nim widoki zapierają dech w piersiach. Kamera nie odlepia się od oka