Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Grzegorz Stern w latach 2006–2018 dwanaście razy podróżował do Birmy. Rozmawiał z buddyjskimi mnichami, więźniami politycznymi, oficerami rządowego wojska. Wędrował przez góry z oddziałami partyzanckich armii, przez rok mieszkał w domach uchodźców na pograniczu tajsko-birmańskim, był świadkiem najważniejszych wydarzeń w kraju: ustanowienia nowej stolicy przez rządzących Birmą generałów, śmiertelnego cyklonu Nargis, pierwszych od dwudziestu pięciu lat demokratycznych wyborów. Poznał ludzi zniewolonych strachem, którzy nauczyli się, że każde nieszczęście trzeba „wydrwić, wykpić i tym samym odebrać mu złą moc”.
„Borderline” to uniwersalna opowieść o rozpaczliwej walce ze złem, końcu systemu totalitarnego i pierwszych latach wolności, aktualna wszędzie tam, gdzie skończyła się dyktatura.
„Żywa, osobista opowieść o niemożności wydostania się z niewoli.” Wojciech Jagielski
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 235
W serii ukazały się ostatnio:
Filip Springer Miedzianka. Historia znikania (wyd. 4)
William Dalrymple Dziewięć żywotów. Na tropie świętości we współczesnych Indiach (wyd. 2)
Barbara Demick Światu nie mamy czego zazdrościć. Zwyczajne losy mieszkańców Korei Północnej (wyd. 2)
Jacek Hugo-Bader Dzienniki kołymskie (wyd. 2)
Ben Rawlence Miasto cierni. Największy obóz dla uchodźców
Dariusz Rosiak Biało-czerwony. Tajemnica Sat-Okha
Jean Hatzfeld Więzy krwi
Aleksandra Boćkowska Księżyc z peweksu. O luksusie w PRL
Barbara Seidler Pamiętajcie, że byłem przeciw. Reportaże sądowe
Ewa Winnicka Był sobie chłopczyk
Cezary Łazarewicz Żeby nie było śladów. Sprawa Grzegorza Przemyka (wyd. 3)
Paweł Smoleński Syrop z piołunu. Wygnani w akcji „Wisła”
Marcin Kącki Poznań. Miasto grzechu
Piotr Lipiński Bierut. Kiedy partia była bogiem
Tomasz Grzywaczewski Granice marzeń. O państwach nieuznawanych
Cezary Łazarewicz Koronkowa robota. Sprawa Gorgonowej
Zbigniew Rokita Królowie strzelców. Piłka w cieniu imperium
Swietłana Aleksijewicz Czarnobylska modlitwa. Kronika przyszłości (wyd. 4)
David I. Kertzer Porwanie Edgarda Mortary. Skandal, który pogrążyłPaństwo Kościelne
Rana Dasgupta Delhi. Stolica ze złota i snu (wyd. 2)
Karolina Bednarz Kwiaty w pudełku. Japonia oczami kobiet
Paweł Smoleński Królowe Mogadiszu
Rob Schmitz Ulica Wiecznej Szczęśliwości. O czym marzy Szanghaj
Marek Szymaniak Urobieni. Reportaże o pracy
Ola Synowiec Dzieci Szóstego Słońca. W co wierzy Meksyk
Jacek Hołub Żeby umarło przede mną. Opowieści matek niepełnosprawnych dzieci
Marcin Michalski, Maciej Wasielewski 81 : 1. Opowieści z Wysp Owczych (wyd. 2)
Marta Madejska Aleja Włókniarek
Ilona Wiśniewska Lud. Z grenlandzkiej wyspy
Remigiusz Ryziński Dziwniejsza historia
Maria Hawranek, Szymon Opryszek Wyhoduj sobie wolność. Reportaże z Urugwaju
Marcelina Szumer-Brysz Wróżąc z Fusów. Reportaże z Turcji
Mariusz Surosz Pepiki. Dramatyczne stulecie Czechów (wyd. 2 zmienione)
Swietłana Aleksijewicz Czasy secondhand. Koniec czerwonego człowieka (wyd. 3)
Wojciech Górecki Buran. Kirgiz wraca na koń
Agnieszka Rybak, Anna Smółka Wieża Eiffla nad Piną. Kresowe marzenia II RP
Piotr Lipiński, Michał Matys Niepowtarzalny urok likwidacji. Reportaże z Polski lat 90.
Paweł Smoleński Wnuki Jozuego
Dionisios Sturis, Ewa Winnicka Głosy. Co się zdarzyło na wyspie Jersey
W serii ukażą się m.in.:
Jacek Hugo-Bader Biała gorączka (wyd. 4)
Kate Brown Czarnobyl. Instrukcja przetrwania
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka
Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.pl
Fotografia na okładce © by Olga Stefatou
Copyright © by Grzegorz Stern, 2019
Opieka redakcyjna Jakub Bożek
Redakcja Sandra Trela
Korekta d2d.pl
Redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl
Skład Agnieszka Frysztak / d2d.pl
Skład wersji elektronicznej d2d.pl
ISBN 978-83-8049-845-7
Mamie
Uważam, że komunizm największego spustoszenia dokonał w nas samych.
Krzysztof Penderecki
Wolnym jest ten, kto nie został zniewolony przez żadną nikczemność.
Cyceron
Niewiele o nim wiedziałem i do niczego nie było mi to potrzebne. Siadaliśmy na plastikowych stołeczkach i na kawałku tektury, mając za piony kapsle po piwie, rozgrywaliśmy jednostronne partie warcabów. Nigdy nie zrozumiałem, na czym polegała przewaga Nyi Nyiniego. Błądził palcem po szachownicy, nie przestając wieszczyć swojej pewnej porażki, jednym ruchem zbijał trzy moje piony, a potem rozglądał się, czy któremuś z gości nie brakuje herbaty.
W śródmieściu Rangunu co krok spotykało się sięgające kolan stoliki, a dalej kilka czajników i wiadro przerobione tak, że mogło służyć za palenisko. Godzinami przesiadywali tam studenci i urzędnicy, przekupki, literaci, bezrobotni i zakochane pary. Najstarsi Birmańczycy nie potrafili powiedzieć, skąd brało się to zamiłowanie do herbaty. Niekiedy wskazywali na rozkochanych w niej Indusów, obecnych tutaj od wieków, zaraz potem na Brytyjczyków, którzy przeszło sto lat okupowali kolonialną Birmę, a wszędzie, gdzie dotarli, jak garb ciągnęli za sobą zwyczaj popołudniowego tea time.
W Birmie pora dnia nie miała znaczenia. Herbata kosztowała grosze i może popularność herbaciarni miała tę prostą przyczynę, że każdy mógł przysiąść i powtórzyć krążące po bazarach plotki, przejrzeć gazetę, podłubać wykałaczką w uchu albo bezczynnie gapić się przed siebie.
Nie mniejszym powodzeniem cieszyły się herbaciarnie pod dachem. Były to ciemne dziuple bez okien, duszne i mroczne jak groty spiskowców. Podawano tam smażone w oleju chipsy, orzeszki ziemne, słodkie przekąski, ale przede wszystkim laphet, pierwszej próby sałatkę z liści herbaty, niepokrajanych ząbków czosnku, grochu, papryczek chili i pomidorów. Do każdej filiżanki dostawało się czajniczek zielonej herbaty, nie płacąc za to grosza. Można ją było popijać bez końca i nie zdarzało się, by przepędzano intruza tylko dlatego, że dla innych zabrakło miejsca.
Jeśli na ulicy raczej nie dosiadano się do obcych, to pod dachem panowała pełna dowolność. Usługujący gościom chłopcy nie przestawali wymierzać sobie szturchańców. Jak wszyscy próbowałem cmokać na nich dwa razy i wtedy podchodzili, nie mogąc nacieszyć się moją nieporadnością. Można było przebierać w kilkunastu rodzajach herbat, słodkiej, mocnej, gorzkiej, z dużą ilością mleka, i ich różnych kombinacjach, a wszystkie miały swoje nazwy i oddanych zwolenników. Raz czy dwa widziałem w herbaciarni lustro i uczepiony na sznurku grzebień. Stawali przed nim mężczyźni i ulizywali włosy zgodnie z ostatnią modą.
Pierwszą filiżankę Nyi Nyi podnosił nad głowę. Zamykał oczy i z szeroko otwartymi ustami szeptał słowa modlitwy. Piszę o filiżankach, ale właściwie były to maleńkie, fajansowe kubki, w sam raz na kilka łyków. Nyi Nyi wlewał do takiego kubka dwie łyżki gęstego jak klej słodziku, dodawał łyżkę pełnego mleka, odrobinę wody i zalewał to dochodzącym na wolnym ogniu naparem, pamiętając, by zostawić miejsce na dodatkową porcję wrzątku. Podciągał spraną koszulkę na ramiączkach i przechadzał się tym swoim niezgrabnym, ciężkim krokiem.
Przed północą składaliśmy stoliki w kanciapie za rogiem. Znad Morza Andamańskiego nadciągała bryza i przez krótką chwilę było czym oddychać. Siadaliśmy na krawężniku przy Maha Bandula Road, piliśmy whisky za całego dolara za butelkę, patrzyliśmy na tamtych chłopców, jak w żółtym świetle latarni, bosi i wytrwali, rozgrywali najprawdziwszy mecz piłki nożnej.
Zanim po kilkudziesięciu latach rządów dyktatury zebrał się w Birmie parlament, zanim w gazetach pojawiły się słowa wcześniej surowo zakazane, a na ulicach, nie dbając o konspiracyjny szept, nawoływano do demokracji, zanim Aung San Suu Kyi po latach niewoli triumfalnie witała tłumy i zanim zobaczyłem ją z kwiatem jaśminu we włosach, wyniosłą, kruchą i piękną, osiem razy podróżowałem do Birmy, wyrzucając sobie, że marnuję czas i pieniądze.
Pierwszy raz przyjechałem tutaj w maju dwa tysiące szóstego. Niewiele było wtedy miejsc bardziej interesujących dla młodego, ciekawego świata reportera. Generałowie rządzili Birmą żelazną ręką, ustępując w okrucieństwie tylko klanowi Kimów z Korei Północnej. Najdrobniejsze wykroczenie przeciw władzy karali surowymi wyrokami więzienia. Od lat przetrzymywali w areszcie domowym Aung San Suu Kyi, laureatkę Pokojowej Nagrody Nobla i liderkę demokratycznej opozycji. Birma – jak sobie wyobrażałem – była jednym z teatrów odwiecznej walki dobra ze złem, prawości z podłością, odwagi i szlachetności z przemocą, tyranią, łajdactwem. Jak ciekaw byłem Birmańczyków, jak chciałem ich poznać! Jak chciałem o tej walce opowiedzieć!
Pamiętam to ukłucie w sercu, kiedy wylądowałem w Rangunie. Pas startowy wyglądał jak betonowa bieżnia dookoła boiska zarośniętego żółtą trawą. W niewielkim budynku lotniska było sennie, duszno i pusto. Celnik nosił spodnie w kant i sztywną, białą bluzę, spod której prześwitywała koszulka na ramiączkach. Bez słowa przekartkował mój paszport, po czym na wolnej stronie przybił pieczątkę.
Wyszedłem i zaraz otoczył mnie wianuszek taksówkarzy. Wybrałem kierowcę, który dawał mi tajemnicze znaki. Wyciągnął rękę na powitanie, powiedział, że ma na imię Gabriel, a potem pociągnął mnie za sobą. Po drugiej stronie ulicy stała może trzydziestoletnia toyota. Gabriel przeprosił, że nie otwierają się ani klapa bagażnika, ani drzwi, z których zostały tylko żeliwne stelaże, a potem, jakby chciał zatrzeć fatalne wrażenie, zaczął wycierać lampy, podwiązane linką lusterka boczne, pękniętą od strony kierowcy przednią szybę. Zaczynałem żałować wyboru kierowcy, kiedy tamten tylko sobie znanym sposobem uporał się z klamkami, kazał mi wsiąść do środka, a potem włożył kluczyk do stacyjki i odpalił za pierwszym razem.
– Witamy w Birmie! – powiedział.
W Rangunie zamieszkałem w bocznej uliczce w White House Hotel, siedmiopiętrowym molochu bez windy, za to z tarasem, z którego rozciągał się widok na dachy śródmiejskich domów. Już pierwszego dnia – ledwie wysiadłem z taksówki i poprosiłem o pokój – poczułem, że ktoś mi się przygląda. Nie mógł mieć więcej niż dwadzieścia lat. Siedział przed gablotą z kilkoma pocztówkami, znudzony, nieobecny, masował wypukłe policzki. Widywałem go później parę razy dziennie. O nic nie pytał, po prostu przechadzał się, patrzył i słuchał, i te czynności zdawały się pochłaniać go bez reszty. Raz czy dwa spróbowałem go zagadnąć, ale on tylko powtarzał, że monsunowe deszcze przyjdą w tym roku wcześniej niż zwykle. Słońce wisiało na niebie jak rozpalona do białego ołowiana kula.
Starałem się o nim nie myśleć. Wkładałem pod pachę przewodnik turystyczny, butelkę wody i szedłem w miasto. Było to jeszcze przed tym, jak tanie linie lotnicze otworzyły tutaj pierwsze biuro i całymi dniami nie spotykało się cudzoziemców ani tego, co później ze sobą przywieźli. Mężczyźni chodzili w longyi, zasupływanych trzema ruchami spódnicach. Wtykali za nie portfele, których nigdy nie gubili. Kobiety wytwornie chroniły się przed słońcem pod parasolami. Dzieciarnia przy Sule Pagoda Road sprzedawała gumę do żucia i pocztówki, nie wypuszczając rzadkiego przybysza, dopóki nie dopięła swego. Odwiedziłem świętą pagodę Szwedagon – wedle najrozsądniejszych Birmańczyków kryjącą osiem prastarych włosów Buddy – a potem pół tuzina pomniejszych świątyń, z krużgankami rozsianymi dookoła stup, pogrążonych w tej namacalnej ciszy, którą potrafią wytworzyć tylko zatraceni w modlitwie wierni.
Były to dni chciwej, nienasyconej ciekawości. Wałęsałem się po bazarach przepełnionych nawoływaniem przekupek, zapachami świeżych owoców morza i miękkiego, nagrzanego asfaltu. Widziałem kobiety, które waliły kubkami w wiadra z wodą. Nad tymi wiadrami, umieszczone na przemyślnej, drucianej konstrukcji, lśniły w słońcu bryły lodu; filtrowana przez nie woda dawała krótkie orzeźwienie. Widziałem upchnięte do klatek wróble; darowanie ptakom wolności kosztowało grosze i tutaj, w tym na wskroś buddyjskim kraju, było uczynkiem, który przybliżał do nirwany. Widziałem znachorów z siwymi, sięgającymi ramion włosami. Siedzieli bez ruchu pośrodku rozrzuconych kości zwierząt, wysuszonej łapy psa, czaszki ptaka, fiolek z roślinami zatopionymi w tajemniczych płynach. Zainteresowanym zadawali kilka oszczędnych pytań, a potem sięgali po jakieś zawiniątko. Bardzo możliwe, że znali receptę na wszystkie choroby świata, od młodzieńczego trądziku po starcze niedomaganie.
Od razu chciałem jak najwięcej zobaczyć i jak najdalej dotrzeć. Z Rangunu pojechałem nocnym kursem do Mandalaj, nie zmrużywszy oka w zmrożonym na kość autokarze, bo klimatyzację podkręcano do oporu. Drugie najludniejsze miasto w kraju, unieśmiertelnione w wierszu Rudyarda Kiplinga, który nigdy tutaj nie dotarł, sprawiało przygnębiające wrażenie. Sine, niebrukowane ulice, z których podnosił się gęsty, zapychający płuca pył, zamykały pierzeje betonowych, czteropiętrowych domów. Pokryte rdzą, może kilkudziesięcioletnie autobusy skrzypiały jak nieszczęście. Kilka wieczorów spędziłem w ulicznej herbaciarni, oświetlonej jedyną w okolicy, mocną jak latarnia morska lampą. Zachodzili tam mężczyźni w każdym wieku, w skórzanych kurtkach zarzuconych na gołe ciało, i bez końca przeliczali pliki banknotów. Tam i z powrotem, raz po raz zwilżali palce. Nie wiedziałem, czym handlują, a kiedy ich o to pytałem, zbywali mnie jak pierwszego lepszego.
Z ulgą wsiadłem na otwarty na przestrzał stateczek i z dwoma setkami wieśniaków, śpiąc pokotem na pokładzie, popłynąłem do Banmaw, miasteczka pod granicą z Chinami. Zawijaliśmy do biedniutkich wiosek. Tragarze wynosili na brzeg kanistry z olejem jadalnym i benzyną, ładowali kiście bananów, worki z ryżem, cebulą, goździkami, zwijali trap i płynęliśmy dalej, coraz węższym korytem rzeki, niekiedy ocierając się o skalisty brzeg. Trzeciego dnia zobaczyliśmy wysoki, błotnisty nasyp i machających do nas ludzi. Konna dwukółka zawiozła mnie do gospody dla cudzoziemców. Miałem nadzieję, że na prowincji zobaczę ślady ucisku, a może nawet buntu, ale niczego takiego nie zaobserwowałem. Uśmiechano się do mnie przyjaźnie, pytając wciąż o to samo. Pewnego wieczora w jakimś zaułku zauważyłem gęstniejący tłum. Pobiegłem tam tylko po to, by zobaczyć, jak na skleconej naprędce scenie młode dziewczyny prezentują chiński szampon do włosów. Śpiewały i tańczyły dla uciechy zebranych.
W końcu poszedłem szukać promu powrotnego. Na przystani zgarbiony do ziemi staruszek wystawił mi bilet, pięknymi zawijasami przepisując z paszportu imię, nazwisko i nazwę kraju. Już miał mi go oddać, kiedy zażądał biletu z Mandalaj. Podałem mu wymięty karteluszek, z błędem w pisowni mojego imienia. Staruszek natychmiast pomyłkę wychwycił i mimo że wydawała się bezsporna, sięgnął po ołówek. Pokazał palcem niebo, dając do zrozumienia, że z tymi na górze lepiej nie zaczynać, zwilżył językiem bezzębne usta, po czym dwa razy upewniwszy się, w którym miejscu dokonać poprawki, poprawną pisownię zamienił na błędną.
– Przyjemnej podróży – powiedział nienaganną angielszczyzną.
W Pagan, historycznej stolicy pierwszego birmańskiego królestwa, błąkałem się rowerem pomiędzy setkami świątyń, rozsianych na suchej, spękanej równinie, za jedynych towarzyszy mając pasterzy owiec.
Wróciłem do Rangunu i nie wiedziałem, kogo prosić o rozmowę, o co pytać, komu ufać.
Ba – nie potrafiłem umówić się na spotkanie!
Telefony komórkowe były wtedy rzadkością i czekało się na nie latami, wysyłając prośbę o przydział numeru do Ministerstwa Transportu. Można było co prawda dzwonić z telefonów publicznych, wystawianych na ulice w blaszanych budach, ale kiedy tylko sięgałem po słuchawkę, wszystkiego ciekawi przechodnie przystawali i przysłuchiwali mi się bez słowa. Raz odważyłem się skorzystać z telefonu w moim hotelu. Dziewczyna z recepcji pospiesznie rozejrzała się za kartką papieru, a nie znajdując niczego pod ręką, każdą wybraną cyfrę, udając, że chodzi o coś innego, wystukała na klawiaturze kalkulatora.
Dopiero w Bangkoku sięgnąłem do notatek, robionych pospiesznie i w tajemnicy. Z rozpaczą odkryłem, że poza opisem krajobrazów, buddyjskich świątyń, kilku rozmów i garści domysłów nie ma w nich niczego ciekawego. Przez kolejne lata wracałem z cierpliwością kamieniarza, kiedy tylko nadarzyła się okazja. Prosiłem o wizy w ambasadach w Phnom Penh, Kuala Lumpur, Nowym Delhi, Bangkoku i Singapurze, za każdym razem przekonany, że kolejnej nie dostanę. W Dżakarcie nałgałem się za wszystkie czasy, gdy na piśmie kazano mi wyjaśnić, po co znów jadę do Birmy, skoro ostatnio byłem tam dwa razy.
Wracałem do Birmy, by przekonać się, jak karkołomna jest próba rozmowy z ludźmi pogrążonymi w chorobliwej nieufności, paraliżującym strachu. Spotkaliście kogoś, komu sam akt zadania pytania wydawał się podejrzany? Coś, co zdarzyło się wczoraj, przestawało mieć znaczenie. Niewiele znacząca plotka rosła jak kula śniegowa, powtarzana z ust do ust w coraz bardziej dramatycznej wersji. Długo nie umiałem ustalić, dlaczego w pięciomilionowym Rangunie nie było skuterów.
– Za dużo mieliśmy wypadków. Wojskowi zakazali jednośladów dla naszego bezpieczeństwa – powtarzali ranguńczycy.
Kiedy to się stało? Pięć, siedem, piętnaście lat temu? Czy w ogóle wiedzieli, że Rangun był jedynym dużym miastem w Azji bez motocykli? Patrzyli na mnie nieufnie, podejrzliwie. Może się zdawać, że aby wkupić się w ich łaski, potrzebny był czas spędzony na wymianie uśmiechów. Tymczasem kiedy przesiadywaliśmy w knajpach, barach karaoke, zdarzyło się, że w burdelu, nie przestając plotkować o futbolu i dziewczynach, najbardziej niewinna uwaga, niekoniecznie o polityce, kończyła rozmowę. Wierzyli, że donieść może każdy, choćby i cudzoziemiec, z zemsty, głupoty albo i dla pieniędzy, a jeden szpicel reżimowego wojska przypada na dziesięć domów. Tego, którego spotkałem w White House Hotel, widywałem później w śródmiejskich herbaciarniach. Jak zwykle przechadzał się bez pośpiechu z rękami splecionymi za plecami. Raz czy dwa widziałem, że coś notuje. W końcu zniknął, a ja nie miałem odwagi dopytywać, co się z nim stało.
Przez lata nie umiałem sobie z tym poradzić. Opowieść, nad którą pracowałem z takim mozołem, trzeszczała w szwach, nie chciała się domknąć, rozpaczliwie dopychana kolanem w jednym miejscu, rozłaziła się w innym. Bardzo możliwe, że nie byłoby tej książki, gdyby nie notatka, na którą natknąłem się w stosie podobnych, w przypływie zdrowego rozsądku gotowy je w jednej chwili spalić. Pamiętam, że tamtego wieczora w Rangunie stary znajomy spytał, po co tutaj przyjeżdżam. Może z chęci przypodobania się powiedziałem, że nie lubię świata zachodniej rozpusty, zepsucia, bezrozumnej konsumpcji. Tamten tylko roześmiał się, jakby usłyszał pyszny dowcip, i nie będę daleki od prawdy, kiedy powiem, że śmiał się długo, bez umiaru, śmiał się śmiechem szaleńca, zachłystując się i pokasłując. W końcu obejrzał się przez ramię, popatrzył na mnie tak, jakby dopiero teraz mnie dostrzegł, i powiedział coś, czego wtedy nie zrozumiałem:
– Zepsuci jesteśmy my, Birmańczycy. Zepsuli nas i nie bardzo wiemy, co z tym zrobić.
Planując podróż do Naypyidaw, niespecjalnie wierzyłem, że uda mi się wjechać do miasta. Nie minęło siedem miesięcy, od kiedy w listopadzie dwa tysiące piątego generałowie przenieśli stolicę kraju z pięciomilionowego Rangunu do miasta-dziwadła, wybudowanego od podstaw – jak donosiły światowe agencje – w środku malarycznej dżungli, bez sklepów, restauracji, kin, z szerokimi jak pasy lotniska, ciągnącymi się w nieskończoność ulicami. W Rangunie szeptano, że miasto jest zamknięte dla obcokrajowców i że sami Birmańczycy muszą prosić o specjalne przepustki, na piśmie opowiadając, na jak długo jadą do Naypyidaw, u kogo się zatrzymają i co będą tam robić.
O samej przeprowadzce opowiadano niewiarygodne historie. W środku nocy przed sztab generalny armii, gmachy ministerstw i koszary wojska zajechały setki ciężarówek, żołnierze wpakowali na nie sekretne dokumenty, skrzynie z meblami, biurka, krzesła, drukarki, czajniki i spinacze, po czym z okrzykiem „tua bi!”, co po birmańsku znaczy „w drogę!”, punktualnie o szóstej trzydzieści siedem wyruszyli w dziewięciogodzinną podróż na północ, wielokrotnie jeszcze później pokonując tę trasę.
Te i tak niecodzienne przenosiny były tym dziwaczniejsze, że generałowie – w pełnej tajemnicy, do ostatniej chwili zachowując pozory normalności – ustanawiali stolicę wyłącznie dla oficerów reżimowego wojska, ministerialnej wierchuszki i kadry urzędniczej wysokiego szczebla. O dacie przeprowadzki wiedziało kilkanaście, najwyżej kilkadziesiąt osób w kraju; w każdym razie wysocy rangą oficerowie birmańskiej armii, jak cała zdezorientowana reszta, dostali rozkaz opuszczenia Rangunu dwa tygodnie wcześniej. Ot tak, z dnia na dzień pożegnali się z przyjaciółmi, ulubioną herbaciarnią, ławką w parku, knajpką, a potem spakowali się i wyruszyli w nieznane. Szeptano, że jeden z departamentów Ministerstwa Informacji w całości podał się do dymisji. Buntownicy wrócili do pracy, gdy zagrożono im wieloletnią odsiadką. Trzyletnie wyroki więzienia za próbę fotografowania miasta dla zagranicznej prasy mieli dostać dwaj dziennikarze z Rangunu.
– Szczęście, że nie dożywocie! – szeptały przekupki po bazarach, zaśmiewając się do łez.
Plotki, które napływały z Naypyidaw, brzmiały niewiarygodnie. Znajomi powtarzali mi, że w nowej stolicy, ciągle rozgrzebanej, niegotowej, nie działają telefony, klimatyzatory, a z kranów kapie brudna zawiesina. Wielu mieszkań robotnicy nie zdążyli wykończyć, dlatego nowi lokatorzy spali pokotem na podłodze albo na piętrowych łóżkach, po dziesięciu, dwudziestu w jednym pokoju. Nowo przybyli skarżyli się na komary, błagając znajomych w Rangunie o pomoc. Z ranguńskich aptek zaczęły znikać środki przeciw malarii.
Jeden ze zdesperowanych urzędników, ryzykując karierę, wysłał do birmańskiej sekcji BBC tragikomiczny apel o pomoc.
– Ratunku! Potrzebujemy więcej linii telefonicznych! – napisał.
Nie mniejszy chaos zapanował w ambasadach, zostawionych w Rangunie samym sobie. Dyplomaci z połowy światowych stolic nie znali numeru, pod którym mogliby się czegokolwiek dowiedzieć. Minister Informacji na zwołanej w trybie wyjątkowym konferencji prasowej poradził, by pracownicy zagranicznych placówek próbowali kontaktować się z ministerstwami w Naypyidaw za pomocą faksu, i to tylko w sprawach niecierpiących zwłoki.
Zapanował tak wielki bałagan, że przez kilka miesięcy nie było pewności, jak właściwie nazywa się stolica kraju. Najczęściej mówiono o Nowej Pyinmanie, dla odróżnienia od starej części Pyinmany, miasteczka w środkowej Birmie, do którego przyklejono miasto stołeczne. W końcu w oficjalnych dokumentach wojskowi zaczęli używać nazwy stosownej do rangi mieszkańców stolicy.
Naypyidaw znaczy Siedziba Królów.
Jak się do takiego miasta dostać? Kogo prosić o bilet, jeśli na dworcach w Rangunie i Mandalaj patrzyli na mnie jak na wariata, ledwie zdążyłem powiedzieć, gdzie chcę jechać?
Pojechałem do Miktili, a później bocznymi drogami, przez nikogo nie niepokojony, w przednim towarzystwie tuzina młokosów, na dachu niemożliwie przeładowanego pick-upa dotarłem do Pyinmany.
Po drodze zatrzymaliśmy się na nieczynnej stacji benzynowej. Dłuższą chwilę czekaliśmy, zanim pojawił się miejski autobus z pasażerami w środku. Wysiadł z niego starszy mężczyzna, serdecznie przywitał się z naszym kierowcą, wyjął z bagażnika lejek i plastikowy wężyk, a następnie dławiąc się zapachem benzyny, przelał paliwo z państwowego autobusu do dwóch kanistrów, które jakimś cudem udało się upchnąć w naszym pick-upie. Choć trwało to dobre dwa kwadranse i zakończyło się wręczeniem pliku banknotów, nikt poza mną nie zwrócił na to uwagi, o nic nie spytał, nie powiedział złego słowa.
Do miasteczka wjechaliśmy późnym popołudniem, przecinając szeroką na osiem pasów, gładką jak tafla lodu drogę. Już jakąś godzinę wcześniej, w miarę jak pola ryżowe ustępowały miejsca nowo wybudowanym blokom mieszkalnym, w białe, zielone i niebieskie pasy, krajobraz stawał się coraz bardziej nierzeczywisty, jakby ulepiony dla potrzeb scenografii filmowej. Tu i tam rzucały się w oczy plakaty reklamujące włoskie meble, bezładnie rozrzucone sterty gruzu, ciągnący się po horyzont warkocz rur kanalizacyjnych. Majestatycznie sunęły ciężarówki ze spiętymi łańcuchem balami drzewa tekowego. W pełnym pędzie wyprzedziła nas kolumna pięciu limuzyn z kogutami na dachach, a potem pośród najnędzniejszych bambusowych chat, jakie można sobie wyobrazić, zobaczyliśmy piękną willę oplecioną murem z wypalanej cegły, z basenem i autem terenowym na podjeździe.
Ledwie zatrzymaliśmy się na niewielkim placu, z dachu zaczęli zeskakiwać mężczyźni, jeden przez drugiego, kobiety i dzieci gramoliły się z misami cynowymi i koszami, otoczyli nas rikszarze, gotowi wyrywać sobie z rąk pakunki podróżnych. Jeśli przez chwilę żyłem nadzieją, że uda mi się w tym zamieszaniu zgubić, to zaraz poczułem, że ktoś klepie mnie w ramię, a potem zobaczyłem trzech żołnierzy.
Żaden nie mógł mieć więcej niż dwadzieścia lat. Nosili odstające w ramionach ciemnozielone mundury i gumowe klapki. Wymienili kilka pospiesznych komend i otoczyli mnie z każdej strony, jak włamywacza przyłapanego na gorącym uczynku.
W pobliskich herbaciarniach, jak za dotknięciem różdżki czarodzieja, przerwano rozmowy. Rozejrzałem się bezradnie, nie bardzo wiedząc, co z sobą począć. Musiałem wyglądać żałośnie – spocony, zmierzwiony, trzeci dzień w tej samej koszuli. Jeszcze w drodze wypiłem piwo i teraz starałem się mówić tak, by czuli ode mnie alkohol. Sięgnąłem do plecaka po przewodnik turystyczny, w którym nie było słowa o nowej stolicy, i nie przestawałem dopytywać, o co chodzi.
Ale oni nie chcieli mnie słuchać. Pokazywali gdzieś palcami, niecierpliwie naradzając się w języku, którego nigdy nie miałem cierpliwości się nauczyć. W końcu jeden z nich, najwyższy i suchy jak pałka trzciny, poprosił o paszport, przekartkował go wte i wewte, nigdzie nie zatrzymując się na dłużej, i powiedział, że idzie gdzieś zadzwonić. Placyk szybko opustoszał. Tylko stłoczeni w grupki gapie przyglądali mi się w milczeniu z bezpiecznej odległości.
Stałem w popołudniowym słońcu, rozpaczliwie próbując zapamiętać cokolwiek. Widziałem żółte, skupione twarze, jednego czy dwóch rikszarzy z krótkofalówką pod pazuchą, kilku ministerialnych urzędników pochylonych nad dokumentami; pochłonięci bez reszty przybijaniem pieczątek, jako jedyni nie podnieśli na mnie wzroku. Wlokąc się w nieskończoność, mijały minuty. Powoli zapadał zmierzch i cienie żołnierzy kładły się coraz dłuższymi smugami, a w końcu roztopiły się w laterytowym pyle. I kiedy już godziłem się z myślą, że za chwilę pojawi się więcej wojskowych, i zanim każą mi odjechać pierwszym lepszym autobusem, przepytają mnie, po co tutaj przyjechałem, gdzie byłem i co widziałem, zdarzyło się coś, co może stać się tylko w kraju, gdzie niczego nie pozostawiono przypadkowi. I dlatego może się przytrafić wszystko. Mijał kolejny kwadrans, kiedy ten, który zabrał mój paszport, wyrósł jak spod ziemi, nie wiedzieć czemu z kałasznikowem przewieszonym przez ramię. Teraz już poufale klepnął mnie w plecy, uśmiechnął się od ucha do ucha i powiedział, że pojedziemy do hotel zone, specjalnej strefy z cztero- i pięciogwiazdkowymi hotelami dla przyszłych turystów i biznesmenów.
Chciałem rzucić mu się na szyję i go wyściskać. Jednym ruchem zarzuciłem plecak, nie bez trudu wgramoliliśmy się na skuter, po czym, przedzieleni zimną lufą karabinu, wyruszyliśmy na przejażdżkę, jakiej nie zapomina się przez lata.
Uliczki Pyinmany w niczym nie przypominały Pegu, Taungngu, Kalaw, ani w ogóle żadnego innego birmańskiego miasta. Po zmroku Birma zapadała w letarg, nieruchomiała, roztapiała się w ciemnościach jak duch. Tymczasem tutaj widziałem neon za neonem, na niebiesko lśniły witryny sklepów pełnych japońskich lodówek, pralek, telewizorów, ogłaszały się nowe herbaciarnie, salony fryzjerskie, składy z materiałami budowlanymi. Na każdym kroku nowe mieszało się ze starym, niespotykane, nie na miejscu i nie z tego świata – z jeszcze dziwaczniejszym, poupychanym przypadkowo bez namysłu i planu. Piękne domy z rozległymi tarasami były otoczone chatynkami z bambusa, oświetlone chybotliwymi płomieniami świec. Dzwonki wysłużonych rowerów mieszały się z klaksonami eleganckich aut. Minęliśmy kolejny salon piękności, już czwarty przy tej samej ulicy, i wtedy przypomniałem sobie, że wiele żon oficerów dawno porzuciło pracę i nie bardzo wiedziało, co zrobić z nadmiarem wolnego czasu.
Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.
Wydawnictwo Czarne sp. z o.o.
czarne.com.pl
Sekretariat: ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75
[email protected], [email protected]
[email protected], [email protected]
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Sekretarz redakcji: [email protected]
Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel./fax +48 22 621 10 48
[email protected], [email protected]
[email protected], [email protected]
Dział marketingu: [email protected]
Dział sprzedaży: [email protected]
[email protected], [email protected]
Audiobooki i e-booki: [email protected]
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2019
Wydanie I