Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wyścig już się rozpoczął
Gdy ogłoszony zostaje przetarg na tor na warszawskim Służewcu, szykuje się transakcja dziesięciolecia. I choć zapowiada się ostra konkurencja, dla wielu faworyt jest jeden: Waldemar Skoneczny, najbogatszy człowiek w Polsce, który nieustannie rozbudowuje swoje imperium.
Wiktor Zybert, dziennikarz śledczy, dostaje od swojego szefa kilkadziesiąt tysięcy euro i teczkę ze zbioru zastrzeżonego IPN. Zadanie? Prześwietlić Skonecznego. Ciekawość Zyberta rośnie, gdy poznaje Zofię Staruchowską – byłą asystentkę biznesmena.
Medialnych ataków na Skonecznego jest coraz więcej. Kampania oszczerstw sprawia wrażenie odgórnie sterowanej, a ktokolwiek stoi za kolejnymi oskarżeniami, nie cofnie się przed niczym. Na przekór opinii publicznej Zybert postanawia odkryć, kto mógłby skorzystać na zniszczeniu biznesmena.
Bartosz Kurek debiutuje w rewelacyjnym stylu: niejednoznaczni i charyzmatyczni bohaterowie, zagmatwana intryga i bezkompromisowa walka o władzę i pieniądze. Wszystko to w warszawskim świecie mediów i biznesu, w którym wszystkie granice już dawno zostały przekroczone.
Bartosz Kurek – dziennikarz radiowy i telewizyjny, politolog. Absolwent Uniwersytetu Jagiellońskiego. Karierę rozpoczynał w radiu RMF Classic. Przez 12 lat związany z telewizją Polsat, gdzie prowadził m.in. główne wydanie Wydarzeń. Jako korespondent stacji relacjonował wybory prezydenckie w Stanach Zjednoczonych oraz Forum Ekonomiczne w Davos. Obecnie manager w Philip Morris Polska.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 346
SOFIA POŁOWA LAT 80.
Szybkie kroki odbijały się echem od ścian kamienic. Ulica 3 Marca w Sofii była kompletnie pusta. Igor uciekał, z trudem łapiąc oddech. Próbował w mroku dostrzec oblodzone fragmenty chodnika. Sylwestrowy mróz ściskał stolicę Bułgarii, a służby miejskie nie wszędzie dotarły z piaskiem i solą. Mężczyzna, który go gonił, nie odpuszczał. W prawej dłoni trzymał pistolet i tylko czekał na moment, by oddać jeden czysty strzał.
Igor skręcił w ulicę Sprawiedliwości i zobaczył oświetloną bramę kamienicy. W głowie zabłysnął mu promyk nadziei. Minął kilka zasp, pod którymi kryły się zaparkowane przy chodniku samochody, i przebiegł na drugą stronę ulicy. Ścigający go mężczyzna wyłonił się zza rogu. Rzut oka wystarczył mu, żeby zrozumieć zamiary Igora. Uniósł pistolet z tłumikiem i błyskawicznie złożył się do strzału. Pociągnął za spust dokładnie w chwili, gdy chłopak naciskał na klamkę.
Igor poczuł szarpnięcie w plecach, ale adrenalina zrobiła swoje. Żadnego bólu. Wskoczył w bramę. Dopadł drzwi mieszkania na parterze i gwałtownie je otworzył. Po chwili usłyszał jakiś ruch. Ktoś wyszedł z pokoju.
– Nie zapalaj światła, ubieraj się szybko i uciekaj przez okno – rozkazał szeptem.
– Ale jak to…? – odpowiedział mu przerażony kobiecy głos.
– W restauracji wybuchła bomba. Ktoś mnie goni! Nie trać czasu! – szepnął z wysiłkiem Igor i poczuł, że uginają się pod nim nogi. Ból przeszywający plecy dopiero teraz dał o sobie znać.
– Co ci się stało? Jesteś ranny?
– Wynoś się – wysyczał. – Ubieraj się i zwiewaj.
– A ty?
– Błagam cię, uciekaj! – powiedział i dotknął ramienia kobiety. Anna Maria w biegu narzuciła na siebie futro, złapała czapkę i rękawiczki. Zatrzymała się na sekundę w drzwiach do kuchni.
– Igor…
– Uciekaj!
Otworzyła okno, weszła na blat i przełożyła nogi przez parapet.
Igorowi dokuczał coraz większy ból, ale nie przestawał przesuwać dłońmi po boazerii w przedpokoju. W końcu jedna z desek ustąpiła pod naciskiem ręki. Wyciągnął rewolwer ze skrytki. Osunął się na podłogę i oparł o ścianę. Był gotów.
Mężczyzna przystanął, wyjrzał zza rogu budynku i podniósł futrzany kołnierz. Mróz stawał się coraz tęższy. Upewnił się, że nie jest obserwowany, szybko przeszedł na drugą stronę ulicy i zniknął w ciemnej bramie. Nigdzie nie dostrzegł śladów krwi, choć był pewien, że trafił. Zawsze trafiał. Powoli zaczął wchodzić po schodach. W jednym z mieszkań na parterze usłyszał jakiś dźwięk. Cofnął się bezszelestnie z pistoletem w dłoni gotowym do strzału.
Ostrożnie nacisnął klamkę. Na podłodze w przedpokoju ktoś leżał, ale w ciemnym pomieszczeniu nie był w stanie dostrzec twarzy. Podszedł bliżej i rozpoznał chłopaka. Ten żył jeszcze, choć oddychał coraz szybciej i głośniej. W bezwładnej dłoni trzymał rewolwer. Mężczyzna bez zastanowienia wymierzył i strzelił mu w głowę. Nagły skurcz wstrząsnął ciałem Igora. Morderca stał przez chwilę w bezruchu nad zwłokami. W mieszkaniu było cicho, ale coś przykuło jego uwagę. Na twarzy poczuł chłodny powiew.
Pomyślał, że gdzieś musi być otwarte okno. Przeszedł nad ciałem i uchylał ostrożnie drzwi do kolejnych pomieszczeń. Pokoje wydawały się puste. Wszedł do kuchni. Jedno skrzydło okna było otwarte, przeciąg wydymał zasłonę. Zabójca podszedł i otworzył okno na oścież. Stał w nim przez moment i obserwował okolicę.
Przyklejona plecami do muru dziewczyna usłyszała dźwięk otwieranego okna. Wstrzymała oddech, żeby para wydobywająca się z ust nie zdradziła jej obecności. Pomimo siarczystego mrozu czuła spływające po plecach strużki potu. Po chwili usłyszała oddalające się kroki.
Paraliżował ją strach, ale wiedziała, że musi uciekać. Grupa młodych ludzi zmierzała w jej kierunku.
– Wysypała mi się impreza, mogę się przyłączyć? – spytała.
– Jasne! – wrzasnął entuzjastycznie chłopak w niebieskiej czapce. – Jak masz na imię?
– Simona – skłamała.
– Niech żyje Simona! – zawołał i podał jej butelkę szampana. Pociągnęła duży łyk.
Gdy zabójca był przy drzwiach, usłyszał radosny hałas dobiegający z ulicy. Schował pistolet w wewnętrznej kieszeni kurtki i ostrożnie wyjrzał z bramy. Całą szerokością chodnika szła grupa młodych roześmianych ludzi z butelkami w dłoniach. Po drugiej stronie ulicy w świetle latarni stał mężczyzna w długim wełnianym płaszczu. Dłonią w czarnej skórzanej rękawiczce dał mordercy znak, żeby podszedł.
– I jak?
– Młody załatwiony, poza tym pusto.
– Pewnie córeczka gdzieś się bawi. Trudno, innym razem. Moi ludzie pracują już nad wybuchem.
– W porządku.
Anna Maria kątem oka zauważyła, że mężczyzna, który właśnie wyszedł z budynku, podszedł do kogoś po drugiej stronie ulicy. Korzystając z zamieszania, jakie wprowadzała grupa nowych znajomych, próbowała dostrzec jego twarz. On jednak stał tyłem.
W świetle latarni dostrzegła natomiast twarz mężczyzny w płaszczu.
Zamarła.
Doskonale ją znała.
WARSZAWA CZERWIEC, TRZYDZIEŚCI TRZY LATA PÓŹNIEJ
– Bomba w górę i ruszyły! – Huk wystrzału i szczęk otwieranych bramek poprzedziły narastający tętent kopyt. – Tysiąc trzysta metrów w tej gonitwie, na prowadzeniu Easy Way, tuż za nim Balerina, na trzeciej pozycji Jurgos! – W głosie spikera słychać było podniecenie. Stopniowo udzielało się ono widzom, którzy coraz liczniej gromadzili się przy barierkach oddzielających tor od strefy dla kibiców. Jak zawsze podczas ważnych gonitw na Służewcu parter i restauracja w strefie VIP pękały w szwach. Międzynarodowe towarzystwo tłoczyło się przy wyjściu na odkrytą widownię.
Miliarder Waldemar Skoneczny nie mógł wybrać lepszego miejsca na spotkanie w sprawie zakupu Toru Służewiec. Z niewielkiego tarasu biznesmen oraz jego goście, Bułgar Borys Bojkow i Szwajcar Hans Vogl, spokojnie obserwowali tor i rosnący wokół niego tłum fanów wyścigów, który w końcu wypełnił całą przestrzeń między barierkami a wybiegiem. Atmosfera była przyjazna, choć w tle wyczuć można było pewne napięcie, charakterystyczne dla sytuacji, w których w grę wchodzą wielkie pieniądze. Naprawdę wielkie.
Barczysty, wysoki Skoneczny górował nad otoczeniem, a świeża opalenizna sprawiała, że jego krótkie blond włosy wydawały się prawie białe. Bułgar niemal dorównywał wzrostem Skonecznemu, był jednak o wiele szczuplejszy. Spod mankietu jego świetnie skrojonej marynarki wysuwała się błyszcząca bransoleta zegarka firmy Jaeger-LeCoultre. Mimo włosów mocno przyprószonych siwizną nie wyglądał na swoje sześćdziesiąt lat. W trakcie rozmowy raz po raz, nieco nerwowo, gładził starannie wypielęgnowaną brodę, która mogłaby być reklamą najlepszego barbera w mieście. Hans Vogl trzymał się trochę z boku, przysłuchując się rozmowie Polaka i Bułgara. Łysy jak kolano, szerszy w barach i niższy od Bojkowa Szwajcar stał z rękami założonymi na piersi. Na małym palcu jego lewej ręki pobłyskiwał złoty sygnet.
– Każdy zarobi. Wystarczy, że będę miał spokój, a sprawa zostanie zakończona w rok, maks półtora, rozumiesz prijatjel? – powiedział Skoneczny, kładąc rękę na ramieniu Bułgara. Ten spojrzał na jego wielką dłoń i znowu zapatrzył się w przestrzeń toru.
– To nie jest propozycja… – stwierdził po chwili milczenia. – To… – Chciał coś dopowiedzieć, gdy powietrze przeciął głos spikera:
– Zostało ostatnie trzysta metrów! Balerina atakuje Easy Way, zapowiada się wyrównana końcówka, Jurgos trzyma pozycję i skraca dystans do Baleriny, która nie chce oddać drugiego miejsca! Easy Way ma przed sobą jeszcze sto metrów do celownika, ale Balerina nie odpuszcza! – Tłum zebrany przy barierkach gęstniał. – Są na ostatniej prostej! – Słowa wystrzeliwały z głośników z coraz większą prędkością. Końskie łby wysunięte mocno do przodu z furią atakowały powietrze, a lśniący pot jeszcze bardziej uwydatnił ich mięśnie intensywnie pracujące pod skórą.
Borys zrobił krok do przodu i oparł dłonie na balustradzie tarasu widokowego. Teraz wszyscy trzej stali obok siebie wpatrzeni w ostatnią prostą toru.
– Co za końcówka! Balerina może jeszcze wygrać, jest dosłownie metr za Easy Way. – Głos spikera przechodził w ochrypły krzyk. – A jednak Balerina, co za rozdanie, co za wyścig!
Skoneczny odprowadził wzrokiem konie, które stopniowo wytracały prędkość, wchodząc kłusem w kolejny zakręt. Nagle odwrócił się pewnie do Bułgara:
– Borys, to najlepsza oferta, jaką dostaniesz! – Rozłożył szeroko ręce.
Brodacz bez przekonania kiwnął głową, nadal patrząc w głąb toru. Oderwał dłonie od balustrady i w milczeniu oddalił się w stronę sali bankietowej. Po chwili wrócił ze szklanką. Wziął łyk, lód zagrzechotał o szkło. Zmrużył oczy.
– Jak chcesz, Waldek. Proponowałem dobry układ, ale ty jesteś za chytry i to cię zgubi, a spokój… – Bułgar zawiesił głos i uśmiechnął się smutno, następnie odwrócił głowę w stronę toru. – Spokoju to my już nigdy nie będziemy mieli, chyba że po drugiej stronie – wycedził przez zaciśnięte zęby i wychylił resztę drinka. Odstawił szklankę na najbliższy stolik, po czym odwrócił się i wyszedł bez pożegnania.
Waldemar Skoneczny uśmiechnął się pod nosem i oparł plecami o słupek tarasu. Hans Vogl podszedł do niego z dwoma szklankami whisky.
– Czy to oznacza, że nie? – zapytał niskim, chrapliwym głosem Szwajcar i lekko uniósł brwi.
– To oznacza, Hans, że Borys nie chce iść naszą drogą – odparł spokojnie Skoneczny, umoczył usta w szkockiej i uśmiechnął się pod nosem. – Na szczęście – dodał cicho.
– Co teraz?
– Wszystko zgodnie z planem, robimy tak, jak powiedziałem.
Niemal jednocześnie odwrócili głowy w stronę otwartych drzwi. Z sali bankietowej wyłonił się przystojny mężczyzna po sześćdziesiątce. Był szczupły, niewysoki i opalony, a jego głowę zdobiła aureola siwych włosów.
– Jak się panowie czują w naszych skromnych progach? – zapytał z uśmiechem.
– To dyrektor wyścigów Leon Krzakoski, dzięki jego wsparciu możemy wiele osiągnąć – wyjaśnił Hansowi Skoneczny.
Mężczyźni uścisnęli sobie dłonie.
– Leon, czy wynik jest pewny?
– Oczywiście, że tak. Dla mnie to logiczne. – Krzakoski wzruszył ramionami.
– Dla mnie też – powiedział Skoneczny. Stuknęli się szklankami. – Dobrze… Przyślę jeszcze posłańca na konsultacje.
– Pójdę już, ale dopytam tylko – Krzakoski odwrócił się do Skonecznego – kto to będzie?
– Ktoś zaufany.
– Ufam zatem – odparł z powagą Krzakoski. Kiwnął głową Skonecznemu i Voglowi, po czym opuścił taras.
– Najwyższy czas, żebyś powiedział coś więcej. Potrzebuję mięsa! Sprawa wydaje się bardzo interesująca. – Hans mówił po polsku z wyraźnym twardym akcentem.
– Potrzebujemy wielkiego otwarcia, fajerwerków, igrzysk potrzebujemy! – powiedział Waldemar i strzepnął niewidzialny pyłek z rękawa marynarki. – Rozumiesz, o czym mówię?
– Chyba tak. Pozor… – urwał w pół słowa, szukając odpowiedniego określenia.
– Pozór? O to ci chodzi?
– Nie, nie, macie takie słowo… – Vogl zmarszczył brwi, w końcu pstryknął palcami. – Pozorant, ten od psów, tak? Wszyscy na niego patrzą. Prowokuje, zmusza zwierzę do ataku.
– O to, to, to. – Skoneczny pokiwał głową. – Znasz takiego, Hans?
– Psa? – Roześmiali się obaj.
– Pamiętaj, Waldek, wysoko licytujesz.
– Wysoko weszliśmy – odpowiedział Skoneczny i gestem zaprosił Vogla do sali bankietowej.
Zwycięski koń kroczył powoli w stronę wąskiego wyjścia, gotowy na oficjalną dekorację. Młody przystojny mężczyzna w idealnie skrojonym garniturze gratulował dumnemu uśmiechniętemu dżokejowi i już liczył w myślach pieniądze, które wygrał dzięki zwycięskiej gonitwie. Tłum przy barierkach lekko się przerzedził. Za godzinę rozpoczynał się ostatni tego dnia wyścig. Ktoś znowu mógł liczyć na uśmiech fortuny.
LUTY
– Szanowni państwo, samolot Polskich Linii Lotniczych LOT z Sofii do Warszawy wylądował zgodnie z rozkładem, jest dokładnie ósma dwadzieścia pięć. Temperatura na zewnątrz wynosi trzy stopnie Celsjusza, prószy lekki śnieg. Dziękujemy za skorzystanie z naszych usług i do zobaczenia – poinformowała łagodnym głosem stewardesa.
Większość miejsc była zajęta. Kiedy boeing stanął, w przejściu między fotelami natychmiast ustawiła się kolejka chętnych do wyjścia. W holu na okrągłej taśmie krążyły już pierwsze walizki do odbioru. Młody brunet, siedzący na miejscu 9F, nigdzie się jednak nie spieszył. Był szczupły i wysoki, zwrócił uwagę stewardesy już w momencie, gdy wszedł na pokład maszyny w Bułgarii. Kiedy tylko tłum opuścił samolot, szybko wstał, zabrał z luku ciemnobrązową aktówkę i niewielką walizkę, a następnie opuścił samolot, nie zwracając na kobietę uwagi. Rzucił jedynie zdawkowe „do widzenia”.
Wszedł do głównego holu portu i skierował się do saloniku prasowego. Kupił kilka gazet i włożył je do aktówki. Na zewnątrz uderzył go zimny podmuch wiatru. Podniósł kołnierz eleganckiego wełnianego płaszcza i wsunął na dłonie czarne skórzane rękawiczki. Złapał pierwszą z brzegu taksówkę, czarnego mercedesa.
– Na Wiejską poproszę – powiedział, wrzucając walizkę do otwartego bagażnika.
– Z której strony?
– Może być obok Sheratona.
Zaczął wertować gazety. Jego uwagę zwrócił tekst na pierwszej stronie dziennika.
Ostatnia prosta Toru
Dla Służewca, warszawskich radnych i Skarbu Państwa będzie to jedna z najciekawszych i najbardziej dochodowych transakcji. Przetarg na grunty i tor wyścigów konnych budzi zainteresowanie wielu inwestorów z całego świata. Nie odstraszają ich nawet warunki brzegowe, czyli gwarancja zachowania toru, wyścigów oraz przymus utrzymania unikalnego charakteru miejsca. W grze jest wiele nazwisk z pierwszej dziesiątki najbogatszych Europejczyków. Wiadomo, że spoza Polski do przetargu chcą przystąpić spółki, w które zaangażowane są fundusze bułgarskie, rumuńskie, niemieckie i szwajcarskie. Polacy w tej rozgrywce zajmują wysoką pozycję, głównie z powodu zainteresowania, którym Waldemar Skoneczny od lat darzy tor służewiecki. Finał tej operacji poznamy zapewne w maju, bo wtedy powinno nastąpić ostateczne rozstrzygnięcie przetargu. Wtedy dowiemy się, w czyje ręce trafi teren z olbrzymim potencjałem, zlokalizowany niemalże w centrum europejskiej stolicy.
Dotąd kilkukrotnie podejmowano próby prywatyzacji toru, ale przetargi nie dochodziły do skutku lub je unieważniano. Od połowy lat 90. sytuacja powtarzała się trzykrotnie. Wśród urzędników Skarbu Państwa przez lata krążyło powiedzenie o „klątwie toru”. Bez względu na to, która formacja polityczna dochodziła do władzy, każda „potykała” się o ten teren. Do przetargu stawali biznesmeni z szerokimi powiązaniami, a mimo to nikomu nie udało się uniknąć fatalnego finału przetargu. Za każdym razem wszyscy przegrywali na ostatniej prostej.
Odłożył gazetę i sięgnął po kolejną. Polityka średnio go interesowała, przesunął wzrokiem po nagłówkach i zaczął przeglądać strony o gospodarce. Gdy skończył czytać, wyjrzał przez okno. Przyprószona śniegiem Warszawa wyglądała pięknie, ale wszystkie budynki, aż do wysokości pierwszego piętra, pokrywała kleista, ciemna breja. Bure błoto pośniegowe oblepiało wiaty przystanków, a każdy samochód zdawał się wracać z rajdu offroadowego. Było szaro i ponuro. Miasto spowijała niska zawiesina przypominająca chmury. Smog. W Sofii też mieli z tym kłopot. Wyjął telefon z wewnętrznej kieszeni płaszcza i wyłączył tryb samolotowy. Gdy udało mu się podłączyć do sieci, uruchomił WhatsAppa i wysłał krótką wiadomość:
„Jestem. Zaczynam”.
Odpowiedź przyszła niemal natychmiast. Była to tylko jedna kropka.
Schował telefon do kieszeni, ponownie wyjrzał przez okno. Zaczął padać śnieg, który powoli pokrywał chodniki miasta. Mijali pomnik Lotnika, gdy mężczyzna zauważył kolumnę pojazdów zbliżającą się w asyście policji.
– Kto to? – zapytał, nie odrywając wzroku od przesuwających się w równym tempie czarnych limuzyn.
– A może i premier. – Facet za kierownicą machnął ręką, trącając zwisający z lusterka krótki różaniec. – Wie pan, oni teraz tam mają jakieś szczyty szczytów w tej Brukseli, to ciągle krążą między Alejami a wojskowym.
– Zarobieni.
– Ano zarobieni. – Taksówkarz kiwnął głową i spojrzał w lusterko wsteczne. – Cholera ich wie! Ja to tam w sumie nie wiem, za co oni te pieniądze biorą. Niby rządzą, a jak przychodzi co do czego, to od razu się Unia Europejska wtrąca, że nie wolno albo że prawo unijne nie pozwala i takie tam. To po jaką cholerę nam ten rząd, skoro i tak wszystko w Brukseli ustalają? – zawiesił na chwilę głos i mocniej przyhamował. – Wie pan, ja to bym ich wszystkich zwolnił.
Różaniec ponownie zakołysał się pod lusterkiem. Pasażer milczał, wpatrując się w szarość krajobrazu przecinaną od czasu do czasu białymi plamami śniegu. Kierowca włączył radio, akurat trwał serwis informacyjny:
Na zakończenie najnowszy ranking najbogatszych Polaków przygotowany wspólnie z redakcją portalu Czysty Zysk. W czołówce niespodzianka – najwyższą pozycję w naszym zestawieniu zajmuje po raz pierwszy Waldemar Skoneczny, twórca Intercorpu, giganta polskiego rynku nieruchomości oraz branży recyklingowej, a także udziałowiec wielu giełdowych spółek. Więcej w kolejnym serwisie, a teraz prognoza pogody.
Kierowca szybko zmienił stację i wrócił do tematu:
– No właśnie, bogaci się bogacą, a my od trzydziestu lat tyramy uczciwie na swoim i ciągle gówno mamy. – Taksówkarz wjechał na drugi pas. – Wie pan, na prywatyzacjach się nachapali, nakradli i są paniska. A niektórych to ja pamiętam, jak w dziurawych butach łazili i prosili o podwózkę za pół ceny. A teraz nawet nie spojrzą… Ech… dziadostwo, panie! Człowiek z wiochy wyjdzie, wiocha z człowieka nigdy. Patrz pan, jaki korek! Normalnie to ja tu zawsze przelatuję w minutę osiem do centrum, a tu, kurde, wszystko blokują. – Taksówka skręciła na rondzie Jazdy Polskiej w stronę placu Konstytucji. – Dojeżdżamy. – Mercedes skręcił w Żurawią i toczył się wolno w sznurze innych samochodów. Po kilku minutach objechali plac Trzech Krzyży i zatrzymali się tuż obok Sheratona.
– Reszty nie trzeba – powiedział pasażer, wręczając taksówkarzowi stuzłotowy banknot.
– A dziękuję, dziękuję! – Uśmiechnął się kierowca i wysiadł z auta, by otworzyć bagażnik. Młody mężczyzna bez słowa odebrał walizkę i wolnym krokiem ruszył w stronę jednej z pobliskich kamienic.
KWIECIEŃ
Mokra od deszczu ziemia tłumiła odgłos miarowych, szybkich kroków. Wysoki, krótko ostrzyżony szatyn biegł ścieżką wzdłuż portu Czerniakowskiego. Poruszał się coraz wolniej, pierwszy etap treningu miał za sobą. Smukłą sylwetkę zawdzięczał regularnym treningom.
Organizm przyzwyczajony do dużego wysiłku działał automatycznie. Wiktor przeszedł z truchtu do marszu i dopiero teraz zdjął okulary przeciwsłoneczne. Wyraźnie zarysowane ciemne brwi mocno kontrastowały z jasnoniebieskimi tęczówkami. Popatrzył na ekran smartwatcha, tętno i tempo były w normie. Włączył funkcję stopera, wyzerował zapis.
– Zaczynamy – powiedział do siebie pod nosem i przetarł wierzchem dłoni spocone czoło. Nacisnął start. Pędem pokonał kolejne metry, po dwóch minutach zwolnił i truchtem biegł jeszcze przez minutę.
„Jeszcze pięć razy” – popatrzył na kończący się czas odpoczynku. Po chwili znów przyspieszył. Do końca trasy zostały trzy kilometry, stopniowo zwalniał. Gdy dobiegł do rampy przy śluzie, zatrzymał się i zaczął rozciągać. Potem zrobił jeszcze trzy serie po dwadzieścia pompek i uznał, że wystarczy. W tym samym momencie poczuł wibrowanie telefonu w kieszeni. Jego iPhone odbierał kolejne powiadomienia z serwisów prasowych. „Waldemar Skoneczny na pierwszym miejscu listy najbogatszych Polaków” w najnowszym zestawieniu miesięcznika „Forbes”.
Dochodziła siódma rano, Wiktor wyłączył telefon i schował go do kieszeni. Niespiesznym krokiem doszedł do mostku na śluzie portu Czerniakowskiego. Na wodzie lekko kołysały się barki koszarki. Wyprodukowane w połowie ubiegłego wieku – teraz dogorywały przycumowane do drzew rosnących na skarpie okalającej port. Mieszkali w nich marzyciele, którzy ciągle liczyli na to, że w końcu powstanie tu mały warszawski Amsterdam. Gęste zarośla skutecznie zasłaniały już pierwsze stopnie wąskich schodów nielegalnie wylanych przez barkowiczów. Wejście na barki znali jedynie mieszkańcy i wędkarze. W porcie panował spokój i bezruch, jeśli nie liczyć kilkunastu kaczek i starszego pana, który – jak co rano – kajakiem kilkukrotnie przemierzał długość portu. Teraz pokonywał ten sam dystans już po raz piąty. Wiktor przyglądał mu się przez chwilę, po czym minął krzaki i zszedł w stronę trapu prowadzącego do brązowej koszarki z tarasem na dachu. Na prowizorycznym ogrodzeniu wisiała tabliczka z napisem: „Wiktor Zybert, wystarczy zawołać”.
Osiadająca na portowej mieliźnie krypa mogła zerwać cumy. Kilka miesięcy wcześniej, gdy poziom wody obniżył się, jedna z nich naprężyła się i pękła. Ważący ponad pół tony trap solidnie trzymał jeden koniec, ale uwolniony tył barki wykonał łuk w portowej wodzie, stanowiąc poważne zagrożenie dla każdego, kto mógł pojawić się w pobliżu.
Wiktor wyprostował się i przeszedł wzdłuż barki.
– Już cię wypuszczam – mruknął i otworzył ciężkie stalowe drzwi. Na pokład dostojnym krokiem wyszła olbrzymia suka rasy owczarek środkowoazjatycki. Wskoczyła właścicielowi na ramiona i szorstkim językiem przejechała mu po policzku. – Dość. – Wiktor delikatnie odsunął psa. Sięgnął do skrytki pod schodami i wyjął torbę z karmą. – Podano do stołu, Layla. – Sprawdził, czy furtka jest dobrze zamknięta, po czym zniknął pod pokładem, zostawiając uchylone drzwi.
Wnętrze urządzono ascetycznie. Dwa duże pomieszczenia rozdzielone były ścianką i chowanymi w niej drzwiami. Znajdujące się w środku drewno Wiktor pomalował na jasny kolor, co sprawiło, że każdy, kto wchodził pod pokład, odnosił wrażenie, że trafił do skandynawskiej chaty na odludziu. Mieszkał tu nielegalnie, prąd podłączył z barki obok, a wodę czerpał z wykopanej na brzegu studni. Nie interesował go stan prawny, nie obawiał się zimy, powodzi oraz plączących się wokół meneli i kiboli. Spędził tu wystarczająco dużo czasu, by nic nie było w stanie go zaskoczyć ani zniechęcić.
Wychodził właśnie spod prysznica, gdy zadzwonił telefon. Na ekranie wyświetlił się numer szefa. Nie odebrał. Są jakieś granice, kurwa, jeszcze ósmej nie ma, a ten już dostał biegunki! – pomyślał i włączył ekspres do kawy. Zrobił sobie kanapkę z resztką wędliny i plasterkiem wysuszonej goudy, a potem podniósł z kanapy gazetę i wyszedł na taras. Layla leżała nieruchomo, przysypiając. Zauważył, że kajak znowu przepływa obok jego barki, więc zawołał:
– Panie Romku, gdzie pan tak pędzi?!
– Jakbym się spieszył, toby ten pana kadłubek na falach podskakiwał! – odkrzyknął wesoło staruszek i raźnie powiosłował w głąb kanału.
Wiktor upił łyk kawy i usiadł na ławce. Bez entuzjazmu przeglądał kolejne strony, gryząc kanapkę. Szybko się znudził, rzucił gazetę na pokład. Od samego patrzenia na nagłówki miał odruch wymiotny. Po dwóch tygodniach ciągłej pracy w końcu dostał dzień wolny. Wolny od przygotowywania materiałów i bieganiny za tematami. Im dłużej pracował w zawodzie, tym częściej odnosił wrażenie, że ta robota nie ma większego znaczenia i coraz mniej kogokolwiek obchodzi.
Nagle barka zakołysała się delikatnie.
– Ktoś ma rozmach… – mruknął i wychylił się z tarasu. Wprawienie przeszło pięćdziesięciotonowej krypy nawet w niewielki ruch było nie lada wyczynem.
– Siema! – Łysy policjant z lekko zaokrąglonym brzuchem wygramolił się na pokład ze służbowej motorówki. – Przywiozłem ci trochę plotek – dodał.
Piotr Zawiadowski, dekadę starszy od Zyberta, był oficerem policji kryminalnej, ale od czasu do czasu wpadał do portu Praskiego, gdzie mieścił się posterunek „wodniaków”, i pożyczał służbową motorówkę, by popływać po Wiśle. Twierdził, że w ten sposób oczyszcza głowę. Nikomu to nie przeszkadzało, zwłaszcza że Zawiadowski przed laty zaczynał jako „wodniak”, albo jak mawiali złośliwi – „szuwarek”. Z Zybertem poznali się, gdy Wiktor kończył studia. Piotr rozpoczynał wtedy pracę w wydziale zabójstw, a młody dziennikarz pracował w kronice kryminalnej.
Początek tej znajomości nie należał do najprzyjemniejszych. Pewnego dnia do gazety zadzwonił mieszkaniec jednego z bloków na warszawskich Bielanach, skarżąc się najpierw na wyjątkowy smród w budynku, a potem na bezczynność policji. Zybert pojawił się na miejscu w momencie, gdy dojechał tam radiowóz, a jednym z funkcjonariuszy był Zawiadowski.
Jego wizyta zapadła w pamięć mieszkańcom bielańskiego bloku na długo. Drzwi do lokalu, z którego dobiegał smród, były zabarykadowane. Zawiadowski najpierw wezwał strażaków, by z kosza gaśniczego zajrzeć do środka, następnie wrócił do czekającej grupki sąsiadów. Piotr zwrócił się z uśmiechem do gapiów:
– Zaraz wyważymy drzwi, a wy, drodzy państwo, łapcie kapcie. Gdy drzwi się otworzą, zaczynacie napierdalać!
– Ale o co panu chodzi? I co to za słownictwo?! – zapytała z nutą oburzenia w głosie sąsiadka z wałkami na głowie, szczelnie opatulona szlafrokiem.
– O to, że pani sąsiada właśnie zjadają robale – powiedział oparty o ścianę Zawiadowski. – A jak chłopaki wywalą te drzwi, to całe dziadostwo rozlezie się po waszym bloku. To jak, sięgnie pani po tego kapcia? – zapytał, obrzucając kpiącym spojrzeniem całą grupę.
W tym momencie, bez słowa protestu, wszyscy zebrani zdjęli swoje pantofle. Na czworakach czekali na sygnał strażaków. Po wyważeniu drzwi plaskanie uderzających o podłogę klapek, skórzanych z góralskim wzorkiem i wielu innych, długo odbijało się echem na korytarzach wysokiego bloku. Słychać je było nawet w sąsiedniej klatce.
Ten obraz skutecznie zapisał się również w pamięci Zyberta. Za każdym razem, gdy spotykał się z Zawiadowskim, miał przed oczami grupę mocno już siwych emerytów we flanelowych koszulach i szlafrokach, tłukących na kolanach robactwo. Krótko po tym incydencie Wiktor trafił do redakcji kanału informacyjnego News 24, a znajomość z Zawiadowskim przerodziła się w przyjaźń, którą dziennikarz chętnie wykorzystywał w pracy.
– Cześć, Piter! Właź, tylko się nie spierdol, bo pokład jest jeszcze miejscami mokry od rosy. Na szczęście Layla jest dziś w dobrym nastroju, więc masz spore szanse na uratowanie spodni – rzucił na powitanie Zybert.
– Dobrych ludzi psy nie gryzą.
Po chwili obaj siedzieli pod pokładem przy podwójnym espresso. Piotr zapadł się w miękką kanapę i patrzył przez okno na wodę.
– W końcu miasto was stąd wykurzy – powiedział. – Jak się wezmą za te wasze budy, to bez pytania przerobią je na żyletki. Mieszkacie tu prawie za friko, bo jeszcze nikt nie wyniuchał, jaki interes można na tym zrobić, ale to kwestia czasu.
– No i chuj – odpowiedział Wiktor. – Już i tak wyszedłem na swoje. Sentymentalny nie jestem. A co u was?
– W porządku, dzieciaki zdrowe, a Baśka jeszcze mnie nie wyrzuciła z domu, więc w normie, tak myślę. Zresztą ty chyba też nie biedujesz.
– Nie, biedy nie ma, fejmu też niewiele. Ale przynajmniej dawny gnój się za mną nie ciągnie.
– Dobra, stary, mam dla ciebie ciekawą sprawę. Może ci się przyda albo ty przydasz się komuś. Moja znajoma leży w szpitalu. Poznałem ją kilka lat temu, gdy wprowadziliśmy się na Filtry. Dzieciaki ją lubiły, nazywały ciocią Zosią i bywały u niej często. Nieraz ratowała nam życie. Zaprzyjaźniliśmy się do tego stopnia, że zostawała z Julką i Przemkiem, gdy szliśmy na imprezę albo do kina. Dwa lata temu przeprowadziła się na Pragę-Północ do jakiejś zniedołężniałej ciotki. Utrzymywaliśmy kontakt, ale raczej sporadyczny, wiesz, telefony na święta i takie tam. Była ostatnio u nas na urodzinach Julki i opowiedziała mi swoją historię. Zapomniałem ci powiedzieć, że ona jest w połowie Bułgarką.
– No świetnie i po co mi ten rodzinny obrazek?
– Czekaj. W latach osiemdziesiątych bułgarskie służby zabiły jej ojca, podkładając bombę w restauracji. Jej matka też zginęła, a ona musiała wiać do Polski.
– Przykre, ale świat już słyszał o takich historiach. – Zybert wzruszył ramionami.
– Wiem, ale rozumiesz, ona koniecznie chce pogadać z kimś, kto może nagłośnić tę sprawę.
– Nie powiedziała nic więcej?
– I tak, i nie, bo widzisz, wiem, że ona prowadziła jakieś prywatne śledztwo na temat tego zamachu i ponoć ma sporo kwitów, notatek, zdjęć. I twierdzi, że jest w stanie wskazać odpowiedzialnych za tę zbrodnię. Podobno są teraz grubymi rybami. Tyle udało mi się od niej wyciągnąć. – Zawiadowski machnął ręką. – Jest ciężko chora, ma raka. Wiem, że zostało jej niewiele czasu. Pomyślałem, że może mógłbyś jej pomóc. Sama ci więcej o sobie opowie.
– Słuchaj, ale o co właściwie chodzi? – wybuchnął Zybert. – Co ja mam z tym zrobić? Chcesz, żebym do niej pojechał? Po co? Jestem zwykłym mediaworkerem, szukam tematów, zadaję pytania, nagrywam, wyrzucam z siebie urobek i zapominam o nim tuż po wyjściu z redakcji.
Piotr otworzył usta, by coś odpowiedzieć, ale w tym momencie zadzwonił telefon Zyberta.
– Czego on znowu chce, menda jedna – warknął i odebrał. – Mam dziś wolne, to coś ratującego życie, tak?
Po krótkiej wymianie zdań Zybert odłożył komórkę na stół i odwrócił się do Zawiadowskiego:
– Piotrek, chyba będziemy musieli dokończyć innym razem. Nie wiem, co się dzieje, ale mojemu szefowi ewidentnie skoczyło ciśnienie. Jadę do redakcji.
– Zróbmy inaczej – powiedział policjant. – Wysyłam ci esemesem namiary na nią. Zadzwoń i tyle. Jeśli zainteresuje cię jej historia, to pogrzeb wokół tego. Jeśli nie, olej.
Uścisnęli sobie dłonie. Po chwili Wiktor usłyszał dźwięk odpalanego silnika. Szybko zgarnął telefon i kluczyki od samochodu. Wyszedł na pokład i rozejrzał się po porcie. Gdy przekręcił klucz w kłódce, na pokład wyszła Layla. Położyła się na brązowej wycieraczce i zastygła. Wiedział, że przez najbliższą godzinę na pewno się nie ruszy. Tak naprawdę nie musiał nawet zamykać bramki na klucz, obecność Layli dawała stuprocentową gwarancję, że nikt niepożądany nie wejdzie na pokład. Schodami wbiegł szybko na szczyt skarpy, gdzie stał jego dwudziestoletni mercedes CL 600. Wygodnie rozsiadł się w fotelu i przekręcił kluczyk w stacyjce. Po chwili dźwięki skrzypiec Adama Bałdycha wypełniły wnętrze auta.
Samochody sunęły Wisłostradą, korek ciągnął się w obu kierunkach. Karetka powoli minęła auto Zyberta, przedzierając się pomiędzy pojazdami, które utworzyły korytarz życia. Z daleka widział, że ambulans zatrzymał się u zbiegu ulic. Wiktor patrzył na to wszystko z wyraźną złością, zastanawiał się, czego, do cholery, znowu chce od niego szef i kiedy wreszcie będzie mógł odpocząć jak człowiek. Lubił swoją pracę, ale ciążyło mu czasem, że nie potrafi pozbyć się towarzyszącego jej napięcia. Zawsze, kurwa, coś. Zawsze, nawet w dzień wolny. Ale w duchu wiedział, że za ciekawy temat, za miejsce na jedynce, gratulacje i kliki oddałby trzy tygodnie na rajskiej wyspie, z drinkami i żarciem all inclusive. Genu dziennikarza nie da się wymazać.
– No to sobie, Stefan, poczekasz – mruknął wreszcie do siebie i sięgnął do schowka po niewielką lornetkę. Ratownicy prowadzili reanimację. Niedaleko karetki leżał pogięty rower, a kilku policjantów krążyło wokół stojącego obok forda z widocznym wgnieceniem na masce.
Dopiero po kilkudziesięciu minutach Zybertowi udało się wjechać w Książęcą i zaparkować przy dawnym budynku KC PZPR. Postawił mercedesa tuż obok limuzyny na dyplomatycznych tablicach. Jak zwykle zaraz po wejściu do budynku Giełdy Papierów Wartościowych utknął na kilka minut. Przejście zagradzały dwa wykrywacze metalu i maszyna do prześwietlania bagaży, wystarczyło zaledwie kilka osób próbujących się dostać do środka, by utworzyła się kolejka. Wiktor położył na taśmie niewielką skórzaną torbę, z którą właściwie się nie rozstawał. W środku miał swój zestaw obowiązkowy: telefon, dyktafon, notatnik.
Wjechał na ostatnie, ósme piętro, gdzie mieściła się redakcja portalu PI Media. Jak zawsze wrzało w niej jak w ulu w środku lata. Kilkadziesiąt osób odbierało telefony, przycinało zdjęcia na montażach i wymieniało informacje podniesionymi głosami.
Całą przestrzeń redakcji wypełniały biurka. Niskie ścianki wyznaczały kolejne działy: gospodarczy, kulturalny, polityczny. W tym ostatnim stoły dziennikarzy świeciły pustkami, bo większość czasu i tak spędzali kilka ulic dalej, w Sejmie. Sporą część pomieszczenia zajmował dział plotkarski, z którego właściwie żyli. Dwie dodatkowe ścianki tworzyły ministudio, w którym nagrywano flesze informacyjne do aplikacji na smartfony oraz rozmowy z zaproszonymi gośćmi. Portal PI Media był własnością francuskiej spółki, która dysponowała też podobnymi formatami w innych krajach. Serwis plotkarski odniósł spory sukces, więc firma zainwestowała w inne działy, które powoli, ale stale zwiększały swoje zyski. Teksty o polityce i gospodarce klikały się coraz lepiej, pojawiła się więc konieczność zatrudnienia zawodowców.
W krótkim czasie twórcy PI Media zostawili w tyle konkurencję. Szef portalu Stefan Graczkiewicz decyzję o utworzeniu działu wideo podjął po rozmowach z francuskim właścicielem, który chętnie inwestował w kraju swoich przodków. W tym samym czasie swoje CV przysłał do redakcji Zybert. Graczkiewicz znał sprawę Carubskiego i wynikające z niej kłopoty Wiktora ze znalezieniem pracy. Wiedział też, że ma szansę zatrudnić samodzielnego reportera, który potrafi wykazać się inicjatywą. Dogadali się już w czasie pierwszego spotkania. Graczkiewicz zyskał doświadczonego dziennikarza, który miał stworzyć dział wideo i ściągnąć do pracy potrzebne osoby. Zybert dostał stałą i przyzwoitą pensję w miejscu, w którym jego twarz i nazwisko nie były nadmiernie wyeksponowane.
– Cześć, Buła, co jest? – powiedział Witor do ślęczącej przed monitorem wydawczyni.
– Układam najnowsze jedynki i piszę leady, nic mi się tu, kurwa, nie skleja, nic mi nie pasuje. Połowa tekstów rozgrzebana, druga chujowa. Mówię ci, Zibi, ciągle pod górę… Materiał o pedofilii w Kościele sąsiaduje z tym o skutkach ostatnich burz.
– To by nawet pasowało. W obu przypadkach straty kolosalne. Buła, wyluzuj, na pewno dasz radę, zawsze dajesz.
– Katastrofa musi nastąpić, inaczej nic się nie zmieni – mruknęła wydawczyni i sięgnęła za lewe ucho, za którym miała wciśniętego papierosa. – Zajaramy?
– Nie, muszę iść do Stefana – odpowiedział Wiktor i odwrócił głowę. Jego uwagę przyciągnął podniesiony ton wydzierającej się przez telefon na operatora kierowniczki produkcji.
– A tej co się stało?
– A nic, Mikołaj ma dziś dyżur, za dwie godziny kończy, ale już daje znaki, że nic się nie dzieje, żeby tylko spierdolić, znasz go. – Buła westchnęła i wróciła do swojej roboty.
Stłumione „chwileczkę” zza drzwi z tabliczką „Dyrektor” powstrzymało Zyberta od naciśnięcia klamki. Po chwili z pokoju wyszła atrakcyjna drobna blondynka. Mijając w drzwiach Wiktora, cicho rzuciła:
– Dzień dobry.
– Nowa? – zapytał Zybert, siadając w fotelu naprzeciwko Graczkiewicza.
– Właśnie zatrudniłem. Małgosia. – Uśmiechnął się pod nosem i mrugnął do Zyberta. – Co jak co, ale laski mamy zajebiste, nie? – zarechotał.
Szef był znany z tego, że kochanki, zresztą zwykle bardzo przelotne, wybierał zwykle w czasie castingów na sekretarki. Wszystkie, nawet jeśli były skromnego wzrostu, i tak zdecydowanie górowały nad nim. Wszystkie miały też podobny styl, który Zybert z kolegami nazwali „białymi kozaczkami”.
Graczkiewicz ze swoją tuszą i czerwonymi od popękanych naczynek policzkami wyglądał jak żywcem wyjęty z kampanii o przeciwdziałaniu otyłości.
Kulka tłuszczu w garniturze siedziała teraz za biurkiem. Jego kark właściwie zrósł się z ostrzyżoną na krótkiego jeża głową, a małe ruchliwe oczy zdradzały nerwowość. W gabinecie non stop mrugały trzy wielkie telewizory wyświetlające kanały informacyjne, a obok stała wieża, zawsze ustawiona na tak zwane „granie umcyk-umcyk”.
– Co się dzieje? Mam wolne pierwszy raz od nie wiadomo kiedy.
– Ano problem nie w tym, co się dzieje, a w tym, co dziać się może – powiedział sentencjonalnie szef i położył przed nim grubą kopertę.
– Co to? – zapytał Zybert, udając niezainteresowanego. W rzeczywistości ciekawość wręcz paliła go w gardle.
– Wpadło mi to niedawno w ręce, zajrzyj. Wydaje mi się, że powinniśmy się tym zająć, w interesie społecznym, rzecz jasna. – Graczkiewicz zrobił poważną minę i splótł pulchne palce na brzuchu. – To kopie dokumentów IPN z teczki TW Podróżnika.
– Czyli wraca sprawa Skonecznego? Przecież wszyscy wiedzą, że w latach osiemdziesiątych współpracował, przyznał się, przedstawił fakty, nie jest urzędnikiem państwowym, nikogo nie zabił ani nie okradł. Chyba. Interesuje go tylko kasa… O co więc chodzi? – zapytał Zybert, sięgając po kopertę. Poczuł ukłucie niepokoju. Zawsze pojawiało się przy tematach z pogranicza biznesu i polityki. Pole minowe, na środku którego zostawał sam jak saper bez wykrywacza ładunków wybuchowych.
– Problem w tym, że Skoneczny przyznał się do współpracy, ale nie do wszystkiego, co robił. Tych dokumentów nigdy nie pokazano publicznie, a one opisują dokładnie jego działalność, nie tylko przy obserwacji opozycji, ale także kontakty z wrażą służbą innych państw bloku.
– A jaką to ma klauzulę? Bo śmierdzi mi zbiorem zastrzeżonym… – mruknął Zybert, przewracając kartki akt. Spomiędzy nich wysunęło się na stół kilka czarno-białych fotografii. Na wszystkich był młody Skoneczny, zwykle w towarzystwie kilku mężczyzn w okolicach trzydziestki.
– Trochę tego jest, ale nie każda ma opis – rzucił szef, podając jedną z fotografii Zybertowi. Wiktor pobieżnie rzucił okiem na fotkę, na której obok Skonecznego stał wysoki ciemnowłosy mężczyzna z kilkuletnim najwyżej chłopcem, i wsunął ją z powrotem do teczki.
– Zastanów się, co można z tym zrobić. Masz dwa tygodnie, żeby zbadać sprawę. Moim zdaniem jest tu kilka fajnych wątków, można je pociągnąć, zrobić sporo szumu. Jeśli będziesz musiał gdzieś polecieć, to dzwoń do mnie bezpośrednio, mamy pieniądze na takie akcje, nie zbieraj żadnych faktur, nie pojawiaj się w firmie. Nie wychylaj się z tematem. Po prostu jesteś na urlopie i jeździsz sobie tu i tam. – Graczkiewicz wykonał ręką uspokajający gest.
– Zaraz, zaraz, czemu znowu to ja mam się taplać w gównie? – Już wiedział, że tamto ukłucie to nie był niepokój, ale forpoczta zgody. Powinien wstać i podziękować za spotkanie. Po ludzku odmówić i nie brać się za bary z tematem, który jeszcze bardziej może go pogrążyć. Podskórnie czuł, że na pewno zostanie z tym sam, tak jak kiedyś. – A jeśli nic z tego nie wyniknie? To co?
– To nic, zamkniesz temat i tyle, ale sądząc po fotografiach i kwitach, powinieneś mieć niezły kąsek. Zobacz, raporty ze spotkań na przykład. Spotkali się, pogadali, wymienili obserwacjami na temat opozycji.
– Dużo tego, ktoś musiał być bardzo skrupulatny – rzucił Zybert, ni to do szefa, ni to do siebie.
– Albo wartość zawodnika była na tyle wysoka, że należało go dokładnie prześwietlać.
– Przyjrzę się i dam znać. – Uznał, że gdy odwlecze sprawę i zyska na czasie, łatwiej będzie się wyłgać.
– Tu jest pięćdziesiąt tysięcy. – Stefan wysunął jedną z szuflad biurka i obok zdjęć na blacie położył nieco mniejszą kopertę. – Przeloty, hotele, żarcie, może jakaś mała łapówka, co tam sobie chcecie, panie Zybert – zakończył wywód z lisim uśmiechem.
Wiktora zamurowało. Tyle kasy, od ręki? I to od tego dusigrosza?! Przecież on by swoim dzieciom na lizaka nie dał.
– Stefan, kurwa, o co chodzi? Dajesz mi pięćdziesiąt kawałków bez zbierania rachunków i dwa tygodnie wakacji, żebym zajął się najbogatszym Polakiem na podstawie podrzuconych dokumentów? – Zybert nie wytrzymał. – Co ty, cyngla chcesz ze mnie zrobić? Zresztą na nic się nie zdecydowałem. To wymaga przemyślenia, można w chuj stracić.
– Albo w chuj zyskać… Posłuchaj… – Graczkiewicz wziął głęboki oddech i przez kilka sekund nic nie mówił. – Oczywiście, możesz odmówić, możesz tego nie robić, możesz dalej, kurwa, taplać się w bieżączce albo zająć tematem, który jest samograjem i… – zawiesił na chwilę głos – pomoże ci w zmazaniu plamy z nazwiska. Możesz znowu wrócić do punktu, w którym wypadłeś z gry po przegranej z ministerstwem. – Ledwo zauważalny uśmiech przemknął po twarzy Graczkiewicza, a Zybert poczuł, że Stefan dobrze wyprowadził cios.
– Skoneczny to temat sam w sobie. Gość jest na szczycie prawie od początku transformacji, właściwie wszystko uchodzi mu na sucho. Jest na pierdolonej górze łańcucha pokarmowego! Nie od dziś krążą plotki o tym, że niektóre interesy załatwiał pod stołem. Podejrzewam, że tu chodzi o potężne wpływy międzynarodówki przestępczej, a te kwity to, być może, początek budowania sieci. Jeżeli jakimś cudem uda ci się poskładać to do kupy, będziesz miał newsa na skalę europejską! Rozumiesz? – Skrzekliwe tony dochodzące z ust Stefana wbijały Wiktora w fotel.
– Kto ci to zlecił? Szefowie?
– Pffrrrr… – Graczkiewicz głośno wypuścił powietrze, chciał coś powiedzieć, ale Zybert zaczął pierwszy.
– Czyli to zlecenie. Ktoś to po prostu przyniósł i powiedział, że ma być zrobione, tak? To chcesz mi powiedzieć?
– Oj, nie do końca. Newsy to nasze pożywienie. Zybert, ja powiem tak: nie wiem, kto i jak te kwity zdobył, ale jestem pewien, że to autentyk, widzę, że są wszystkie ponumerowane strony, czyli nikt w tym nie grzebał. A twój redaktor naczelny, widząc potencjał źródła, wytypował reportera i z przyjemnością wyskrobał kilkanaście tysięcy eurasów, żeby było mu łatwiej. Możesz spać spokojnie.
– Chyba wtedy, gdy umrę – odburknął Zybert i pokręcił głową z niedowierzaniem. – Zawsze byłeś taki ostrożny, powtarzałeś, żeby się nie ładować w procesy, bo to droga zabawa, a tu coś takiego. Kurwa, do śmierci nie wyjdziesz z sądu i pogrążysz mnie kompletnie.
– Głośny proces od czasu do czasu nam nie zaszkodzi, a może pomóc. Zresztą masz doświadczenie, co nie? – Stefan mrugnął okiem.
– Lecisz w banał… – Miał ochotę wykrzyczeć mu w twarz, co o nim sądzi. „Pierdolony chuj” byłoby przy tym komplementem.
– Jebać to! Życie składa się z banałów. Pamiętaj, skoro właściciel się zgadza, by w to wejść, i daje na to pieniądze, to znaczy, że ma też papugi przygotowane do ewentualnych spięć. To eksploduje mocniej niż trotyl! – Graczkiewicz klepnął się dłońmi po wydatnym brzuchu, wyraźnie dumny ze swojego żartu.
– Dam znać… – rzucił Wiktor i wyszedł.
Wiedział, że się zgodzi.
Poszło łatwiej, niż przypuszczałem – stwierdził Graczkiewicz. Po chwili, zadowolony z wykonanej misji, sięgnął do szuflady po telefon.
– Cześć, widzimy się? – powiedział do słuchawki. – Tak, przyjdę sam. Musimy zacząć planowanie. Teczka trafiła w dobre ręce. Jesteśmy umówieni za godzinę. Na razie.
Wiktor szybkim krokiem pokonał korytarz ciągnący się wzdłuż newsroomu. Musiał działać jeszcze szybciej niż zwykle. To mogła być jego ostatnia szansa. Był tak zajęty analizowaniem tego, co przed chwilą usłyszał od szefa, że nie zauważył dziewczyny wychodzącej zza rogu.
Aleksandra Zdrojewska pracowała w PI Media od kilku lat, była wszechstronna i nie bała się trudnych tematów. Nie miała żadnych problemów z napisaniem dużego tekstu o gospodarce, polityce, zmianach klimatu lub obyczajówce. Wysoka, smukła, długonoga, okręcała sobie rozmówców wokół palca: z każdego potrafiła wycisnąć newsa albo szokujące wyznanie. Wydawcy doceniali ją nie tylko za świetne teksty, ale też za to, że w przeciwieństwie do wielu kolegów oddawała je na czas. Mimo że mogła zostać twarzą jednej redakcji, wybrała wolność i pracę dla każdego, kto akurat dobrze płacił. Freelance traktowała jak sposób na życie, a nie przymus. Dopóki przelewy przychodziły na czas, była miła, potem traktowała pracodawców jak byłych facetów, czyli bez żadnych sentymentów. Zybert doceniał jej profesjonalizm, ale jeszcze bardziej to, że nie miała żadnych oporów, by umawiać się z nim na najzwyklejszy na świecie seks bez zobowiązań.
Nie musiał nawet nic mówić. Wymienili tylko szybkie spojrzenia. To był ich mały rytuał. Ich i miliona innych kochanków na całym świecie. Kilka mrugnięć i już oboje wiedzieli, że ten wieczór spędzą razem. Z dala od pracy, z dala od codziennego syfu. Tylko oni, wino i szum Wisły. Lubili te wspólne chwile, podczas których czas płynął jakby w przeciwną stronę.
Dziewczyna ruszyła do gabinetu Graczkiewicza, a Zybert zajrzał jeszcze na chwilę do newsroomu. Główny wydawca darł się jak opętany na wszystkich dokoła i próbował wydawać polecania siedmiu osobom naraz. Sprowadzał na dyżur kolejnych reporterów, którzy mieli wolne, i straszył wszystkich zwolnieniami. Powód jego irytacji nie był jasny, więc większość dziennikarzy olewała jego wrzaski i dalej zajmowała się rozmowami na komunikatorach. Wiktor odwrócił się i zobaczył zastępcę szefa Zenona Mimowskiego. Rudy chudzielec coraz bardziej przypominał lustrującą teren surykatkę, ciągle wiercił się w miejscu i tylko szukał dobrego momentu, by zniknąć w swoim ciemnym gabinecie na tyłach biura. Szczerze nie znosił miejsca, w którym pracował, ale z racji tego, że był jedynym trzymającym parasol finansowy nad bliskimi, żył w przekonaniu, że tak musi być. Historia Zenka i rodziny, którą wprowadził do firmy, uczyniła z niego postać wręcz legendarną i była też główną przyczyną jego nerwowości. Pierwsza w redakcji pojawiła się jego siostra, która chciała zarządzać zespołem, a została reporterką. Dla kolejnej siostry szczytem osiągnięć okazała się rola asystentki w dziale sportowym. Potem kochanka wierciła mu dziurę w brzuchu długo i skutecznie, więc i ją wciągnął do redakcji. Miała znać się na gospodarce i polityce, ale szybko się okazało, że więcej wie o plotach ze świata celebrytów niż o ostatnich notowaniach Dow Jones czy szczegółach reformy edukacji. Przesunięto więc ją do strategicznego, z punktu widzenia właścicieli portalu, działu plotkarskiego, gdzie w głównej odsłonie zdawała relacje z celebryckich imprez i brylowała na premierach, nierzadko sama biorąc udział w jakimiś pikantnym skandaliku. Podczas pisania tekstów przyświecała jej prosta zasada: dużo zdjęć, jeszcze więcej golizny, jak najmniej treści. Poza imprezowym lansem zajmowała się też rugowaniem potencjalnej konkurencji, co czyniła, pisując donosy i knując intrygi.
– Cześć, miałeś mieć wolne, co cię przygnało do naszego szamba? – zapytał ze złośliwym uśmiechem, rozglądając się na boki i sprawdzając przy okazji, czy ktoś przypadkiem nie traci czasu na duperele niezwiązane z pracą.
– Wiesz, jak jest w ścieku, wszystko do niego trafia, więc czasem warto zajrzeć – odpowiedział Zybert, ściskając dłoń Mimowskiego.
– Widzę, że Graczkiewicz idzie za ciosem, ciska się od dwóch dni, jakby miał dostać awans. Nasi właściciele z Francji są zainteresowani tylko wynikami, jest podobnie jak przed rokiem, a nawet lepiej, ale do ideału daleko. Dobrze by było, gdyby mu drzwi w biurze na obrotowe wymienili, taki ruch.
– Taka rola szefa, nie? – rzucił na odczepnego Zybert, rozglądając się wokół. Nie miał najmniejszej ochoty na kontynuowanie rozmowy, postać wicenaczelnego budziła w nim odrazę, której nie był w stanie ukryć. Szybko zmienił temat: – Co to za harmider?
– Właśnie zeszło, że teren Służewca jest na sprzedaż, niby żaden news, ale wśród zainteresowanych są Skoneczny, konsorcjum bukareszteńsko-ateńskie, jakaś firma z Wrocławia, jakaś szwajcarska spółka, Amerykanie, no i Żydzi. Duże pieniądze, grunty to żyła złota. – Mimowski oparł się na moment o ścianę i zaczął przyglądać się nowo zatrudnionej ciemnowłosej edytorce, która szparowała zdjęcia do materiału.
– Fakt, spore! Moim zdaniem można spokojnie założyć, że jeśli nie zastrzeże się zachowania roli obiektu, to wyrośnie tam nowy Ursynów albo Białołęka – skonstatował Zybert. – Lecę, wracam na urlop, widzimy się za jakiś czas.
Ruszył w stronę wind, gdy zobaczył sekretarza redakcji. Mario naprawdę miał na imię Zenek, ale nie przyznawał się do tego, bo nie chciał mieć nic wspólnego z Mimowskim. Zybert był jednym z niewielu, który znał prawdę o jego imieniu. Po prostu panowie na barce kiedyś upili się do tego stopnia, że Mario się wygadał.
Chudy jak tyczka i wiecznie przygarbiony, poruszał się wolno, szurając głośno nogami. Przyjął jedną zasadę: obijać się ile wlezie. Wystarczyła chwilowa nieobecność szefa, a już opuszczał żaluzje w pokoju i pogrążał się w strzelankach, wykańczając faszystów lub innego, dowolnie wybranego wroga. Poza umiejętnością mimikry Mario miał też inny talent: potrafił przekonać inwestorów do swoich najgłupszych pomysłów. Stał się na przykład posiadaczem najnowocześniejszego sprzętu, dzięki któremu mógł oddawać się morderczej pasji, godzinami odstrzeliwując przeciwnikom głowy.
– Siema, Zibi – rzucił Mario, podchodząc do Wiktora z szerokim uśmiechem, by uścisnąć mu dłoń. – Stary musi mieć niezłe ciśnienie, skoro aż z urlopu cię tu sprowadził.
– No właśnie nie wiem, o co chodzi, podskórnie wyczuwam, że jest jakaś większa ryfa… Pierdolony zbieg okoliczności, tu przetarg, a tu nagle teczka… – zaczął Zybert. Mario był jedną z niewielu osób, którym ufał w tym kłębowisku żmij.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki