Brud - Bartosz Kurek - ebook + audiobook + książka

Brud ebook

Kurek Bartosz

3,9

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Wyścig już się rozpoczął

Gdy ogłoszony zostaje przetarg na tor na warszawskim Służewcu, szykuje się transakcja dziesięciolecia. I choć zapowiada się ostra konkurencja, dla wielu faworyt jest jeden: Waldemar Skoneczny, najbogatszy człowiek w Polsce, który nieustannie rozbudowuje swoje imperium.

Wiktor Zybert, dziennikarz śledczy, dostaje od swojego szefa kilkadziesiąt tysięcy euro i teczkę ze zbioru zastrzeżonego IPN. Zadanie? Prześwietlić Skonecznego. Ciekawość Zyberta rośnie, gdy poznaje Zofię Staruchowską – byłą asystentkę biznesmena.

Medialnych ataków na Skonecznego jest coraz więcej. Kampania oszczerstw sprawia wrażenie odgórnie sterowanej, a ktokolwiek stoi za kolejnymi oskarżeniami, nie cofnie się przed niczym. Na przekór opinii publicznej Zybert postanawia odkryć, kto mógłby skorzystać na zniszczeniu biznesmena.

Bartosz Kurek debiutuje w rewelacyjnym stylu: niejednoznaczni i charyzmatyczni bohaterowie, zagmatwana intryga i bezkompromisowa walka o władzę i pieniądze. Wszystko to w warszawskim świecie mediów i biznesu, w którym wszystkie granice już dawno zostały przekroczone.

Bartosz Kurek – dziennikarz radiowy i telewizyjny, politolog. Absolwent Uniwersytetu Jagiellońskiego. Karierę rozpoczynał w radiu RMF Classic. Przez 12 lat związany z telewizją Polsat, gdzie prowadził m.in. główne wydanie Wydarzeń. Jako korespondent stacji relacjonował wybory prezydenckie w Stanach Zjednoczonych oraz Forum Ekonomiczne w Davos. Obecnie manager w Philip Morris Polska.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 346

Oceny
3,9 (37 ocen)
12
14
7
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
coolturka

Całkiem niezła

Ogłoszono przetarg na tor na warszawskim Służewcu. Faworytem jest Waldemar Skoneczny, najbogatszy człowiek w Polsce. Rozpoczyna się zacięta walka, w której wszystkie chwyty są dozwolone, a czarny PR i wyciąganie brudów z przeszłości, to tylko początek. Wielki biznes i równie wielkie pieniądze, układy, znajomości, przekręty. Choć wiem, że to fikcja literacka to jednak doskonale zdaję sobie sprawę, że tak właśnie wygląda rzeczywistość, począwszy od najniższego szczebla władzy. Przyjrzymy się bliżej światom mediów i biznesu - jest to bardzo ciężki kawałek chleba i wymaga nie tylko twardej doopy, ale i śliskich pleców. Na pewno dużym pozytywem są niejednoznaczni i charyzmatyczni bohaterowie, nakreśleni zdecydowaną ręką. Najbardziej przypadli mi do gustu Wiktor i Ola, oraz interakcje między nimi, na luzie i bez spiny. Krótkie rozdziały nadawały tempo, a zagmatwana fabuła, była niczym z filmu sensacyjnego, ale bywały momenty, gdy się to wszystko rozjeżdżało i wtedy wkradał się chaos....
10
Annku90

Dobrze spędzony czas

"Wal­de­mar Sko­necz­ny już na pierw­szy rzut oka spra­wiał spra­wiał wra­że­nie czło­wieka, który po­tra­fi cie­szyć się ży­ciem." Mnie dziś pewien Pan zapytał, czy jestem z Polski. Zapytałam skąd taki wniosek. A On odpowiedział, że wszystkie Polki, które zna są zawsze uśmiechnięte, jak ja. Uśmiechnęłam się na te słowa. Staram się zarażać uśmiechem i chyba coś mi wyszło. Chciałam napisać, że to pierwsza przeczytana przeze mnie książka Autora i to prawda bo jak na razie to ta jedyna. Także po raz kolejny nieświadoma sięgnęłam po debiut, który mi się podobał. Mamy tu politykę, intrygi, fejkowe niusy i dobry styl pisarski. Nie zawsze się zdarza płynąć w książkę, w której wiele polityki. Przynajmniej mi. Zawsze ten temat kojarzy mi się z nudą... Waldemara Skonecznego zna każdy, nie każdy jednak otrzymuje zlecenie by go prześwietlić. Wiktor Zybert musi zrobić to dobrze. Po drodze wiele się dzieje. Wraz z dziennikarzem poznajemy Zofię Staruchowską. Kolejną ciekawą postać. Pojawia s...
00
anaksk

Nie oderwiesz się od lektury

Świetny debiut. Dobrze się czyta
00

Popularność




PRO­LOG

SOFIA POŁOWA LAT 80.

Szyb­kie kroki odbi­jały się echem od ścian kamie­nic. Ulica 3 Marca w Sofii była kom­plet­nie pusta. Igor ucie­kał, z tru­dem łapiąc oddech. Pró­bo­wał w mroku dostrzec oblo­dzone frag­menty chod­nika. Syl­we­strowy mróz ści­skał sto­licę Buł­ga­rii, a służby miej­skie nie wszę­dzie dotarły z pia­skiem i solą. Męż­czy­zna, który go gonił, nie odpusz­czał. W pra­wej dłoni trzy­mał pisto­let i tylko cze­kał na moment, by oddać jeden czy­sty strzał.

Igor skrę­cił w ulicę Spra­wie­dli­wo­ści i zoba­czył oświe­tloną bramę kamie­nicy. W gło­wie zabły­snął mu pro­myk nadziei. Minął kilka zasp, pod któ­rymi kryły się zapar­ko­wane przy chod­niku samo­chody, i prze­biegł na drugą stronę ulicy. Ści­ga­jący go męż­czy­zna wyło­nił się zza rogu. Rzut oka wystar­czył mu, żeby zro­zu­mieć zamiary Igora. Uniósł pisto­let z tłu­mi­kiem i bły­ska­wicz­nie zło­żył się do strzału. Pocią­gnął za spust dokład­nie w chwili, gdy chło­pak naci­skał na klamkę.

Igor poczuł szarp­nię­cie w ple­cach, ale adre­na­lina zro­biła swoje. Żad­nego bólu. Wsko­czył w bramę. Dopadł drzwi miesz­ka­nia na par­te­rze i gwał­tow­nie je otwo­rzył. Po chwili usły­szał jakiś ruch. Ktoś wyszedł z pokoju.

– Nie zapa­laj świa­tła, ubie­raj się szybko i ucie­kaj przez okno – roz­ka­zał szep­tem.

– Ale jak to…? – odpo­wie­dział mu prze­ra­żony kobiecy głos.

– W restau­ra­cji wybu­chła bomba. Ktoś mnie goni! Nie trać czasu! – szep­nął z wysił­kiem Igor i poczuł, że ugi­nają się pod nim nogi. Ból prze­szy­wa­jący plecy dopiero teraz dał o sobie znać.

– Co ci się stało? Jesteś ranny?

– Wynoś się – wysy­czał. – Ubie­raj się i zwie­waj.

– A ty?

– Bła­gam cię, ucie­kaj! – powie­dział i dotknął ramie­nia kobiety. Anna Maria w biegu narzu­ciła na sie­bie futro, zła­pała czapkę i ręka­wiczki. Zatrzy­mała się na sekundę w drzwiach do kuchni.

– Igor…

– Ucie­kaj!

Otwo­rzyła okno, weszła na blat i prze­ło­żyła nogi przez para­pet.

Igo­rowi doku­czał coraz więk­szy ból, ale nie prze­sta­wał prze­su­wać dłońmi po boaze­rii w przed­po­koju. W końcu jedna z desek ustą­piła pod naci­skiem ręki. Wycią­gnął rewol­wer ze skrytki. Osu­nął się na pod­łogę i oparł o ścianę. Był gotów.

* * *

Męż­czy­zna przy­sta­nął, wyj­rzał zza rogu budynku i pod­niósł futrzany koł­nierz. Mróz sta­wał się coraz tęż­szy. Upew­nił się, że nie jest obser­wo­wany, szybko prze­szedł na drugą stronę ulicy i znik­nął w ciem­nej bra­mie. Ni­gdzie nie dostrzegł śla­dów krwi, choć był pewien, że tra­fił. Zawsze tra­fiał. Powoli zaczął wcho­dzić po scho­dach. W jed­nym z miesz­kań na par­te­rze usły­szał jakiś dźwięk. Cof­nął się bez­sze­lest­nie z pisto­le­tem w dłoni goto­wym do strzału.

Ostroż­nie naci­snął klamkę. Na pod­ło­dze w przed­po­koju ktoś leżał, ale w ciem­nym pomiesz­cze­niu nie był w sta­nie dostrzec twa­rzy. Pod­szedł bli­żej i roz­po­znał chło­paka. Ten żył jesz­cze, choć oddy­chał coraz szyb­ciej i gło­śniej. W bez­wład­nej dłoni trzy­mał rewol­wer. Męż­czy­zna bez zasta­no­wie­nia wymie­rzył i strze­lił mu w głowę. Nagły skurcz wstrzą­snął cia­łem Igora. Mor­derca stał przez chwilę w bez­ru­chu nad zwło­kami. W miesz­ka­niu było cicho, ale coś przy­kuło jego uwagę. Na twa­rzy poczuł chłodny powiew.

Pomy­ślał, że gdzieś musi być otwarte okno. Prze­szedł nad cia­łem i uchy­lał ostroż­nie drzwi do kolej­nych pomiesz­czeń. Pokoje wyda­wały się puste. Wszedł do kuchni. Jedno skrzy­dło okna było otwarte, prze­ciąg wydy­mał zasłonę. Zabójca pod­szedł i otwo­rzył okno na oścież. Stał w nim przez moment i obser­wo­wał oko­licę.

Przy­kle­jona ple­cami do muru dziew­czyna usły­szała dźwięk otwie­ra­nego okna. Wstrzy­mała oddech, żeby para wydo­by­wa­jąca się z ust nie zdra­dziła jej obec­no­ści. Pomimo siar­czy­stego mrozu czuła spły­wa­jące po ple­cach strużki potu. Po chwili usły­szała odda­la­jące się kroki.

Para­li­żo­wał ją strach, ale wie­działa, że musi ucie­kać. Grupa mło­dych ludzi zmie­rzała w jej kie­runku.

– Wysy­pała mi się impreza, mogę się przy­łą­czyć? – spy­tała.

– Jasne! – wrza­snął entu­zja­stycz­nie chło­pak w nie­bie­skiej czapce. – Jak masz na imię?

– Simona – skła­mała.

– Niech żyje Simona! – zawo­łał i podał jej butelkę szam­pana. Pocią­gnęła duży łyk.

Gdy zabójca był przy drzwiach, usły­szał rado­sny hałas dobie­ga­jący z ulicy. Scho­wał pisto­let w wewnętrz­nej kie­szeni kurtki i ostroż­nie wyj­rzał z bramy. Całą sze­ro­ko­ścią chod­nika szła grupa mło­dych roze­śmia­nych ludzi z butel­kami w dło­niach. Po dru­giej stro­nie ulicy w świe­tle latarni stał męż­czy­zna w dłu­gim weł­nia­nym płasz­czu. Dło­nią w czar­nej skó­rza­nej ręka­wiczce dał mor­dercy znak, żeby pod­szedł.

– I jak?

– Młody zała­twiony, poza tym pusto.

– Pew­nie córeczka gdzieś się bawi. Trudno, innym razem. Moi ludzie pra­cują już nad wybu­chem.

– W porządku.

Anna Maria kątem oka zauwa­żyła, że męż­czy­zna, który wła­śnie wyszedł z budynku, pod­szedł do kogoś po dru­giej stro­nie ulicy. Korzy­sta­jąc z zamie­sza­nia, jakie wpro­wa­dzała grupa nowych zna­jo­mych, pró­bo­wała dostrzec jego twarz. On jed­nak stał tyłem.

W świe­tle latarni dostrze­gła nato­miast twarz męż­czy­zny w płasz­czu.

Zamarła.

Dosko­nale ją znała.

ROZ­DZIAŁ 1

WAR­SZAWA CZER­WIEC, TRZY­DZIE­ŚCI TRZY LATA PÓŹ­NIEJ

– Bomba w górę i ruszyły! – Huk wystrzału i szczęk otwie­ra­nych bra­mek poprze­dziły nara­sta­jący tętent kopyt. – Tysiąc trzy­sta metrów w tej goni­twie, na pro­wa­dze­niu Easy Way, tuż za nim Bale­rina, na trze­ciej pozy­cji Jur­gos! – W gło­sie spi­kera sły­chać było pod­nie­ce­nie. Stop­niowo udzie­lało się ono widzom, któ­rzy coraz licz­niej gro­ma­dzili się przy barier­kach oddzie­la­ją­cych tor od strefy dla kibi­ców. Jak zawsze pod­czas waż­nych gonitw na Słu­żewcu par­ter i restau­ra­cja w stre­fie VIP pękały w szwach. Mię­dzy­na­ro­dowe towa­rzy­stwo tło­czyło się przy wyj­ściu na odkrytą widow­nię.

Miliar­der Wal­de­mar Sko­neczny nie mógł wybrać lep­szego miej­sca na spo­tka­nie w spra­wie zakupu Toru Słu­że­wiec. Z nie­wiel­kiego tarasu biz­nes­men oraz jego goście, Buł­gar Borys Boj­kow i Szwaj­car Hans Vogl, spo­koj­nie obser­wo­wali tor i rosnący wokół niego tłum fanów wyści­gów, który w końcu wypeł­nił całą prze­strzeń mię­dzy barier­kami a wybie­giem. Atmos­fera była przy­ja­zna, choć w tle wyczuć można było pewne napię­cie, cha­rak­te­ry­styczne dla sytu­acji, w któ­rych w grę wcho­dzą wiel­kie pie­nią­dze. Naprawdę wiel­kie.

Bar­czy­sty, wysoki Sko­neczny góro­wał nad oto­cze­niem, a świeża opa­le­ni­zna spra­wiała, że jego krót­kie blond włosy wyda­wały się pra­wie białe. Buł­gar nie­mal dorów­ny­wał wzro­stem Sko­necz­nemu, był jed­nak o wiele szczu­plej­szy. Spod man­kietu jego świet­nie skro­jo­nej mary­narki wysu­wała się błysz­cząca bran­so­leta zegarka firmy Jaeger-LeCo­ul­tre. Mimo wło­sów mocno przy­pró­szo­nych siwi­zną nie wyglą­dał na swoje sześć­dzie­siąt lat. W trak­cie roz­mowy raz po raz, nieco ner­wowo, gła­dził sta­ran­nie wypie­lę­gno­waną brodę, która mogłaby być reklamą naj­lep­szego bar­bera w mie­ście. Hans Vogl trzy­mał się tro­chę z boku, przy­słu­chu­jąc się roz­mo­wie Polaka i Buł­gara. Łysy jak kolano, szer­szy w barach i niż­szy od Boj­kowa Szwaj­car stał z rękami zało­żo­nymi na piersi. Na małym palcu jego lewej ręki pobły­ski­wał złoty sygnet.

– Każdy zarobi. Wystar­czy, że będę miał spo­kój, a sprawa zosta­nie zakoń­czona w rok, maks pół­tora, rozu­miesz pri­ja­tjel? – powie­dział Sko­neczny, kła­dąc rękę na ramie­niu Buł­gara. Ten spoj­rzał na jego wielką dłoń i znowu zapa­trzył się w prze­strzeń toru.

– To nie jest pro­po­zy­cja… – stwier­dził po chwili mil­cze­nia. – To… – Chciał coś dopo­wie­dzieć, gdy powie­trze prze­ciął głos spi­kera:

– Zostało ostat­nie trzy­sta metrów! Bale­rina ata­kuje Easy Way, zapo­wiada się wyrów­nana koń­cówka, Jur­gos trzyma pozy­cję i skraca dystans do Bale­riny, która nie chce oddać dru­giego miej­sca! Easy Way ma przed sobą jesz­cze sto metrów do celow­nika, ale Bale­rina nie odpusz­cza! – Tłum zebrany przy barier­kach gęst­niał. – Są na ostat­niej pro­stej! – Słowa wystrze­li­wały z gło­śni­ków z coraz więk­szą pręd­ko­ścią. Koń­skie łby wysu­nięte mocno do przodu z furią ata­ko­wały powie­trze, a lśniący pot jesz­cze bar­dziej uwy­dat­nił ich mię­śnie inten­syw­nie pra­cu­jące pod skórą.

Borys zro­bił krok do przodu i oparł dło­nie na balu­stra­dzie tarasu wido­ko­wego. Teraz wszy­scy trzej stali obok sie­bie wpa­trzeni w ostat­nią pro­stą toru.

– Co za koń­cówka! Bale­rina może jesz­cze wygrać, jest dosłow­nie metr za Easy Way. – Głos spi­kera prze­cho­dził w ochry­pły krzyk. – A jed­nak Bale­rina, co za roz­da­nie, co za wyścig!

Sko­neczny odpro­wa­dził wzro­kiem konie, które stop­niowo wytra­cały pręd­kość, wcho­dząc kłu­sem w kolejny zakręt. Nagle odwró­cił się pew­nie do Buł­gara:

– Borys, to naj­lep­sza oferta, jaką dosta­niesz! – Roz­ło­żył sze­roko ręce.

Bro­dacz bez prze­ko­na­nia kiw­nął głową, na­dal patrząc w głąb toru. Ode­rwał dło­nie od balu­strady i w mil­cze­niu odda­lił się w stronę sali ban­kie­to­wej. Po chwili wró­cił ze szklanką. Wziął łyk, lód zagrze­cho­tał o szkło. Zmru­żył oczy.

– Jak chcesz, Wal­dek. Pro­po­no­wa­łem dobry układ, ale ty jesteś za chy­try i to cię zgubi, a spo­kój… – Buł­gar zawie­sił głos i uśmiech­nął się smutno, następ­nie odwró­cił głowę w stronę toru. – Spo­koju to my już ni­gdy nie będziemy mieli, chyba że po dru­giej stro­nie – wyce­dził przez zaci­śnięte zęby i wychy­lił resztę drinka. Odsta­wił szklankę na naj­bliż­szy sto­lik, po czym odwró­cił się i wyszedł bez poże­gna­nia.

Wal­de­mar Sko­neczny uśmiech­nął się pod nosem i oparł ple­cami o słu­pek tarasu. Hans Vogl pod­szedł do niego z dwoma szklan­kami whi­sky.

– Czy to ozna­cza, że nie? – zapy­tał niskim, chra­pli­wym gło­sem Szwaj­car i lekko uniósł brwi.

– To ozna­cza, Hans, że Borys nie chce iść naszą drogą – odparł spo­koj­nie Sko­neczny, umo­czył usta w szkoc­kiej i uśmiech­nął się pod nosem. – Na szczę­ście – dodał cicho.

– Co teraz?

– Wszystko zgod­nie z pla­nem, robimy tak, jak powie­dzia­łem.

Nie­mal jed­no­cze­śnie odwró­cili głowy w stronę otwar­tych drzwi. Z sali ban­kie­to­wej wyło­nił się przy­stojny męż­czy­zna po sześć­dzie­siątce. Był szczu­pły, nie­wy­soki i opa­lony, a jego głowę zdo­biła aure­ola siwych wło­sów.

– Jak się pano­wie czują w naszych skrom­nych pro­gach? – zapy­tał z uśmie­chem.

– To dyrek­tor wyści­gów Leon Krza­ko­ski, dzięki jego wspar­ciu możemy wiele osią­gnąć – wyja­śnił Han­sowi Sko­neczny.

Męż­czyźni uści­snęli sobie dło­nie.

– Leon, czy wynik jest pewny?

– Oczy­wi­ście, że tak. Dla mnie to logiczne. – Krza­ko­ski wzru­szył ramio­nami.

– Dla mnie też – powie­dział Sko­neczny. Stuk­nęli się szklan­kami. – Dobrze… Przy­ślę jesz­cze posłańca na kon­sul­ta­cje.

– Pójdę już, ale dopy­tam tylko – Krza­ko­ski odwró­cił się do Sko­necz­nego – kto to będzie?

– Ktoś zaufany.

– Ufam zatem – odparł z powagą Krza­ko­ski. Kiw­nął głową Sko­necz­nemu i Voglowi, po czym opu­ścił taras.

– Naj­wyż­szy czas, żebyś powie­dział coś wię­cej. Potrze­buję mięsa! Sprawa wydaje się bar­dzo inte­re­su­jąca. – Hans mówił po pol­sku z wyraź­nym twar­dym akcen­tem.

– Potrze­bu­jemy wiel­kiego otwar­cia, fajer­wer­ków, igrzysk potrze­bu­jemy! – powie­dział Wal­de­mar i strzep­nął nie­wi­dzialny pyłek z rękawa mary­narki. – Rozu­miesz, o czym mówię?

– Chyba tak. Pozor… – urwał w pół słowa, szu­ka­jąc odpo­wied­niego okre­śle­nia.

– Pozór? O to ci cho­dzi?

– Nie, nie, macie takie słowo… – Vogl zmarsz­czył brwi, w końcu pstryk­nął pal­cami. – Pozo­rant, ten od psów, tak? Wszy­scy na niego patrzą. Pro­wo­kuje, zmu­sza zwie­rzę do ataku.

– O to, to, to. – Sko­neczny poki­wał głową. – Znasz takiego, Hans?

– Psa? – Roze­śmiali się obaj.

– Pamię­taj, Wal­dek, wysoko licy­tu­jesz.

– Wysoko weszli­śmy – odpo­wie­dział Sko­neczny i gestem zapro­sił Vogla do sali ban­kie­to­wej.

Zwy­cię­ski koń kro­czył powoli w stronę wąskiego wyj­ścia, gotowy na ofi­cjalną deko­ra­cję. Młody przy­stojny męż­czy­zna w ide­al­nie skro­jo­nym gar­ni­tu­rze gra­tu­lo­wał dum­nemu uśmiech­nię­temu dżo­ke­jowi i już liczył w myślach pie­nią­dze, które wygrał dzięki zwy­cię­skiej goni­twie. Tłum przy barier­kach lekko się prze­rze­dził. Za godzinę roz­po­czy­nał się ostatni tego dnia wyścig. Ktoś znowu mógł liczyć na uśmiech for­tuny.

ROZ­DZIAŁ 2

LUTY

– Sza­nowni pań­stwo, samo­lot Pol­skich Linii Lot­ni­czych LOT z Sofii do War­szawy wylą­do­wał zgod­nie z roz­kła­dem, jest dokład­nie ósma dwa­dzie­ścia pięć. Tem­pe­ra­tura na zewnątrz wynosi trzy stop­nie Cel­sju­sza, pró­szy lekki śnieg. Dzię­ku­jemy za sko­rzy­sta­nie z naszych usług i do zoba­cze­nia – poin­for­mo­wała łagod­nym gło­sem ste­war­desa.

Więk­szość miejsc była zajęta. Kiedy boeing sta­nął, w przej­ściu mię­dzy fote­lami natych­miast usta­wiła się kolejka chęt­nych do wyj­ścia. W holu na okrą­głej taśmie krą­żyły już pierw­sze walizki do odbioru. Młody bru­net, sie­dzący na miej­scu 9F, ni­gdzie się jed­nak nie spie­szył. Był szczu­pły i wysoki, zwró­cił uwagę ste­war­desy już w momen­cie, gdy wszedł na pokład maszyny w Buł­ga­rii. Kiedy tylko tłum opu­ścił samo­lot, szybko wstał, zabrał z luku ciem­no­brą­zową aktówkę i nie­wielką walizkę, a następ­nie opu­ścił samo­lot, nie zwra­ca­jąc na kobietę uwagi. Rzu­cił jedy­nie zdaw­kowe „do widze­nia”.

Wszedł do głów­nego holu portu i skie­ro­wał się do salo­niku pra­so­wego. Kupił kilka gazet i wło­żył je do aktówki. Na zewnątrz ude­rzył go zimny podmuch wia­tru. Pod­niósł koł­nierz ele­ganc­kiego weł­nia­nego płasz­cza i wsu­nął na dło­nie czarne skó­rzane ręka­wiczki. Zła­pał pierw­szą z brzegu tak­sówkę, czar­nego mer­ce­desa.

– Na Wiej­ską popro­szę – powie­dział, wrzu­ca­jąc walizkę do otwar­tego bagaż­nika.

– Z któ­rej strony?

– Może być obok She­ra­tona.

Zaczął wer­to­wać gazety. Jego uwagę zwró­cił tekst na pierw­szej stro­nie dzien­nika.

Ostat­nia pro­sta Toru

Dla Słu­żewca, war­szaw­skich rad­nych i Skarbu Pań­stwa będzie to jedna z naj­cie­kaw­szych i naj­bar­dziej docho­do­wych trans­ak­cji. Prze­targ na grunty i tor wyści­gów kon­nych budzi zain­te­re­so­wa­nie wielu inwe­sto­rów z całego świata. Nie odstra­szają ich nawet warunki brze­gowe, czyli gwa­ran­cja zacho­wa­nia toru, wyści­gów oraz przy­mus utrzy­ma­nia uni­kal­nego cha­rak­teru miej­sca. W grze jest wiele nazwisk z pierw­szej dzie­siątki naj­bo­gat­szych Euro­pej­czy­ków. Wia­domo, że spoza Pol­ski do prze­targu chcą przy­stą­pić spółki, w które zaan­ga­żo­wane są fun­du­sze buł­gar­skie, rumuń­skie, nie­miec­kie i szwaj­car­skie. Polacy w tej roz­grywce zaj­mują wysoką pozy­cję, głów­nie z powodu zain­te­re­so­wa­nia, któ­rym Wal­de­mar Sko­neczny od lat darzy tor słu­że­wiecki. Finał tej ope­ra­cji poznamy zapewne w maju, bo wtedy powinno nastą­pić osta­teczne roz­strzy­gnię­cie prze­targu. Wtedy dowiemy się, w czyje ręce trafi teren z olbrzy­mim poten­cja­łem, zlo­ka­li­zo­wany nie­malże w cen­trum euro­pej­skiej sto­licy.

Dotąd kil­ku­krot­nie podej­mo­wano próby pry­wa­ty­za­cji toru, ale prze­targi nie docho­dziły do skutku lub je unie­waż­niano. Od połowy lat 90. sytu­acja powta­rzała się trzy­krot­nie. Wśród urzęd­ni­ków Skarbu Pań­stwa przez lata krą­żyło powie­dze­nie o „klą­twie toru”. Bez względu na to, która for­ma­cja poli­tyczna docho­dziła do wła­dzy, każda „poty­kała” się o ten teren. Do prze­targu sta­wali biz­nes­meni z sze­ro­kimi powią­za­niami, a mimo to nikomu nie udało się unik­nąć fatal­nego finału prze­targu. Za każ­dym razem wszy­scy prze­gry­wali na ostat­niej pro­stej.

Odło­żył gazetę i się­gnął po kolejną. Poli­tyka śred­nio go inte­re­so­wała, prze­su­nął wzro­kiem po nagłów­kach i zaczął prze­glą­dać strony o gospo­darce. Gdy skoń­czył czy­tać, wyj­rzał przez okno. Przy­pró­szona śnie­giem War­szawa wyglą­dała pięk­nie, ale wszyst­kie budynki, aż do wyso­ko­ści pierw­szego pię­tra, pokry­wała kle­ista, ciemna breja. Bure błoto pośnie­gowe oble­piało wiaty przy­stan­ków, a każdy samo­chód zda­wał się wra­cać z rajdu offro­ado­wego. Było szaro i ponuro. Mia­sto spo­wi­jała niska zawie­sina przy­po­mi­na­jąca chmury. Smog. W Sofii też mieli z tym kło­pot. Wyjął tele­fon z wewnętrz­nej kie­szeni płasz­cza i wyłą­czył tryb samo­lo­towy. Gdy udało mu się pod­łą­czyć do sieci, uru­cho­mił What­sAppa i wysłał krótką wia­do­mość:

„Jestem. Zaczy­nam”.

Odpo­wiedź przy­szła nie­mal natych­miast. Była to tylko jedna kropka.

Scho­wał tele­fon do kie­szeni, ponow­nie wyj­rzał przez okno. Zaczął padać śnieg, który powoli pokry­wał chod­niki mia­sta. Mijali pomnik Lot­nika, gdy męż­czy­zna zauwa­żył kolumnę pojaz­dów zbli­ża­jącą się w asy­ście poli­cji.

– Kto to? – zapy­tał, nie odry­wa­jąc wzroku od prze­su­wa­ją­cych się w rów­nym tem­pie czar­nych limu­zyn.

– A może i pre­mier. – Facet za kie­row­nicą mach­nął ręką, trą­ca­jąc zwi­sa­jący z lusterka krótki róża­niec. – Wie pan, oni teraz tam mają jakieś szczyty szczy­tów w tej Bruk­seli, to cią­gle krążą mię­dzy Ale­jami a woj­sko­wym.

– Zaro­bieni.

– Ano zaro­bieni. – Tak­sów­karz kiw­nął głową i spoj­rzał w lusterko wsteczne. – Cho­lera ich wie! Ja to tam w sumie nie wiem, za co oni te pie­nią­dze biorą. Niby rzą­dzą, a jak przy­cho­dzi co do czego, to od razu się Unia Euro­pej­ska wtrąca, że nie wolno albo że prawo unijne nie pozwala i takie tam. To po jaką cho­lerę nam ten rząd, skoro i tak wszystko w Bruk­seli usta­lają? – zawie­sił na chwilę głos i moc­niej przy­ha­mo­wał. – Wie pan, ja to bym ich wszyst­kich zwol­nił.

Róża­niec ponow­nie zako­ły­sał się pod luster­kiem. Pasa­żer mil­czał, wpa­tru­jąc się w sza­rość kra­jo­brazu prze­ci­naną od czasu do czasu bia­łymi pla­mami śniegu. Kie­rowca włą­czył radio, aku­rat trwał ser­wis infor­ma­cyjny:

Na zakoń­cze­nie naj­now­szy ran­king naj­bo­gat­szych Pola­ków przy­go­to­wany wspól­nie z redak­cją por­talu Czy­sty Zysk. W czo­łówce nie­spo­dzianka – naj­wyż­szą pozy­cję w naszym zesta­wie­niu zaj­muje po raz pierw­szy Wal­de­mar Sko­neczny, twórca Inter­corpu, giganta pol­skiego rynku nie­ru­cho­mo­ści oraz branży recy­klin­go­wej, a także udzia­ło­wiec wielu gieł­do­wych spółek. Wię­cej w kolej­nym ser­wi­sie, a teraz pro­gnoza pogody.

Kie­rowca szybko zmie­nił sta­cję i wró­cił do tematu:

– No wła­śnie, bogaci się bogacą, a my od trzy­dzie­stu lat tyramy uczci­wie na swoim i cią­gle gówno mamy. – Tak­sów­karz wje­chał na drugi pas. – Wie pan, na pry­wa­ty­za­cjach się nacha­pali, nakra­dli i są pani­ska. A nie­któ­rych to ja pamię­tam, jak w dziu­ra­wych butach łazili i pro­sili o pod­wózkę za pół ceny. A teraz nawet nie spoj­rzą… Ech… dzia­do­stwo, panie! Czło­wiek z wio­chy wyj­dzie, wio­cha z czło­wieka ni­gdy. Patrz pan, jaki korek! Nor­mal­nie to ja tu zawsze prze­la­tuję w minutę osiem do cen­trum, a tu, kurde, wszystko blo­kują. – Tak­sówka skrę­ciła na ron­dzie Jazdy Pol­skiej w stronę placu Kon­sty­tu­cji. – Dojeż­dżamy. – Mer­ce­des skrę­cił w Żura­wią i toczył się wolno w sznu­rze innych samo­cho­dów. Po kilku minu­tach obje­chali plac Trzech Krzyży i zatrzy­mali się tuż obok She­ra­tona.

– Reszty nie trzeba – powie­dział pasa­żer, wrę­cza­jąc tak­sów­ka­rzowi stu­zło­towy bank­not.

– A dzię­kuję, dzię­kuję! – Uśmiech­nął się kie­rowca i wysiadł z auta, by otwo­rzyć bagaż­nik. Młody męż­czy­zna bez słowa ode­brał walizkę i wol­nym kro­kiem ruszył w stronę jed­nej z pobli­skich kamie­nic.

ROZ­DZIAŁ 3

KWIE­CIEŃ

Mokra od desz­czu zie­mia tłu­miła odgłos mia­ro­wych, szyb­kich kro­ków. Wysoki, krótko ostrzy­żony sza­tyn biegł ścieżką wzdłuż portu Czer­nia­kow­skiego. Poru­szał się coraz wol­niej, pierw­szy etap tre­ningu miał za sobą. Smu­kłą syl­wetkę zawdzię­czał regu­lar­nym tre­nin­gom.

Orga­nizm przy­zwy­cza­jony do dużego wysiłku dzia­łał auto­ma­tycz­nie. Wik­tor prze­szedł z truchtu do mar­szu i dopiero teraz zdjął oku­lary prze­ciw­sło­neczne. Wyraź­nie zary­so­wane ciemne brwi mocno kon­tra­sto­wały z jasno­nie­bie­skimi tęczów­kami. Popa­trzył na ekran smar­twat­cha, tętno i tempo były w nor­mie. Włą­czył funk­cję sto­pera, wyze­ro­wał zapis.

– Zaczy­namy – powie­dział do sie­bie pod nosem i prze­tarł wierz­chem dłoni spo­cone czoło. Naci­snął start. Pędem poko­nał kolejne metry, po dwóch minu­tach zwol­nił i truch­tem biegł jesz­cze przez minutę.

„Jesz­cze pięć razy” – popa­trzył na koń­czący się czas odpo­czynku. Po chwili znów przy­spie­szył. Do końca trasy zostały trzy kilo­me­try, stop­niowo zwal­niał. Gdy dobiegł do rampy przy ślu­zie, zatrzy­mał się i zaczął roz­cią­gać. Potem zro­bił jesz­cze trzy serie po dwa­dzie­ścia pom­pek i uznał, że wystar­czy. W tym samym momen­cie poczuł wibro­wa­nie tele­fonu w kie­szeni. Jego iPhone odbie­rał kolejne powia­do­mie­nia z ser­wi­sów pra­so­wych. „Wal­de­mar Sko­neczny na pierw­szym miej­scu listy naj­bo­gat­szych Pola­ków” w naj­now­szym zesta­wie­niu mie­sięcz­nika „For­bes”.

Docho­dziła siódma rano, Wik­tor wyłą­czył tele­fon i scho­wał go do kie­szeni. Nie­spiesz­nym kro­kiem doszedł do mostku na ślu­zie portu Czer­nia­kow­skiego. Na wodzie lekko koły­sały się barki koszarki. Wypro­du­ko­wane w poło­wie ubie­głego wieku – teraz dogo­ry­wały przy­cu­mo­wane do drzew rosną­cych na skar­pie oka­la­ją­cej port. Miesz­kali w nich marzy­ciele, któ­rzy cią­gle liczyli na to, że w końcu powsta­nie tu mały war­szaw­ski Amster­dam. Gęste zaro­śla sku­tecz­nie zasła­niały już pierw­sze stop­nie wąskich scho­dów nie­le­gal­nie wyla­nych przez bar­ko­wi­czów. Wej­ście na barki znali jedy­nie miesz­kańcy i węd­ka­rze. W por­cie pano­wał spo­kój i bez­ruch, jeśli nie liczyć kil­ku­na­stu kaczek i star­szego pana, który – jak co rano – kaja­kiem kil­ku­krot­nie prze­mie­rzał dłu­gość portu. Teraz poko­ny­wał ten sam dystans już po raz piąty. Wik­tor przy­glą­dał mu się przez chwilę, po czym minął krzaki i zszedł w stronę trapu pro­wa­dzą­cego do brą­zo­wej koszarki z tara­sem na dachu. Na pro­wi­zo­rycz­nym ogro­dze­niu wisiała tabliczka z napi­sem: „Wik­tor Zybert, wystar­czy zawo­łać”.

Osia­da­jąca na por­to­wej mie­liź­nie krypa mogła zerwać cumy. Kilka mie­sięcy wcze­śniej, gdy poziom wody obni­żył się, jedna z nich naprę­żyła się i pękła. Ważący ponad pół tony trap solid­nie trzy­mał jeden koniec, ale uwol­niony tył barki wyko­nał łuk w por­to­wej wodzie, sta­no­wiąc poważne zagro­że­nie dla każ­dego, kto mógł poja­wić się w pobliżu.

Wik­tor wypro­sto­wał się i prze­szedł wzdłuż barki.

– Już cię wypusz­czam – mruk­nął i otwo­rzył cięż­kie sta­lowe drzwi. Na pokład dostoj­nym kro­kiem wyszła olbrzy­mia suka rasy owcza­rek środ­ko­wo­azja­tycki. Wsko­czyła wła­ści­cie­lowi na ramiona i szorst­kim języ­kiem prze­je­chała mu po policzku. – Dość. – Wik­tor deli­kat­nie odsu­nął psa. Się­gnął do skrytki pod scho­dami i wyjął torbę z karmą. – Podano do stołu, Layla. – Spraw­dził, czy furtka jest dobrze zamknięta, po czym znik­nął pod pokła­dem, zosta­wia­jąc uchy­lone drzwi.

Wnę­trze urzą­dzono asce­tycz­nie. Dwa duże pomiesz­cze­nia roz­dzie­lone były ścianką i cho­wa­nymi w niej drzwiami. Znaj­du­jące się w środku drewno Wik­tor poma­lo­wał na jasny kolor, co spra­wiło, że każdy, kto wcho­dził pod pokład, odno­sił wra­że­nie, że tra­fił do skan­dy­naw­skiej chaty na odlu­dziu. Miesz­kał tu nie­le­gal­nie, prąd pod­łą­czył z barki obok, a wodę czer­pał z wyko­pa­nej na brzegu studni. Nie inte­re­so­wał go stan prawny, nie oba­wiał się zimy, powo­dzi oraz plą­czą­cych się wokół meneli i kiboli. Spę­dził tu wystar­cza­jąco dużo czasu, by nic nie było w sta­nie go zasko­czyć ani znie­chę­cić.

Wycho­dził wła­śnie spod prysz­nica, gdy zadzwo­nił tele­fon. Na ekra­nie wyświe­tlił się numer szefa. Nie ode­brał. Są jakieś gra­nice, kurwa, jesz­cze ósmej nie ma, a ten już dostał bie­gunki! – pomy­ślał i włą­czył eks­pres do kawy. Zro­bił sobie kanapkę z resztką wędliny i pla­ster­kiem wysu­szo­nej goudy, a potem pod­niósł z kanapy gazetę i wyszedł na taras. Layla leżała nie­ru­chomo, przy­sy­pia­jąc. Zauwa­żył, że kajak znowu prze­pływa obok jego barki, więc zawo­łał:

– Panie Romku, gdzie pan tak pędzi?!

– Jak­bym się spie­szył, toby ten pana kadłu­bek na falach pod­ska­ki­wał! – odkrzyk­nął wesoło sta­ru­szek i raź­nie powio­sło­wał w głąb kanału.

Wik­tor upił łyk kawy i usiadł na ławce. Bez entu­zja­zmu prze­glą­dał kolejne strony, gry­ząc kanapkę. Szybko się znu­dził, rzu­cił gazetę na pokład. Od samego patrze­nia na nagłówki miał odruch wymiotny. Po dwóch tygo­dniach cią­głej pracy w końcu dostał dzień wolny. Wolny od przy­go­to­wy­wa­nia mate­ria­łów i bie­ga­niny za tema­tami. Im dłu­żej pra­co­wał w zawo­dzie, tym czę­ściej odno­sił wra­że­nie, że ta robota nie ma więk­szego zna­cze­nia i coraz mniej kogo­kol­wiek obcho­dzi.

Nagle barka zako­ły­sała się deli­kat­nie.

– Ktoś ma roz­mach… – mruk­nął i wychy­lił się z tarasu. Wpra­wie­nie prze­szło pięć­dzie­się­cio­to­no­wej krypy nawet w nie­wielki ruch było nie lada wyczy­nem.

– Siema! – Łysy poli­cjant z lekko zaokrą­glo­nym brzu­chem wygra­mo­lił się na pokład ze służ­bo­wej moto­rówki. – Przy­wio­złem ci tro­chę plo­tek – dodał.

Piotr Zawia­dow­ski, dekadę star­szy od Zyberta, był ofi­ce­rem poli­cji kry­mi­nal­nej, ale od czasu do czasu wpa­dał do portu Pra­skiego, gdzie mie­ścił się poste­ru­nek „wod­nia­ków”, i poży­czał służ­bową moto­rówkę, by popły­wać po Wiśle. Twier­dził, że w ten spo­sób oczysz­cza głowę. Nikomu to nie prze­szka­dzało, zwłasz­cza że Zawia­dow­ski przed laty zaczy­nał jako „wod­niak”, albo jak mawiali zło­śliwi – „szu­wa­rek”. Z Zyber­tem poznali się, gdy Wik­tor koń­czył stu­dia. Piotr roz­po­czy­nał wtedy pracę w wydziale zabójstw, a młody dzien­ni­karz pra­co­wał w kro­nice kry­mi­nal­nej.

Począ­tek tej zna­jo­mo­ści nie nale­żał do naj­przy­jem­niej­szych. Pew­nego dnia do gazety zadzwo­nił miesz­ka­niec jed­nego z blo­ków na war­szaw­skich Bie­la­nach, skar­żąc się naj­pierw na wyjąt­kowy smród w budynku, a potem na bez­czyn­ność poli­cji. Zybert poja­wił się na miej­scu w momen­cie, gdy doje­chał tam radio­wóz, a jed­nym z funk­cjo­na­riu­szy był Zawia­dow­ski.

Jego wizyta zapa­dła w pamięć miesz­kań­com bie­lań­skiego bloku na długo. Drzwi do lokalu, z któ­rego dobie­gał smród, były zaba­ry­ka­do­wane. Zawia­dow­ski naj­pierw wezwał stra­ża­ków, by z kosza gaśni­czego zaj­rzeć do środka, następ­nie wró­cił do cze­ka­ją­cej grupki sąsia­dów. Piotr zwró­cił się z uśmie­chem do gapiów:

– Zaraz wywa­żymy drzwi, a wy, dro­dzy pań­stwo, łap­cie kap­cie. Gdy drzwi się otwo­rzą, zaczy­na­cie napier­da­lać!

– Ale o co panu cho­dzi? I co to za słow­nic­two?! – zapy­tała z nutą obu­rze­nia w gło­sie sąsiadka z wał­kami na gło­wie, szczel­nie opa­tu­lona szla­fro­kiem.

– O to, że pani sąsiada wła­śnie zja­dają robale – powie­dział oparty o ścianę Zawia­dow­ski. – A jak chło­paki wywalą te drzwi, to całe dzia­do­stwo roz­le­zie się po waszym bloku. To jak, się­gnie pani po tego kap­cia? – zapy­tał, obrzu­ca­jąc kpią­cym spoj­rze­niem całą grupę.

W tym momen­cie, bez słowa pro­te­stu, wszy­scy zebrani zdjęli swoje pan­to­fle. Na czwo­ra­kach cze­kali na sygnał stra­ża­ków. Po wywa­że­niu drzwi pla­ska­nie ude­rza­ją­cych o pod­łogę kla­pek, skó­rza­nych z góral­skim wzor­kiem i wielu innych, długo odbi­jało się echem na kory­ta­rzach wyso­kiego bloku. Sły­chać je było nawet w sąsied­niej klatce.

Ten obraz sku­tecz­nie zapi­sał się rów­nież w pamięci Zyberta. Za każ­dym razem, gdy spo­ty­kał się z Zawia­dow­skim, miał przed oczami grupę mocno już siwych eme­ry­tów we fla­ne­lo­wych koszu­lach i szla­fro­kach, tłu­ką­cych na kola­nach robac­two. Krótko po tym incy­den­cie Wik­tor tra­fił do redak­cji kanału infor­ma­cyj­nego News 24, a zna­jo­mość z Zawia­dow­skim prze­ro­dziła się w przy­jaźń, którą dzien­ni­karz chęt­nie wyko­rzy­sty­wał w pracy.

– Cześć, Piter! Właź, tylko się nie spier­dol, bo pokład jest jesz­cze miej­scami mokry od rosy. Na szczę­ście Layla jest dziś w dobrym nastroju, więc masz spore szanse na ura­to­wa­nie spodni – rzu­cił na powi­ta­nie Zybert.

– Dobrych ludzi psy nie gryzą.

Po chwili obaj sie­dzieli pod pokła­dem przy podwój­nym espresso. Piotr zapadł się w miękką kanapę i patrzył przez okno na wodę.

– W końcu mia­sto was stąd wyku­rzy – powie­dział. – Jak się wezmą za te wasze budy, to bez pyta­nia prze­ro­bią je na żyletki. Miesz­ka­cie tu pra­wie za friko, bo jesz­cze nikt nie wyniu­chał, jaki inte­res można na tym zro­bić, ale to kwe­stia czasu.

– No i chuj – odpo­wie­dział Wik­tor. – Już i tak wysze­dłem na swoje. Sen­ty­men­talny nie jestem. A co u was?

– W porządku, dzie­ciaki zdrowe, a Baśka jesz­cze mnie nie wyrzu­ciła z domu, więc w nor­mie, tak myślę. Zresztą ty chyba też nie bie­du­jesz.

– Nie, biedy nie ma, fejmu też nie­wiele. Ale przy­naj­mniej dawny gnój się za mną nie cią­gnie.

– Dobra, stary, mam dla cie­bie cie­kawą sprawę. Może ci się przyda albo ty przy­dasz się komuś. Moja zna­joma leży w szpi­talu. Pozna­łem ją kilka lat temu, gdy wpro­wa­dzi­li­śmy się na Fil­try. Dzie­ciaki ją lubiły, nazy­wały cio­cią Zosią i bywały u niej czę­sto. Nie­raz rato­wała nam życie. Zaprzy­jaź­ni­li­śmy się do tego stop­nia, że zosta­wała z Julką i Prze­mkiem, gdy szli­śmy na imprezę albo do kina. Dwa lata temu prze­pro­wa­dziła się na Pragę-Pół­noc do jakiejś znie­do­łęż­nia­łej ciotki. Utrzy­my­wa­li­śmy kon­takt, ale raczej spo­ra­dyczny, wiesz, tele­fony na święta i takie tam. Była ostat­nio u nas na uro­dzi­nach Julki i opo­wie­działa mi swoją histo­rię. Zapo­mnia­łem ci powie­dzieć, że ona jest w poło­wie Buł­garką.

– No świet­nie i po co mi ten rodzinny obra­zek?

– Cze­kaj. W latach osiem­dzie­sią­tych buł­gar­skie służby zabiły jej ojca, pod­kła­da­jąc bombę w restau­ra­cji. Jej matka też zgi­nęła, a ona musiała wiać do Pol­ski.

– Przy­kre, ale świat już sły­szał o takich histo­riach. – Zybert wzru­szył ramio­nami.

– Wiem, ale rozu­miesz, ona koniecz­nie chce poga­dać z kimś, kto może nagło­śnić tę sprawę.

– Nie powie­działa nic wię­cej?

– I tak, i nie, bo widzisz, wiem, że ona pro­wa­dziła jakieś pry­watne śledz­two na temat tego zama­chu i ponoć ma sporo kwi­tów, nota­tek, zdjęć. I twier­dzi, że jest w sta­nie wska­zać odpo­wie­dzial­nych za tę zbrod­nię. Podobno są teraz gru­bymi rybami. Tyle udało mi się od niej wycią­gnąć. – Zawia­dow­ski mach­nął ręką. – Jest ciężko chora, ma raka. Wiem, że zostało jej nie­wiele czasu. Pomy­śla­łem, że może mógł­byś jej pomóc. Sama ci wię­cej o sobie opo­wie.

– Słu­chaj, ale o co wła­ści­wie cho­dzi? – wybuch­nął Zybert. – Co ja mam z tym zro­bić? Chcesz, żebym do niej poje­chał? Po co? Jestem zwy­kłym media­wor­ke­rem, szu­kam tema­tów, zadaję pyta­nia, nagry­wam, wyrzu­cam z sie­bie uro­bek i zapo­mi­nam o nim tuż po wyj­ściu z redak­cji.

Piotr otwo­rzył usta, by coś odpo­wie­dzieć, ale w tym momen­cie zadzwo­nił tele­fon Zyberta.

– Czego on znowu chce, menda jedna – wark­nął i ode­brał. – Mam dziś wolne, to coś ratu­ją­cego życie, tak?

Po krót­kiej wymia­nie zdań Zybert odło­żył komórkę na stół i odwró­cił się do Zawia­dow­skiego:

– Pio­trek, chyba będziemy musieli dokoń­czyć innym razem. Nie wiem, co się dzieje, ale mojemu sze­fowi ewi­dent­nie sko­czyło ciśnie­nie. Jadę do redak­cji.

– Zróbmy ina­czej – powie­dział poli­cjant. – Wysy­łam ci ese­me­sem namiary na nią. Zadzwoń i tyle. Jeśli zain­te­re­suje cię jej histo­ria, to pogrzeb wokół tego. Jeśli nie, olej.

Uści­snęli sobie dło­nie. Po chwili Wik­tor usły­szał dźwięk odpa­la­nego sil­nika. Szybko zgar­nął tele­fon i klu­czyki od samo­chodu. Wyszedł na pokład i rozej­rzał się po por­cie. Gdy prze­krę­cił klucz w kłódce, na pokład wyszła Layla. Poło­żyła się na brą­zo­wej wycie­raczce i zasty­gła. Wie­dział, że przez naj­bliż­szą godzinę na pewno się nie ruszy. Tak naprawdę nie musiał nawet zamy­kać bramki na klucz, obec­ność Layli dawała stu­pro­cen­tową gwa­ran­cję, że nikt nie­po­żą­dany nie wej­dzie na pokład. Scho­dami wbiegł szybko na szczyt skarpy, gdzie stał jego dwu­dzie­sto­letni mer­ce­des CL 600. Wygod­nie roz­siadł się w fotelu i prze­krę­cił klu­czyk w sta­cyjce. Po chwili dźwięki skrzy­piec Adama Bał­dy­cha wypeł­niły wnę­trze auta.

ROZ­DZIAŁ 4

Samo­chody sunęły Wisło­stradą, korek cią­gnął się w obu kie­run­kach. Karetka powoli minęła auto Zyberta, prze­dzie­ra­jąc się pomię­dzy pojaz­dami, które utwo­rzyły kory­tarz życia. Z daleka widział, że ambu­lans zatrzy­mał się u zbiegu ulic. Wik­tor patrzył na to wszystko z wyraźną zło­ścią, zasta­na­wiał się, czego, do cho­lery, znowu chce od niego szef i kiedy wresz­cie będzie mógł odpo­cząć jak czło­wiek. Lubił swoją pracę, ale cią­żyło mu cza­sem, że nie potrafi pozbyć się towa­rzy­szą­cego jej napię­cia. Zawsze, kurwa, coś. Zawsze, nawet w dzień wolny. Ale w duchu wie­dział, że za cie­kawy temat, za miej­sce na jedynce, gra­tu­la­cje i kliki oddałby trzy tygo­dnie na raj­skiej wyspie, z drin­kami i żar­ciem all inc­lu­sive. Genu dzien­ni­ka­rza nie da się wyma­zać.

– No to sobie, Ste­fan, pocze­kasz – mruk­nął wresz­cie do sie­bie i się­gnął do schowka po nie­wielką lor­netkę. Ratow­nicy pro­wa­dzili reani­ma­cję. Nie­da­leko karetki leżał pogięty rower, a kilku poli­cjan­tów krą­żyło wokół sto­ją­cego obok forda z widocz­nym wgnie­ce­niem na masce.

Dopiero po kil­ku­dzie­się­ciu minu­tach Zyber­towi udało się wje­chać w Ksią­żęcą i zapar­ko­wać przy daw­nym budynku KC PZPR. Posta­wił mer­ce­desa tuż obok limu­zyny na dyplo­ma­tycz­nych tabli­cach. Jak zwy­kle zaraz po wej­ściu do budynku Giełdy Papie­rów War­to­ścio­wych utknął na kilka minut. Przej­ście zagra­dzały dwa wykry­wa­cze metalu i maszyna do prze­świe­tla­nia bagaży, wystar­czyło zale­d­wie kilka osób pró­bu­ją­cych się dostać do środka, by utwo­rzyła się kolejka. Wik­tor poło­żył na taśmie nie­wielką skó­rzaną torbę, z którą wła­ści­wie się nie roz­sta­wał. W środku miał swój zestaw obo­wiąz­kowy: tele­fon, dyk­ta­fon, notat­nik.

Wje­chał na ostat­nie, ósme pię­tro, gdzie mie­ściła się redak­cja por­talu PI Media. Jak zawsze wrzało w niej jak w ulu w środku lata. Kil­ka­dzie­siąt osób odbie­rało tele­fony, przy­ci­nało zdję­cia na mon­ta­żach i wymie­niało infor­ma­cje pod­nie­sio­nymi gło­sami.

Całą prze­strzeń redak­cji wypeł­niały biurka. Niskie ścianki wyzna­czały kolejne działy: gospo­dar­czy, kul­tu­ralny, poli­tyczny. W tym ostat­nim stoły dzien­ni­ka­rzy świe­ciły pust­kami, bo więk­szość czasu i tak spę­dzali kilka ulic dalej, w Sej­mie. Sporą część pomiesz­cze­nia zaj­mo­wał dział plot­kar­ski, z któ­rego wła­ści­wie żyli. Dwie dodat­kowe ścianki two­rzyły mini­stu­dio, w któ­rym nagry­wano fle­sze infor­ma­cyjne do apli­ka­cji na smart­fony oraz roz­mowy z zapro­szo­nymi gośćmi. Por­tal PI Media był wła­sno­ścią fran­cu­skiej spółki, która dys­po­no­wała też podob­nymi for­ma­tami w innych kra­jach. Ser­wis plot­kar­ski odniósł spory suk­ces, więc firma zain­we­sto­wała w inne działy, które powoli, ale stale zwięk­szały swoje zyski. Tek­sty o poli­tyce i gospo­darce kli­kały się coraz lepiej, poja­wiła się więc koniecz­ność zatrud­nie­nia zawo­dow­ców.

W krót­kim cza­sie twórcy PI Media zosta­wili w tyle kon­ku­ren­cję. Szef por­talu Ste­fan Gracz­kie­wicz decy­zję o utwo­rze­niu działu wideo pod­jął po roz­mo­wach z fran­cu­skim wła­ści­cie­lem, który chęt­nie inwe­sto­wał w kraju swo­ich przod­ków. W tym samym cza­sie swoje CV przy­słał do redak­cji Zybert. Gracz­kie­wicz znał sprawę Carub­skiego i wyni­ka­jące z niej kło­poty Wik­tora ze zna­le­zie­niem pracy. Wie­dział też, że ma szansę zatrud­nić samo­dziel­nego repor­tera, który potrafi wyka­zać się ini­cja­tywą. Doga­dali się już w cza­sie pierw­szego spo­tka­nia. Gracz­kie­wicz zyskał doświad­czo­nego dzien­ni­ka­rza, który miał stwo­rzyć dział wideo i ścią­gnąć do pracy potrzebne osoby. Zybert dostał stałą i przy­zwo­itą pen­sję w miej­scu, w któ­rym jego twarz i nazwi­sko nie były nad­mier­nie wyeks­po­no­wane.

– Cześć, Buła, co jest? – powie­dział Witor do ślę­czą­cej przed moni­to­rem wydaw­czyni.

– Ukła­dam naj­now­sze jedynki i piszę leady, nic mi się tu, kurwa, nie skleja, nic mi nie pasuje. Połowa tek­stów roz­grze­bana, druga chu­jowa. Mówię ci, Zibi, cią­gle pod górę… Mate­riał o pedo­fi­lii w Kościele sąsia­duje z tym o skut­kach ostat­nich burz.

– To by nawet paso­wało. W obu przy­pad­kach straty kolo­salne. Buła, wylu­zuj, na pewno dasz radę, zawsze dajesz.

– Kata­strofa musi nastą­pić, ina­czej nic się nie zmieni – mruk­nęła wydaw­czyni i się­gnęła za lewe ucho, za któ­rym miała wci­śnię­tego papie­rosa. – Zaja­ramy?

– Nie, muszę iść do Ste­fana – odpo­wie­dział Wik­tor i odwró­cił głowę. Jego uwagę przy­cią­gnął pod­nie­siony ton wydzie­ra­ją­cej się przez tele­fon na ope­ra­tora kie­row­niczki pro­duk­cji.

– A tej co się stało?

– A nic, Miko­łaj ma dziś dyżur, za dwie godziny koń­czy, ale już daje znaki, że nic się nie dzieje, żeby tylko spier­do­lić, znasz go. – Buła wes­tchnęła i wró­ciła do swo­jej roboty.

Stłu­mione „chwi­leczkę” zza drzwi z tabliczką „Dyrek­tor” powstrzy­mało Zyberta od naci­śnię­cia klamki. Po chwili z pokoju wyszła atrak­cyjna drobna blon­dynka. Mija­jąc w drzwiach Wik­tora, cicho rzu­ciła:

– Dzień dobry.

– Nowa? – zapy­tał Zybert, sia­da­jąc w fotelu naprze­ciwko Gracz­kie­wi­cza.

– Wła­śnie zatrud­ni­łem. Mał­go­sia. – Uśmiech­nął się pod nosem i mru­gnął do Zyberta. – Co jak co, ale laski mamy zaje­bi­ste, nie? – zare­cho­tał.

Szef był znany z tego, że kochanki, zresztą zwy­kle bar­dzo prze­lotne, wybie­rał zwy­kle w cza­sie castin­gów na sekre­tarki. Wszyst­kie, nawet jeśli były skrom­nego wzro­stu, i tak zde­cy­do­wa­nie góro­wały nad nim. Wszyst­kie miały też podobny styl, który Zybert z kole­gami nazwali „bia­łymi kozacz­kami”.

Gracz­kie­wicz ze swoją tuszą i czer­wo­nymi od popę­ka­nych naczy­nek policz­kami wyglą­dał jak żyw­cem wyjęty z kam­pa­nii o prze­ciw­dzia­ła­niu oty­ło­ści.

Kulka tłusz­czu w gar­ni­tu­rze sie­działa teraz za biur­kiem. Jego kark wła­ści­wie zrósł się z ostrzy­żoną na krót­kiego jeża głową, a małe ruchliwe oczy zdra­dzały ner­wo­wość. W gabi­ne­cie non stop mru­gały trzy wiel­kie tele­wi­zory wyświe­tla­jące kanały infor­ma­cyjne, a obok stała wieża, zawsze usta­wiona na tak zwane „gra­nie umcyk-umcyk”.

– Co się dzieje? Mam wolne pierw­szy raz od nie wia­domo kiedy.

– Ano pro­blem nie w tym, co się dzieje, a w tym, co dziać się może – powie­dział sen­ten­cjo­nal­nie szef i poło­żył przed nim grubą kopertę.

– Co to? – zapy­tał Zybert, uda­jąc nie­za­in­te­re­so­wa­nego. W rze­czy­wi­sto­ści cie­ka­wość wręcz paliła go w gar­dle.

– Wpa­dło mi to nie­dawno w ręce, zaj­rzyj. Wydaje mi się, że powin­ni­śmy się tym zająć, w inte­re­sie spo­łecz­nym, rzecz jasna. – Gracz­kie­wicz zro­bił poważną minę i splótł pulchne palce na brzu­chu. – To kopie doku­men­tów IPN z teczki TW Podróż­nika.

– Czyli wraca sprawa Sko­necz­nego? Prze­cież wszy­scy wie­dzą, że w latach osiem­dzie­sią­tych współ­pra­co­wał, przy­znał się, przed­sta­wił fakty, nie jest urzęd­ni­kiem pań­stwo­wym, nikogo nie zabił ani nie okradł. Chyba. Inte­re­suje go tylko kasa… O co więc cho­dzi? – zapy­tał Zybert, się­ga­jąc po kopertę. Poczuł ukłu­cie nie­po­koju. Zawsze poja­wiało się przy tema­tach z pogra­ni­cza biz­nesu i poli­tyki. Pole minowe, na środku któ­rego zosta­wał sam jak saper bez wykry­wa­cza ładun­ków wybu­cho­wych.

– Pro­blem w tym, że Sko­neczny przy­znał się do współ­pracy, ale nie do wszyst­kiego, co robił. Tych doku­men­tów ni­gdy nie poka­zano publicz­nie, a one opi­sują dokład­nie jego dzia­łal­ność, nie tylko przy obser­wa­cji opo­zy­cji, ale także kon­takty z wrażą służbą innych państw bloku.

– A jaką to ma klau­zulę? Bo śmier­dzi mi zbio­rem zastrze­żo­nym… – mruk­nął Zybert, prze­wra­ca­jąc kartki akt. Spo­mię­dzy nich wysu­nęło się na stół kilka czarno-bia­łych foto­gra­fii. Na wszyst­kich był młody Sko­neczny, zwy­kle w towa­rzy­stwie kilku męż­czyzn w oko­li­cach trzy­dziestki.

– Tro­chę tego jest, ale nie każda ma opis – rzu­cił szef, poda­jąc jedną z foto­gra­fii Zyber­towi. Wik­tor pobież­nie rzu­cił okiem na fotkę, na któ­rej obok Sko­necz­nego stał wysoki ciem­no­włosy męż­czy­zna z kil­ku­let­nim naj­wy­żej chłop­cem, i wsu­nął ją z powro­tem do teczki.

– Zasta­nów się, co można z tym zro­bić. Masz dwa tygo­dnie, żeby zba­dać sprawę. Moim zda­niem jest tu kilka faj­nych wąt­ków, można je pocią­gnąć, zro­bić sporo szumu. Jeśli będziesz musiał gdzieś pole­cieć, to dzwoń do mnie bez­po­śred­nio, mamy pie­nią­dze na takie akcje, nie zbie­raj żad­nych fak­tur, nie poja­wiaj się w fir­mie. Nie wychy­laj się z tema­tem. Po pro­stu jesteś na urlo­pie i jeź­dzisz sobie tu i tam. – Gracz­kie­wicz wyko­nał ręką uspo­ka­ja­jący gest.

– Zaraz, zaraz, czemu znowu to ja mam się taplać w gów­nie? – Już wie­dział, że tamto ukłu­cie to nie był nie­po­kój, ale for­poczta zgody. Powi­nien wstać i podzię­ko­wać za spo­tka­nie. Po ludzku odmó­wić i nie brać się za bary z tema­tem, który jesz­cze bar­dziej może go pogrą­żyć. Pod­skór­nie czuł, że na pewno zosta­nie z tym sam, tak jak kie­dyś. – A jeśli nic z tego nie wynik­nie? To co?

– To nic, zamkniesz temat i tyle, ale sądząc po foto­gra­fiach i kwi­tach, powi­nie­neś mieć nie­zły kąsek. Zobacz, raporty ze spo­tkań na przy­kład. Spo­tkali się, poga­dali, wymie­nili obser­wa­cjami na temat opo­zy­cji.

– Dużo tego, ktoś musiał być bar­dzo skru­pu­latny – rzu­cił Zybert, ni to do szefa, ni to do sie­bie.

– Albo war­tość zawod­nika była na tyle wysoka, że nale­żało go dokład­nie prze­świe­tlać.

– Przyj­rzę się i dam znać. – Uznał, że gdy odwle­cze sprawę i zyska na cza­sie, łatwiej będzie się wyłgać.

– Tu jest pięć­dzie­siąt tysięcy. – Ste­fan wysu­nął jedną z szu­flad biurka i obok zdjęć na bla­cie poło­żył nieco mniej­szą kopertę. – Prze­loty, hotele, żar­cie, może jakaś mała łapówka, co tam sobie chce­cie, panie Zybert – zakoń­czył wywód z lisim uśmie­chem.

Wik­tora zamu­ro­wało. Tyle kasy, od ręki? I to od tego dusi­gro­sza?! Prze­cież on by swoim dzie­ciom na lizaka nie dał.

– Ste­fan, kurwa, o co cho­dzi? Dajesz mi pięć­dzie­siąt kawał­ków bez zbie­ra­nia rachun­ków i dwa tygo­dnie waka­cji, żebym zajął się naj­bo­gat­szym Pola­kiem na pod­sta­wie pod­rzu­co­nych doku­men­tów? – Zybert nie wytrzy­mał. – Co ty, cyn­gla chcesz ze mnie zro­bić? Zresztą na nic się nie zde­cy­do­wa­łem. To wymaga prze­my­śle­nia, można w chuj stra­cić.

– Albo w chuj zyskać… Posłu­chaj… – Gracz­kie­wicz wziął głę­boki oddech i przez kilka sekund nic nie mówił. – Oczy­wi­ście, możesz odmó­wić, możesz tego nie robić, możesz dalej, kurwa, taplać się w bie­żączce albo zająć tema­tem, który jest samo­gra­jem i… – zawie­sił na chwilę głos – pomoże ci w zma­za­niu plamy z nazwi­ska. Możesz znowu wró­cić do punktu, w któ­rym wypa­dłeś z gry po prze­gra­nej z mini­ster­stwem. – Ledwo zauwa­żalny uśmiech prze­mknął po twa­rzy Gracz­kie­wicza, a Zybert poczuł, że Ste­fan dobrze wypro­wa­dził cios.

– Sko­neczny to temat sam w sobie. Gość jest na szczy­cie pra­wie od początku trans­for­ma­cji, wła­ści­wie wszystko ucho­dzi mu na sucho. Jest na pier­do­lo­nej górze łań­cu­cha pokar­mo­wego! Nie od dziś krążą plotki o tym, że nie­które inte­resy zała­twiał pod sto­łem. Podej­rze­wam, że tu cho­dzi o potężne wpływy mię­dzy­na­ro­dówki prze­stęp­czej, a te kwity to, być może, począ­tek budo­wa­nia sieci. Jeżeli jakimś cudem uda ci się poskła­dać to do kupy, będziesz miał newsa na skalę euro­pej­ską! Rozu­miesz? – Skrze­kliwe tony docho­dzące z ust Ste­fana wbi­jały Wik­tora w fotel.

– Kto ci to zle­cił? Sze­fo­wie?

– Pffrrrr… – Gracz­kie­wicz gło­śno wypu­ścił powie­trze, chciał coś powie­dzieć, ale Zybert zaczął pierw­szy.

– Czyli to zle­ce­nie. Ktoś to po pro­stu przy­niósł i powie­dział, że ma być zro­bione, tak? To chcesz mi powie­dzieć?

– Oj, nie do końca. Newsy to nasze poży­wie­nie. Zybert, ja powiem tak: nie wiem, kto i jak te kwity zdo­był, ale jestem pewien, że to auten­tyk, widzę, że są wszyst­kie ponu­me­ro­wane strony, czyli nikt w tym nie grze­bał. A twój redak­tor naczelny, widząc poten­cjał źró­dła, wyty­po­wał repor­tera i z przy­jem­no­ścią wyskro­bał kil­ka­na­ście tysięcy eura­sów, żeby było mu łatwiej. Możesz spać spo­koj­nie.

– Chyba wtedy, gdy umrę – odburk­nął Zybert i pokrę­cił głową z nie­do­wie­rza­niem. – Zawsze byłeś taki ostrożny, powta­rza­łeś, żeby się nie łado­wać w pro­cesy, bo to droga zabawa, a tu coś takiego. Kurwa, do śmierci nie wyj­dziesz z sądu i pogrą­żysz mnie kom­plet­nie.

– Gło­śny pro­ces od czasu do czasu nam nie zaszko­dzi, a może pomóc. Zresztą masz doświad­cze­nie, co nie? – Ste­fan mru­gnął okiem.

– Lecisz w banał… – Miał ochotę wykrzy­czeć mu w twarz, co o nim sądzi. „Pier­do­lony chuj” byłoby przy tym kom­ple­men­tem.

– Jebać to! Życie składa się z bana­łów. Pamię­taj, skoro wła­ści­ciel się zga­dza, by w to wejść, i daje na to pie­nią­dze, to zna­czy, że ma też papugi przy­go­to­wane do ewen­tu­al­nych spięć. To eks­plo­duje moc­niej niż tro­tyl! – Gracz­kie­wicz klep­nął się dłońmi po wydat­nym brzu­chu, wyraź­nie dumny ze swo­jego żartu.

– Dam znać… – rzu­cił Wik­tor i wyszedł.

Wie­dział, że się zgo­dzi.

Poszło łatwiej, niż przy­pusz­cza­łem – stwier­dził Gracz­kie­wicz. Po chwili, zado­wo­lony z wyko­na­nej misji, się­gnął do szu­flady po tele­fon.

– Cześć, widzimy się? – powie­dział do słu­chawki. – Tak, przyjdę sam. Musimy zacząć pla­no­wa­nie. Teczka tra­fiła w dobre ręce. Jeste­śmy umó­wieni za godzinę. Na razie.

* * *

Wik­tor szyb­kim kro­kiem poko­nał kory­tarz cią­gnący się wzdłuż new­sro­omu. Musiał dzia­łać jesz­cze szyb­ciej niż zwy­kle. To mogła być jego ostat­nia szansa. Był tak zajęty ana­li­zo­wa­niem tego, co przed chwilą usły­szał od szefa, że nie zauwa­żył dziew­czyny wycho­dzą­cej zza rogu.

Alek­san­dra Zdro­jew­ska pra­co­wała w PI Media od kilku lat, była wszech­stronna i nie bała się trud­nych tema­tów. Nie miała żad­nych pro­ble­mów z napi­sa­niem dużego tek­stu o gospo­darce, poli­tyce, zmia­nach kli­matu lub oby­cza­jówce. Wysoka, smu­kła, dłu­go­noga, okrę­cała sobie roz­mów­ców wokół palca: z każ­dego potra­fiła wyci­snąć newsa albo szo­ku­jące wyzna­nie. Wydawcy doce­niali ją nie tylko za świetne tek­sty, ale też za to, że w prze­ci­wień­stwie do wielu kole­gów odda­wała je na czas. Mimo że mogła zostać twa­rzą jed­nej redak­cji, wybrała wol­ność i pracę dla każ­dego, kto aku­rat dobrze pła­cił. Fre­elance trak­to­wała jak spo­sób na życie, a nie przy­mus. Dopóki prze­lewy przy­cho­dziły na czas, była miła, potem trak­to­wała pra­co­daw­ców jak byłych face­tów, czyli bez żad­nych sen­ty­men­tów. Zybert doce­niał jej pro­fe­sjo­na­lizm, ale jesz­cze bar­dziej to, że nie miała żad­nych opo­rów, by uma­wiać się z nim na naj­zwy­klej­szy na świe­cie seks bez zobo­wią­zań.

Nie musiał nawet nic mówić. Wymie­nili tylko szyb­kie spoj­rze­nia. To był ich mały rytuał. Ich i miliona innych kochan­ków na całym świe­cie. Kilka mru­gnięć i już oboje wie­dzieli, że ten wie­czór spę­dzą razem. Z dala od pracy, z dala od codzien­nego syfu. Tylko oni, wino i szum Wisły. Lubili te wspólne chwile, pod­czas któ­rych czas pły­nął jakby w prze­ciwną stronę.

Dziew­czyna ruszyła do gabi­netu Gracz­kie­wi­cza, a Zybert zaj­rzał jesz­cze na chwilę do new­sro­omu. Główny wydawca darł się jak opę­tany na wszyst­kich dokoła i pró­bo­wał wyda­wać pole­ca­nia sied­miu oso­bom naraz. Spro­wa­dzał na dyżur kolej­nych repor­te­rów, któ­rzy mieli wolne, i stra­szył wszyst­kich zwol­nie­niami. Powód jego iry­ta­cji nie był jasny, więc więk­szość dzien­ni­ka­rzy ole­wała jego wrza­ski i dalej zaj­mo­wała się roz­mo­wami na komu­ni­ka­to­rach. Wik­tor odwró­cił się i zoba­czył zastępcę szefa Zenona Mimow­skiego. Rudy chu­dzie­lec coraz bar­dziej przy­po­mi­nał lustru­jącą teren sury­katkę, cią­gle wier­cił się w miej­scu i tylko szu­kał dobrego momentu, by znik­nąć w swoim ciem­nym gabi­ne­cie na tyłach biura. Szcze­rze nie zno­sił miej­sca, w któ­rym pra­co­wał, ale z racji tego, że był jedy­nym trzy­ma­ją­cym para­sol finan­sowy nad bli­skimi, żył w prze­ko­na­niu, że tak musi być. Histo­ria Zenka i rodziny, którą wpro­wa­dził do firmy, uczy­niła z niego postać wręcz legen­darną i była też główną przy­czyną jego ner­wo­wo­ści. Pierw­sza w redak­cji poja­wiła się jego sio­stra, która chciała zarzą­dzać zespo­łem, a została repor­terką. Dla kolej­nej sio­stry szczy­tem osią­gnięć oka­zała się rola asy­stentki w dziale spor­to­wym. Potem kochanka wier­ciła mu dziurę w brzu­chu długo i sku­tecz­nie, więc i ją wcią­gnął do redak­cji. Miała znać się na gospo­darce i poli­tyce, ale szybko się oka­zało, że wię­cej wie o plo­tach ze świata cele­bry­tów niż o ostat­nich noto­wa­niach Dow Jones czy szcze­gó­łach reformy edu­ka­cji. Prze­su­nięto więc ją do stra­te­gicz­nego, z punktu widze­nia wła­ści­cieli por­talu, działu plot­kar­skiego, gdzie w głów­nej odsło­nie zda­wała rela­cje z cele­bryc­kich imprez i bry­lo­wała na pre­mie­rach, nie­rzadko sama bio­rąc udział w jaki­miś pikant­nym skan­da­liku. Pod­czas pisa­nia tek­stów przy­świe­cała jej pro­sta zasada: dużo zdjęć, jesz­cze wię­cej goli­zny, jak naj­mniej tre­ści. Poza impre­zo­wym lan­sem zaj­mo­wała się też rugo­wa­niem poten­cjal­nej kon­ku­ren­cji, co czy­niła, pisu­jąc donosy i knu­jąc intrygi.

– Cześć, mia­łeś mieć wolne, co cię przy­gnało do naszego szamba? – zapy­tał ze zło­śli­wym uśmie­chem, roz­glą­da­jąc się na boki i spraw­dza­jąc przy oka­zji, czy ktoś przy­pad­kiem nie traci czasu na dupe­rele nie­zwią­zane z pracą.

– Wiesz, jak jest w ścieku, wszystko do niego tra­fia, więc cza­sem warto zaj­rzeć – odpo­wie­dział Zybert, ści­ska­jąc dłoń Mimow­skiego.

– Widzę, że Gracz­kie­wicz idzie za cio­sem, ciska się od dwóch dni, jakby miał dostać awans. Nasi wła­ści­ciele z Fran­cji są zain­te­re­so­wani tylko wyni­kami, jest podob­nie jak przed rokiem, a nawet lepiej, ale do ide­ału daleko. Dobrze by było, gdyby mu drzwi w biu­rze na obro­towe wymie­nili, taki ruch.

– Taka rola szefa, nie? – rzu­cił na odczep­nego Zybert, roz­glą­da­jąc się wokół. Nie miał naj­mniej­szej ochoty na kon­ty­nu­owa­nie roz­mowy, postać wice­na­czel­nego budziła w nim odrazę, któ­rej nie był w sta­nie ukryć. Szybko zmie­nił temat: – Co to za har­mi­der?

– Wła­śnie zeszło, że teren Słu­żewca jest na sprze­daż, niby żaden news, ale wśród zain­te­re­so­wa­nych są Sko­neczny, kon­sor­cjum buka­resz­teń­sko-ateń­skie, jakaś firma z Wro­cła­wia, jakaś szwaj­car­ska spółka, Ame­ry­ka­nie, no i Żydzi. Duże pie­nią­dze, grunty to żyła złota. – Mimow­ski oparł się na moment o ścianę i zaczął przy­glą­dać się nowo zatrud­nio­nej ciem­no­wło­sej edy­torce, która szpa­ro­wała zdję­cia do mate­riału.

– Fakt, spore! Moim zda­niem można spo­koj­nie zało­żyć, że jeśli nie zastrzeże się zacho­wa­nia roli obiektu, to wyro­śnie tam nowy Ursy­nów albo Bia­ło­łęka – skon­sta­to­wał Zybert. – Lecę, wra­cam na urlop, widzimy się za jakiś czas.

Ruszył w stronę wind, gdy zoba­czył sekre­ta­rza redak­cji. Mario naprawdę miał na imię Zenek, ale nie przy­zna­wał się do tego, bo nie chciał mieć nic wspól­nego z Mimow­skim. Zybert był jed­nym z nie­wielu, który znał prawdę o jego imie­niu. Po pro­stu pano­wie na barce kie­dyś upili się do tego stop­nia, że Mario się wyga­dał.

Chudy jak tyczka i wiecz­nie przy­gar­biony, poru­szał się wolno, szu­ra­jąc gło­śno nogami. Przy­jął jedną zasadę: obi­jać się ile wle­zie. Wystar­czyła chwi­lowa nie­obec­ność szefa, a już opusz­czał żalu­zje w pokoju i pogrą­żał się w strze­lan­kach, wykań­cza­jąc faszy­stów lub innego, dowol­nie wybra­nego wroga. Poza umie­jęt­no­ścią mimi­kry Mario miał też inny talent: potra­fił prze­ko­nać inwe­sto­rów do swo­ich naj­głup­szych pomy­słów. Stał się na przy­kład posia­da­czem naj­no­wo­cze­śniej­szego sprzętu, dzięki któ­remu mógł odda­wać się mor­der­czej pasji, godzi­nami odstrze­li­wu­jąc prze­ciw­ni­kom głowy.

– Siema, Zibi – rzu­cił Mario, pod­cho­dząc do Wik­tora z sze­ro­kim uśmie­chem, by uści­snąć mu dłoń. – Stary musi mieć nie­złe ciśnie­nie, skoro aż z urlopu cię tu spro­wa­dził.

– No wła­śnie nie wiem, o co cho­dzi, pod­skór­nie wyczu­wam, że jest jakaś więk­sza ryfa… Pier­do­lony zbieg oko­licz­no­ści, tu prze­targ, a tu nagle teczka… – zaczął Zybert. Mario był jedną z nie­wielu osób, któ­rym ufał w tym kłę­bo­wi­sku żmij.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki