Buran. Kirgiz wraca na koń - Wojciech Górecki - ebook

Buran. Kirgiz wraca na koń ebook

Wojciech Górecki

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

W 1968 roku ukazało się pierwsze wydanie reportaży Ryszarda Kapuścińskiego „Kirgiz schodzi z konia”, pokłosie podróży autora po kaukaskich i środkowoazjatyckich republikach Związku Radzieckiego. Jak Azja Centralna i Kaukaz wyglądają dziś, pięćdziesiąt lat później i prawie trzydzieści po rozpadzie radzieckiego imperium? W jaki sposób Kazachstan, Kirgistan, Tadżykistan, Turkmenistan i Uzbekistan, których granice wyznaczają zasieki, pola minowe i drut kolczasty, odbudowują i przebudowują swoją tożsamość? Jak głęboko pamięć dramatycznych wydarzeń, w które zawsze obfitowała ich historia, odciska się na życiu mieszkańców Gruzji, Armenii i Azerbejdżanu?

Wojciech Górecki to wybitny znawca regionu i znakomity reporter, obdarzony zmysłem obserwacji, ciekawością i empatią. Dzięki temu tak trafnie potrafi opisywać złożony i dynamicznie zmieniający się poradziecki świat.

„Śladami Kapuścińskiego i pół wieku po Mistrzu Górecki wyrusza w podróż z Kaukazu, który poznał jak własną kieszeń, do Azji Środkowej. Opowiada o Turkmenach, Uzbekach i Kirgizach ze znamionującymi jego styl znawstwem i dociekliwością uczonego, pasją podróżnika i swadą najwytrawniejszego gawędziarza.” Wojciech Jagielski

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 284

Oceny
4,4 (35 ocen)
17
16
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Lwianerka

Nie oderwiesz się od lektury

fantastyczna lektura
00

Popularność




W serii ukazały się ostatnio:

Anna Pamuła Polacos. Chajka płynie do Kostaryki

Paweł Smoleński Pochówek dla rezuna (wyd. 3)

Cezary Łazarewicz Tu mówi Polska. Reportaże z Pomorza

Ilona Wiśniewska Białe. Zimna wyspa Spitsbergen (wyd. 2)

Filip Springer Miedzianka. Historia znikania (wyd. 4)

William Dalrymple Dziewięć żywotów. Na tropie świętości we współczesnych Indiach (wyd. 2)

Barbara Demick Światu nie mamy czego zazdrościć. Zwyczajne losy mieszkańców Korei Północnej (wyd. 2)

Jacek Hugo-Bader Dzienniki kołymskie (wyd. 2)

Ben Rawlence Miasto cierni. Największy obóz dla uchodźców

Dariusz Rosiak Biało-czerwony. Tajemnica Sat-Okha

Jean Hatzfeld Więzy krwi

Aleksandra Boćkowska Księżyc z peweksu. O luksusie w PRL

Barbara Seidler Pamiętajcie, że byłem przeciw. Reportaże sądowe

Ewa Winnicka Był sobie chłopczyk

Cezary Łazarewicz Żeby nie było śladów. Sprawa Grzegorza Przemyka (wyd. 3)

Paweł Smoleński Syrop z piołunu. Wygnani w akcji „Wisła”

Marcin Kącki Poznań. Miasto grzechu

Piotr Lipiński Bierut. Kiedy partia była bogiem

Tomasz Grzywaczewski Granice marzeń. O państwach nieuznawanych

Cezary Łazarewicz Koronkowa robota. Sprawa Gorgonowej

Zbigniew Rokita Królowie strzelców. Piłka w cieniu imperium

Swietłana Aleksijewicz Czarnobylska modlitwa. Kronika przyszłości (wyd. 4)

David I. Kertzer Porwanie Edgarda Mortary. Skandal, który pogrążyłPaństwo Kościelne

Rana Dasgupta Delhi. Stolica ze złota i snu (wyd. 2)

Karolina Bednarz Kwiaty w pudełku. Japonia oczami kobiet

Paweł Smoleński Królowe Mogadiszu

Rob Schmitz Ulica Wiecznej Szczęśliwości. O czym marzy Szanghaj

Marek Szymaniak Urobieni. Reportaże o pracy

Ola Synowiec Dzieci Szóstego Słońca. W co wierzy Meksyk

Jacek Hołub Żeby umarło przede mną. Opowieści matek niepełnosprawnych dzieci

Marcin Michalski, Maciej Wasielewski 81 : 1. Opowieści z Wysp Owczych (wyd. 2)

Marta Madejska Aleja Włókniarek

Ilona Wiśniewska Lud. Z grenlandzkiej wyspy

Remigiusz Ryziński Dziwniejsza historia

Maria Hawranek, Szymon Opryszek Wyhoduj sobie wolność.Reportaże z Urugwaju

Marcelina Szumer-Brysz Wróżąc z fusów. Reportaże z Turcji

Mariusz Surosz Pepiki. Dramatyczne stulecie Czechów (wyd. 2 zmienione)

Swietłana Aleksijewicz Czasy secondhand. Koniec czerwonego człowieka (wyd. 3)

W serii ukażą się m.in.:

Agnieszka Rybak, Anna Smółka Wieża Eiffla nad Piną. Kresowe marzenia II RP

Piotr Lipiński, Michał Matys Niepowtarzalny urok likwidacji. Reportaże z Polski lat 90.

Wojciech Górecki

Buran

Kirgiz wraca na koń

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w  internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i  koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka

Projekt układu typograficznego Robert Oleś / d2d.pl

Fotografia na okładce: Siergiej Michajłowicz Prokudin-Gorski, Kupcy w Registanie w Samarkandzie, pomiędzy 1905–1915, Biblioteka Kongresu, Dział Druków i Fotografii, Zbiór Siergieja Prokudina-Gorskiego, LC-P87-8008 [P&P] LOT 1033

Copyright © by Wojciech Górecki, 2018

Redakcja Tomasz Zając

Korekta d2d.pl

Redakcja techniczna i skład Robert Oleś / d2d.pl

Mapy Wojciech Mańkowski

Skład wersji elektronicznej d2d.pl

ISBN 978-83-8049-771-9

Kasiowi

Kaukaz Południowy i Azja Centralna

Я не была здесь лет семьсот,

Но ничего не изменилось… […]

Он прочен, мой азийский дом […].

Nie byłam tu z siedemset lat,

Lecz wokół nic się nie zmieniło… […]

On trwały jest, mój w Azji dom […].

Anna Achmatowa

Buran to zamieć o rozmiarach kataklizmu, zimowe przekleństwo eurazjatyckich stepów – choć zdarzają się też burany letnie, piaskowe, nazywane czarnymi. Ci, których dopadnie w drodze, nie mają większych szans na przeżycie. Widoczność spada do parudziesięciu centymetrów, śnieg zbija się w krępujący ciało pancerz, a wichura wychładza organizm w kilka sekund. Znane są przypadki ludzi, który stracili orientację we własnym obejściu i zamarzli na wyciągnięcie ręki od domu. Inni na zawsze przepadli w stepie. Wielu ciał nigdy nie znaleziono.

Ci, którym się udało, żyją z piętnem buranu niczym ocaleńcy z Titanica albo odratowani po uderzeniu pioruna.

Aby przetrwać buran, potrzebne jest schronienie, najlepiej ciepły dom albo choćby ziemianka. Niektórych uratował samochód, gdy jednak buran się przedłuża – a potrafi wiać nawet parę dni – kabina zamienia się w celę śmierci, z której nie ma ucieczki. W dzisiejszym Kazachstanie odpowiednie służby uprzedzają przed buranem esemesami, a policja nie wypuszcza kierowców z miast, zatrzymując wszystkich na rogatkach.

Ludy Azji Centralnej przeżyły buran władzy radzieckiej, uciekając w rodzinę, tradycję, religię. Od prawie trzech dekad próbują urządzić sobie życie po swojemu, ale żywioł zostawił w nich swój ślad. Odbił się zwłaszcza na krajobrazie, dzieląc jednolitą niegdyś przestrzeń na państwa narodowe. Ich granice wyznaczają zasieki, pola minowe i kolczasty drut.

Buran. Kirgiz wraca na koń nawiązuje do książki Ryszarda Kapuścińskiego Kirgiz schodzi z konia, która ukazała się pięćdziesiąt lat temu, w 1968 roku. Może za kolejne pół wieku – albo wcześniej, bo historia ciągle przyspiesza – ktoś w sztafecie reporterów znowu podejmie ten temat i opisze dla nas zmieniające się: Armenię, Azerbejdżan i Gruzję, a także Kazachstan, Kirgistan, Tadżykistan, Turkmenistan i Uzbekistan.

WG

I Ekshumacja

I zmarli mają prawo do życia.

Tadeusz Boy-Żeleński

Złote włosy Dagny

Padło na Dagny. Musiało na kogoś paść.

Arkadi Czowelidze wcześniej o niej nie słyszał. Dopiero gdy królowa Sonia przysłała list z zapytaniem, czy zachował się grób, zaczął się interesować (był dyrektorem tbiliskiego cmentarza Kukijskiego – a Dagny zmarła w Tbilisi). Wtedy, w połowie lat dziewięć­dziesiątych, nie było wyszukiwarek, baz danych, cyfrowych archiwów; w Gruzji, która łapała oddech po serii wojen domowych, tygodniami nie było prądu. Tymczasem w Norwegii trwały prace przy organizacji Kvinnemuseet, Muzeum Kobiet. Mieściło się w zakupionej na ten cel rezydencji Rolighed, gdzie Dagny spędziła dzieciństwo. Królowa dała placówce swój patronat.

Pomniczek odnalazł się w górnej, najstarszej części cmentarza. Był wyzywająco ascetyczny. Zamiast baroku kolumn i pilastrów, kamiennych kwiatów, wstęg i aniołów – prostopadłościan różowego marmuru z czarnym reliefem krzyża i zatartą inskrypcją: „Dagny Przybyszewska urodzona Juel”. Czowelidze zawiadomił Oslo, ale Dagny już siedziała mu w głowie. Czemu żegnano ją po polsku? Jak trafiła do Gruzji? Co zrobiła dla Norwegii? Zawładnęła jego wyobraźnią, owinęła sobie wokół palca, jak tylu mężczyzn w belle époque.

Szybko odkrył, że choć była pianistką, że pisała wiersze i dramaty, to sławę zdobyła jako muza wielkich artystów. Że romanse łączyły ją z malarzem Edvardem Munchem (twórcą Krzyku i całej serii dagnoidalnych Madonn), dramaturgiem Augustem Strindbergiem i pisarzem Stanisławem Przybyszewskim, „genialnym Polakiem”, którego poznała w berlińskiej winiarni Pod Czarnym Prosiakiem. Że w roku 1893 wyszła za Przybyszewskiego za mąż i miała z nim dwoje dzieci: syna Zenona i córkę Iwę. Czowelidze zdobył gdzieś zdjęcie Dagny i powiesił sobie w gabinecie. Poczuł pokrewieństwo dusz. Lubił kobiety pewne siebie, stanowcze, zdecydowane. Takie, które rzucają wyzwanie światu („Czy ty wiesz, że publicznie paliła papierosy?! Że od niej zaczął się w Niemczech feminizm?”). Lubił kobiety piękne.

Z wyszukanych po bibliotekach książek, z archiwaliów i starych gazet odtworzył końcówkę jej życia. Białe plamy zapełniał wyobraźnią. Nieszczęście zaczęło się z przenosinami Przybyszewskich do Krakowa (rok 1898). Stach, zstępujący z niemieckiego nieba bóg Młodej Polski, był tam królem; uwielbianej, ale nieznającej polskiego Dagny trudno się było odnaleźć. Tadeusz Boy-Żeleński, który kochał się w niej na zabój, pisał: „Ta Norweżka była z twardszego kruszcu niż słowiański. Nie rozumiała tych łatwych rozczuleń, tanich łez, obłudnych pocałunków, szafowanych dookoła niej; Przybyszewski natomiast z rozkoszą poddawał się owym rozlewnym serdecznościom odnalezionej ojczyzny, których tak długo był pozbawiony”. I jeszcze alkoholizm Stacha, który teraz „przechodził wszelką miarę”: „Odwożenie go do domu w stanie nieprzytomności należało nieraz do codziennych czynności Dagny, z których wywiązywała się ze wzgardliwym nieco wdziękiem”. Zaczęli się mijać, rozjeżdżać samotnie po Europie, wdawać w przelotne miłostki.

Wiosną 1901 roku znowu się zeszli. Nowe życie mieli zacząć na Kaukazie. Na wyjazd namówił ich Władek Emeryk, sporo od obojga młodszy syn milionera, właściciela kopalni manganu w Gruzji – „ładny chłopiec o ufnych, jasnych oczach, poczciwy, dziecinny, oddany. Przylgnął do Przybyszewskich jak duży pies. Niezbyt inteligentny, raczej naiwny, był jedną z natur, dla których zetknięcie z sugestywnym »demonizmem« Przybyszewskiego mogło być szczególnie niebezpieczne. Brał wszystko zbyt dosłownie” (to znów Boy-Żeleński).

Ruszali z Warszawy we czwórkę – Emeryk i Przybyszewscy z Zenonem (Iwa została pod opieką znajomej). Tuż przed odjazdem pociągu Stach nagle oznajmił, że zostaje. Musi dopilnować swojego Złotego runa wystawianego w dwóch teatrach. Zabrać pieniądze z wydawnictwa. Załatwić coś jeszcze. Ale wkrótce do­jedzie… Nigdy nie dojechał. Może nawet nie zamierzał. Najpewniej wiedział, że żona i ich młody przyjaciel byli kiedyś kochankami. Mógł liczyć, a przynajmniej dopuszczać, że znowu między nimi zaiskrzy. Rozwiązałoby mu to ręce. Był już w tym czasie uwikłany w dwa nowe związki.

18 maja Dagny, Zenon i Władek dotarli do Tbilisi, nazywanego wtedy Tyflisem. Stanęli w Grand Hotelu przy moście Nikołajewskim (obecnie Suchy Most), zajęli sąsiednie pokoje. W nocy 5 czerwca Władek zastrzelił śpiącą Dagny, wyprowadziwszy uprzednio Zenona i zamknąwszy dokładnie drzwi. Następnie zastrzelił siebie. Zostawił cztery listy.

Do Stacha: „Zrobiłem to, co Tyś powinien był zrobić. Ona wiedziała o wszystkim. Początkowo chciała – następnie matka w niej zagórowała… zanadto kocha Zenona. Więc musiałem odłożyć i zabijam Ją w chwili, gdy się najmniej tego spodziewa”.

Do Zenona: „Wyrządzam ci krzywdę straszną, niezmierną. Może życie będziesz miał przez to złamane. Nie mogę inaczej, nie mogę przez wzgląd na Nią. W wieczności, kiedy się spotkamy, albo mnie zrozumiesz i przebaczysz, albo mnie znienawidzisz. Drżę na myśl”.

Do Franciszka Fiszera (Warszawa, Al. Jerozolimskie 43, m. 8): „Interes, który mieliśmy razem robić, zrób pan ze wspólnikiem moim, Antonim Kellerem (Tyflis, Grand Hotel). Jest to człowiek bezwarunkowo uczciwy i może mu pan kompletnie zaufać”.

Do Antoniego Kellera: „Przejdźmy do kwestii pogrzebu. Po zrobieniu protokołu policyjnego, po umyciu ciał, ciało pani Przybyszewskiej proszę natychmiast czymś przykryć (lub włożyć do trumny, jeżeli takowa już będzie) i nikt absolutnie nie ma prawa jej oglądać. Żadnych gapiów nie dopuszczać, nikogo! Pani P. ma być pochowana jak najlepiej, słowem dobra trumna, porządny katafalk, dobre miejsce na cmentarzu. Z czasem na Jej mogile stanie pomnik – bacz więc, by się pozycja ku temu nadawała […]. Moją mność może oglądać każdy, komu to przyjemność sprawi. Chowajcie mnie gdzie chcecie i jak chcecie”.

Urojenia szaleńca, młodopolski splin? Zemsta odrzuconego kochanka? We Władku tkwił „gen obłędu”, dziedziczył go po chorej psychicznie matce. A Dagny wciąż kochała Stacha, słała do niego list za listem i codziennie była na dworcu, wypatrując, czy nie przyjechał. Ale mogła przecież, wyobraża sobie Czowelidze, poznać już kogoś na miejscu. Zwracała na siebie uwagę, przykuwała wzrok, a krew – nie woda. Była w typie Arkadiego, więc tym bardziej w typie jego pradziadów.

Pochowano Dagny 8 czerwca 1901 roku, w dniu jej trzydziestych czwartych urodzin. Tego samego dnia chowano Władka Emeryka – ale jego grób się nie zachował. Ponoć ojciec zabrał ciało syna do Polski. Po Władku płakało całe Tbilisi. Miał tu przyjaciół, znajomych, wielu znało jego ojca. Gazety były pełne nekrologów. Po Dagny ukazał się jeden, od małoletniego syna (kilka dni później małoletni syn dziękował jeszcze osobom, które przyszły na pogrzeb). W Polsce Stach napisał epitafium: „Była przepięknym egzotycznym kwiatem, który rzadko wykwita, a który tłum zdeptać musi – i nie dość, że zdepcze, ale mści się na nim jeszcze po śmierci”.

Czowelidze poczuł, że musi coś dla Dagny zrobić, jakoś ją upamiętnić. I dzięki temu – zrobić coś dla kogoś innego. A to wszystko – choć w pierwszym odruchu pewnie tak daleko nie sięgał – by dojść do ładu z samym sobą.

Zawsze miał pieniądze. Pochodził z jednej z tych solidnych, mieszczańskich rodzin, które ułożą się z każdą władzą. Skończył właściwe studia: historię na uniwersytecie i tbiliską filię Instytutu Marksizmu-Leninizmu („Teraz się nie chwalę, bo krzywo patrzą, chociaż nie byłem partyjny”). Praca w sowieckim Związku Konsumentów dawała kontakty i dojście do towarów spod lady („Dorabiałem jako cechowik, nielegalny przedsiębiorca. Załatwialiśmy materiał i w państwowej fabryce tłukliśmy po godzinach przeróżne barachło. Sprzedaż szła przez państwowy sklep. W latach osiemdziesiątych już nas prawie nie ścigali”).

W kwietniu 1989 roku wybierał się na wycieczkę: Niemcy, Skandynawia, Beneluks („Za Sojuza podróżowali tylko kagiebowcy i ludzie bogaci. Ja zjeździłem pół świata”). Miał zabrać córkę, szesnastoletnią Tamriko – była wpisana do jego paszportu – ale żona postawiła szlaban: przecież kończy szkołę, musi się uczyć do egzaminów. Pokłócili się i Arkadi groził, że zabije, jeśli Tamriko coś się stanie. Bał się o nią, Tbilisi wrzało. Tłum okupujący aleję Rustawelego gęstniał z godziny na godzinę, ludzie żądali niepodległości. Mówiło się, że do miasta ściąga wojsko. W końcu pojechał sam.

Specnaz uderzył 9 kwietnia. Chwilę po czwartej rano w tłum wjechały transportery opancerzone, oddziały piesze przebiły sobie drogę saperkami. Puszczono gaz paraliżujący. Przylegające ulice zostały zablokowane przez samochody i ludzie nie mieli dokąd uciec. Jedną z szesnastu ofiar była Tamriko. Matka nie upilnowała. Telegram zastał Arkadiego w Holandii.

Odtąd wszystko podporządkował córce. Wystarał się o posadę dyrektora cmentarza i zaczął od remontu cmentarnej cerkwi – komunizm przetrwały gołe mury. Ułożył posadzki, zadbał o polichromie, zamówił ikony; rosyjską kopułę w kształcie cebuli kazał zastąpić gruzińskim stożkiem („Zabił ją ruski sołdat, patriarcha nie mógł się nie zgodzić”). Miejsce dla Tamriko przyszykował w przedsionku, na prawo od wejścia. Nie sposób nie zauważyć. Nad nagrobkiem zawiesił jej portret.

Zburzył rodzinny dom w sercu miasta, przy Bielinskiego (dwa kroki od filharmonii). Nowy postawił sto metrów od bramy cmentarza. Odtworzył w nim pokój córki – wszystko jest jak wtedy, gdy wymykała się na wiec. Użył swoich wpływów i doprowadził do przemianowania ulicy Bielinskiego na Tamar Czowelidze. Później wystara się dla niej o pośmiertny order za udział w walce narodowowyzwoleńczej.

I ciągle czuł, że to mało. Że nie odpokutował za to, że go nie było. Że nie zadośćuczynił córce jak należy.

Wtedy pojawiła się Norweżka.

Napisał do królowej, że chciałby przenieść Dagny w lepsze miejsce. Położyć nową płytę. Wmurować ławkę. Wszystko na własny rachunek, z szacunku dla niezwykłej kobiety i tych, którzy odwiedzają jej grób. Odpowiedź przyszła przez Kvinnemuseet i norweską ambasadę: jesteśmy poruszeni, w pełni ufamy dyrektorowi. Wnuk Dagny Rutger Bennet (syn Iwy) wyraża zgodę na ekshumację. Gruzińskie służby sanitarne dały pozwolenie od ręki.

Mogiłę otwarto 3 czerwca 1999 roku, w obecności prawosławnego księdza (Czowelidzemu nie przyszło do głowy, że Dagny była katoliczką) i grupy tbiliskich artystów. O godzinie trzynastej dwadzieścia grabarze dokopali się do ocynkowanej trumny. Było tam okienko i zebrani zobaczyli pierwsze rude kosmyki. Dwadzieścia minut później – ekshumację nagrywano na wideo, działał datownik – wieko poddało się i ukazały się całe włosy. Czowelidze niczego takiego wcześniej nie widział: włosy powinny być skołtunione, pozlepiane ziemią, brudne, tymczasem Dagny wyglądała tak, jakby wróciła od stylisty. Jakby ktoś jej te włosy właśnie ułożył. Musiał ich dotknąć, aby uwierzyć, że istnieją.

Włosy były częścią legendy. Sama pisała: „Me złote włosy: wieniec płonący”. Krystyna Kolińska, autorka biografii Stacha, poświęciła im dłuższy fragment: „Te włosy… Munch na swoich płótnach nadał im samoistną rolę. Na licznych obrazach widzimy »zbłąkaną gwiazdę« w niespokojnej ich chmurze. Czasami strumienie włosów Dagny, spływające wzdłuż bladej twarzy o wpółprzymkniętych powiekach, kołysały się w jednym rytmie z morską falą, niekiedy gęstym obłokiem obrysowywały nagą sylwetkę Madonny o zmysłowych ustach, na którą zerkał ze złowieszczą uwagą niesamowity embrion o wielkiej głowie. Na innym znów obrazie sploty jak liany oplątywały pochylonego ufnie młodzieńca (obrazowi temu nadał tytuł Wampir), to znów w Salome tworzyły oprawę dla niesionej głowy – nie świętego Jana, lecz »smutnego szatana« – Przybyszewskiego, aby z kolei na plakacie reklamującym wystawę Edvarda Muncha w Kopenhadze, z wizerunkiem Dagny i Stanisława, owinąć tę twarz o spiczastej bródce opadającą falą”.

Zupełnie jak u Márqueza, nawet kolor się zgadzał: „Płyta nagrobna rozpadła się już po pierwszym uderzeniu oskarda i z niszy spłynęła kaskada żywych, intensywnie miedzianych włosów. Z pomocą robotników szef robót chciał wydobyć resztę włosów, ale im mocniej za nie ciągnęli, tym więcej ich przybywało, aż pojawiły się ostatnie pasma, ciągle przyrośnięte do dziewczęcej czaszki”.

Oprócz owych włosów niewiele po Dagny zostało, same kości – w jednym z zębów tkwiła plomba, pewnie wstawiła ją wcześniej, w Tbilisi chyba nikt tego wtedy nie umiał – ale włosy wystarczyły, by Czowelidze wyobraził sobie, jaka była piękna.

Biżuterię – obrączkę, pierścionki – przełożono do nowej trumny. Z wyjątkiem krzyża, który Dagny przez dziewięćdziesiąt osiem lat trzymała w rękach („Był srebrny, ważył z pół kilo”). Arkadi przekazał go ministrowi spraw zagranicznych Norwegii Knutowi Vollebækowi, który odwiedzał Tbilisi z ramienia OBWE. Trafił do norweskiego muzeum.

Dagny spoczęła w nowym kukijskim panteonie, wytyczonym tuż przy wejściu na cmentarz. Napisy wyryto po polsku i gruzińsku. Nowy grób sąsiadował z mogiłą żony Czowelidzego, która zginęła niedługo po córce (policja uznała, że był to napad rabunkowy).

Kiedy grabarze skończyli pracę, a kamerzysta przestał nagrywać, Arkadi poczuł ulgę, ale nie taką, jak po ustąpieniu bólu. Ulgę, która przychodzi, gdy dociera do nas, że długotrwała terapia przyniosła wreszcie skutek i będziemy żyć. Dagny i Tamriko. Dzieliło je sto lat, ale wiele łączyło. Obie odeszły przedwcześnie. Obie zabito. Obie – bez żadnej winy. Obie w Tbilisi. Arkadi ekshumował Dagny dla córki i jak córkę pochował. Wraz z Dagny ostatecznie pożegnał Tamriko, pogrzebał tamtą złość i wyrzuty sumienia.

Norweżka, która za życia była artystką, muzą, kochanką, żoną i matką, po śmierci odegrała rolę terapeutki. Ktoś musiał.

Padło na nią.

II Pamięci Kaukazu

Gdybyśmy zaczęli siebie zapewniać, że tych rzeczy nie pamiętamy lub nie chcemy pamiętać, byłaby to nieprawda. Co gorsza, wpadlibyśmy w bardzo zły styl, niegodny ludzi dorosłych […]. Chodzi o to, co potrafimy sobie powiedzieć, pamiętając.

Jerzy Stempowski

Człowiek, który nie zatrzymał wojny

Profesor Giorgi Anczabadze wykłada na dwóch uczelniach – w Tbilisi i w Suchumi.

Suchumi jest stolicą Abchazji, która formalnie należy do Gruzji, ale w rzeczywistości stanowi odrębne państwo. Oderwała się tuż po rozpadzie ZSRR, na początku lat dziewięćdziesiątych. Piętnaście lat później, po kolejnej wojnie, jej niepodległość uznała Rosja, a w ślad za nią pięć innych krajów (dwa się potem wycofały). Niepodległa Gruzja chciała od Rosji uciec i otworzyła się na Zachód.

Gruzja i Abchazja nie utrzymują kontaktów, jeśli nie liczyć technicznych spotkań w Genewie i lokalnego ruchu przygranicznego. Nie kursują między nimi pociągi ani autobusy, nie dochodzą listy. Trudno się nawet dodzwonić. Gruzini i Abchazowie wiedzą o sobie coraz mniej i coraz mniej obchodzi ich, co się dzieje u sąsiadów. Wykłady Anczabadzego to jedna z ostatnich nici, która łączy dwa światy.

Profesor czuje się Gruzinem i Abchazem równocześnie.

Pan z panów. W średniowieczu jego przodkowie współrządzili, a okresami może rządzili całą Abchazją. Ale gdyby zacząć od nich, historia całkiem zdominowałaby współczesność. Zresztą najpóźniej w XII stuleciu władzę przejęli z ich rąk abchascy książęta Czaczbowie (najpierw jako lennicy gruzińskich królów z dynastii Bagrationów) i nie oddali jej aż do przyjścia Rosji w XIX wieku. Po tamtych przodkach zostały noszące ich imię rzeki i przełęcze.

Lepiej zacząć od praprapradziadka, który miał na imię Dżamlet. Mieszkał w posiadłości rodowej Otobaia na południowym krańcu Abchazji, blisko Morza Czarnego i rzut kamieniem od granicznej rzeki Inguri. Ród osiadł w tamtych stronach pod koniec XVII wieku, gdy trzeba było wzmocnić abchaskie pogranicze przed napadami (za rzeką zaczynała się Megrelia, jedna z historycznych prowincji Gruzji).

Prapradziadek miał na imię Zurab. Urodził się w Otobai około roku 1830. Brał udział w wojnie krymskiej i dosłużył się stopnia podporucznika. Potem został dowódcą miejscowego oddziału straży granicznej. Zginął w 1859 roku w potyczce z przemytnikami. Osierocił żonę i parotygodniowego syna.

Pradziadek miał na imię Tarasz. Żył w latach 1859–1935. Też urodził się w Otobai i też został carskim oficerem. Skończył odpowiednie szkoły, bił się z Turkami i Japończykami, a po trzydziestu latach służby opuścił armię jako podpułkownik. Zamieszkał w Suchumi, podjął niezobowiązującą pracę w zarządzie miasta i oddał się życiu towarzyskiemu: układał wiersze, grał na gitarze i namiętnie polował.

Dziadek miał na imię Wianor (1888–1938). Ukończył ze złotym medalem męskie gimnazjum w Tbilisi oraz Cesarską Akademię Medycyny Wojskowej w Petersburgu. W trakcie studiów zasłynął wyzwaniem na pojedynek księcia Joachima Hohenzollerna. Poszło o kobietę. Po bolszewickim przewrocie przez dziesięć lat kierował komisariatem (ministerstwem) zdrowia sowieckiej Abchazji, ale do partii nie wstąpił. Zmiażdżył go walec stalinowskich represji. Gdy przyszło po niego NKWD i dowódca patrolu zapytał, czy spodziewał się ich wizyty, odpowiedział: „I tak, i nie. Tak – bo wiem, co się wyprawia. Nie – bo jestem niewinny”. Później aresztowano jego żonę, która trafiła na kilka lat do łagru w Kazachstanie, po czym wróciła do Abchazji. Dla Wianora nie było ratunku. Został rozstrzelany jako dywersant, szpieg, wróg rewolucji.

Ojciec, tak jak prapradziadek, miał na imię Zurab (1920–1984). Wyrósł w Abchazji i tam skończył studia, ale doktorat i habilitację robił już w Tbilisi, w Instytucie Historii Gruzińskiej Akademii Nauk. Dlatego, choć czuł się Abchazem, uważał się za gruzińskiego uczonego. Nie zmienił zdania nawet, gdy został pierwszym rektorem pierwszego w Abchazji uniwersytetu, który powstał na bazie suchumskiego instytutu pedagogicznego.

Wychowało go suchumskie podwórko. W tajemnicy przed ojcem ministrem sprawił sobie tatuaż z mewą. Obnosił się z bliznami od noża, których dorobił się w bijatykach. Wydoroślał po aresztowaniu rodziców, ale do końca życia wolał biesiady z prostymi ludźmi, przyjaciółmi z dzieciństwa niż nasiadówki z kole­gami profesorami.

Ożenił się z Gruzinką. W kresowych abchaskich rodach było to przyjęte. Wianor też miał żonę Gruzinkę, a Tarasz – Megrelkę, księżną Marię Dadiani, która w 1917 roku została deputowaną do abchaskiego parlamentu. Mieszane małżeństwa z reguły osiadały w Abchazji, za Inguri przenosiły się nieliczne. Ród używał kilku form nazwiska: abchaskiej (Aczba), megrelskiej (Anczbaja), gruzińskiej (Anczabadze) i rosyjskiej (Aczbow). To też było przyjęte. Nawet Bagrationowie w Armenii stawali się Bagratydami.

Zurab zajął się dziejami Abchazji. Trudno było o lepszego człowieka i bardziej ryzykowny temat. Żył jeszcze Stalin, a w głowie gruzińskiego filologa Pawlego Ingorokwy kiełkowała teoria, która na dziesięciolecia zatruje serca i umysły jego rodaków. Głosiła, że współcześni Abchazowie nie są potomkami Abchazów ze średniowiecza: tamci mieli być plemieniem gruzińskim, a utworzone przez nich Królestwo Abchaskie (istniało od VIII wieku, na samym początku XI stulecia weszło w skład zjednoczonej Gruzji) – jednym z feudalnych gruzińskich państw. Potem Abchazję mieli zalać górale z Kaukazu Północnego. Kiedy i po co przyszli, Ingorokwa nie wyjaśnił. Barbarzyńcy przynieśli swój język – abchaski nie jest bliski gruzińskiemu – a rodowitych mieszkańców wchłonęli bądź wyparli, przejmując ich imię. Wniosek był prosty: współcześni Abchazowie to przybłędy i wara im od gruzińskiej ziemi. Jeżeli chcą na niej mieszkać, muszą podporządkować się gospodarzom.

Zurab widział to inaczej, ale nie mógł, młokos i Abchaz, potępić Ingorokwy, który uchodził w narodzie za żywego świętego: ocalił setki gruzińskich manuskryptów i otwarcie krytykował zabór Gruzji przez Sowietów. Badacz wił się więc, kluczył i gdzie mógł, chwalił filologa. Przyznawał, że w średniowiecznym Królestwie Abchaskim dominowała ludność gruzińska i z czasem gruziński został językiem państwowym (trzeba pamiętać, że Królestwo obejmowało niemal całą zachodnią Gruzję). Ale uparł się, że pierwszymi królami byli etniczni Abchazowie, tożsami z dzisiejszymi. I wykazał, w oparciu o odkrycia archeologii, ciąg­łość osadniczą Abchazji od czasów antycznych. To Abchazowie, pisał, są w Abchazji ludnością rdzenną, a Gruzini, w tym Megrelowie – przybyłą. Aby wilk był syty, dodawał, że obok plemion protoabchaskich w powstaniu narodu mieli udział przybysze z Azji Mniejszej. Ich obecności również dopatrzył się w odkryciach z wykopalisk.

Areopag gruzińskich historyków jakoś to przełknął. Poza wszystkim Ingorokwa, który nie miał wykształcenia historycznego, był dla nich profanem wchodzącym w nie swoje buty. Co prawda ten i ów trochę się z Ingorokwą zgadzał – jeden twierdził, że Abchazja była ojczyzną obu narodów, inny, że przybysze z gór tylko wzmocnili miejscowy abchaski żywioł – lecz teorię uznano za niepotwierdzoną. Ale Gruzini wiedzieli już swoje. Anczabadze był po naukowemu hermetyczny, Ingorokwa krzepił serca. Idee filologa wrócą do gruzińskiego mainstreamu pod koniec ZSRR, gdy konflikt gruzińsko-abchaski wybuchnie z pełną siłą.

W Abchazji książki Zuraba rozchodziły się spod lady i miejscowe władze stanęły na głowie, żeby ściągnąć go z powrotem. Udało się, znaczną część życia przepracował w Suchumi. Tam też zmarł. W 2000 roku nieuznana poczta nieuznanej Abchazji wydała znaczek z jego podobizną.

Giorgi Zurabowicz Anczabadze urodził się w 1949 roku. Jako pierwszy z rodu – w Tbilisi. I jako pierwszy rósł na Gruzina. Prawie nie mówił po abchasku.

Los, któremu się wymykał, dopadł go po śmierci ojca. Przybrał postać akademickiego skryptu z historii Abchazji. Ojciec napisał go wraz z dwoma abchaskimi profesorami, ale nie zdążył wydać i grupa gruzińskich historyków, wyznawców Ingorokwy, zażądała wstrzymania druku. Dowodzono, że Abchazja jest częścią Gruzji, więc oddzielny podręcznik nie ma sensu. W odpowiedzi historycy abchascy, gorące głowy, zarzucili książce, że przeciwnie – za bardzo skupia się na związkach Abchazji z Gruzją. Odpowiedzialny za podręczniki minister powołał komisję. Giorgiemu, który miał trzydzieści pięć lat, doktorat z historii Kaukazu i etat w Akademii Nauk, ale przede wszystkim bagaż własnego nazwiska, przypadła rola łącznika i negocjatora.

Suchumi było dla niego odkryciem. Niby słyszał, co się tam dzieje, wiedział o uśpionym konflikcie. Ale przybiła go skala frustracji. Abchazowie żyli obok, odrębnie. Bali się Tbilisi i własnych, gruzińskich sąsiadów, których było prawie trzy razy więcej od nich. Knuli. Abchaska elita okopała się w Instytucie Języka, Literatury i Historii. Dzięki ojcu miał tam wejście. Przeciętny Gruzin z Tbilisi czy Kutaisi, nawet jeśli rok w rok spędzał w Abchazji wakacje, nie miał szans zorientować się, że coś jest nie tak.

Giorgi zadawał sobie pytanie, kiedy zaczęło się psuć. Przez większość historii jakoś się ze sobą dogadywali. Tysiąc lat temu Królestwo Abchaskie współtworzyło zjednoczoną Gruzję. Stało się to możliwe, bo władzę w Tbilisi objęli spokrewnieni z abchaską dynastią Bagrationowie, którzy rządzili już szeregiem gruzińskich państewek. Gdyby Gruzja rozwinęła się w silne, scentralizowane królestwo, takie jak Francja czy Anglia, Abchazowie byliby dziś pewnie Gruzinami. Może nie przetrwałby nawet język? Ale ziem nie udało się scalić i pięćset lat temu zjednoczona Gruzja znów rozpadła się na odrębne dzielnice, księstwa i hrabstwa. Przez kolejne trzysta lat Abchazja znajdowała się poza tym konglomeratem.

Stosunek do Gruzinów długo był taki, jak Litwinów do Polaków w dawnej Rzeczypospolitej: więksi i mocniejsi bracia, czasem zbyt szorstcy, ale bliscy, swoi. Arystokracja chętnie mówiła po gruzińsku, choć nie traciła świadomości narodowej. W literaturze gruzińskiej Abchazowie odgrywali z kolei role pozytywnych bohaterów: dzielnych i prawych dżygitów, wiernych przyjaciół. Pomiędzy Abchazami a Gruzinami byli jeszcze Megrelowie, ale ich odrębność ograniczała się do języka i z czasem niemal zanikła (megrelski jest bliski gruzińskiemu).

Dwieście lat temu wszystko wzięła Rosja. Giorgi znał te czasy już z rodzinnych przekazów. Doszedł do wniosku, że zło zaczęło się w ostatnich dekadach XIX wieku, kiedy po przegranej wojnie kaukaskiej i nieudanych powstaniach Abchazowie całymi wsiami musieli uciekać do Turcji. Na opuszczone ziemie napłynęli Rosjanie, Ormianie, Megrelowie. Oraz Gruzini. Potem było tylko gorzej.

Przez dwa lata Giorgi krążył między Tbilisi a Suchumi. Namawiał, przekonywał. Złapał się na tym, że z Abchazami rozmawia jak Gruzin, a z Gruzinami – jak Abchaz. Skrypt jego ojca ukazał się z kosmetycznymi poprawkami.

Nie był na wiecu we wsi Łychny. W marcu 1989 roku trzydzieści tysięcy Abchazów – prawie jedna trzecia narodu – zebrało się i zażądało własnej republiki. Takiej, jaką w ramach ZSRR miała Gruzja. Namiastki państwa. Petycję do Moskwy podpisali nie tylko dysydenci czy intelektualiści, ale nawet komunistyczne abchaskie władze. Dla Gruzinów to była zdrada, cios w plecy. Na kontrwiecu w Tbilisi – politykę robiło się wtedy na ulicy – ludzie krzyczeli, żeby zabrać Abchazji autonomię. Stary filolog Ingorokwa uśmiechał się zza grobu.

Giorgi znów negocjował. W Tbilisi bronił Abchazów. Na wykładach, odczytach i w gazetach tłumaczył, że się po prostu boją. Bo za Stalina osiedlono im tylu Gruzinów, że stali się u siebie mniejszością. Bo kilka razy zmieniano im alfabet. Bo przemianowano na gruzińską modłę dziesiątki miejscowości. W Suchumi opowiadał o gruzińskim ruchu narodowym, w którym sam działał i który na początku wcale nie odnosił się wrogo do innych. Bywał też na wszystkich wiecach i mityngach – i abchaskich, i tych zwoływanych przez miejscowych Gruzinów (oni również się bali. Był to strach kolonisty przed zemstą tubylców). Jako historyk czuł, jak historia przyspiesza i zrywa się z uwięzi.

Brał udział w poufnych misjach. W imieniu gruzińskiego rządu jeździł do abchaskiej Rady Najwyższej, z Suchumi przywoził oferty tamtej strony. Na naradach u pierwszego sekretarza Gruzińskiej Partii Komunistycznej Dżumbera Patiaszwilego proponował telemosty i wymianę młodzieży. Ale szło już ku wojnie. Kolejne rządzące Gruzją ekipy – nacjonalisty Zwiada Gamsachurdii i nawróconego na demokrację Eduarda Szewardnadzego (był sekretarzem przed Patiaszwilim, a potem ministrem spraw zagranicznych ZSRR) – nie zagłębiały się w istotę problemu i nie szukały rozwiązań. Wolały dawać posłuch gruzińskim aktywistom, którzy powtarzali, że Gruzini są w Abchazji gnębieni. Po wystąpieniach w obronie rodaków politykom i partiom od razu rosły sondaże.

Gruzinom, mówi po latach Giorgi, zabrakło roztropności. Mieli uznane przez sąsiadów granice i wsparcie Zachodu. Było ich cztery miliony, a Abchazów – czterdzieści razy mniej. Ale nie chcieli słyszeć o federacji, którą proponowali tamci. Dla siebie żądali wolności, innych trzymaliby pod butem. Abchazom, którzy na początku wcale nie mieli zamiaru się oddzielać, zabrakło z kolei cierpliwości. Broniąc się przed Tbilisi, postawili na Moskwę, a ta rozgrywała swoją grę. Potrzebowała Abchazji, aby utrzymać przy sobie Gruzję i cały Kaukaz. Dziel i rządź, polityczny elementarz.

Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Sekretariat: ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75

[email protected], [email protected]

[email protected], [email protected]

[email protected]

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

[email protected]

Sekretarz redakcji: [email protected]

Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa

tel./fax +48 22 621 10 48

[email protected], [email protected]

[email protected], [email protected]

[email protected]

Dział marketingu: [email protected]

Dział sprzedaży: [email protected]

[email protected], [email protected]

Audiobooki i e-booki: [email protected]

Skład: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, [email protected]

Wołowiec 2018

Wydanie I