Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
16 osób interesuje się tą książką
W 2022 roku Wojciech Górecki wyruszył w kolejną podróż po Kazachstanie. Nie była to droga krótka – dość powiedzieć, że z Polski do zachodniej kazachstańskiej granicy jest bliżej niż stamtąd do Ałmatów, dawnej stolicy kraju. Nie była to też wyprawa łatwa – od miasta do miasta, od wsi do wsi, od człowieka do człowieka. Po stepie, w dzień lub w nocy, tysiące kilometrów koleją, samolotem, marszrutką.
Ta książka to podróż po ścieżkach przeszłości – do poligonu atomowego w Semipałatyńsku, nad znikające Morze Aralskie, do dawnych łagrów oraz miejsc zesłań Polaków. To próba uchwycenia charakteru i zmieniającej się tożsamości mieszkających tu ludzi, stosunków społecznych, politycznych układów. To wreszcie poszukiwanie odpowiedzi na pytanie o przyszłość narodu, który usiłuje wydostać się z przygniatającego cienia wielkiego sąsiada, Rosji.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 470
W serii ukazały się ostatnio:
Paweł Smoleński Pochówek dla rezuna (wyd. 4)
John Vaillant Tygrys. Na tropie rosyjskiej bestii
Harley Rustad Zagubiony w Dolinie Śmierci. Obsesja i groza w Himalajach
Bartek Sabela Wędrówka tusz
Jamie Bartlett Królowa kryptowaluty. Historia miliardowego cyberprzekrętu
Małgorzata Nocuń Miłość to cała moja wina. O kobietach z byłego Związku Radzieckiego
Roman Husarski Kraj niespokojnego poranka. Pamięć i bunt w Korei Południowej (wyd. 2)
Bartosz Józefiak Wszyscy tak jeżdżą
Tomáš Forró Gorączka złota. Jak upadała Wenezuela
Douglas Preston, Mario Spezi Potwór z Florencji. Śledztwo w sprawie seryjnego mordercy
Piotr Lipiński Wasilewska. Czarno-biała
Agnieszka Pikulicka-Wilczewska Nowy Uzbekistan
Taina Tervonen Grabarki. Długi cień wojny w Bośni
Katarzyna Kobylarczyk Ciałko. Hiszpania kradnie swoje dzieci
Jacek Hołub Beze mnie jesteś nikim. Przemoc w polskich domach (wyd. 2)
Anna Bikont Nigdy nie byłaś Żydówką. Sześć opowieści o dziewczynkach w ukryciu
Jelena Kostiuczenko Przyszło nam tu żyć. Reportaże z Rosji (wyd. 3)
Barbara Demick Światu nie mamy czego zazdrościć. Zwyczajne losy mieszkańców Korei Północnej (wyd. 3)
Bartosz Żurawiecki Ojczyzna moralnie czysta. Początki HIV w Polsce
Kate Brown Czarnobyl. Instrukcje przetrwania (wyd. 2)
Amos Oz Na ziemi Izraela (wyd. 2)
Marta Wroniszewska Tu jest teraz twój dom. Adopcja w Polsce (wyd. 2)
Sam Knight Biuro przeczuć. Historia psychiatry, który chciał przewidzieć przyszłość
Katarzyna Kobylarczyk Pył z landrynek. Hiszpańskie fiesty (wyd. 2)
Paweł Smoleński Izrael już nie frunie (wyd. 6)
Piotr Lipiński Bierut. Kiedy partia była bogiem (wyd. 2)
Derek Scally Najlepsi katolicy pod słońcem. Pożegnanie Irlandczyków z Kościołem
Kalina Błażejowska Bezduszni. Zapomniana zagłada chorych (wyd. 2)
Murong Xuecun Śmiertelnie ciche miasto. Historie z Wuhanu
Bradley Hope Pokonać Kimów. Tajna misja przeciwko reżimowi
John Treherne Zbrodnia w raju. W poszukiwaniu utopii na Galapagos
Maciej Wasielewski Jutro przypłynie królowa (wyd. 3)
Bartosz Panek Zboże rosło jak las. Pamięć o pegeerach
Jacek Hołub Wszystko mam bardziej. Życie w spektrum autyzmu
Marcelina Szumer-Brysz Wróżąc z fusów. Reportaże z Turcji (wyd. 3 rozszerzone)
W serii ukaże się m. in.:
Mateusz Marczewski Pasażerowie. Ayahuasca i duchy Amazonii
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Projekt okładki Agnieszka Pasierska
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś
Fotografia na okładce Frederic Noy / Panos Pictures / Forum
Fotografie wewnątrz tomu © Wojciech Górecki
Fotografia ze s. 91 © Administracja Prezydenta Republiki Kazachstan
Copyright © by Wojciech Górecki, 2024
Redakcja Tomasz Zając
Korekta Joanna Stocka / d2d.pl, Jadwiga Makowiec / d2d.pl
Skład Robert Oleś
Mapa Wojciech Mańkowski
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8191-954-8
Przyjaciołom z Ośrodka Studiów Wschodnich
Jeśli osiądziesz w ziemi Ötüken, będziesz mógł spokojnie żyć, budując swoje wieczne państwo.
Inskrypcja ku czci Köl Tegina, brata Bilge Kagana (tak zwany mały napis), VIII wiek
Kazachstan
Był step.
Był od zawsze.
Ludzie nazwali go Wielkim Stepem – i taki właśnie jest. Zaczyna się na wschodnich krańcach Azji, w Mandżurii, biegnie przez cały kontynent, omija Morze Kaspijskie, a potem rozlewa się po Europie, zajmując dzisiejszą południową Rosję, Ukrainę z Krymem oraz Mołdawię. Kończy się na Nizinie Węgierskiej i dolinie Dunaju.
Jest jak ocean:
Wpłynąłem na suchego przestwór oceanu,
Wóz nurza się w zieloność i jak łódka brodzi,
Śród fali łąk szumiących, śród kwiatów powodzi,
Omijam koralowe ostrowy burzanu.
Lekarka Danuta Tęczarowska, deportowana w kwietniu 1940 roku do Kazachstanu z zajętego przez Sowietów Lwowa, wspominała wiele lat później: „Stojąc na stepie, miało się wrażenie, że stoi się na środku morza suchej trawy, przykrytego kloszem niebieskiego nieba. Nie mam zrozumienia dla poezji, ale często, zbierając kiziak [krowi nawóz na opał], powtarzałam sobie na głos Stepy akermańskie Mickiewicza, gdyż wiersz ten oddaje wiernie nastrój stepowy”. Na stepie, pisze autorka, czuje się przestrzeń i wolność, a człowiek zlewa się z przyrodą.
Zesłany do Kazachstanu sześćdziesiąt lat wcześniej przez carskich sędziów etnograf Jan Witort zauważył, że step to wieczny ruch. Nie znosi statyki i zmusza do przemieszczania się wszystko i wszystkich wokół: „Zawsze jednak znamienną cechą stepów jest nużąca jednostajność, wzbudzająca tęsknotę lub pewną ospałość, wieczne powtarzanie się tych samych obrazków, tych samych wrażeń. Takie wrażenia wynosi zwykle podróżnik przy pierwszym obeznaniu się ze stepem, lecz one rychło nikną, skoro oko oswoi się z niezwykłym widokiem, skoro baczniej rozejrzy się w otoczeniu. […] Kto był w stepach, kto oddychał ich powietrzem, patrzał na te bezmiary, ten zrozumie niezawodnie to dziwne uczucie, które nie pozwala pozostawać długo na jednym miejscu i ciągnie ustawicznie w dal… w dal…”.
Niektórzy porównują Wielki Step do transkontynentalnej autostrady. Ze wschodu na zachód i z zachodu na wschód wędrują nią od zarania ludzkości żołnierze, kupcy, posłańcy, misjonarze i rozmaite niespokojne duchy.
Było państwo. Było wiele państw.
Wszystkie opierały się na rodach, szczepach, plemionach. W tamtych stronach musisz żyć kolektywnie, inaczej zginiesz.
„Od jak dawna ród ludzki pamięta, mieszkały w stepach ludy koczownicze – to wciąż Jan Witort – jedne ustępowały, inne zajmowały ich miejsce”. W pierwszym tysiącleciu przed Chrystusem dominowali Indoeuropejczycy: Massageci, Sarmaci, Scytowie, Sakowie. U progu naszej ery zaczęły przeważać ludy ałtajskie, a wśród nich – mongolskie i turkijskie (tureckie). Wieki później z zaludniającej Wielki Step ludzkiej mgławicy wyłonią się Kazachowie, Kirgizi, Uzbecy i Turkmeni, którzy mówią językami z rodziny turkijskiej.
Stanisław Kałużyński, badacz tamtejszych kultur, pisał: „Rody i plemiona pasterskie chętnie łączyły się w pewne większe ugrupowania, przy czym decydowały tutaj nie tyle związki pokrewieństwa czy genetyczne, ile wspólnota interesów politycznych. Łatwość powstawania związków rodowych i plemiennych równała się łatwości ich rozpadu. Okoliczności te powodowały, że stepy stanowiły arenę nieustannych walk pomiędzy poszczególnymi rodami i szczepami lub ich związkami, co dawało jednostkom utalentowanym pod względem wojskowym i organizacyjnym okazję do wybicia się. Jeżeli wodzowi, który stanął na czele niewielkiej początkowo federacji, udało się zapobiec jej rozpadowi i, co więcej, dzięki sukcesom militarnym ustalić swoją przewagę, to wówczas rola jego szybko rosła i przy sprzyjających okolicznościach mógł w krótkim czasie opanować i zjednoczyć rozległe terytorium. Sprzyjało temu rozdrobnienie ludności stepowej, jej ruchliwość i zmienność układu sił politycznych. Nierzadko wystarczało jednego życia do stworzenia od podstaw ogromnego imperium obejmującego miliony kilometrów kwadratowych lub nawet o zasięgu światowym”.
Stepowe królestwa różniły się od tych, które znamy z dawnej Europy czy Bliskiego Wschodu. Nie miały sieci twierdz i umocnień ani stałego osadnictwa, za to sprawnie działały poczta, system podatkowy, organizacja armii. Stolicą było aktualne koczowisko władcy. Ten, niczym współcześni drobni przedsiębiorcy, którzy noszą swoje biuro w teczce, woził ze sobą aparat państwa: sekretarzy, doradców, ministrów, kancelarię, dwór. Pradawne miasta na południe od Wielkiego Stepu – stacje na Jedwabnym Szlaku – służyły mu do podbojów, rzadziej do wymiany handlowej.
Państwa były ulotne jak stepowy wiatr – ale wiatr o sile bomby atomowej, zdolny wywrócić świat do góry nogami. Choć imperium mongolskie Czyngis-chana, nieznające dyskryminacji narodowościowej ani religijnej, zaczęło rozpadać się już za jego wnuków (w drugiej połowie XIII wieku), odcisnęło piętno na całej dalszej historii regionu. Stanowiło wzorzec monarchii, stały punkt odniesienia. Ideał. Panujący w nim pokój mongolski, Pax Mongolica, dał tej części Eurazji swobodę handlu i komunikacji. W ciągu następnych wieków prawowitą władzę nad dziesiątkami ord i chanatów, które powstawały i upadały na Wielkim Stepie, sprawowali Czyngisydzi – potomkowie Czyngis-chana w linii prostej.
W jednym z takich organizmów, Chanacie Kazachskim, Czyngisydów i hodżów (potomków arabskich misjonarzy i zdobywców) nazwano „białą kością”. Po kazachsku – aksujek. To to samo, co błękitna krew. Cała reszta, niezależnie od osobistych zasług, które mogły doprowadzić do bardzo wysokich godności, choć nie tych najwyższych, zaliczała się do „czarnej kości” – karasujek. W czasach sowieckich ludzi białej kości prześladowano jako element obcy klasowo. Ale komunistom nie udało się zabić pamięci.
W pierwszym okresie rządów Nursułtana Nazarbajewa – panował trzydzieści lat, przewodząc najpierw sowieckiemu, a potem już niepodległemu Kazachstanowi, aż w roku 2019 zrezygnował, choć na dobre odszedł dopiero trzy lata później – oponenci z klanowych elit wytykali mu, że nie ma odpowiedniego pochodzenia. Że przyszedł na świat w rodzinie pasterza z czarnej kości, więc nie może przewodzić narodowi. Ale pociągnął za sobą ludzi. A potem nie miał już w kraju żadnych oponentów, rządził bowiem zgodnie z najlepszą chańską tradycją. Koniec jego kariery znów przypominał los dawnego stepowego władyki, który uwierzył we własną nieomylność i zaufał wyznaczonemu przez siebie dziedzicowi.
Spore połacie dzisiejszego Kazachstanu zajmują pogórza i góry. Wysokie, dochodzą nawet do siedmiu tysięcy metrów. Ale sercem kraju jest step, bo stamtąd wyszli Kazachowie. Ta część Wielkiego Stepu nazywa się Stepem Kazachskim.
Kazachstan jest ogromny. Ze wschodu na zachód rozciąga się na trzy tysiące kilometrów (to dalej niż z Warszawy do Lizbony), a z północy na południe na ponad półtora tysiąca (tyle, co z Warszawy do Ankary). Dwa miliony siedemset tysięcy kilometrów kwadratowych. Polska razy dziewięć, Szwecja razy pięć. Z Polski do granicy rosyjsko-kazachstańskiej za Wołgogradem jest bliżej niż stamtąd do Ałmatów, czyli dawnej stolicy. Nawet jeśli ruszymy ze Szczecina. A na Ałmatach kraj się jeszcze nie kończy. To największe państwo świata bez dostępu do morza (Kaspijskie się nie liczy, bo w rzeczywistości jest jeziorem i nie ma łączności ze światowym oceanem; dawne Morze Aralskie, po którym zostały trzy jeziora, nie liczy się tym bardziej). Przejazd pociągiem może trwać kilka dni. Malutka europejska część Kazachstanu – obejmuje tereny na zachód od rzeki Ural – jest większa niż Bułgaria czy Grecja.
Wielki kraj, ale za sąsiadów ma giganty: Rosję, sześciokrotnie większą i siedmiokrotnie ludniejszą, oraz Chiny – trzyipółkrotnie większe i siedemdziesięciokrotnie ludniejsze. Trudno się żyje w ich cieniu. Ostatnie wieki to rosyjska kolonizacja. Nie było takiej zbrodni, której Rosjanie by tam nie popełnili. Rosja carska odebrała Kazachom najlepsze pastwiska i osiedliła na nich Słowian, przegrodziła szlaki koczowniczych wędrówek, przydusiła podatkami i domiarami. Utopiła we krwi powstanie 1916 roku. Ta komunistyczna w ogóle zabroniła koczować, rekwirując stada do kołchozów i sowchozów (wielu pasterzy wolało wyrżnąć całe pogłowia, niż oddać je państwu). Przymusowej kolektywizacji i związanej z nią klęski głodu nie przeżyła połowa Kazachów.
Sowieci wymordowali pierwsze pokolenie kazachskiej inteligencji. W dawnych koczowiskach urządzili łagry, w stepy zesłali Polaków, Niemców z Powołża, Koreańczyków z Dalekiego Wschodu, górskie narody Kaukazu. Pięćset prób jądrowych na semipałatyńskim poligonie zniszczyło zdrowie pokoleń Kazachów. Także tych, które się dopiero urodzą. Zaczęło znikać Morze Aralskie, pozbawione wody zabieranej na pola bawełny. Na powierzchnię wyszły sól i trujące chemikalia – to, co zostało z nawozów sztucznych, którymi szprycowano plantacje. Gospodarka rabunkowa wyjałowiła pastwiska.
Tak, Związek Radziecki przyniósł też modernizację. Danuta Tęczarowska pisała: „W okolicy, dokąd byłam wywieziona, są teraz wyrzutnie sputników i lądują astronauci”. Miała na myśli kosmodrom Bajkonur. W Kazachstanie powstały przedszkola, szkoły i uniwersytety, szpitale i przychodnie, teatry i kina. I wielki przemysł, który obsługiwali przyjezdni, bo miejscowych kadr było za mało. Dlatego kazachstańscy Rosjanie, pełni frustracji, że nie mają teraz wiele do powiedzenia (wcześniej rządzili, a Kazachowie byli w mniejszości), skarżą się w mediach społecznościowych na czarną niewdzięczność gospodarzy. Gdy Astana nie poparła inwazji Moskwy na Ukrainę, w mediach społecznościowych pojawiły się komentarze: „Przecież to myśmy tu wszystko zbudowali, myśmy nauczyli was korzystać z toalety!”.
Po upadku ZSRR ożywił się drugi wielki sąsiad. Chinom potrzebne były kazachskie bogactwa: ropa, gaz, węgiel i reszta skrytej pod stepem tablicy Mendelejewa. Oraz ziemia, której w Chinach brakuje. Korzystając ze swoich atutów – położenia, powierzchni i bogactw – a także z możliwości, jakie daje niepodległość, Kazachstan stara się manewrować pomiędzy Chinami, Rosją a Zachodem.
Współczesne państwo kazachskie istnieje od końca 1991 roku. Wcześniej takiego państwa nie było. Ale to nie znaczy, że Kazachowie nie mieli swojej ojczyzny.
– W czasach sowieckich za początek naszej państwowości przyjmowano powstanie Chanatu Kazachskiego w połowie XV wieku – powie mi Gulżan Asyłbiekowna, historyczka z uniwersytetu w Kyzyłordzie, wykształcona w Wielkiej Brytanii. Asyłbiekowna cieszy się, że te czasy się skończyły. – Teraz uniwersytecki kurs historii państwa zaczynamy od V wieku przed naszą erą i kultury indoeuropejskich Saków.
Mocno to naciągane, ale niepozbawione kuszącej logiki. Zgodnie z nią Kazachstan to kolejna inkarnacja nie tylko tegoż Chanatu, lecz także Złotej Ordy, imperium mongolskiego i wcześniejszych koczowniczych królestw oraz związków plemiennych, zwanych po prostu „el”. Nawiązując do nich, Stanisław Kałużyński zauważył, że „warunki bytowania na stepach, gdzie każde ugrupowanie rodowe mogło być samowystarczalne, wytworzyły u ich mieszkańców szczególne zamiłowanie do nieograniczonej swobody, ruchu i wolności. Cechą mieszkańca stepów była duma z jego swobody i niechęć do podporządkowania się jakimkolwiek ograniczeniom”. Trzeba tu wiedzieć, że słowo „Kazach” – wraz z pokrewnym mu „Kozakiem” – oznacza w przekładzie z języków tureckich właśnie kogoś takiego: uciekiniera, człowieka, który wyrwał się z okowów. Człowieka wolnego. A skoro byli w stepie Kazachowie, to był i Kazachstan.
W takim sensie był on od zawsze.
W Wielkim Stepie trwa od zawsze wieczne państwo.
To jest relacja z podróży, którą odbyłem latem 2022 roku. Na Ukrainie trwała już wojna, a Kazachstan dochodził do siebie po styczniowych zamieszkach, największych od uzyskania niepodległości, i odsunięciu byłego prezydenta Nazarbajewa i jego rodziny od wpływów na państwo (opiszę to wszystko po kolei). Pojechałem do Ałmatów i Astany, bo w obu stolicach, starej i nowej, można się wywiedzieć, jakie wiatry wieją w polityce. Potem wybrałem się nad Morze Kaspijskie i dalej na północ. Stamtąd interiorem, zakosami, wróciłem do Astany. W moją relację wplotłem historie z wielu poprzednich wyjazdów.
Kazachstan chciałem opisać już w książce Buran. Kirgiz wraca na koń, która wyszła w roku 2018 – ale rozsadziłoby to całą konstrukcję. W mojej wizji – zagęszczonych, na ile się da, portretach państw regionu – zmieściły się Turkmenistan, Tadżykistan, Kirgistan i Uzbekistan, nie dało się jednak upchać kazachskich przestrzeni. Musiałbym zrezygnować z wielu opisów i bardzo wielu wątków. A trochę się ich zebrało. To był mój pierwszy kraj w poradzieckiej Azji, odwiedziłem go w 1996 roku, a potem często tam wracałem i z każdym pobytem wydawał mi się coraz ciekawszy. Ostatecznie dałem do Buranu krótki rozdział Kazachstan. Państwo archipelag z listą kilkunastu kazachskich tematów, które zamierzałem podjąć. Musiały jeszcze poczekać.
Buran nawiązywał do książki Ryszarda Kapuścińskiego Kirgiz schodzi z konia; ukazał się równo pół wieku po niej. Tam także Kazachstanu nie było: były pozostałe „stany” Azji Centralnej oraz Gruzja, Armenia i Azerbejdżan. Zastanawiałem się dlaczego. Pierwszy trop podsunął sam reporter. W Imperium, poświęconym rozpadającemu się ZSRR, wspominał: „I oto pojechałem do nie-rosyjskich republik ówczesnego Imperium. Co rzuciło mi się w oczy? Otóż mimo sztywnego, koszarowego gorsetu sowieckiej władzy, udało się tutejszym małym, ale prastarym narodom zachować coś ze swojej tradycji, ze swojej historii, swojej z konieczności ukrywanej dumy i godności własnej. Odkryłem tam rozłożony w słońcu dywan wschodni, który w wielu miejscach zachował jeszcze dawne barwy i przyciągał uwagę różnorodnością swoich oryginalnych wzorów”. Myśl rozwinął w wywiadzie: „Zawsze interesowałem się Trzecim Światem i Kirgiz schodzi z konia miał być książką o tej części ówczesnego Związku Radzieckiego, która była najmniej rozwinięta gospodarczo, najbardziej nierosyjska i najbardziej tubylcza”. Zrusyfikowany, zsowietyzowany i uprzemysłowiony Kazachstan nie pasował do tych opisów. Myślę jednak, że był też inny powód. W uczciwym reportażu nie sposób było nie wspomnieć o łagrach, deportacjach, poligonie jądrowym – a każdą wzmiankę na ten temat zatrzymałby komunistyczny cenzor. Lepiej było już nic nie pisać.
Aby usiąść do książki o Kazachstanie, musiałem tam jeszcze raz pojechać. Kilku ważnych miejsc wcześniej nie widziałem, nie byłem choćby nad kazachską częścią dawnego Morza Aralskiego (zajechałem tam kiedyś od strony uzbeckiej). Inne chciałem sobie odświeżyć. Czas robił swoje, a historia przyspieszyła. Bez nowej wyprawy trudno byłoby opowiedzieć o współczesnym kraju.
Podróż planowałem zacząć w rosyjskim Astrachaniu, który leży w delcie Wołgi, kilkadziesiąt kilometrów od kazachstańskiej granicy. W latach dziewięćdziesiątych, w czasach Jelcyna i anarchicznej rosyjskiej demokracji, miasto cieszyło się złą sławą. „Lecąc do Astrachania, nie mogłem oprzeć się wyobrażeniu, że jest to podróż do Chicago lat trzydziestych, w którym rządzą gangi, trup ściele się gęsto, a w każdej knajpie siedzi mafioso – wspominał Marek Z., przedsiębiorca i współautor książki Przejażdżka po Rosji, którą czyta się momentami jak dobry kryminał. – Leciałem przecież do centrum kawiorowego, co dla wielu ludzi brzmiało dokładnie tak samo jak centrum narkotykowe”. Na szczęście wszystko się dobrze skończyło: „Wyprawa była jak najbardziej udana, bo obyło się bez strzelaniny”.
Astrachań był mi potrzebny jako baza wypadowa do pozostałości Saraju – stolicy Złotej Ordy, potężnego mongolsko-turkijskiego państwa, które w późnym średniowieczu panowało nad Wielkim Stepem. Założył je Batu, wnuk Czyngis-chana. Saraj zamieszkiwali głównie przedstawiciele narodów podbitych, w tym Słowianie – zdobywcy woleli namioty i otwartą przestrzeń. Niegdyś był jednym z największych miast na świecie, przyciągał podróżników, ściągali tam kupcy, przybywali posłowie z Europy i Bliskiego Wschodu. Dziś to dziura, którą trudno wypatrzeć na mapie, obcy wtręt między dwiema niezbyt dużymi wsiami o pospolitych rosyjskich nazwach. Dopiero niedawno, przy okazji kręcenia filmu, założono tam muzeum: najbardziej efektowne ruiny to filmowe dekoracje. Na stronie placówki widziałem zdjęcia pracowników, którzy w strojach dawnych panów tych ziem obsługują gości, na pewno w większości Rosjan. W takich miejscach fizycznie czuć miażdżącą siłę i przewrotność historii. Dlatego ciągnęło mnie do Saraju.
Potem chciałem przeciąć zachodni Kazachstan i znowu wjechać do Rosji, żeby zajrzeć do Buzułuku i Orenburga. W 1941 roku w pierwszym z tych miast ulokowało się dowództwo formowanej wówczas Armii Andersa (po kilku miesiącach przeniesiono je do Uzbekistanu). Orenburg powstał trzysta lat temu jako kresowa twierdza na pograniczu z koczowiskami Kazachów. Stamtąd Rosjanie podbijali Azję Centralną. Po zwycięstwie bolszewików miasto zostało stolicą sowieckiego Kazachstanu, ale kilka lat później Moskwa oddała je sowieckiej Rosji.
W pierwszej połowie XIX wieku w orenburskim garnizonie służyło wielu zesłanych Polaków, w tym filareci Adam Suzin i Tomasz Zan. Inny konspirator z tego kręgu, Adolf Januszkiewicz, trafił dalej w głąb stepów i został wybitnym badaczem kazachskiego folkloru. Cała trójka występuje pod własnymi imionami w pierwszej scenie III części Mickiewiczowskich Dziadów. Tam też znajduje się dialog:
KILKU Z WIĘŹNIÓW
No, Janie! Nowiny?
JAN SOBOLEWSKI
(ponuro)
Niedobre – dziś – na Sybir – kibitek dwadzieście
Wywieźli.
ŻEGOTA
Kogo? – Naszych?
JAN
Studentów ze Żmudzi.
WSZYSCY
Na Sybir?
JAN
I paradnie! – Było mnóstwo ludzi.
Chodziło o członków organizacji Czarni Bracia z miasteczka Kroże na Żmudzi. Wśród nich był Jan Prosper Witkiewicz, w momencie zesłania niespełna szesnastoletni. On także trafi do Orenburga – z wyrokiem dożywotniej służby wojskowej bez prawa awansu oraz odebranym szlachectwem (początkowo zasądzono mu, jeszcze dziecku, karę śmierci). Na miejscu zacznie się uczyć lokalnych narzeczy – w sumie znał ponoć dziewiętnaście języków obcych – i wkrótce szczęśliwym, choć makiawelicznym zrządzeniem losu zostanie tajnym agentem w carskiej służbie dyplomatycznej. W takim charakterze podróżował do emiratu Buchary i do Afganistanu, wielokrotnie przemierzając Kazachstan. Ale to inna historia.
Miałem już rosyjską wizę i bilety, gdy zaczęła się pandemia i zamknięto granice. Po dwóch latach zniesiono obostrzenia, ale wtedy Rosja napadła na Ukrainę i pomysł z Orenburgiem i Astrachaniem stracił sens. Filmowcy mawiają, że w filmie fabularnym reżyser jest bogiem, a w dokumentalnym Bóg – reżyserem. Podobnie jest z beletrystyką i reportażem.
Do Azji Centralnej najprościej lecieć przez Stambuł. Tureckie linie lotnicze wyparły Aerofłot, który do połowy lat dwutysięcznych był prawie monopolistą. Utrzymują połączenia ze wszystkimi stolicami oraz wieloma mniejszymi miastami. Doszło do tego, że z turkmeńskiego Aszchabadu do Duszanbe w Tadżykistanie również lata się – jeśli trzeba – przez Stambuł: najpierw dwa i pół tysiąca kilometrów na zachód, a potem trzy i pół tysiąca na wschód.
Na lotnisku w Stambule nie trzeba czytać informacji przy bramkach. Należy tylko znaleźć właściwy sektor, co trochę trwa, bo strefa tranzytowa ciągnie się setkami metrów. Potem jednak, jeśli wypatrzymy na głowach oczekujących mężczyzn choć kilka kołpaków – białych stożkowatych czapek, czasem obitych aksamitem – a wśród kobiet przynajmniej jeden biały turban, możemy być pewni, że odlatuje Kirgistan. Długie sukienki w podłużne, geometryzowane wzory zwiastują Tadżykistan, a podążając za kwadratowymi tiubietiejkami, noszonymi z fantazją na czubku głowy (że też się nie zsuną), trafimy bez pudła na rejs do Uzbekistanu. Stroje narodowe przeżywają w Azji Centralnej renesans.
Cztery i pół godziny lotu. Plus dwie – różnicy czasu. Poranek w Taszkencie. Lubię zagłębiać się w region powoli, na raty, stąd ten Taszkent, skoro nie udało się z Astrachaniem. Trudno mi się z marszu przestawić na tryb podróżny. Przystanek po drodze to rodzaj śluzy, komory dekompresyjnej. No i nie byłem w Azji Centralnej od pandemii. Cholernie ciekawiło mnie, co się zmieniło w regionie i co się mówi w jednym i drugim kraju o rosyjskiej agresji. Z kim trzymają Uzbecy, a z kim – Kazachowie. Nie, nie uśmiechał mi się bezpośredni rejs do Ałmatów czy Astany (tam lata nawet nasz LOT).
Taksówka przed terminalem złapała się sama.
– Dokąd?
– Do Andiżanu.
Miasto leży w Kotlinie Fergańskiej, trzysta pięćdziesiąt kilometrów od stolicy. Pięć–sześć godzin jazdy. Wiedziałem, że taryfiarz mnie tam nie zawiezie, a on wiedział, że wcale na to nie liczę. Ruszyliśmy na nieformalny postój taksówek długodystansowych. W Taszkencie jest ich kilka. Z jednego pojedziemy do Samarkandy, z innego do miast Kotliny. Płaci się za swoje miejsce, dlatego trzeba poczekać, aż samochód się zapełni. Ale jeśli zależy nam na czasie, możemy zapłacić za wszystkie miejsca – i w drogę.
Kierowcy pochodzą z regionów, w które jeżdżą. Aut na taszkenckich blachach prawie tam nie ma. Kurs liczy się od postoju w Taszkencie do postoju w miejscu docelowym, za dojazd pod adres zwykle się dopłaca. Stawki są sztywne i trudno coś utargować. Podobny system przyjął się w Kirgistanie, Tadżykistanie, a nawet hiperautorytarnym Turkmenistanie. Ale także w Gruzji i Armenii. W Kazachstanie – tylko na niektórych trasach. Odległości są tam za duże.
Klientów nie brakuje, bo to wygoda i oszczędność. Samolot jest drogi, pociąg nie wszędzie dociera i też swoje kosztuje. A busiki kursują po miastach. Znacznie tańsze od taksówek są autobusy, ale te chodzą rzadko i wolno. Korzystają z nich podróżni, którzy mają dużo bagaży albo muszą się liczyć z każdym groszem.
Na postoju rządziły biel i chevrolety. Po taszkenckich ulicach krąży sporo ład, wołg, nawet moskwiczów (na prowincji jeszcze więcej), a ich właściciele nieraz dorabiają sobie okazjonalnymi podwózkami. Ale na dłuższy dystans taki old school się nie godzi. Nie te standardy. Skąd się wzięły chevrolety? Wkrótce po rozpadzie ZSRR w mieście Asaka pod Andiżanem (w uzbeckiej pisowni – Andijon) na wielką skalę ruszyła produkcja samochodów Daewoo, a auta z importu obłożono zaporowym cłem – mało kogo było na nie stać. Wystarczyło parę lat, by marka zdominowała rynek. Po bankructwie Daewoo Group motoryzacyjną gałąź koncernu kupił General Motors. Chociaż w uzbeckich zakładach produkcja szła jeszcze długo pod dotychczasową nazwą, w końcu jednak z taśm zaczęły zjeżdżać chevrolety. A czemu prawie wyłącznie białe? Krążą plotki, że tak zażyczyły sobie władze – w sąsiednim Turkmenistanie nie rejestruje się samochodów w innych kolorach – ale chodziło o klimat: w upały biel wolniej się nagrzewa.
Dogadałem się z kierowcą o imieniu Tursimbaj i śnieżnobiałym chevroletem cobaltem wyjechaliśmy z miasta.
Pierwsze, co rzucało się w oczy na trasie, to posterunki policji. Stały na swoich miejscach co kilkanaście–kilkadziesiąt kilometrów, poprzedzone kolejnymi ograniczeniami prędkości i nieuchronnym znakiem stop. Solidne i budzące respekt. Najważniejszy na posterunku był gmach komisariatu, w dolnej części przeszklony. Przylegał on do drogi, nad nią zaś wznosiło się coś w rodzaju wiaty, z gatunku takich, jakie spotyka się na przejściach granicznych. Za dnia zadaszenie dawało pożądany cień, ułatwiający kontrolę dokumentów i bagażników. Po zmroku włączano reflektory. Dawniej można tam było stracić parę godzin, zwłaszcza na drodze do Kotliny, najpierw czekając w kolejce do kontroli, a następnie tłumacząc, po co się właściwie jedzie. W ten sposób władze zwalczały terroryzm i spekulację, zapewniając w kraju ład i porządek.
Teraz jednak na posterunkach tylko zwalniano, pewnie z przyzwyczajenia, bo na większości nie widziałem żywego funkcjonariusza i nikt nie sprawdził nas do samego Andiżanu. Trudno o lepszy dowód na liberalizację systemu, łączoną z prezydentem Szawkatem Mirzijojewem, który rządzi od 2016 roku, ale jeszcze nazywają go nowym, bo poprzednik, Isłam Karimow, pozostawał u władzy całe dwadzieścia siedem lat i zmarł na urzędzie. Można też było normalnie wymienić pieniądze, a do obiegu weszły duże nominały – wcześniej były dwa kursy, oficjalny i czarnorynkowy, drugi o niebo korzystniejszy, ale tak czy tak za sto dolarów dostawało się spory worek wymiędlonych uzbeckich sumów. Karty SIM sprzedawano teraz na lotnisku i można było mieć ze sobą internet, choć jeden czy drugi komunikator nie działał, a na niektóre strony w ogóle nie dawało się wejść.
Tak, władza do końca nie odpuściła, o czym przekonałem się, pytając po drodze o andiżańską masakrę z 2005 roku, kiedy bezpieka i wojsko stłumiły zamieszki po aresztowaniu lokalnych biznesmenów i filantropów oskarżonych o ekstremizm i islamski fundamentalizm. Według rządowych komunikatów zginęło niespełna dwieście osób, ale ofiar mogło być dziesięć razy tyle. Taszkent długo nie ufał Andiżanowi i całej Kotlinie, i właśnie dlatego ściśle kontrolowano, kto tam wjeżdża. Kierowca, człowiek dojrzały, czterdziestoośmiolatek, musiał mieć zdanie na ten temat, ale zniżając głos, rzucił tylko, że była to wielka, wielka tragedia, nie daj, nie daj Bóg, żeby się powtórzyła, a potem, już w Andiżanie, pokazał mi plac, gdzie rozegrał się dramat. Bał się mówić albo nie chciał do tego wracać, a najpewniej – jedno i drugie.
Chętniej rozmawiał o finansach. Nie wiodło mu się źle, dorobił się mieszkania w Andiżanie i trzech w stolicy, szykował je dla swoich synów, z których najstarszy już studiował. Za dwa taszkenckie mieszkania spłacał jeszcze kredyt, dają go, mówił, przy wkładzie własnym w wysokości pięćdziesięciu procent. Wszystko dzięki poluzowaniu przepisów. Za Karimowa Taszkent był zamknięty, nie można się było ot tak zameldować czy nabyć nieruchomość, kredytu też człowiek z ulicy nie dostał. Rok temu Tursimbaj kupił chevroleta, którym teraz jechaliśmy, dał trzynaście tysięcy dolarów za wersję z rozbudowanym systemem audio, aby pasażerowie się nie nudzili. Za kurs życzył sobie dwieście tysięcy sumów od osoby, osiemset tysięcy za wszystkie miejsca, z grubsza osiemdziesiąt dolarów. W obie strony – sto sześćdziesiąt. Żeby odłożyć na samochód, musiał obrócić osiemdziesiąt razy, a w praktyce jeszcze drugie tyle, bo za coś trzeba tankować, do tego dochodzą olej, części zamienne, przeglądy. Pół roku pracy w świątek, piątek. Bez podatków, ale też bez przyszłej emerytury. Inwestował w synów.
Umówiliśmy się na następny dzień na powrót, więc Tursimbaj bez dopłaty obwiózł mnie po mieście. W końcu zajechaliśmy do jednego hotelu – przypominał romski pałac, palmy przed wejściem, barokowa kolumnada, jakieś wieżyczki, kopułki i ceny z kosmosu, wylądowałem więc w hostelu Farko po pięć i pół dolara za łóżko. Pokoje były na piętrze, łazienka na końcu korytarza, a dziewczyna z recepcji nie znała języków, podobnie jak francuscy rowerzyści, z którymi minąłem się przy wejściu. Zrywając się co chwila do brzdąca, który zamiast bawić się przy mamie, ciągle uciekał, dziewczyna zdołała mnie zakwaterować i wytłumaczyć, że po sąsiedzku jest jadłodajnia, którą otwierają o świcie i w której dostanę najlepszy w Andiżanie lagman (ręcznie wyrabiany makaron z mięsem). Była to święta prawda.
Po śniadaniu – lagman z lepioszką i zieloną herbatą – Tursimbaj zawiózł mnie na miejscowy uniwersytet. Kampus tonął w wymuskanej zieleni: trawniki, rabatki, klomby, do tego trochę starych drzew. Wszędzie chodniki i ławeczki. Znaki wskazujące drogę do rektoratu, biblioteki, kompleksu sportowego i siedzib poszczególnych wydziałów były po uzbecku, rosyjsku i angielsku, a urzędowe tablice – tylko po uzbecku i angielsku. Kilkupiętrowe gmachy dydaktyczne przeszły gruntowny lifting i pachniały nowością.
Dziekan historii Rawszanbiek Szamsitdinow, z którym byłem umówiony, wyszedł przed kampus, aby mi wszystko pokazać.
– Mamy dwadzieścia pięć tysięcy studentów – powiedział. – Edukacja daje im szansę na lepsze życie. W Uzbekistanie co roku na rynek pracy wchodzi sześćset tysięcy młodych ludzi. Tylko co trzeci znajduje zatrudnienie.
Wielu z tych, którzy nie znaleźli, próbuje szczęścia za granicą. Najczęściej w Rosji, choć od wybuchu wojny coraz trudniej się tam zaczepić. Sto pięćdziesiąt tysięcy migrantów wróciło. Pozostali, około czterech–pięciu milionów, jakoś sobie radzą. Ma na nich chrapkę rosyjska armia, bo to w większości młodzi mężczyźni, a za podpisanie kontraktu cała rodzina może dostać obywatelstwo. Agitatorzy chodzą nawet po meczetach. Ale są też inne kierunki. Na spacerze poprzedniego wieczoru widziałem reklamę firmy pośredniczącej w wyjazdach do pracy do USA, Wielkiej Brytanii, Japonii, Korei Południowej i Polski.
Dziekan dobiegał sześćdziesiątki, ale oczy błyszczały mu młodzieńczo i cały czas się uśmiechał. Niewysoki, łysiejący, ruchliwy, w koszuli z krótkim rękawem, bez marynarki i krawata, nie wyglądał na postsowieckiego czynownika. Skracał dystans. W dziekanacie nie wyznaczył dyżurów, studentów przyjmował codziennie. Życiorys też miał nietypowy. Po doktoracie w Moskwie zasilił nowo powstającą uzbecką służbę dyplomatyczną, pracował w MSZ w Taszkencie i na placówkach w Belgii i Holandii. Potem na kilkanaście lat przeszedł do biznesu. W 2017 roku wrócił do nauki. Widać jednak, że znacznie bardziej niż wykłady i praca w archiwach interesowała go organizacja uniwersytetu. Zarządzanie. W gabinecie częstował herbatą i słodkościami.
Rozmawialiśmy po rosyjsku, ale dziekan przechodził czasem odruchowo na angielski: uczelnia współpracuje z Indiana University, przyjeżdżają stamtąd visiting professors, studenci uczestniczą w exchanges. Dodał, że w tworzeniu bazy edukacyjnej przy fabryce samochodów w pobliskiej Asace pomagali specjaliści z Warszawy.
– Nasz stosunek do rosyjskiego dziedzictwa jest dwojaki – tłumaczył, czujnie dolewając herbaty. – Z jednej strony zawdzięczamy Rosjanom modernizację, industrializację. Z drugiej stłamsili naszą kulturę. Samarkanda była jednym z centrów starożytnego świata, Buchara ważnym ośrodkiem nauki i religii w średniowieczu. Teraz zostały tam tylko zabytki do zwiedzania.
Wszystko to prawda, choć gdy Rosja tu przychodziła, chwała Buchary i Samarkandy należała już do przeszłości. A to samo na temat modernizacji i stłamszenia kultury można powiedzieć o Kazachstanie i większości państw poradzieckich.
Na koniec dziekan zaprowadził mnie do Muzeum Pamięci Ofiar Represji. Zajmuje pięć sal. Na ścianach – plansze z biogramami osób represjonowanych z wilajetu andiżańskiego (niemal półtora tysiąca nazwisk). Portrety lokalnych i regionalnych bohaterów. Obrazy podboju tych ziem przez imperium. Informacje o antyrosyjskich powstaniach. Reprodukcje starych fotografii. Wypatrzyłem zdjęcie żołnierzy Legionu Turkiestańskiego – nazistowskiej formacji zbrojnej skupiającej ochotników z Azji Centralnej i formowanej przez Niemców w polskim Legionowie. Oraz kącik Szarafa Raszydowa, wieloletniego pierwszego sekretarza uzbeckiej partii komunistycznej, który zmarł nagle – niektórzy sugerowali samobójstwo – gdy sowieccy śledczy odkryli gigantyczne nadużycia przy produkcji bawełny. W dzisiejszym Uzbekistanie Raszydow traktowany jest jak bohater, który postawił się Moskwie.
W jednej z sal odtworzono pokój przesłuchań sowieckiej bezpieki, NKWD. Za biurkiem siedział funkcjonariusz w mundurze, a drugi opierał się o ścianę. Manekiny miały niebieskie oczy i najczystszą słowiańską powierzchowność. W odróżnieniu od nich więzień był bez wątpienia miejscowy, świadczyły o tym lekko skośne rysy, podgolona z lokalnym sznytem broda oraz koszula ze stójką. Przekaz był jasny. Głosił, że to my byliśmy ofiarami, a Ruscy nas gnębili. Podobnie zaaranżowane gabinety zobaczę jeszcze wiele razy w różnych muzeach w Kazachstanie.
Przypomniałem sobie majora Olega Zakirowa, uczciwego kagiebistę, który przekraczając swoje uprawnienia, zebrał w okresie pierestrojki relacje świadków zbrodni katyńskiej. Przekazał je niezależnym rosyjskim dziennikarzom i polskim dyplomatom. Już po upadku ZSRR, pod groźbą utraty życia – starzy towarzysze nie wybaczyli mu zdrady – uciekł z rodziną do Polski. Nie miał łatwo, pracował na budowie, trochę żebrał. Dopiero po kilku latach nowa ojczyzna przyznała mu niewielką rentę. Już jako dorosły człowiek major dowiedział się, że jego dziadek został rozstrzelany za Stalina, ponieważ uznano go za wroga ludu – ojciec do końca życia kłamał, że wychował się w domu dziecka. Sam Oleg urodził się tu, w Andiżanie. Zmarł w Łodzi w 2017 roku. Szkoda, że nie mógł zobaczyć tej ekspozycji.
Muzeum to królestwo ojca dziekana, Rustambieka Szamsutdinowa, nestora andiżańskich historyków (nie dopytałem, dlaczego ich nazwiska różnią się jedną literą, zorientowałem się dopiero w Polsce). Profesor jest od dawna na emeryturze, ale przychodzi tu codziennie, w garniturze i pod krawatem.
– Decyzją prezydenta Mirzijojewa takie muzea powstały przy wszystkich uniwersytetach państwowych w kraju – powiedział mi sędziwy uczony. – Każde skupia się na represjonowanych ze swojego wilajetu.
Dostałem od niego zestaw prac naukowych poświęconych represjom. Przypominały albumy. Państwo nie żałowało na nie środków. Polityka historyczna miała tu ostrze antyrosyjskie i antykolonialne.
Po drodze do Taszkentu minęliśmy globus Uzbekistanu. Kontury kraju zajmowały pokaźną część ustawionej na cokole kuli. To wariacja monumentu, który stoi na stołecznym placu Niepodległości i głosi, że Uzbekistan zajął trwałe miejsce na mapie świata. W Duszanbe widziałem podobny globus Tadżykistanu, w Aszchabadzie – Turkmenistanu, a w kazachskim Aktobe – Kazachstanu. Na żadnym nie było miejsca dla nikogo więcej, nawet dla sąsiadów z regionu.
– W pandemii przygotowaliśmy projekt Art Plov CA [Sztuka pilawu (Azja Centralna)]. – Z Aszotem Danielianem, gwiazdą uzbeckiej sceny alternatywnej, spotkałem się wieczorem już w Taszkencie. – Czemu pilaw? Bo to potrawa, która jednoczy, nie tak jak te twoje globusy. Po pierwsze, łączy w sobie wiele składników: mięso, ryż, warzywa, przyprawy, czasami bakalie. Po drugie, jada się ją zwykle w większym gronie. Po trzecie, występuje w różnych wariantach w kuchniach całego regionu, we wszystkich pięciu krajach. Na pomysł wpadłem już wcześniej, ale podczas kwarantanny mieliśmy więcej czasu i byliśmy spragnieni kontaktów.
Aszot przyniósł ze sobą katalog. Na okładce widniał grecki napis „ἀγάπη” (agape) na tle czarno-białej grafiki z uszeregowanymi rysunkami przedziwnego bytu, który z obrazka na obrazek coraz bardziej się rozdymał. Obcy? Nie, to rentgenowskie zdjęcia płuc artysty w kolejnych fazach ciężkiego covidu i po chorobie. Do tego objaśnienie, że w starożytnej kulturze i filozofii agape była jedną z kilku odmian miłości i oznaczała aktywną, obdarzającą miłość w imię dobra bliźniego. W środku – wiersze, proza poetycka, grafiki, obrazy i fotografie, pogrupowane w kilka rozdziałów: Przestrzeń miejska, Apokalipsa, Ciało i płeć, Wolność, Hybrydyczność kulturowa, Wszechświat. W Art Plov chodziło o spotkanie artystów reprezentujących różne dziedziny sztuki i wszystkie kraje regionu. Działając w parach albo w niewielkich grupach i kontaktując się zdalnie, mieli przygotować na potrzeby projektu nowe prace, wzajemnie się inspirując. Powstające dzieła powinny wchodzić ze sobą w dialog, a zebrane razem – tworzyć nowe jakości.
Danielian, rocznik 1983, z wykształcenia japonista, jest poetą i performerem, ale przede wszystkim rockmanem. Od 2000 roku występuje na scenie ze swoją kapelą Krylja Origami (Skrzydła Origami) jako wokalista i gitarzysta. I czasami pakuje się w kłopoty – dla władz rock to muzyka protestu, potencjalne zagrożenie. Raz siedział, choć nie za muzykę. W czasie Euromajdanu wybrał się z przyjaciółmi pod ambasadę Ukrainy i wręczył dyplomatom petycję z żądaniem odejścia ekipy Janukowycza, która użyła siły wobec narodu. Następnie grupa sfotografowała się tam z ukraińskimi flagami, a potem powtórzyła sesję pod taszkenckim pomnikiem Tarasa Szewczenki. Zdjęcia trafiły do sieci. Wszystkim postawiono zarzut udziału w nielegalnej demonstracji, choć żadnej demonstracji nie było.
– Dostałem piętnaście dni aresztu – wspominał Aszot. – Pod celą było mi bardzo dobrze. Starzy kryminaliści, drobni złodzieje i sutenerzy od razu się mną zajęli, oddali najlepsze miejsce, podkarmiali. Mówili, że mnie szanują, bo walczę o ważne sprawy. Jeśli dojdzie u nas kiedyś do rewolucji, kryminał na pewno ją poprze. Po tygodniu zostałem zwolniony. Może szum w zachodnich mediach zrobił swoje.
Przez lata Danielian grał półlegalnie, w szarej strefie. Nie miał licencji na publiczne występy, kosztowała majątek, a niezależny artysta i tak by jej nie dostał. Kiedy jednak trzeba było stworzyć oprawę na Festiwal Kwiatów – centrum stolicy, tysiące ludzi – miasto samo poprosiło Krylja o koncert i nikt o licencję nie pytał. Ale na klubową imprezę zawsze mogli wpaść smutni panowie i wszystkich zatrzymać. Teraz licencje odchodzą w przeszłość. A ostatnio państwo dofinansowało jego projekt Zawtra [Jutro]. To utwór wykonywany po rosyjsku, uzbecku i karakałpacku, z towarzyszeniem orkiestry symfonicznej, oraz teledysk nakręcony nad wysychającym Jeziorem Aralskim. W zdjęciach wzięło udział trzystu aktorów i statystów, którzy między innymi inscenizują obrzęd przyzywania wody. Całość promuje nową inicjatywę ratowania akwenu.
– Jest luźniej. Najlepszy dowód, że tutaj spokojnie siedzimy – roześmiał się Aszot. Był środek tygodnia i zrobiła się jedenasta wieczór. Pub, w którym zakotwiczyliśmy, tętnił życiem, a w planach mieliśmy jeszcze klub muzyczny. Otworzył go stary taszkencki rocker, który po latach wychynął z podziemia. Dawniej wszystko zamykało się o dziesiątej, potem można było trafić na dołek za włóczęgostwo. – Aha, i artysta występujący na scenie może nosić brodę. Co prawda krótką, ale zawsze. – Muzyk pogładził się po wypielęgnowanym zaroście. – Dawniej nawet taka by nie przeszła.
Wzięliśmy po ostatnim piwie. W Taszkencie podają do niego suszone rybki anchois. Po rosyjsku to anczousy.
– Ale jak to w życiu: coś za coś. – Aszot wrócił do przerwanego wątku. – Liberalizacja objęła też religię, którą wolno teraz manifestować. Nikt już nie ściga mężczyzn za islamski ubiór ani kobiet za zasłanianie twarzy. Władze budują sobie w ten sposób poparcie wśród konserwatywnych muzułmanów, poszerzają bazę. Oczywiście nie przeszkadza mi, że na mieście pojawiły się dziewczyny w hidżabach, choć wolałbym nie przepłacać za piwo z przemytu, spod lady. Ale kiedy graliśmy koncert w Ferganie i tamtejsi radykałowie zagrozili, że nas pozabijają, bo wieziemy im zepsucie i zgniliznę, zrobiło mi się nieswojo. Ostatecznie zagraliśmy przed kościołem katolickim, a koncert ochraniała policja. Takich czasów dożyłem – podsumował. Strach przed religijnym i narodowym odrodzeniem miejscowych dzielił z rosyjskimi kolonizatorami i ich zstępnymi (oni sami nie uważali się oczywiście za kolonizatorów, żyjąc często biedniej niż pogardzani przez nich w duchu Uzbecy, silni swoimi rodzinami, klanami, wreszcie państwem). Ale, w przeciwieństwie do tamtych, cały czas czuł się w Uzbekistanie u siebie. Miał inną perspektywę.
Zapytałem go wprost o ormiańskie imię i nazwisko.
– Urodziłem się już w Taszkencie, ale rodzina pochodzi z Górskiego Karabachu – odpowiedział. – Nigdzie nie jestem do końca swój. W Rosji, bo brudas z Południa, w Azerbejdżanie, bo Ormianin, w Armenii, bo nie mówię po ormiańsku. Nie mówię też po uzbecku. Żyję na rosyjskojęzycznej wyspie, choć bardzo daleko mi do ruskiego miru. Na szczęście władze jeszcze takie wyspy tolerują.
Do brzegów tej wyspy dobili dwa tygodnie temu państwo X. Przyjechali z jednego z miast w centralnej Rosji i są zachwyceni. Ciepło, miło, tanie lekarstwa (martwili się, że nie wzięli zapasu, ale okazało się, że wszystko można dostać na miejscu, i to po znacznie niższych cenach). Ze swoimi kompetencjami i biegłym angielskim – pani X jest tłumaczką i dizajnerką, pan X pracuje zdalnie w organizacji międzynarodowej – mogliby mieszkać gdziekolwiek, ale dobrze jest móc załatwić wszystko we własnym języku: Taszkent ciągle mówi po rosyjsku. Ich córka (szesnaście lat) uczy się przez internet w szkole w Ameryce.
– Wyjechaliśmy, bo nie chcemy płacić w Rosji podatków. Z nich utrzymywana jest armia, która najechała Ukrainę – oświadczył pan X. Pani X dodała, że przeszkadzała im gęstniejąca atmosfera, narastająca z dnia na dzień groza. – Podziwiam ludzi, którzy w tych warunkach protestują i trafiają do więzienia – to znów pan X. – Mnie brakuje odwagi. Ale teraz mogę przynajmniej powiedzieć, że nie mam z tym g… nic wspólnego.
Nie uważali się za imigrantów ani uciekinierów. Po prostu, podobnie jak tysiące ich rodaków, pod wpływem okoliczności zmienili adres zamieszkania (ci, którzy wyjadą z Rosji z drugą falą emigracji, jesienią 2022 roku, będą uciekać przed mobilizacją – niezależnie od stosunku do wojny i Putina). Mówili o sobie „relokanci”. Dokonali relokacji.
Kiedy myślą wracać? Po Putinie?
– Boję się, że wtedy do władzy znowu dojdą komuniści – rzucił pan X. I szybko dodał, bo zabrzmiało to jak żart: – O tym się dużo nie mówi, ale młodzież jest u nas za komunizmem. Połowa szkolnych kolegów naszej córki uważała się za komunistów. Oni naprawdę są gotowi mordować burżujów i grabić zagrabione. I cofnąć Rosję o sto lat.
Dla rodziny X Uzbekistan to oaza wolności, dla ambasadora Ukrainy, Mykoły Doroszenki – kraina zamkniętych drzwi. Jeśli do nich długo kołatać, niektóre się czasem uchylą, chociaż gwarancji nie ma.
– Kiedy wybuchła wojna – powiedział mi dyplomata – poprosiłem o spotkanie z ministrem spraw zagranicznych. Potem z wiceministrem. W końcu przyjął mnie dyrektor departamentu. A chciałem, żeby minister zabrał głos. Nawet nie, żeby nas poparł. Chodziło mi o to, żeby zaapelował o wstrzymanie walk.
W dniu ukraińskiego święta podświetlono na niebiesko-żółto hotel Uzbekistan. Zobaczył to korespondent rosyjskiej RIA Nowosti, poczuł się dotknięty i zrobił się skandal. Sprawa doszła do prokuratury rejonowej, która kazała wyłączyć iluminację, bo miała wzbudzać nienawiść na tle narodowościowym (posługującym w Taszkencie polskim księżom zasugerowano, aby nie odprawiali zamówionej już mszy za Ukrainę; ci pojęli aluzję i tamtego dnia modlono się po prostu za pokój).
Chociaż na akcje prorosyjskie też nie ma w Uzbekistanie zgody.
– Ja ich nawet rozumiem. – Ambasador Doroszenko miał na myśli tutejszy rząd. – Gospodarka uzbecka jest powiązana z rosyjską, a Moskwa może naciskać na Taszkent chociażby groźbą odesłania uzbeckich migrantów ekonomicznych. Uzbecki urzędnik tłumaczył mi: „Jeśli u nas wybuchnie konflikt, nikt nam nie pomoże, dlatego nie czepiajcie się, że was otwarcie nie wspieramy”. Ale jak Ukraina wygra, oznajmią, że zawsze byli z Kijowem, i przypomną ten jeden jedyny samolot z pomocą, który nam przysłali. To racjonalna, cyniczna polityka.
Powiedziałem o antyrosyjskiej ekspozycji w muzeum uniwersyteckim w Andiżanie, ale Doroszenko tylko machnął ręką.
– Idź do muzeum represji w Taszkencie, jest jeszcze bardziej antyrosyjskie. Wstęp kosztuje grosze, a napisy są tylko po uzbecku. Bo to na użytek wewnętrzny, dla własnego społeczeństwa. Na zewnątrz jest gra pozorów i uników: nie mówię „tak”, nie mówię „nie”. Kunktatorstwo i równowaga w relacjach z największymi. Czysty Orient.
W czerwcu 2022 roku miejscowi eksperci oceniali, że czterdzieści procent Uzbeków popiera Ukrainę, a sześćdziesiąt procent – Rosję. Sympatie prorosyjskie mieli wyrażać w większym stopniu mieszkańcy prowincji, osoby gorzej wykształcone i bardziej religijne, posługujące się na co dzień językiem uzbeckim. Rosyjskojęzyczni mieli być paradoksalnie za Ukrainą.
W Kazachstanie było na odwrót.
Linie Air Astana dbają o rozrywkę, na pokładzie było do wyboru mnóstwo muzyki i filmów. Zagraniczne z góry odpuściłem, podobnie jak dramat historyczny Batyrlar [Bohaterzy, Wodzowie], dostępny tylko w wersji kazachskiej, i komedię Tojchana [Weselisko], która była za długa – lot trwał półtorej godziny. Wybrałem inną komedię, Tiestʹ drajw, w której tytułowa gra słów brzmi po polsku tak samo dobrze, jak po rosyjsku – tiestʹ to po prostu teść.
Akcja toczy się współcześnie w wielkim kazachstańskim mieście, najpewniej w Ałmatach. Michaił, młody i ambitny policjant, Rosjanin, zakochuje się z wzajemnością w córce oligarchy Kazacha. Ten nie chce słyszeć o zięciu, który nie ma milionów na koncie i fatalnie się ubiera (narodowość aż tak mu nie przeszkadza, sam w domu i firmie używa rosyjskiego). Ich drogi ponownie się krzyżują, gdy oligarchę zaczyna ścigać mafia. Znajomy, gruba ryba w policyjnej hierarchii, przydziela mu Michaiła do ochrony, jednocześnie wystawiając mafiosom ich obu. Rzecz jasna, Michaił wyprowadza wszystkich w pole. Podopiecznego ukrywa na wsi, u swojej rodziny – okazuje się, że był adoptowany, wyrósł wśród Kazachów i biegle zna kazachski. W ubogim, ale gościnnym domu oligarcha też „przypomina sobie” język ojców i poznaje ludzi, dla których pieniądze nie są celem życia. Po wielu przygodach, wśród których nie brakuje szaleńczych pościgów wiejskimi drogami, następuje happy end. Michaił żeni się z ukochaną, a teść, doceniwszy pracę fizyczną, pomaga mu w budowie domu na przedmieściach.
To typowa dla kazachskiego, ale też uzbeckiego kina klasy B przypowieść z morałem. Wieś, która przechowała tradycyjne wartości, ratuje w chwili próby kosmopolityczne miasto. Efekt komiczny wywołuje odwrócenie ról – obrońcą kazachskości jest tutaj czysty Rosjanin. Zabieg nie pozostawia złudzeń, że można być pełnoprawnym członkiem społeczeństwa, nie znając jego języka i kultury.
Zanim pojawiły się napisy końcowe, samolot wylądował i zdążył dokołować do terminalu.
Ałmaty były moim pierwszym miastem w Azji Centralnej. Ale Azją nawet nie pachniały. Wtedy, latem 1996 roku, przyjechałem pociągiem z Moskwy, trzy i pół dnia w drodze, od wtorku wieczór do soboty rano, kawał świata, może dlatego spodziewałem się Bóg wie czego. Tymczasem czułem się, jakbym znowu trafił do Mińska, bo wcześniej odwiedzałem Mińsk i w Ałmatach było podobnie – ulice tak samo szerokie i też przecinały się pod kątem prostym, a przy nich stał bliźniaczy socreal, tam z ornamentem niby-ludowym, tu z pseudoorientalnym, do tego trochę breżniewowskiego modernizmu i od czasu do czasu przedrewolucyjna chałupa o drewnianych odrzwiach. Tak, Ałmaty z wyasfaltowanymi parkami i Zielonym Bazarem, gdzie handlowano spożywką, były Mińskiem, sowieckim europejskim miastem, tyle że leżały pod Tienszanem, a Kazachstan był wielką, eurazjatycką Białorusią. Bardziej orientalnie wyglądał Biszkek, bo wybrałem się na chwilę do Kirgizji – nikt jeszcze nie mówił: Kirgistan, a na granicy jeszcze nie mieli szlabanów – ale może tak mi się zdawało, czterdziestopięciostopniowy upał robił swoje, chociaż przyprawy na Rynku Oskim były na pewno orientalniejsze niż melony i arbuzy z Zielonego Bazaru, nie mówiąc o jabłkach. Jednak – tak samo jak w Mińsku – i w Ałmatach, i w Biszkeku słyszało się prawie wyłącznie rosyjski. Nawet kazachskie dzieci mówiły między sobą po rosyjsku.
Naszym ambasadorem w obu krajach był Marek Gawęcki, profesor etnologii i po prostu mądry człowiek. Urzędował w Ałmatach, jeszcze stolicy, choć szykowano się już do przenosin do Astany. Spytałem go wprost o tę azjatyckość, o lokalność, której bezskutecznie wyglądałem – czy rusyfikacja z sowietyzacją doszczętnie ją stłamsiły, czy nie ma już ratunku? Powiedział, że na powierzchni jej nie znajdę, tym bardziej w metropoliach, trzeba zagłębić się w interior, zgłębić mentalność.
– Które społeczeństwo Europy Środkowej wytrzymałoby rok bez prądu, bez bieżącej wody, bez pensji i emerytur? Byłaby rewolucja, jakieś bunty, zamieszki. Tutaj panuje spokój. Ludzie są cierpliwi, pogodzeni z rzeczywistością: jest, co ma być, będzie, co Bóg da. Inszallah. Pod tym względem to naprawdę inny świat – tłumaczył. A w Kazachstanie było i tak lepiej niż w Kirgizji czy w Tadżykistanie, gdzie toczyła się wojna domowa.
W centrum Ałmatów nędza nie rzucała się w oczy, pojawiała się dopiero na przedmieściach, na dziurawych ulicach blokowisk, upstrzonych bazarkami z tandetą, wśród wykoślawionej infrastruktury i ścieków z dogorywających fabryk. Tam, gdzie kończył się asfalt, kończyły się też prąd, praca i pieniądze. Oficjalnie bezrobocie nie przekraczało wtedy, w połowie lat dziewięćdziesiątych, dwóch i pół procent, ale w Kazachstańskim Instytucie Studiów Strategicznych przy Prezydencie Republiki Kazachstanu, ośrodku bardziej miarodajnym niż urząd statystyczny, szacowano je na minimum dziesięć.
– Zakładów nie stać na zwolnienia. – Ekonomistka Gulnara Annakulijewa z tegoż Instytutu umiała wyjaśnić każdy paradoks miejscowej gospodarki. – Po upadku ZSRR firmy potraciły dostawców i rynki zbytu. Jedne upadły, inne pracują na pół gwizdka. Nie potrzebują dużej załogi. Ale zwalnianym należy się trzymiesięczna odprawa, więc trzyma się ludzi na urlopach albo każe przychodzić raz w tygodniu. Pensja jest groszowa, tyle, co nic, firma nie traci, a człowiek jest formalnie zatrudniony. Nazywa się to bezrobociem ukrytym.
Naprawdę źle było poza miastem. Wystarczyło pojechać na północ, starą drogą na Kapszagaj, albo na wschód, w stronę Chin, i skręcić do którejkolwiek wioski, aby usłyszeć historie o bankrutujących kołchozach, zamykanych przychodniach i cywilizacyjnej zapaści. Ludzie nie dostawali tam gotówki od lat, kołchozy rozliczały się z nimi jabłkami, mięsem czy mąką, a i to od wielkiego dzwonu. Ludzie żyli z przydomowych ogródków, z krowy, chowanej pokątnie na kołchozowym garnuszku, ze złomu, który trafiał przez pośredników do Chin. Wsi statystyka nie obejmowała, inaczej dane wystrzeliłyby w kosmos.
Poeta Hakim Bulibiekow widywał wiejskie dziewczyny, które oddawały się pod miastem za trzysta–czterysta tenge, wówczas cztery i pół – sześć dolarów, żeby zarobić na torebkę albo skajowe czółenka. Sam też klepał biedę.
– Nie mogę pisać, bo nie mam pieniędzy. – Bardziej się tą sytuacją dziwił, niż na nią skarżył. Za komunistów było nie do pomyślenia, żeby pisarz przymierał głodem, chyba że dysydent. – Nie myślę o wierszach, tylko o tym, jak wykarmić rodzinę. Na dziś nie mam na koncie złamanego tenge.
W językach turkijskich „hakim” znaczy „sędzia” albo „uczony” – i Bulibiekow, zanim odkrył swoje powołanie i na pełen etat zajął się literaturą, zrobił doktorat z fizyki. W rozmowie porównywał sytuację w Kazachstanie do różnych zjawisk fizycznych, rozważał przykładowo, jakie parametry mogą zachwiać stabilnością układu dynamicznego tworzonego przez wieloetniczne społeczeństwo. Było to i naukowe, i literackie.
Od niego nauczyłem się przysłowia mówiącego, że tam, gdzie się dba o ciało, dobrze żyją lekarze, a gdzie o duszę – poeci. Z Bulibiekowem poznali mnie polscy dyplomaci, był dla nich odtrutką na urzędnicze pustosłowie i medialny banał. W Kazachstanie liczyła się wtedy kasa, więc najlepiej żyło się różnym geszefciarzom i spekulantom. Ci wydawali pieniądze w kasynach i na rynkach, wpuszczając w ten sposób do obiegu żywą gotówkę, ale kasyna i duże rynki były tylko w większych ośrodkach. Poziom życia podniesie się dopiero w następnej dekadzie, kiedy ruszą projekty energetyczne i pojawią się petrodolary.
– Fatalizm idzie tutaj w parze z szacunkiem dla każdej władzy – ciągnął ambasador Gawęcki. – Niezależnie od tego, co się o niej myśli, na zewnątrz trzeba ją nie tylko akceptować, ale też popierać, okazywać oddanie. To coś, co łączy miejscową, „azjatycką” mentalność z systemem sowieckim. I stąd taki opór przed protestami oraz akceptacja korupcji i nepotyzmu. Bej, chan, pierwszy sekretarz czy prezydent nie są przecież zwykłymi ludźmi, których obowiązują jakieś tam ograniczenia. Byłoby nawet głupio, gdyby musieli tłumaczyć się jak każdy.
W Kazachstanie kwitła szamałganizacja, czyli obsadzanie wysokich, dochodowych stanowisk osobami wywodzącymi się z dużej, podałmackiej wsi o nazwie Szamałgan. Tej samej, w której urodził się prezydent Nursułtan Nazarbajew. Dla Kazachów było oczywiste, że osoba, która wysoko zaszła, ciągnie za sobą krewniaków, inaczej uchodziłaby za łajdaka, który nie dba o rodzinę, albo figuranta, pozbawionego możliwości działania. Na znaczeniu zyskiwali także ludzie z nazarbajewowskiego plemienia Szapraszty, należącego do Starszego żuzu Kazachów. Traf chciał, że z tego samego plemienia pochodził też główny bohater filmu Batyrlar, dostępnego latem 2022 roku na pokładach linii Air Astana. Scenarzysta nie przewidział, że Nazarbajew i jego klan będą wkrótce w odwrocie i może lepiej podlizać się komuś innemu.
W kazachski system żuzowy także wprowadzał mnie Marek Gawęcki. Rozmawialiśmy w ambasadzie mieszczącej się na podwórku pomiędzy blokami, w odremontowanej części budynku przedszkola, które w drugiej części cały czas działało. Wcześniej placówka zajmowała lokal w mieszkalnym wieżowcu, wkrótce jednak wyrósł przed nim bazarek, a z tyłu handlujący urządzili sobie toaletę, więc już to przedszkole było luksusem. W takich miejscach jak Kazachstan pracowali wtedy zapaleńcy, na wyjazd nie było kolejki chętnych.
Samo słowo „żuz” znaczy po kazachsku „sto”. Wzięło się z dawnej organizacji wojskowej, w której armia dzieliła się na dziesiątki, setki i tysiące wojowników. Żuzy to federacje plemienne, do których historycznie przynależały określone terytoria. Ukształtowały się trzy żuzy: Starszy, koczujący na południu obecnego Kazachstanu, Średni – najliczniejszy – zajmujący centrum i wschód kraju oraz Młodszy, któremu przypadły zachód i północ, w tym tereny nad Morzem Kaspijskim. Ze Starszego tradycyjnie wywodzili się ogólnokazachscy chanowie, ze Średniego – uczeni i twórcy, a z Młodszego – wojownicy. Żuzy dzieliły się dalej na związki plemion, plemiona, rody i podrody. Podział szedł w poprzek liniom białej i czarnej kości, potomkowie Czyngis-chana przewodzili wszystkim trzem żuzom.
Świadomość przynależności żuzowej jest esencją kazachskiej tożsamości. Nawet za komunistów była – mimo głoszonej równości i walki z feudalnymi przeżytkami. Pierwszym sekretarzem partii zostawał z reguły przedstawiciel Starszego żuzu (chyba że Moskwa przysłała kogoś z zewnątrz), przewodniczącym Rady Najwyższej, czyli parlamentu – przedstawiciel Średniego, a szefem rządu – ktoś z Młodszego. Przypominało to Kaukaz, gdzie na czele partii mógł stanąć lokalny książę, jak było to choćby w gruzińskiej Adżarii. Po rozpadzie ZSRR mało kto o żuzach wspominał, choć układy rodowe odegrały swoją rolę przy podziale dochodowych koncesji. Ale przed obcym nikt się z tym nie afiszował. W XX, potem w XXI wieku uporczywe trwanie plemiennych struktur mogło się wydawać powodem do wstydu. Dopiero gdy naród okrzepł, nabrał pewności siebie i nauczył się być dumny ze swojej kultury, przestano się z tym kryć. Latem 2022 roku moi rozmówcy sami zaczynali nieraz od deklaracji, że wiesz, o tej sprawie myślę tak i tak, bo jestem z Młodszego (Średniego, Starszego) żuzu, z takiego a takiego rodu: takie są nasze historyczne doświadczenia i taka nasza świadomość.
Podczas tamtego, pierwszego pobytu poznałem też Jewgienija Żowtisa, prawnika i obrońcę praw człowieka, który współorganizował powstający właśnie opozycyjny ruch Azamat. Był pesymistą. Mówił, że poziom łapownictwa i pazerności władz przekroczył stan krytyczny.
– Ale jeszcze większym zagrożeniem – tłumaczył – są pretensje terytorialne Chin i pięciomilionowa rosyjska diaspora, która ciąży w stronę Rosji. Władze starają się ściągać wielki zachodni kapitał nie tylko dla inwestycji, ale żeby zrównoważyć wpływy Moskwy i Pekinu. Liczą, że Zachód we własnym interesie będzie wspierał niezależność Kazachstanu. Nasz wicepremier powiedział mi: „Nie mamy złudzeń, wielcy traktują nas jeśli nie jak Trzeci, to najwyżej Drugi Świat. Chcą i będą nas eksploatować, ale my staramy się przynajmniej wybierać eksploatatorów. Chodzi o to, żeby stanąć na nogi i móc prowadzić samodzielną grę”. – W sprawach polityki zagranicznej Żowtis i jego koledzy mówili jednym głosem z prezydentem Nazarbajewem.
W rosyjskiej telewizji, którą w Kazachstanie powszechnie odbierano, pokazywano w tamtym czasie reklamy moskiewskiego banku Impieriał. Były to małe arcydzieła. Na kolejne filmiki czekało się jak na nowy odcinek ulubionego serialu. Każdy trwał około minuty i przedstawiał epizod z życia wybranej postaci historycznej. Wśród bohaterów znaleźli się: Neron, Czyngis-chan, Napoleon, Aleksander Macedoński, władca Inków, król Jan III Sobieski, rosyjscy carowie. Cykl zatytułowany był po prostu Historia świata. Filmiki nie mówiły nic o usługach banku, ofertach czy sieci oddziałów. Budowały za to klimat potęgi, trwałości i zaufania. Ot, klip z Tamerlanem. Widzimy legendarnego wodza ruszającego na czele swoich pułków na kolejną wyprawę. Zgodnie z jego rozkazem każdy wojownik zabrał ze sobą kamień, a potem rzucał go na rozstaju dróg, aż powstał kurhan. „I był ogień, i było zwycięstwo”. Powracający wojownicy zabierali po kamieniu, ale dużo ich pozostało. Wódz, który szedł ostatni, brał je po kolei do ręki i wspominał imiona poległych. Koniec. Głos do tego akurat klipu podłożył gigant radzieckiego kina, Innokientij Smoktunowski, a cały cykl wyreżyserował Kazach Timur Biekmambietow, który w przyszłości nakręci Straż Nocną, Straż Dzienną czy Ben-Hura. Bank Impieriał wkrótce upadł, jak większość rozdętych struktur finansowych w tamtych bandyckich czasach. A Biekmambietow przeniósł się do Hollywood i nie opiewa już rosyjskiej potęgi – w 2022 roku potępił agresję na Ukrainę.
W prywatnej telewizji KTK tematem numer jeden był proces, jaki Prokuratura Generalna Kazachstanu wytoczyła „Komsomolskiej Prawdzie”. Rosyjska gazeta opublikowała zapis rozmowy Aleksandra Sołżenicyna z czytelnikami, w której pisarz nazwał kazachski ustrój „upiornym” (według niego powinna być federacja, a nie państwo unitarne). Do rodaków w Kazachstanie powiedział: „Prześladują was tam, poniżają”. Komentator KTK stwierdził, że nie podziela poglądów noblisty, ale nie zgadza się z żądaniem prokuratorów wnioskujących o półroczny zakaz dystrybucji gazety w Kazachstanie: ideę można pokonać tylko inną ideą. Poza tym byłby to precedens do zastraszania lokalnej prasy. Ostatecznie „Komsomolskaja Prawda” zamieściła wyrazy ubolewania, a Prokuratura wycofała swój wniosek. Z Rosją nikt nie chciał zadzierać.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Dukielska 83C, 38-300 Gorlice
tel. +48 515 274 298
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
Opracowanie publikacji: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 50, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2024
Wydanie I