Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W Łodzi dzieje się dokładnie to samo, co w każdym polskim mieście. Tylko że dzieje się bardziej. Ta książka to podróż po ostatnich trzydziestu latach „polskiego Manchesteru”. Miasta, w którym ŁKS i RTS wciąż piszą po murach, rewitalizacja pochłania miliony, a secesyjne kamienice chylą się ku upadkowi. Ale też metropolii, które ma największy w kraju dworzec, śmiało korzysta ze swojego postindustrialnego charakteru i niezmiennie przyciąga miłośników kina i artystów.
O Łodzi opowiada reporterski duet: Wojciech Górecki przywołuje wspomnienia z przełomu lat 80. i 90., a ze współczesnością konfrontuje je Bartosz Józefiak. Teksty tworzą książkę eksperyment – rozciągniętą na trzy dekady reporterską panoramę miasta.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 366
W serii ukazały się ostatnio:
Marcelina Szumer-Brysz Wróżąc z fusów. Reportaże z Turcji
Mariusz Surosz Pepiki. Dramatyczne stulecie Czechów (wyd. 2 zmienione)
Swietłana Aleksijewicz Czasy secondhand. Koniec czerwonego człowieka (wyd. 3)
Wojciech Górecki Buran. Kirgiz wraca na koń
Piotr Lipiński, Michał Matys Niepowtarzalny urok likwidacji. Reportaże z Polski lat 90.
Grzegorz Szymanik, Julia Wizowska Długi taniec za kurtyną. Pół wieku Armii Radzieckiej w Polsce
Barbara Demick W oblężeniu. Życie pod ostrzałem na sarajewskiej ulicy (wyd. 2)
Paweł Smoleński Wnuki Jozuego
Dariusz Rosiak Żar. Oddech Afryki (wyd. 3)
Dionisios Sturis, Ewa Winnicka Głosy. Co się zdarzyło na wyspie Jersey
Marta Madejska Aleja Włókniarek (wyd. 2)
Grzegorz Stern Borderline. Dwanaście podróży do Birmy
Karolina Bednarz Kwiaty w pudełku. Japonia oczami kobiet (wyd. 2)
Jacek Hugo-Bader Biała gorączka (wyd. 4)
Kate Brown Czarnobyl. Instrukcje przetrwania
Ilona Wiśniewska Białe. Zimna wyspa Spitsbergen (wyd. 3 zmienione)
Liao Yiwu Prowadzący umarłych. Opowieści prawdziwe. Chiny z perspektywy nizin społecznych (wyd. 2)
Renata Radłowska Nowohucka telenowela (wyd. 2 zmienione)
Aleksandra Boćkowska Można wybierać. 4 czerwca 1989
Agnieszka Rybak, Anna Smółka Wieża Eiffla nad Piną. Kresowe marzeniaII RP (wyd. 2)
Jacek Hugo-Bader W rajskiej dolinie wśród zielska (wyd. 3)
Marta Sapała Na marne
Piotr Lipiński Gomułka. Władzy nie oddamy
Karolina Przewrocka-Aderet Polanim. Z Polski do Izraela
Marcin Kącki Białystok. Biała siła, czarna pamięć (wyd. 3)
Lars Berge Dobry wilk. Tragedia w szwedzkim zoo
Ojczyzna dobrej jakości. Reportaże z Białorusi, pod red. Małgorzaty Nocuń
Jelena Kostiuczenko Przyszło nam tu żyć. Reportaże z Rosji
Jacek Hołub Niegrzeczne. Historie dzieci zADHD, autyzmem i zespołem Aspergera
Lene Wold Honor. Opowieść ojca, który zabił własną córkę
Małgorzata Sidz Kocie chrzciny. Lato i zima w Finlandii
Wolfgang Bauer Nocą drony są szczególnie głośne. Reportaże ze stref kryzysu
Filip Skrońc Nie róbcie mu krzywdy
Maciej Czarnecki Dzieci Norwegii. O państwie (nad)opiekuńczym (wyd. 2)
Karolina Baca-Pogorzelska, Michał Potocki Czarne złoto.Wojny o węgiel z Donbasu
Maciej Wasielewski Jutro przypłynie królowa (wyd. 2)
Anna Sulińska Wniebowzięte. O stewardesach wPRL-u (wyd. 2)
Anna Sulińska Olimpijki
W serii ukażą się m.in.:
Lidia Ostałowska Farby wodne (wyd. 2)
Albert Jawłowski Miasto biesów. Czekając na powrót cara
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl
Fotografia na okładce © by Aleksandra Wysokińska
Copyright © by Wojciech Górecki i Bartosz Józefiak, 2020
Opieka redakcyjna Jakub Bożek
Redakcja Wojciech Adamski
Korekta Monika Ples, Sylwia Paszyna
Skład Alicja Listwan / d2d.pl
Skład wersji elektronicznej d2d.pl
ISBN 978-83-8191-026-2
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Wołowiec 2020
Wydanie I
Ponad dwadzieścia lat temu wydałem książkę Łódź przeżyła katharsis (Łódź: Biblioteka „Tygla Kultury”, 1998). Złożyły się na nią teksty, które pisałem i publikowałem od przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, w pierwszej dekadzie polskiej transformacji. Kiedy jakiś czas temu pojawił się pomysł, aby ją wznowić, pomyślałem, że byłoby dobrze zderzyć tamte teksty ze współczesnością. Pokazać dalsze losy ich bohaterów i opisywanych miejsc – Piotrkowskiej, meliniarskiej Włókienniczej, starych fabryk z czerwonej cegły. Streścić kolejne dwie dekady przemian. Ale jakoś nie mogłem się do tego zabrać. Brakowało mi porządkującego całość klucza, przewodniej myśli, a przede wszystkim – czasu, aby dozbierać potrzebny materiał. Od lat zajmuję się inną częścią świata i dawno już w Łodzi nie mieszkam, chociaż bywam tam regularnie, odwiedzam rodziców i szkolnych przyjaciół. Staram się też czytać wszystko, co się o Łodzi pisze. W pewnym momencie trafiłem na reportaże Bartka Józefiaka. Znalazłem w nich podobną do mojej wrażliwość i miłość do „złego miasta” czy też „polskiego Manchesteru” (wśród wielu określeń Łodzi te zdobyły w swoim czasie największą popularność). Okazało się, że Bartek jest w wieku, w którym byłem ja, kiedy wydałem Katharsis. Zaproponowałem mu autorski duet.
Łódź. Miasto po przejściach to książka eksperyment. Większość jej rozdziałów ma jednego autora i powstała w określonym momencie, ale jest i taki, który zaczyna się w roku 1993, a kończy ćwierć wieku później. I cały czas pisze go dwudziestoparolatek.
W.G.
W Łodzi dzieje się dokładnie to samo, co w każdym innym polskim mieście. Tylko że dzieje się bardziej. Tu zobaczymy największy w kraju dworzec i największą fabrykę przerobioną na centrum handlowe. Tu Unia wpompowała najwięcej pieniędzy w rewitalizację, a za chwilę zbudują łodzianom najdłuższy tunel kolejowy w Polsce. Tu błyszczą fronty dziewiętnastowiecznych kamienic, przypominając o ośrodku, który rozwijał się jak Nowy Jork i Chicago.
I to tutaj panuje największe bezrobocie wśród polskich miast liczących powyżej pięciuset tysięcy mieszkańców. W tej grupie Łódź jest też najszybciej kurczącym się ośrodkiem. Tutaj notuje się najkrótszą długość życia i najdłuższe korki. Tutaj najwięcej mieszkań komunalnych znajduje się w stanie najbardziej odzierającym ludzi z godności, a podwórka są ciągle takie, że Jezus Maria. Tutaj też rodziły się polskie ruchy miejskie. Tutaj mieszkańcy najmocniej walczą z chropowatą rzeczywistością.
Krótko mówiąc – Łódź to dla reportera raj.
Zrobiliśmy z Wojtkiem pocztówkę obejmującą trzydzieści lat. Panoramę miasta, które jak żadne inne poczuło w kościach Świętą Transformację. Nie mógłbym wymarzyć sobie lepszego miejsca na debiut. I lepszego do debiutu towarzystwa.
Życzymy miłej podróży.
B.J.
Reżyser Marek Koterski napisał w „Bestsellerze”, że dwie najgorsze rzeczy, jakie mu się przytrafiły w życiu, to komunizm i Łódź: „Ohyda! Tępe plugawe miasto. Z dworcami jak sracze w polu. Jedyne znane mi miasto tej wielkości bez rzeki”.
Niemiecki pisarz Hans Magnus Enzensberger rzucił hasło: „Łódź wschodnią metropolią mediów”.
Pojawiające się w prasie centralnej reportaże o Łodzi opisują nędzę, bezrobocie i beznadzieję.
Sto kilkadziesiąt lat temu decyzja rządu Królestwa Polskiego powołała tu do życia osadę fabryczną z przeznaczeniem na przemysł włókienniczy. Przedsiębiorcom zaoferowano działki i korzystne kredyty, dla chłopów z okolicznych przeludnionych wsi pojawiła się możliwość pracy. Pisał Reymont: „Z równin odległych, z gór, z zapadłych wiosek, ze stolic i z miasteczek, spod strzech i z pałaców, z wyżyn i z rynsztoków ciągnęli ludzie nieskończoną procesją do tej »ziemi obiecanej«”.
Łódź, która jeszcze w roku 1820 liczyła ośmiuset mieszkańców i sto sześć drewnianych domów, stała się w latach osiemdziesiątych XIX wieku miastem studwudziestotysięcznym, a tuż przed wybuchem I wojny światowej – sześciusettysięcznym. W tempie rozwoju dorównywało jej jedynie Chicago. Tam gdzie do niedawna rosły odwieczne knieje, pojawiła się nowa dżungla, tym razem ludzka. W Ziemi obiecanej Borowiecki tłumaczył to Trawińskiemu: „Łódź to las, to puszcza – masz mocne pazury, to idź śmiało i bezwzględnie duś bliźnich, bo inaczej oni cię zduszą, wyssają i wyplują z siebie”.
Reymont porównał to miasto do polipa, który „wszystko ssał w siebie i w swoich potężnych szczękach miażdżył i przeżuwał ludzi i rzeczy, niebo i ziemię…”. Efektem przeżucia był lodzermensch – typ kosmopolityczny, pierwowzór krwiopijcy ze szkolnych czytanek minionej epoki. Cztery narody budowały Łódź, cztery żywioły (religie, mentalności) nadały mu kształt i od każdego z nich lodzermensch coś zapożyczył: od żydowskiego zdolności do interesów, od niemieckiego pewność siebie, od rosyjskiego zamiłowanie do przepychu i wystawnego życia, od polskiego wreszcie pewną dozę fantazji.
Typowym lodzermenschem był Izrael Poznański, założyciel fabrykanckiej dynastii. Legenda głosi, że przybył tu z jednym tobołkiem. Gdy się wzbogacił, rozpoczął budowę pałacu mającego przyćmić wszystkie inne (owo gmaszysko, dziecko nuworyszowskiej pychy i wielkiej fortuny, zagrało w Ziemi obiecanej Wajdy). Na pytanie architekta, w jakim ma być stylu, odpowiedział: „Co znaczy, w jakim stylu? We wszystkich stylach! Stać mnie na to!”.
Syn Izraela, Moryc, zapytywał cara Mikołaja II, czy może wyłożyć podłogę największej sali złotymi pięciorublówkami z jego podobizną. Car ponoć zgodził się na to, ale zażądał, by monety ustawić pionowo.
Przed II wojną światową Poznańscy popadli w długi, a ich zakłady przeszły na własność skarbu państwa. Po wojnie w pałacu ulokowano kilka urzędów i muzeum historii miasta. Kilka lat temu znalazł tam swą siedzibę łódzki Klub Kapitału.
„Wielki repertuar był od wielkiego dzwonu. Na co dzień publiczność wolała lekką rozrywkę” – pisał o życiu teatralnym Łodzi z przełomu XIX i XX wieku Jerzy Wilmański. Spektakli, na które się wówczas chadzało, nie znajdziemy na kartach historii teatru: Ziomkowie, Chluba naszego miasta, Ciemna plama, Zazdrosny fryzjer, Żydówka przechrzcianka – były prymitywnymi komediami bądź ckliwymi melodramatami. Lodzermensche kochali je, płakali nad dolą baronowej, która popełniła kiedyś grzech młodości, a po latach zapragnęła odszukać syna, który tymczasem został hersztem przestępczego gangu, oburzali się na barona, który zabronił dziedzicowi swojej fortuny ożenić się z córką szewca.
W roku 1912 ruszył „najwspanialszy teatr kinematograficzny w Królestwie i Cesarstwie” – Casino. Z tej okazji warszawski „Złoty Róg” donosił: „Zastosowano tu najnowsze zdobycze techniki ku wygodzie i bezpieczeństwie publiczności, a więc centralne ogrzewanie, wentylację elektryczną, aparaty ssące do odkurzania”. Nowe filmy trafiały do Łodzi szybciej niż do Warszawy.
Ale wielki Aleksander Zelwerowicz nie zagrzał tu długo miejsca.
Autorzy wydanego niedawno we Francji przewodnika po Polsce porównali ulicę Piotrkowską do Pól Elizejskich. Chyba nigdy nie byli w Łodzi: nocą na Piotrkowskiej zamiast tętniących życiem kafejek można spotkać pijaków i męty. Z drugiej strony, Piotrkowska znaczy dla Łodzi o wiele więcej niż Champs-Élysées dla Paryża.
Na Piotrkowskiej skupiało się od samego początku całe życie przemysłowego miasta. Centralne położenie ulicy sprawiało, że wszystkie instytucje chciały mieć przy niej swą siedzibę. Ulokowały się tu więc obok kamienic, pałaców i rezydencji także kościoły i fabryki, urzędy i banki, konsulaty (przed wojną było ich w Łodzi kilkanaście) i sklepy, restauracje i kawiarnie. Na Piotrkowskiej pojawiły się pierwszy łódzki tramwaj, pierwsza latarnia gazowa, pierwszy telefon.
Ciasna zabudowa i geometryczna siatka ulic sprawiły, że w Łodzi nie ma wydzielonego centrum i tak zwanej przestrzeni publicznej, czyli placów i pasaży. Piotrkowska stała się więc i nietypowym centrum miasta, i bezprecedensowym placem o wymiarach cztery kilometry na dwadzieścia metrów, i wielkim domem towarowym. Stała się ulicą molochem, a według słów byłego wojewódzkiego konserwatora zabytków Wojciecha Walczaka – zjawiskiem architektonicznym, kulturowym i obyczajowym.
Lwia część znajdujących się przy Piotrkowskiej obiektów pochodzi z XIX stulecia i przedstawia mizerną wartość artystyczną. Reprezentuje architekturę określaną jako eklektyczno-historyczna. Elewacje frontów przeładowane są czerpanymi z wzorników elementami gotyckimi, renesansowymi i barokowymi.
„Zebrały się tutaj formy z całego chyba świata, cywilizowanego świata XIX wieku” – pisze we wstępie do swojego albumu o Piotrkowskiej Wacław Kondek. „Formy, o których historyk sztuki wyraża się z obrzydzeniem i wzgardą, formy niemające nic wspólnego z oryginalnością – z wyjątkiem bardzo nielicznych domów secesyjnych – formy kradzione, zapożyczone lub podpatrzone i bezczelnie przenoszone z gotowych już wzorów. I cały ten pseudogotyk, pseudobarok, pseudorokoko czy jeszcze inne pseudo staje się czymś w sumie bardzo autentycznym, czymś jedynym w swoim rodzaju, czymś, co zdarzyło się akurat w Łodzi”.
W wielu miastach są ładniejsze kamienice z XIX wieku, ale nigdzie nie występują w tak zwartej postaci, z zachowaniem historycznych działek.
– Ulica Piotrkowska jest pomnikiem rozwoju dziewiętnastowiecznej ulicy – twierdzi Marek Janiak, szef Fundacji Ulicy Piotrkowskiej. – Na ogromnym obszarze zachowało się coś, co powstało w jednej chwili.
W latach siedemdziesiątych ulicę uznano za zabytek.
Kiedy do Polski wrócił kapitalizm, w Łodzi znowu wszystko zaczęło się na Piotrkowskiej: pierwsze kantory, pierwsze sklepy z bronią i pierwsze sex-shopy, pierwsze salony komputerowe i samochodowe, pierwsze sklepy nocne. Zyskała „zachodni” wygląd, zniknęły państwowe sklepy spożywcze, a do opuszczonych lokali wprowadziły się delikatesy: w pewnym momencie łatwiej było tu nabyć oliwki, małże i chleb tostowy niż twarożek i razowiec. Efektowne na pierwszy rzut oka wyposażenie okazuje się tandetną imitacją elegancji. Dominują dykta i przychlapane farbą dechy. Nawet tam, gdzie kuszą klientów marmury, kafelki i dywany, na zapleczu pozostały stare biurka i sedesy sprzed wojny.
Inwencja właścicieli nowych sklepów kończy się zwykle na progu własnej placówki, co majętniejsi malują jeszcze część fasady dookoła drzwi wejściowych. Gdy w jednej kamienicy ulokuje się dwa lub więcej sklepów, bywa, że dom, do wysokości gzymsu pierwszego piętra, pomalowany jest na kilka kolorów. Wojciech Walczak, który sądzi, że w łodzianach pozostało coś z mentalności z czasów „ziemi obiecanej” (zarobić jak najwięcej jak najmniejszym kosztem – to dlatego, że dominuje ludność napływowa i nie ma rodzin o długich tradycjach mieszczańskich, które są ostoją lokalnego patriotyzmu), nazywa to zjawisko plastyczne „estetyką fryzjerską” i zauważa, że dominuje biel, czerń i czerwień.
We wrześniu 1992 roku, z okazji odbywającego się właśnie Światowego Spotkania Łodzian, wyremontowano odcinek Piotrkowskiej w pobliżu Urzędu Miasta. Zamknięto go dla ruchu, wyłożono piękną czerwoną kostką, ustawiono stylowe latarnie. Powiało Europą, tym razem bez cudzysłowu. Gdy goście się rozjechali, rozgorzał spór o sens ładowania miliardów w makijaż miasta, które sypie się w gruzy (niemal sto procent śródmiejskich kamienic wymaga kapitalnego remontu). Urzędnicy oponowali: „Za te pieniądze można by najwyżej jeden dach naprawić, a tak mamy wizytówkę!”. Niewykluczone, że spór stanie się wkrótce bezzasadny – według ostatnich ekspertyz kostka kładziona przez prywatną firmę nie przetrzyma dwóch–trzech najbliższych zim. Makijaż zaś nałożono na niedomyte ciało; wystarczy wejść w jedno z cuchnących uryną, wąziutkich podwórek ze sklepikami pozbawionymi nawet pozorów dobrego smaku, by znaleźć się w XIX wieku.
Dziadek Felek opowiadał o tancbudach. Chadzał tam w soboty, za kawalerskich, jak gremplem u Szajblera był. Po fajrancie grzywę koperwasem podkarbowywał, wąsy pokostem przeciągał, okryjbiedę narzucał i posuwał. Sala fajna była, z oberluftem jak się patrzy, dziadek obcinał, herszta najdował, co tantny był, pół fajgla mu dawał, bo ferajna szemrana trafiała, śtofa łyknął i hulał do rana. Pietra nie miał, herszt baczył na wszystko i choć raban bywał, niejeden pod bańkę dostał, niejednemu przyfundowali na galop, majchry błyskały, doliniarze szwendali się, on spokojny był. Obzierańca łódzkiego i tangiego z ulicznymi wywijał, przebieracze klawo znali, parle france.
Ojciec, którego w dzieciństwie nazywałem po łódzku po prostu Ziutusiem, opowiadał o niedzielach. Mały był jeszcze, ale po mszy chodził z chłopakami z Bałut do parku Julianowskiego, w którego pobliżu mieściła się pętla tramwaju kursującego na Chojny („Bałuty i Chojny to naród spokojny, bez kija i noża nie podchodź do bałuciorza”). Co drugą niedzielę z tramwaju wysypywała się gromadka tamtejszych oberwańców, blatowali się z bałuciorzami i szli na polanę.
– Co u was?
– Po staremu.
– No to trzaskamy się?
– Trzaskamy!
Potrafili bić się kilka godzin. Gdy uznali, że wystarczy, bałuciorze odprowadzali gości do tramwaju.
– No to za tydzień u was?
– U nas. Tylko żebyście byli!
– Będziemy. (Ogólne serdeczności, uściski, życzenia dobrego tygodnia).
Lodzermensche byli kosmopolitami, wśród ludu podział na narodowości był wyraźny: Żydzi zajmowali się handlem i wszelkim drobnym biznesem (skup szmat, naprawa obuwia, sklepiki z tandetą), Niemcy byli z reguły majstrami w fabrykach, spośród Rosjan (do I wojny) rekrutowali się urzędnicy i wojskowi. Polacy pracowali jako robotnicy. Wszystkie te narodowości zamieszkiwały inne dzielnice, czytały inne gazety, trenowały w innych klubach sportowych, posyłały dzieci do innych szkół, chowały zmarłych na innych cmentarzach. Profesor Maria Kamińska z Uniwersytetu Łódzkiego, która od lat bada osobliwości łódzkiego języka, zauważyła jednak, że obecność w mieście Rosjan, Niemców i Żydów wywarła na tutejszą polszczyznę znaczny wpływ.
Politycznie Łódź zawsze była podzielona. Od z górą stu lat, z przerwą na PRL, trwa walka pomiędzy dwiema grupami, nazwijmy je umownie „socjaliści” i „narodowcy”, oraz pomiędzy dwoma reprezentowanymi przez nie światopoglądami. Tylko w drugiej połowie roku 1906 zginęło w tej walce po obu stronach stu osiemdziesięciu dziewięciu bojowców, a rannych zostało stu trzydziestu ośmiu.
5 stycznia 1907 roku grzebano Jóźwiaka i Frątczaka, dwóch socjalistów zamordowanych przez narodowców. Kiedy kondukt znalazł się pod kościołem Świętej Anny, rozległy się strzały. Poległo dziewięć osób, rany odniosły czterdzieści cztery. Narodowcy triumfowali:
Bądź Sokołem, bądź Sokołem,
Nie pozostań zawsze wołem
Jak pepeesy i esdeki!
Będą oni bydłem na wieki!
Zebrała się bydła kupa
Aby zabrać swego trupa –
Chłopy, baby, także panny
Pod kościołem Świętej Anny.
A gdy przyszli, w jednej chwili
Zaraz ich tam „pokropili”
Niejednych ksiądz opatrywał
Kiedy życiem dogorywał
– śpiewano po „narodowych” podwórkach. „Socjałowie” nie pozostawali dłużni:
Z dymem pożarów Petersburg się pali,
O Matko Boska wypędź tych Moskali,
Wypędź Moskali, wypędź narodowców
A zostaw tylko samych pepesowców.
W międzywojennych wyborach samorządowych górę brali na przemian raz jedni, raz drudzy. Obrady bywały burzliwe. W dowcipie z tamtych lat na pytanie: „Co to jest – ma cztery nogi i często lata?” padała odpowiedź: „Krzesło w czasie posiedzenia Rady Miejskiej!”.
W wyborach po II wojnie światowej zwyciężała Polska Zjednoczona Partia Robotnicza.
Łódzka „wojna na górze” rozpoczęła się w czasach, kiedy nikomu jeszcze nie śnił się Okrągły Stół. Grupujący dawnych liderów Zarząd Regionalny i popierana przez Wałęsę (po przystąpieniu tych pierwszych do opozycyjnej względem przewodniczącego Grupy Roboczej) Regionalna Komisja Organizacyjna (RKO) na początku ograniczały swą działalność do wydawania oświadczeń i kontroświadczeń.
W wyborach 4 czerwca 1989 roku w „drużynie Wałęsy” znaleźli się ludzie z kręgu RKO. Ich atutem było – oprócz fotografii z przewodniczącym – dobre „przełożenie na Warszawę”. Myśleli, że z lokalnymi konkurentami poradzili sobie raz na zawsze. Do wyborów samorządowych w 1990 roku przystąpili jako Wojewódzki Komitet Obywatelski (WKO).
Tymczasem rywale, pod szyldem Łódzkiego Porozumienia Obywatelskiego (ŁPO), szykowali się do kontrataku i rychło pozyskali sobie przychylność zmiennego Wałęsy. Wystąpili zdecydowanie przeciwko rządowi Tadeusza Mazowieckiego, co w tamtych czasach było ewenementem. Ogłosili podział łódzkiej sceny politycznej na „lewicę” i „prawicę”, sami przyznając sobie miano tej drugiej. Poparł ich wreszcie łódzki Kościół.
ŁPO wygrało wybory i zapowiedziało, że bierze pełnię władzy i pełnię odpowiedzialności. Była to koalicja dość egzotyczna – jej główne filary stanowiły Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe i Konfederacja Polski Niepodległej. Po sukcesie owa koalicja faktycznie się rozpadła, a w Radzie Miejskiej utworzyły się kluby „partyjne”, których liderzy prowadzą ze sobą nieustanne wojny podjazdowe, często z sądowym finałem. Formalnie jednak ŁPO istnieje i prawdopodobnie dotrwa do wyborów w 1994 roku.
Rozpadło się też WKO, dzieląc się na – przede wszystkim – Unię Demokratyczną i Kongres Liberalno-Demokratyczny.
Błędem obu bloków była próba ostatecznego wyeliminowania jednych przez drugich.
W owych wyborach dziewięćdziesiątego roku Socjaldemokracja Rzeczypospolitej Polskiej (SdRP) zdobyła sześć mandatów i utworzyła najmniejszy i najlepiej zorganizowany klub radnych. Po kilkunastu miesiącach w wyborach do sejmu i senatu owa postkomunistyczna formacja zwyciężyła. Łódź, gdzie jak w soczewce odbijają się największe problemy Polski, jeszcze raz jako pierwsza wkroczyła na drogę, którą następnie miał podążyć cały kraj.
Spytałem szefa łódzkiej Unii Demokratycznej Marka Czekalskiego, czy wyniki wyborów z 1990 i 1991 roku nie są powrotem do sytuacji sprzed wojny, kiedy to na przemian brały górę tendencje „narodowe” i „socjalistyczne”. Odparł, że tamtej Łodzi już nie ma, bo zabrakło mniejszości narodowych. Mechanizm jednak pozostał. Wahnięcia nastrojów spowodowane są ogromną biedą miasta, atomizacją społeczeństwa, brakiem elit opiniotwórczych.
Czekalski zauważył, że w 1991 roku mówienie o sympatiach dla SdRP i przyznawanie się do głosowania na nią było czymś wstydliwym, a teraz wielu ludzi zaczęło odczuwać potrzebę zamanifestowania swoich poglądów. Dostrzegł to na spotkaniach przedwyborczych. Na jednym z nich, w którym uczestniczył wraz z Leszkiem Millerem, łódzką lokomotywą Socjaldemokracji, starsza kobieta stwierdziła: „Nam za komuny było lepiej, chcemy powrotu komunizmu!”. Powiedziała to spokojnie, bez agresji. Czekalski spytał Millera, czy to jego elektorat. Miller zaprzeczył.
– Lewica będzie musiała budować kapitalizm, czyli nakręcać bezrobocie – mówi Czekalski.
Przed II wojną wśród siedmiuset tysięcy mieszkańców Łodzi było dwieście tysięcy Żydów i prawie sto tysięcy Niemców. W roku 1945 zostało trzysta tysięcy łodzian, prawie samych Polaków. Co się stało z bohaterami Ziemi obiecanej? „Piękna i bogata pani Zukerowa umarła z głodu zimą czterdziestego trzeciego” – pisał Jacek Żakowski w „Powściągliwości i Pracy” (maj 1987). I dalej: „Mela Grunspan doczekała komory gazowej. Syn Moryca Welta, który wraz z rodziną przetrwał okupację w domu znajomego Niemca, umarł w Izraelu. Jego wnuczka wyjechała do Ameryki w sześćdziesiątym ósmym. Baum zrobił klapę i strzelił sobie w łeb w 1916. Jego wnuk w trzydziestym dziewiątym wywiesił swastykę, ale później zachowywał się przyzwoicie. Przede wszystkim czuł się lodzermenschem. […] Najmłodszy Baum (oficer SS z poboru) nigdy nie wrócił do Łodzi. Ktoś widział go w Sao Paulo. Podobno razem z Borowieckimi, Bucholzami, Mullerami, Grosglikami, Grosmanami stanowi tam trzon polskiej kolonii. Tylko wnuk Trawińskiego mieszka dziś w Łodzi. Po wojnie wybrali go dyrektorem w jego upaństwowionej fabryce – mieli szacunek dla kompetencji i pracowitości. Trwało to parę tygodni. Potem musiał wyjechać na drugi koniec Polski. Wrócił, żeby dokonać życia”.
Kariera Łodzi zaczęła się w połowie XIX wieku, w momencie zniesienia barier celnych pomiędzy Królestwem Polskim a Rosją, a skończyła w roku 1989, kiedy upadł rynek wschodni i łódzkie tekstylia przestały znajdować zbyt.
Łódź umierała powoli, choć wyrok śmierci zapadł w pierwszych powojennych pięciolatkach. Po zmianie granic znalazła się niemal w środku Polski. „»Logika Poczdamu«, wyciągnięcie konsekwentnych wniosków z decyzji konferencji poczdamskiej przywracającej Polsce jej dawną granicę zachodnią z okresu piastowskiego, oznaczała zatem ustanowienie Łodzi centralnym miastem Polski” – napisał Andrzej Piskozub w książce Dziedzictwo polskiej przestrzeni. „Przez krótki okres ta logiczna decyzja wydawała się zupełnie realna. W Łodzi przez pewien czas – wobec zniszczenia Warszawy – znajdowały swą siedzibę różne centralne instytucje państwa, a był i taki moment w 1945 roku, kiedy formalna decyzja ustanawiająca Łódź nową, kolejną stolicą Polski wydawała się bliska i możliwa. […] Niestety, losy potoczyły się inaczej. Podobnie jak w odniesieniu do kultywowania stworzonych przez »Drang nacht Osten« szlaków równoleżnikowych w poprzek ziem polskich, tak i tutaj zdecydowano, aby nadal podtrzymać lokalizację centrum państwa w miejscu uzasadnionym zupełnie innym układem granic Polski, które w Polsce Ludowej stało się miejscem ekscentrycznym, przesuniętym do wschodniej części terytorium państwowego […]. W tym samym czasie w centrum geograficznym Polski Ludowej nie tylko nie wyrównano odziedziczonych z czasów porozbiorowych zaniedbań komunikacyjnych, lecz dopuszczono tutaj do regresu w stosunku do stanu poprzedniego”.
Przyjrzyjmy się sieci kolejowej: pierwsza na ziemiach polskich magistrala – Kolej Warszawsko-Wiedeńska – ominęła Łódź od wschodu, stworzone w Drugiej Rzeczypospolitej połączenie Warszawy z Poznaniem – od północy, a Gdyni ze Śląskiem – od zachodu. PRL dorzucił do tego linię Warszawa–Wrocław, omijającą Łódź od południa.
Podobnie było z siecią lotniczą: „Centralne położenie Łodzi na terytorium kraju oraz krzyżowanie się w tym mieście ważnych linii lotniczych usprawniały znacznie krajową komunikację lotniczą” – zauważyli Mieczysław Mikulski i Andrzej Glass w książce Polski transport lotniczy 1918–1978. „W Łodzi istniały dogodne połączenia w sześciu kierunkach do: Warszawy, Gdańska, Poznania, Szczecina, Wrocławia, [a także – W.G.] Katowic i Krakowa. Łódź wiązała większe i najżywotniejsze ośrodki życia gospodarczego kraju promienistym układem sieci wewnętrznej”.
Port lotniczy istniał do roku 1958. Zamknięto go, argumentując, że Łódź leży zbyt blisko Warszawy. Tym samym miasto stało się największą w Europie aglomeracją bez lotniska.
Łódź nie miała w PRL-u swoich pięciu minut, jak Warszawa (cały naród buduje swoją stolicę), Poznań (targi międzynarodowe), Gdańsk, Wrocław i Szczecin (Ziemie Odzyskane) czy Katowice („Wicie, rozumicie, towarzysze, wyngiel!”). Stworzenie bezprecedensowej industrialnej monokultury doprowadziło do sfeminizowania łódzkiego przemysłu.
Wielka liczba pracujących kobiet powodowała, że Łódź potrafiła znieść więcej niż inne duże miasta. Kiedy Łódź podejmowała strajk, kiedy decydowały się przerwać pracę obarczone domem i dziećmi łódzkie prządki, szwaczki i tkaczki, znaczyło to, że jest już naprawdę źle. Tak było w roku 1971 i w roku 1980, kiedy Łódź stanęła na końcu. A w roku 1981 włókniarki tłumnie uczestniczyły w „marszach głodowych”.
Za PRL-u większość strajków przynosiła jakieś ustępstwa wobec protestujących. Przedstawiciele przemysłów strategicznych potrafili wywalczać sobie podwyżki i dodatki. Nie poprawiało się grupom najsłabszym – przemysł lekki był przez całe dziesięciolecia najgorzej opłacaną gałęzią gospodarki.
Po upadku rynku wschodniego i wprowadzeniu przez Zachód wysokich ceł i niskich kontyngentów na nasze tekstylia skurczył się także na dodatek rynek wewnętrzny, nasycony efektowną tandetą z Turcji, Tajlandii czy Indii. O wprowadzeniu limitów chroniących polskich producentów nikt nie pomyślał.
Sytuację dużych zakładów państwowych pogarszała tak zwana dywidenda[1]. Firmy systematycznie zmniejszały powierzchnię wykorzystywaną do celów produkcyjnych, tymczasem dywidendę trzeba było płacić od całego majątku przedsiębiorstwa.
Słuszne skądinąd parametry ekonomiczne wprowadzano w Łodzi mechanicznie, bez uwzględnienia specyfiki miasta.
Na prawie czterysta przedsiębiorstw przemysłowych województwa połowa przyniosła w latach 1989–1992 straty. Tylko w pierwszej połowie roku 1992 przemysł lekki był „do tyłu” o siedemset pięćdziesiąt dwa miliardy dziewięćset milionów złotych[2]. Wraz ze spadkiem produkcji rosło bezrobocie. Ostatnio zatrzymało się na stu tysiącach, co stanowi dziesięć procent mieszkańców w ogóle lub niecałe dwadzieścia procent ludności w wieku produkcyjnym (łódzkie, obok wałbrzyskiego, uznano w całości za rejon szczególnie zagrożony bezrobociem).
Bezrobocie będzie się prawdopodobnie zwiększać. Minione cztery lata przyniosły spadek produkcji o dwie trzecie, podczas gdy zatrudnienie zmalało o jedną trzecią. Sugerowałoby to istnienie bezrobocia ukrytego. Inną sprawą jest najwyższy w Polsce odsetek ludzi bez wykształcenia wśród bezrobotnych.
Łódź zajmuje pierwsze miejsce w kraju pod względem:
– umieralności niemowląt,
– umieralności na choroby nowotworowe i na choroby układu krążenia,
– wskaźnika zgonów.
Łódź zajmuje ostatnie miejsce w kraju pod względem:
– przyrostu naturalnego,
– przeciętnego wynagrodzenia,
– wyposażenia mieszkań w łazienki.
Wojna pozwoliła zachować Łodzi nienaruszony kształt urbanistyczny. Nigdy nie była pięknym miastem, lecz miała swój niepowtarzalny koloryt. „Cudne miasto – powtarzał Moryc Welt, bohater Ziemi obiecanej – ale co ja na tym zarobię”.
Dziś większość z ponad stu fabrykanckich pałaców sypie się w gruzy. Ze śródmiejskich kamienic trzeba było usuwać balkony, bo zagrażały bezpieczeństwu przechodniów i użytkowników. Pozostały łódzkie podwórka, z dobudówkami, drewnianymi galeryjkami, przejściami na kilka sąsiednich ulic. Podobne podwórka widziałem tylko w Odessie. Pozostał zdewastowany, ale wciąż piękny cmentarz żydowski, ponoć obszarowo największy na świecie, z grobowcami wielkości sporych synagog. Pozostał cmentarz ewangelicki i prawosławny. Pozostały wielkie fabryki z czerwonej cegły. Na niektórych domach pozostały rosyjskie napisy z czasów carskich.
Pozostała wreszcie dzielnica Księży Młyn, wciąż zamieszkały skansen wczesnokapitalistycznych familoków, służący do niedawna za tło do wszystkich filmów o niedoli ówczesnych robotników, ze szkołą i szpitalem wybudowanymi przez fabrykanta.
Fragment felietonu Marka Koterskiego w „Bestsellerze”:
„Tutaj umiera już na starcie każda kulturalna inicjatywa. To jedyne miasto, w którym na największe sławy muzyczne były wolne miejsca w Filharmonii. Tak wszedłem na 5 minut przed koncertem na Ohlssona, Igora Ojstracha, Kulkę (we Wrocławiu nie było na nich biletów na miesiąc wcześniej). Tu na Zemście Dejmka bileterki zgarniały wszystkich widzów do pierwszych rzędów, żeby aktorzy widzieli kilkanaście twarzy. Tu nie mogłem obejrzeć zespołu w teatrze, w którym chciano, bym reżyserował, bo dwukrotnie odwoływano przedstawienie z braku widzów. Ale na Pchłę w uchu – tłumy. Kurwa! miałem się nie rozpisywać o tym syfie. Tego »Bestsellera« zresztą to pewnie sam jeden kupuję, żeby się przeczytać, bo te łódzkie tępaki to tylko »Express«, »Skandale«, »Nie« i coś z gołą pizdą na okładce.
Rzadkie chwile satysfakcji z odwetu na tym mieście przeżywam, gdy o nim tak piszę. Kiedyś, jeszcze jako asystent na reżyserii, zadałem studentom wymyślenie, co zrobić z Łodzią. Wygrali bodajże Witek Starecki i Krzysiu Iwanowski. Jeden zaproponował, by spryskać ją z helikopterów białą farbą i urządzić tu gułag dla wszystkich politycznych, a drugi – żeby ustawić na Chojnach wszystkie buldożery obok siebie i żeby tak przejechały na Bałuty. No, ale politycznych już nie ma. Nie wiem, co z buldożerami. Projektów jakoś nie wprowadzono w życie. W śmierć raczej. Nie pójdę już więcej Piotrkowską na żaden spacer! Bo czuję się na nim, jakby mnie co krok bito po twarzy. Ten wygląd! Tych ludzi! Jak z depozytu izby wytrzeźwień. Jakby szli nogami! Wisząc na wieszakach! Każdy metr ulicy mnie! Każdy przechodzień każda twarz! (Twarz! – pysk łódzki!) Każdy dom! Mnie upokarza, obraża. Od razu mi to uprzytamnia, że jestem przegrany! Już sam fakt bycia w tym mieście, jest miarą mojej życiowej klęski. Wstyd mi każdego spędzonego tu dnia. Kiedy ktoś mi mówi »Ty jesteś z Łodzi«, to chcę się rzucić na niego z pięściami…”.
Ktoś powiedział, że Łódź leży zbyt blisko Warszawy, by mogło się w niej urodzić coś naprawdę ciekawego intelektualnie czy artystycznie. Od paru pokoleń trwa masowa migracja do stolicy łódzkich pisarzy, poetów, aktorów, reżyserów, malarzy i architektów. Pierwszym z wielkich, który wyjechał, był Julian Tuwim. Na dniach (październik 1993 roku) wyprowadza się do Warszawy Marek Miller, najgłośniejszy ostatnio łódzki autor (Kto tu wpuścił dziennikarzy?, Filmówka, Arystokracja).
– W tym mieście nie ma dla mnie pracy – twierdzi. – Nie można mi zarzucić, że nie próbowałem niczego zrobić: przez trzy lata wydawałem miesięcznik, który tak naprawdę nikogo nie interesował i nikomu nie był potrzebny[3], byłem dyrektorem Festiwalu Mediów, wykładałem w Szkole Filmowej. Jeżeli mam wkładać w coś olbrzymi wysiłek, pracując po dwadzieścia godzin na dobę, to muszę mieć jedną z dwóch rzeczy: ekstrapieniądze albo ekstrasatysfakcję. To miasto nie jest w stanie dać mi ani jednego, ani drugiego. W Łodzi nie powstały nigdy środowiska artystyczne i twórcze. To znaczy tu dzieje się wiele rzeczy, często na ogólnopolskim i europejskim poziomie, wymienię choćby Konstrukcję w Procesie czy grupę Łódź Kaliska, ale każda z tych rzeczy funkcjonuje jak gdyby w zawieszeniu, w próżni, one się po prostu nie sumują, nie dodają. Jedni ludzie nic o drugich nie wiedzą i nie chcą się dowiedzieć, a tak zwane „elity” są, nawet jak na polskie warunki, nieprawdopodobnie zatomizowane. Występuje tu ten fenomen, który śledzili już Kotarbiński, Chałasiński i Szczepański, kiedy byli profesorami Uniwersytetu Łódzkiego. Wiele lat temu zauważyli oni, że pomimo istnienia iluś instytucji typu uniwersyteckiego w Łodzi nie powstało nigdy środowisko akademickie. Łódź nie ma siły przebicia, nie potrafi o sobie mówić. Myślę jednak, że największym dramatem tego miasta jest brak talentu na miarę Tuwima czy Reymonta, który potrafiłby jakoś to miasto określić, nazwać je, umieć o nim opowiedzieć i pokazać jego potencjalną wielkość.
O przeniesieniu się do Warszawy myśli reżyser Maciej Drygas, laureat Felixa za film Usłyszcie mój krzyk[4].
Łódzkie Muzeum Sztuki wymienia się jednym tchem obok nowojorskiego Museum of Modern Art i paryskiego Centre Georges Pompidou.
– Dla nas, studentów historii sztuki w Poznaniu, Łódź otaczał mit miasta sztuki nowoczesnej – mówi dyrektor Jaromir Jedliński. – Główną pożywką tego mitu była ta placówka i oczywiście szkoła filmowa. Przyjeżdżaliśmy tu często na wystawy, na spektakle Dejmka w Teatrze Nowym; ja przyjeżdżałem również spotykać się z redaktorami „Pulsu”, z którym współpracowałem.
Jedliński jest wyjątkiem potwierdzającym regułę. Kiedy zaproponowano mu pracę, osiadł w Łodzi na stałe i dziś czuje się łodzianinem.
– Sądzę, że w tym mieście można żyć, można działać i coś osiągać, jeśli znajdzie się odpowiednią enklawę, a często, co wynika z mojej praktyki, jeśli się samemu taką enklawę stworzy. Łódź jest cały czas „ziemią obiecaną”, miejscem, gdzie można wiele zrobić, ale kosztuje to mnóstwo wysiłku, ponieważ trzeba samemu stworzyć całą aurę i kontekst odbioru tego, co się proponuje, i każdego dnia walczyć o przetrwanie. Jest to więc wysiłek podwójny i do tego jakby rozproszony. Dla wielu ludzi wynikający z tego stres jest zbyt duży, dlatego wyjeżdżają. „Kompleks łódzki” to według mnie brak wiary we własne siły i wynikający z tego brak potrzeby wspólnego działania. W Łodzi nastąpiła za daleko już idąca niemożność wzięcia swoich spraw w swoje ręce; oczekuje się, że nasze sprawy załatwi za nas ktoś inny. Bierność to niemal nasza narodowa cecha, ale tutaj jest ona szczególnie silnie obecna. Moim zdaniem wynika to z historii – to miasto było mieszanką różnych narodowości i przez długi czas nikt nie czuł się tutaj u siebie. Musimy sobie uświadomić, że ten czas już minął i najwyższa pora zacząć traktować Łódź jako swoje miejsce, a nie jak poczekalnię kolejową, do której się przyszło, aby pobyć kilka chwil i pojechać dalej. Jeśli swoje miejsce traktuje się jak poczekalnię, to rzeczywiście zaczyna ono wyglądać jak poczekalnia i jako takie jest odbierane przez innych. Łódź trzeba zasiedlić, a nie wyeksploatować i zostawić. Do wypracowania zmiany stosunku do swojego miejsca potrzebna jest współpraca wielu środowisk, bo w tak dużej i złożonej społeczności nie dokona tego ani jednostka, ani grupa, ani nawet pojedyncza siła polityczna. Żeby taka współpraca mogła się wykształcić, niezbędne jest jakieś forum czy jakaś platforma. Takiego forum nie ma, ani formalnego, ani towarzyskiego, nie istnieje życie kawiarniane, nie ma salonu. Należy więc zacząć od stworzenia miejsca spotkań. Na małą skalę robi to nasze muzeum. W jego oddziale, rezydencji Księży Młyn, organizujemy wieczory z udziałem wybitnych gości, niekoniecznie związanych ze sztukami plastycznymi. Byli u nas między innymi Artur Międzyrzecki, Julia Hartwig, Maja Komorowska, Marta Fik, Andrzej Wajda, Ryszard Kapuściński, Bronisław Geremek. Próbujemy umożliwić spotkanie się różnych grup najszerzej pojętej łódzkiej inteligencji. Wiadomo już, kto na jaką imprezę przychodzi, i można nawet aranżować zetknięcie się tej osoby z tamtą, zapraszając je, bądź zapraszając kilka osób, które ściągną przedstawicieli konkretnych środowisk jako słuchaczy. Trzeba pracować nad otwieraniem się, bo ważnym aspektem „kompleksu łódzkiego” jest „zamkniętość”. Miasta tej wielkości nie da się odgrodzić od świata murem.
W maju 1988 roku Zbigniew Żbikowski napisał w „Życiu Warszawy”: „Łódzki problem umysłowy to także problem identyfikacji, kulturalnej tożsamości. Jeśli miasto nie może stworzyć swego własnego kolorytu, musi sięgnąć do zaniedbanych korzeni polsko-żydowsko-niemieckich, do wieloźródłowości, która przecież stworzyła światowy wizerunek Łodzi”.
Grudzień 1993
W początkach czerwca 1990 roku niemiecka firma włókiennicza Suedwolle kupiła budynek Zakładów Przemysłu Wełnianego imienia Andrzeja Struga w Łodzi. Niemcy zapłacili sto trzydzieści pięć dolarów za metr kwadratowy (razem około dwudziestu sześciu miliardów złotych). Pieniądze te pokryły zadłużenie przedsiębiorstwa wobec banku i skarbu państwa. Jednocześnie przestał istnieć jedyny w Polsce duży zakład produkujący tkaniny wełniane i galanterię z drukami typu kaszmir.
Zakłady Struga mieściły się „od zawsze” w kilku budynkach fabrycznych z przełomu XIX i XX wieku, rozrzuconych po całym śródmieściu. W połowie lat osiemdziesiątych rozpoczęto budowę nowoczesnego obiektu przy ulicy Dąbrowskiego, w przemysłowej dzielnicy miasta. Planowano przenieść tu całe przedsiębiorstwo.
Na tę budowę zaciągnięto w banku kredyt inwestycyjny: około 2,7 miliarda złotych. Ostatnią umowę z bankiem podpisano w 1989 roku, w „nieszczęśliwym okresie rekonstrukcji gospodarki”, jak określa to obecny dyrektor Jerzy Lubowiński.
Odsetki rosły, a zakład nie był w stanie ich spłacać. W ubiegłym roku długi wynosiły już ponad dwadzieścia miliardów złotych. W marcu 1990 roku bank wstrzymał kredytowanie, dając trzy miesiące na uiszczenie należności. Prośby o odroczenie spłaty i umożliwienie w ten sposób dokończenia budowy (nowy obiekt miał być gotowy właśnie w 1990 roku) nie przyniosły rezultatu.
– Zakład w nowym systemie społeczno-politycznym i finansowym po prostu musiał upaść – mówi dyrektor Lubowiński.
Decyzją ministra przemysłu z czerwca 1990 roku Strug, jak go w Łodzi nazywano, przeznaczony został do likwidacji.
Likwidator miał do dyspozycji nowy, niedokończony obiekt, w którym częściowo szła już produkcja, oraz kilka starych budynków fabrycznych. Nowym mógł zainteresować się zachodni kapitał, starymi – tylko drobny, polski.
Potencjalnych kontrahentów zagranicznych było kilku. Ostatecznie Struga kupili Niemcy. Umowę notarialną zawarto w lipcu tego roku. Około 2,2 miliona dolarów, jakie Suedwolle zapłaciła za budynek, to cena wyższa, niż uzyskano na przykład za znacznie większą pobliską Bistonę. Dyrektor Lubowiński jest z wynegocjowanej sumy zadowolony; zdaniem Janusza Malarczyka, wiceszefa Krajowej Sekcji Przemysłu Lekkiego Solidarności, transakcja nie była najkorzystniejsza.
W przędzalni czesankowej Polmerino pokazują prospekty, z których wynika, że jedna zgrzeblarka do wełny kosztuje pięćset pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Struga kupiono więc za cenę czterech zgrzeblarek. Na Zachodzie fabryka tej wielkości kosztuje od czterdziestu do pięćdziesięciu milionów dolarów, ale zakład wart jest przecież tyle, ile gotowi są dać za niego potencjalni kupcy. Mimo to plotki, że likwiduje się polskie zakłady, by nie tworzyły konkurencji dla wchodzących do nas firm zachodnich, i że dyrektorzy państwowych przedsiębiorstw sprzedają informacje o swoich firmach zachodnim biznesmenom, padły na podatny grunt.
Likwidacja Struga trwa już ponad rok. Produkcję wygaszano stopniowo. Było to związane z cyklem technologicznym i z faktem, że za funkcjonujący zakład można uzyskać wyższą cenę. Zamknięty traktowany jest przez nabywców jako upadłość – płaci się wówczas tylko za mury. Podczas negocjacji Strug cały czas produkował.
Zatrudnienie również redukowano stopniowo. W chwili rozpoczęcia likwidacji w fabryce pracowało sześćset pięćdziesiąt osób, obecnie – jeszcze ponad sto. Wszyscy już otrzymali wymówienia. Zwolnienia odbywały się według Jerzego Lubowińskiego „spokojnie i bez zakłóceń”.
Likwidacja Struga ma się zakończyć do 30 września 1990 roku. Do sprzedania pozostały maszyny i stare obiekty fabryczne.
Strug był jednym z pierwszych zakładów likwidowanych w regionie łódzkim. Wśród tutejszych związkowców słyszy się opinię, że ta likwidacja była formą kary za strajk. Chodzi o ten z 1989 roku, pierwszy, jaki wybuchł w Polsce za niekomunistycznej władzy.
Janusz Malarczyk nazywa likwidację Struga „najbardziej przykrym przypadkiem w Łodzi”:
– Krajowa Sekcja domagała się jeszcze od ministra przemysłu Tadeusza Syryjczyka dokładnego zbadania, czy naprawdę nie ma szans, aby zakład stanął na nogi. Bo my uważaliśmy, że przy pewnych posunięciach ministerstwa była szansa. Strug bubli nie robił, ale nie był w stanie kończyć budowy (i odprowadzać dywidendy za już stojące hale), spłacając jednocześnie bardzo wysoko oprocentowany kredyt. Według mnie zakład powinien uzyskać ulgi w spłacie kredytu albo nie powinno się naliczać odsetek do czasu zakończenia inwestycji.
W zakupionym budynku Niemcy ze Suedwolle nie uruchomią zakładów wełnianych. Umieszczą tam przędzalnię czesankową. Produkcja ma ruszyć w 1991 roku: dwa tysiące ton białej przędzy rocznie. Trzy czwarte przeznaczone będzie na eksport, reszta zostanie w kraju. W nowych zakładach znajdzie zatrudnienie sto dwadzieścia osób.
Sprzedaż Struga oznacza zatem, po pierwsze, pięciokrotne zmniejszenie zatrudnienia w stosunku do stanu sprzed likwidacji; po drugie zaś pojawienie się konkurencji dla polskich przędzalni. W Łodzi znajdują się cztery duże zakłady tej branży: Polmerino, Arelan, Vigoprim i Polanil. Zdaniem Zygmunta Frątczaka, dyrektora Arelanu, mogą one nie wytrzymać przyszłej konkurencji Suedwolle.
– Niemiec będzie produkował taniej, bo jest zwolniony z podatków: reprezentuje kapitał w stu procentach zagraniczny. Ma swoje rynki zbytu, a teraz również tanią siłę roboczą. Jest bardzo prawdopodobne, że po jakimś czasie zainteresuje się także polskim rynkiem. Nasze przędzalnie są dobre, ale droższe. Nie mamy szansy obniżenia kosztów bez odroczenia terminów płatności dywidendy.
W Arelanie – jak prawie wszędzie – zredukowano zatrudnienie. W ciągu tego roku zwolniono ponad dwustu pracowników, przewidziane zwolnienia obejmą dwustu pięćdziesięciu kolejnych. W tej chwili w zakładzie pracuje osiemset osób.
Przed długie lata polskie przędzalnie produkowały przędzę kolorową. Było to związane z długimi seriami, które szły na rynek radziecki. Na Zachodzie robi się głównie przędzę białą. Moda zmienia się szybko, a łatwiej ufarbować gotowy już wyrób. Suedwolle również ma produkować przędzę białą, ale na nowoczesnych maszynach, które zostaną sprowadzone do budynku Struga, można robić i kolorową. W zależności od potrzeb. Nie jest tajemnicą, że niemieccy przedsiębiorcy patrzą łakomym wzrokiem na chłonny rynek radziecki. W tym rynku upatrują swojej jedynej szansy również polskie przędzalnie.
– Są trzy zagrożenia bytu naszych przędzalni – wylicza dyrektor Frątczak. – Pierwsze to zatory płatnicze. W tej chwili wszyscy winni są wszystkim pieniądze: tkalnie przędzalniom, zakłady odzieżowe tkalniom. Drugim zagrożeniem jest upadek rynku radzieckiego, trzecim brak ochrony celnej dla naszych tekstyliów. Zostaliśmy zalani towarem z Indii, Tajlandii, Turcji. Są to wyroby efektowne, mają ładne kolory, ale niską jakość. Można je nosić do pierwszego prania. Tymczasem na nasz towar Zachód nakłada wysokie cła. W tej sytuacji konkurencja ze strony Suedwolle może być dla przemysłu lekkiego gwoździem do trumny.
W przędzalni Polmerino nastroje są również niewesołe. Specjalista Aleksander Kwiatosiński i szef produkcji Ryszard Flisiak czują już oddech Suedwolle. Polmerino bardzo liczy na ożywienie wschodniego kierunku sprzedaży. Obawia się jednak, że Suedwolle zrobi to wcześniej. Tak jak Austriacy, którzy ostatnio kupili w Łodzi garnitury, przeszyli je i sprzedali z zyskiem do ZSRR.
Zatrudnienie w Polmerino zmniejszyło się z dwóch tysięcy siedmiuset do tysiąca pięćdziesięciu pracowników; produkcja z czternastu tysięcy ton przędzy i wełny zgrzebnej spadła do dwóch tysięcy ton. Na papierze sytuacja wygląda nieźle – należności przedsiębiorstwa przekraczają długi. Często jednak brakuje pieniędzy na wypłaty.
– Obawiamy się – mówią Kwiatosiński i Flisiak – że jeśli nic się nie zmieni, zakład padnie za dwa, trzy miesiące.
Dyrektor Polanilu stwierdził natomiast, że nie boi się konkurencji Suedwolle, bo jego przędzalnia ma nieco inny profil produkcji – wytwarza przędze akrylowe i mieszankowe z wełną.
Janusz Malarczyk uważa, że zagrożenie łódzkich przędzalni ze strony Suedwolle jest bardzo duże:
– Jeśli będą produkowały drożej, padną, a będą produkowały drożej, jeśli nie zmieni się podatkowo-kredytowa polityka rządu wobec przedsiębiorstw państwowych i jeśli nie otworzy się rynek radziecki. Po upadku fabryczne mury wykupi za bezcen zagranica. Jeden upadek pociągnie za sobą następne: zbankrutują zakłady winne temu pierwszemu pieniądze. To będzie łańcuszek. Scenariusz ten jest prawdopodobny w dziewięćdziesięciu procentach.
Zdaniem Solidarności w rejonach szczególnie zagrożonych strukturalnym bezrobociem, a takim jest województwo łódzkie, trzeba koniecznie wprowadzić świadczenia przedemerytalne lub wcześniejsze emerytury, trzeba też łagodzić skutki bezrobocia poprzez organizowanie prac interwencyjnych i robót publicznych, przede wszystkim zaś opracować i realizować konkretny plan restrukturyzacji Łodzi.
– Łódź i tak będzie miastem ludzi bezrobotnych – przewiduje Janusz Malarczyk. – W część przedsiębiorstw wejdzie kapitał zachodni, który na pewno nie będzie potrzebował tylu rąk do pracy. Pozostałe zakłady staną się pomnikami przeszłości: zostaną tylko mury, a z czasem ruiny.
Sierpień 1991
Statystyką można manipulować. Za pomocą odpowiednio dobranych danych da się udowodnić lub obalić każdą niemal tezę. Statystyka opiera się jednak na faktach, a o tych dżentelmeni dyskutować nie powinni.
W ostatnich dniach grudnia 1991 roku łódzka Solidarność opublikowała ulotkę Dlaczego strajkujemy. Nie ma w niej słowa komentarza czy próby merytorycznego uzasadnienia tytułowej kwestii. Są liczby i procenty. Mimo to lektura przypomina horror.
Największe wrażenie robi część poświęcona ochronie zdrowia. W Łódzkiem jest najwyższy w Polsce wskaźnik zgonów i najniższy przyrost naturalny (wynosi minus 4,1 promila przy średniej krajowej plus 3,7). Równie alarmujące są dane zawarte w rozdziałach poświęconych mieszkalnictwu (między innymi ostatnie miejsce w Polsce pod względem wyposażenia w łazienki), wynagrodzeniom (przeciętny zarobek nie przekracza dziewięćdziesięciu procent średniego krajowego) czy ekologii (zero procent oczyszczanych ścieków komunalnych przy sześćdziesięciu procentach oczyszczanych średnio w całym kraju).
Dyskusyjne wydaje się, czy to te akurat dane pchnęły łódzki zarząd regionu do podjęcia decyzji o strajku generalnym, jasne jest natomiast, że zawarty w nich obraz można określić jako stan krytyczny. Ten z kolei podjęcie protestu wyjaśnia.
Rynek wschodni, na który szła lwia część produkcji miejscowego przemysłu lekkiego, upadł jeszcze pod koniec lat osiemdziesiątych. Od tamtej pory produkcja łódzkiego przemysłu systematycznie spadała. Przestawienie się na eksport do krajów zachodnich okazało się niełatwe: fabryki były przestarzałe i przyzwyczajone do długich serii. Na dodatek Zachód nałożył na nasze tekstylia wysokie cła i ustanowił kontyngenty. Gwałtownie skurczył się też rynek wewnętrzny. Wraz ze spadkiem produkcji rosło bezrobocie.
Co najdziwniejsze, przez kilka lat rządów solidarnościowych nie wprowadzono w życie żadnego programu ani dla Łodzi, ani dla przemysłu lekkiego, choć co rusz takie programy dla innych regionów i branż powstawały. Po koniec 1991 roku przyjechali tutaj premier Jan Krzysztof Bielecki i minister przemysłu i handlu Henryka Bochniarz. Zapowiedzieli upadek dwudziestu procent łódzkich zakładów. Nie wymienili, których konkretnie, więc blady strach padł na wszystkie. Zanim zaczęto coś w tej sprawie robić, oboje nie piastowali już jednak swoich stanowisk.
Oczywiście wniosek, że wszystko, co złe dla Łodzi, zaczęło się po czerwcu 1989 roku, byłby absurdalny. Dzisiejszy stan rzeczy to dziedzictwo pierwszych powojennych pięciolatek – stworzenia przemysłowej monokultury, sfeminizowania łódzkiego przemysłu.
Minister pracy i polityki socjalnej Jacek Kuroń stwierdził niedawno w „Gazecie Wyborczej”, że presja strajkujących na polityków jest i uzasadniona, i pożyteczna, bo zmusza władze do podejmowania działań restrukturyzacyjnych. Zgoda rządu na utworzenie urzędu pełnomocnika do spraw restrukturyzacji Łodzi, udzielona na kilka dni przed zaplanowanym terminem strajku generalnego, zdaje się potwierdzać te słowa. Henryk Formicki, wiceprzewodniczący Zarządu Regionu łódzkiej Solidarności, uważa, że w przypadku niepowodzenia obecnych rozmów z rządem Łodzi nie da się już uratować. Będzie można najwyżej otoczyć ją drutem kolczastym, umieszczając napisy ostrzegawcze: „Wstęp wzbroniony. Nieudany eksperyment kolejnych rządów”.
Styczeń 1992
„…sucha – łatwo pękająca i mało elastyczna. Przekrwienia dookoła ust i oczu. Włosy są delikatne i łatwo wypadają. Ciastowate obrzęki na kończynach dolnych, twarzy i innych częściach ciała.
Temperatura ciała jest niższa niż u osób prawidłowo żywionych. Ponadto osoby niedożywione wykazują dużą wrażliwość na zimno. Są one zwykle depresyjne, spowolniałe, z tendencją do maksymalnego ograniczenia ruchów fizycznych. Sprawność umysłowa może być zadziwiająco dobrze zachowana”.
Strajkujący w przychodni zakładów Marko w Łodzi włókniarze nie czytali Nauki o chorobach wewnętrznych Witolda Orłowskiego, z której pochodzą przytoczone zdania. Gdy ich zapytać, jak się czują w trzecim tygodniu głodówki, mówią, że fizycznie kiepsko, ale psychicznie – bardzo dobrze.
Nastroju protestujących nie oddają codzienne komunikaty. Ich pisaniem zajmuje się Henryk Moskwiński, rzecznik strajkujących, na co dzień szef zakładowej Solidarności w Textilpolu. Jest wygadany i wie, czego chce, ale sprawozdania wychodzą mu sucho. Komunikaty zaczynają się od kalendarza – dany dzień jest tym a tym „dniem protestu głodowego”. Później następuje informacja, kto się do strajku przyłączył, kto ubył, kto strajkujących odwiedził. Na końcu są podziękowania za poparcie.
Nastrój lepiej oddają hasła i plakaty. W korytarzu przychodni wisi dziecięcy rysunek: na podłodze leży w śpiworach kilku mężczyzn, obok dopisek: „Dzieci polskie dziękują strajkującym”. Kartka na drzwiach przychodni informuje: „Solidarność to jest męstwo. W naszej walce jest zwycięstwo”. Ludzie w chwilach walki i zagrożenia mają skłonność do patosu.
Patosu nie ma w słowach Barbary Orzeł, jedynej wśród głodujących kobiety. Jest za to kawał polskiego losu i polskich frustracji. Barbara reprezentuje region Podbeskidzie, przyjechała z Andrychowa. Pracuje w tamtejszym Andropolu jako brakarka. Do Łodzi dotarła w piątym dniu głodówki. W stanie wojennym była internowana, potem szykanowano ją w pracy. Ma dwie dorosłe córki i męża na bezrobociu. We czwórkę postanowili, że powinna dołączyć do strajku, bo dalej tak żyć nie można. Jako członek Komisji Koordynacyjnej Sekretariatu Przemysłu Lekkiego Solidarności uczestniczyła nieraz w rozmowach z rządem, które jednak nic nie dawały: miały charakter „konsultacyjny”.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
[1] W okresie transformacji była rodzajem podatku od przedsiębiorstw.
[2] Wszystkie kwoty w tekstach pisanych przed reformą walutową w 1995 roku podawane są w starych złotych. Jeden nowy złoty to 10 000 starych. Powyższa kwota: 752 900 000 000 to w nowych złotych 75 290 000. Dalej w tekście kwoty w starych złotych nie będą przeliczane na nowe [przyp. red.].
[3] Miller założył i prowadził czasopismo „Bestseller”, przekształcone następnie w „Imperium”.
[4] Po opublikowaniu tego tekstu opuścił Łódź.