Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Wielokrotnie nagradzana dziennikarka Kara Swisher napisała błyskotliwą, ostrą, lecz przede wszystkim szczerą książkę o branży technologicznej i o jej założycielach, którzy chcieli zmienić świat na lepsze, ale zamiast tego go popsuli.
Burn Bookto z jednej strony osobiste wspomnienia, a z drugiej – zapis wydarzeń związanych z najpotężniejszymi graczami technologicznymi. To insiderska opowieść o współczesnej Dolinie Krzemowej i o największym boomie bogactwa w historii świata. To książka, na którą wszyscy czekaliśmy.
Kiedy tytani nowych technologii stwierdzili, że „będą działać szybko i nie zawahają się psuć”, Kara Swisher zaczęła działać jeszcze szybciej i psuć im szyki, zdobywając ukrywane przez nich informacje. Podczas relacjonowania rozkwitu sektora cyfrowego na początku lat dziewięćdziesiątych Swisher stała się znana z błyskawicznych i niezwykle trafnych doniesień na temat „nowego porządku świata”, przez co jeden z CEO posądził ją o „prowadzenie nasłuchu firmowych kanałów grzewczych”. Sheryl Sandberg, COO Facebooka, powiedziała kiedyś: „To dyżurny żart Doliny Krzemowej – kiedy sporządzamy osobiste notatki, mówimy: »Mam nadzieję, że Kara tego nigdy nie zobaczy«”.
Jeszcze w college’u Swisher rozpoczęła pracę w „The Washington Post”. Była jednym z niewielu dziennikarzy w redakcji zainteresowanych relacjonowaniem rodzącego się internetu. Następnie zatrudniła się w „The Wall Street Journal”, dołączając do Walta Mossberga, z którym stworzyła przełomową konferencję D: All Things Digital, a także pionierskie witryny z wiadomościami ze świata technologii.
Przeprowadziła wywiady ze wszystkimi liczącymi się w branży technologicznej graczami. Robiła to przez ponad trzy dekady, podczas których innowacje całkowicie zmieniły nasz świat: na lepsze i na gorsze. Wśród przepytywanych przez dziennikarkę znaleźli się między innymi Steve Jobs, Jeff Bezos, Elon Musk, Bill Gates, Sheryl Sandberg, Bob Iger, Larry Page, Sergey Brin, Meg Whitman, Peter Thiel, Sam Altman i Mark Zuckerberg. Ale to tylko mała próbka rozmówców, z których Swisher wyciskała ostatnie poty (co w przypadku Zuckerberga należy rozumieć dosłownie).
Swisher zwraca uwagę na poważne zagrożenia związane z technologią, ale pozostaje optymistką, jeśli chodzi o potencjał innowacji w rozwiązywaniu naszych problemów. Wzywa jednak branżę do dokonywania lepszych, bardziej przemyślanych wyborów, szczególnie teraz, gdy niewyobrażalne możliwości sztucznej inteligencji mogą po raz kolejny odmienić świat.
Ta książka to historia miłosna związku Kary Swisher z technologią. Osoby, która zna obiekt swoich uczuć lepiej niż ktokolwiek inny.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 418
Tytuł oryginału
Burn Book: My Tech Love Story
Copyright © 2024 by Kara Swisher
All rights reserved
First published in USA 2024
Simon & Schuster, 1230 Avenue of the Americas, New York, NY 10020
simonandschuster.com
Przekład
Michał Strąkow
Redakcja
Piotr Mocniak, Tomasz Brzozowski
Konsultacja
Krzysztof Kołacz
Korekta
Pracownia 12a
Skład i przygotowanie do druku
Tomasz Brzozowski
Opracowanie wersji elektronicznej
Karolina Kaiser,
Źródła oryginalnych cytatów: Louise Glück, The Empty Glass (z: The Seven Ages), copyright © 2001 Louise Glück, cytat wykorzystany za zgodą HarperCollins Publishers; Louise Glück, Circe’s Power (z: Meadowlands), copyright © 1996 Louise Glück, cytat wykorzystany za zgodą HarperCollins Publishers; Maggie Smith, Good Bones (z: Good Bones: Poems), copyright © 2017 Maggie Smith, cytat wykorzystany za zgodą The Permissions Company, LLC w imieniu Tupelo Press, tupelopress.org.
Copyright © for this edition
Insignis Media, Kraków 2025
Wszelkie prawa zastrzeżone
ISBN 978-83-68352-20-7
Insignis Media, ul. Lubicz 17D/21–22, 31-503 Kraków
tel. +48 12 636 01 90
insignis.pl, [email protected]
Facebook: @Wydawnictwo.Insignis
X, Instagram, TikTok: @insignis_media
Opinie na temat Kary Swisher
Większość ludzi w tym mieście wbije ci nóż w plecy. [Kara] wbiła mi nóż prosto w pierś i za to ją cenię.
John McLaughlin, były gospodarz The McLaughlin Group
Po północy, zanim położy się spać, wypija kawę. Moim zdaniem ma to pewien symboliczny wydźwięk. (Oczywiście pozytywny).
Ben Smith, publicysta zainteresowany tematyką mediów i podobnie jak Kara dziennikarz ze smykałką do biznesu
Nie kupuję wizerunku Kary Swisher jako twardzielki, która jest w stanie każdemu skopać tyłek i mówi, co tylko przyjdzie jej do głowy, jakby była mającym wszystko w dupie memicznym miodożerem.
Paul Carr, facet, który zna się na miodożerach
Autorytet w branży.
Meredith Kopit Levien, CEO „The New York Times”
Pracownicy Doliny Krzemowej, pisząc notatki, często żartują sobie: „Mam nadzieję, że Kara tego nie zobaczy”.
Sheryl Sandberg, była dyrektorka do spraw operacyjnych Facebooka (zanim zmieniono jego nazwę na Meta, żeby ukryć grzeszki firmy)
Nie boi się ze mną pokłócić.
Ari Emanuel, CEO Endeavor, znany ze swojej kłótliwości
Siedziała w pierwszym rzędzie, obserwując, jak za pomocą technologii zarabia się na eksploatowaniu własności intelektualnej. Koniec końców spostrzeżenia ze swoich reportaży może odnieść do samej siebie.
Bob Iger, CEO The Walt Disney Company
Siła jej podcastu polega również na wrażeniu, że słuchamy kogoś, kto jest tutaj od samego początku i ma już tego trochę dosyć.
Casey Newton, dziennikarz technologiczny (i były najemca domku gościnnego Kary w San Francisco)
Głos Kary stał się już tak przeszywający, że tylko psy mogą go usłyszeć.
Elon Musk, koleś od Tesli, maj 2023
Jako mentorka wspieram wiele osób i prawie każda z nich martwi się, że straci pozycję, jeśli zejdzie z wydeptanej ścieżki. A ja im mówię: jedyny sposób, żeby się wybić, to zejść z wydeptanej ścieżki. Tylko tak osiągniesz cel. No chyba że nie masz talentu. Wtedy lepiej się nie wychylaj.
Kara Swisher, podobnie jak Ben dziennikarka ze smykałką do biznesu
Rzadko miałem okazję spotkać się ze złem w tak czystej postaci jak w przypadku Yoela Rotha i Kary Swisher. Ich serca przepełnia kipiąca nienawiść. Tę wrogość odbieram jako komplement.
Elon Musk (który pewnie dzisiaj nie pogardziłby komplementem), wrzesień 2023
Dla Walta Mossberga
W pierwszym zdaniu swojego pierwszego felietonu na temat technologii napisałeś: „Komputery osobiste są po prostu zbyt trudne w obsłudze – i to nie twoja wina”. Jakieś trzydzieści lat później to stwierdzenie wciąż pozostaje prawdą, podobnie jak to, że zupełnie odmieniłeś bieg mojego życia, za co nigdy nie będę w stanie ci się odwdzięczyć. I – na moje szczęście – jest to wyłącznie twoja wina.
Nie przejmowali się niczym, Tom i Daisy, niszczyli rzeczy i ludzi, a potem wracali do stanu absolutnej beztroski, do swoich pieniędzy, do tego wszystkiego, co trzymało ich razem, i piwo, którego nawarzyli, kazali pić innym…
F. Scott Fitzgerald, Wielki Gatsby[1]
Jak się okazało, był to kapitalizm.
Gdybym miała wskazać jeden konkretny moment, w którym branża technologiczna zeszła na złą drogę, byłby to sobotni poranek 10 grudnia 2016 roku. Tamtego dnia wybrałam się ze swoim najstarszym synem, miłośnikiem gotowania, na targ rolny w San Francisco. Słońce rozpraszało mgłę nad wzgórzami w dzielnicy Noe Valley, a my oglądaliśmy wyjątkowo dorodne okazy cytryn Meyera, gdy otrzymałam poufną wiadomość: koronowane głowy największych firm technologicznych z Doliny Krzemowej zostały wezwane, by udać się do Trump Tower na Manhattanie na spotkanie z człowiekiem, który niespodziewanie wygrał wybory prezydenckie i był przeciwieństwem wszystkiego, co rzekomo owe głowy sobą reprezentowały.
Choć należałoby raczej powiedzieć „zakraść się”. Plany spotkania na technologiczno-politycznym szczycie utrzymywano w tajemnicy i poznałam je wyłącznie dlatego, że jeden z liderów branży technologicznej nie otrzymał zaproszenia z powodu swoich „liberalnych poglądów” i „głośno wyrażanej krytyki” prezydenta elekta Donalda Trumpa. To właśnie ten wyrzutek zadzwonił do mnie i poinformował o całej sprawie, pieniąc się z wściekłości.
„To wstyd podlizywać się temu otyłemu przegrywowi, który doprowadził do upadku każdy biznes, do jakiego się zabrał”, powiedział. „Wyobrażasz to sobie? Jesteś w stanie w to uwierzyć?”
Po paru dekadach opisywania branży internetowej zdecydowanie byłam w stanie w to uwierzyć. Relacjonowałam rozwój tej branży od samego początku i kibicowałam tworzącym ją cudownym dzieciom techniki. Z czasem, obserwując ich poczynania, zaczęłam czuć się trochę jak ktoś, kto obserwuje wybory i decyzje swojego dorastającego potomstwa – nie była to jednak duma, która przepełniała mnie na myśl o moim własnym synu. Czułam się raczej jak rodzic, którego dzieci wyrosły na… no cóż, dupków.
W pierwszej kolejności zadzwoniłam do technologicznego potentata, który bywał drażliwy, ale potrafił też być zabawny i nigdy nie odmawiał proszony o komentarz czy rozmowę. Ze wszystkich bohaterów moich artykułów to właśnie z Elonem Muskiem, CEO Tesli i SpaceX, najłatwiej było mi nawiązać kontakt sprawiający wrażenie normalnej międzyludzkiej relacji. Musk kupił później Twittera, przemianował go na X i stał się królem internetowych trolli, ale pod koniec 2016 roku był jednym z nielicznych tytanów branży nowoczesnych technologii, którzy nie ograniczali się do klepania wyuczonych formułek – choć akurat Muskowi mogłoby to czasem wyjść na dobre.
Byłam ciekawa, co Musk sądzi o wystosowanym przez Trumpa zaproszeniu. Zaplanowane spotkanie nie miało ustalonego porządku obrad, co moim zdaniem jasno świadczyło o tym, że nie będą na nim omawiane żadne istotne kwestie i że Trump traktował je wyłącznie jako okazję do pstryknięcia sobie kilku fotek w towarzystwie zaproszonych gości.
„Nie powinieneś tam iść”, ostrzegłam go. „Trump cię wydyma”.
Musk był innego zdania. Powiedział, że zamierza wziąć udział w spotkaniu i że zgodził się dołączyć do komitetu doradczego do spraw przedsiębiorczości powołanego przez nowo wybranego prezydenta. Przypomniałam mu, że Trump metodycznie wykorzystuje retorykę strachu do dzielenia społeczeństwa i że realizacja jego wyborczych postulatów zniweczy postęp, jaki udało się osiągnąć na wielu różnych polach, od polityki imigracyjnej po prawa osób homoseksualnych, ale Musk był głuchy na moje przestrogi.
„Potrafię go przekonać”, zapewnił. „Jestem w stanie na niego wpłynąć”.
Najwyraźniej uważał, że sama jego obecność wystarczy, by zatęchła woda zmieniła się w wyśmienite wino. Nic dziwnego, w końcu od dawna miał się za kogoś więcej niż tylko człowieka – uważał się za żywą ikonę, a czasem wręcz za boga. „Cóż, powodzenia”, pomyślałam sobie, odkładając telefon.
Postanowiłam poprosić o komentarz innych CEO z branży. Listę osób zaproszonych na spotkanie z prezydentem elektem ułożył kontrariański inwestor i notoryczny mąciwoda Peter Thiel, który zbił majątek na finansowaniu rozmaitych technologii przyszłości. Jego najnowszy projekt był najbardziej ekscentryczny z dotychczasowych: polegał na wsparciu kampanii prezydenckiej Trumpa. To z pewnością śmiałe zagranie przyniosło mu teraz spektakularny sukces.
Do Thiela nawet nie próbowałam dzwonić, już dawno zerwał ze mną kontakt. Przyczynił się do tego zwłaszcza długi wywiad przed kamerami, jaki przeprowadziłam z nim w 2007 roku. Na każdy poruszany przeze mnie temat mieliśmy wtedy całkowicie odmienne zdanie. Po zakończeniu wywiadu i wyłączeniu kamer próbowałam przekonać Thiela, że osoby homoseksualne powinny móc zawierać małżeństwa i wychowywać w nich dzieci jako pełnoprawni rodzice. Thiel sam jest gejem i tak jak ja nie ukrywa swojej orientacji seksualnej, a mimo to upierał się wtedy, że homoseksualistom nie powinny przysługiwać żadne „specjalne prawa”, podczas gdy ja argumentowałam, że w rzeczywistości jesteśmy pozbawieni wszelkich praw. Nie mieliśmy ze sobą kompletnie nic wspólnego. I choć ostatecznie oboje zawarliśmy związki małżeńskie (ja dwukrotnie) i zostaliśmy rodzicami, unikanie mnie było prawdopodobnie rozsądną taktyką z jego strony.
Udało mi się skontaktować z wieloma zaproszonymi przez Trumpa ludźmi. Część z nich utrzymywała, że zgodzili się na udział w spotkaniu pod naciskiem Thiela. Ci, którzy ochoczo przyjęli zaproszenie, próbowali mnie przekonywać, że Trump wcale nie miał na myśli tych wszystkich okropnych rzeczy, jakie powtarzał w czasie kampanii. Jeden z moich rozmówców stwierdził, że udział w spotkaniu będzie „manifestacją gotowości do zawieszenia broni”. Niektórzy zapewniali mnie, tak jak wcześniej Musk, że wykorzystają spotkanie z Trumpem do poruszenia istotnych kwestii – tyle że zamiast poruszać je publicznie, zrobią to za zamkniętymi drzwiami.
„Słuchaj, nie ulega wątpliwości, że całe to spotkanie to cyrk”, powiedziała mi jedna z zaproszonych do Trump Tower osób. „Każdy w naszej branży wolałby być niewidzialny dla nowej administracji, ale musimy się z nimi spotykać, bo spotykaliśmy się z ich poprzednikami”.
Trudność polegała na tym, że wielu liderów branży technologicznej – w tym Sheryl Sandberg z Facebooka, wspierająca w wyborach kandydatkę Partii Demokratycznej Hillary Clinton – podczas kampanii wyborczej otwarcie sprzeciwiało się postulatom głoszonym przez Trumpa. Prawie wszyscy wyrazili oburzenie, gdy ten wezwał do „objęcia muzułmanów całkowitym zakazem wjazdu do Stanów Zjednoczonych” i zapowiedział drastyczne ograniczenie imigracji. Dwóch spośród zaproszonych przez niego gości – Musk oraz Satya Nadella, nowy CEO Microsoftu – było imigrantami. Rozmawiając ze mną prywatnie, większość tych ludzi szydziła z Trumpa, nazywając go błaznem.
Opisywałam elity Doliny Krzemowej od kilku dekad i ten rodzaj hipokryzji stawał się w tych kręgach coraz powszechniejszą postawą. Młodzi idealiści, którzy tworzyli od podstaw nową branżę i ciężko pracowali na swój sukces, przedzierzgnęli się w szefów największych i najbardziej wpływowych amerykańskich przedsiębiorstw. I choć zdarzały się wyjątki, to z reguły, im bogatsi i potężniejsi stawali się ci ludzie, tym bardziej sprzeniewierzali się swoim ideałom – zamykali się pod kloszem luksusu, a ich prawdziwe ja otaczało się kokonem wygód i przywilejów, który izolował od wszelkich nieprzyjemności i zmartwień.
Kiedy człowiek staje się naprawdę bogaty, zaczyna kręcić się wokół niego tłum klakierów, gotowych przyklaskiwać każdemu jego słowu. Wielu z tych świeżo upieczonych miliarderów zaczęło brać pochlebstwa za dobrą monetę i uwierzyło, że wszystko, co mówią, naprawdę jest nadzwyczaj mądre i wartościowe. Historia przepisywana na nowo staje się hagiografią. Ale jeśli ktoś znał tych ludzi wystarczająco długo, by wiedzieć, jacy byli wcześniej, i gotów był im tę prawdę przypominać, mógł stać się dla nich albo wartościowym partnerem, albo zagrożeniem.
Mimo wszystko wciąż się łudziłam, że nawet oni szanują jakieś wewnętrzne granice, i liczyłam, że wykorzystają zbliżające się spotkanie z Trumpem do wyrażenia opinii na ważne tematy. Radziłam osobom, które do mnie oddzwoniły, żeby przed spotkaniem wspólnie wydały publiczne oświadczenie, odwołujące się do podstawowych wartości i poruszające kwestie ważne dla branży technologicznej i jej pracowników.
„Czy nie na tym polega istota demokracji?”, przekonywałam zaproszonego na spotkanie dyrektora generalnego jednej z firm technologicznych. „Niech opinia publiczna dowie się, że wybierasz się do Trump Tower nie po to, by uklęknąć przed królem, lecz żeby postawić się tyranowi. Możesz sprzeciwić się nagonce Trumpa na imigrantów, bo to imigranci zbudowali Amerykę i z całą pewnością współtworzyli branżę nowych technologii. Możesz stanąć w obronie nauki, bo zmiany klimatu niosą poważne zagrożenia, a technologia może odegrać kluczową rolę w przeciwdziałaniu im. Możesz domagać się, żeby rządzący tym krajem nie grzęźli w jałowych politycznych sporach i zamiast tego skupili się na wspieraniu inwestycji w kluczowe technologie, które pomogą zrewolucjonizować takie dziedziny, jak opieka zdrowotna czy transport”.
Przyznaję, że większość tych rozmów bardziej przypominała mój monolog niż dialog. Chociaż zaczynałam karierę jako dziennikarka, to z czasem coraz częściej wchodziłam w rolę analityczki, a czasami także orędowniczki bliskich mi wartości i idei. Coraz częściej wykorzystywałam własną szeroką sieć kontaktów, żeby przedstawiać swoje szczere opinie nie tylko czytelnikom, ale także zachowującym się coraz bardziej groteskowo miliarderom z Doliny Krzemowej.
Oczywiście, moje sugestie zostały kompletnie zignorowane. Wszyscy ci osławieni „przełomowi innowatorzy” i „burzyciele zastanego porządku” przyjęli zaproszenie Trumpa bez żadnych warunków wstępnych. Wyrzekli się godności, nie otrzymując nic w zamian. Meg Whitman z Hewletta-Packarda, z którą spierałam się o jej sprzeciw wobec legalizacji małżeństw homoseksualnych, kiedy kandydowała na gubernatora (później zrewidowała swoje stanowisko), stanowiła rzadki wyjątek i dlatego nie była obecna na spotkaniu. Ta zagorzała republikanka trafnie scharakteryzowała Trumpa jako „nieuczciwego demagoga” i w sierpniu, na kilka miesięcy przed wyborami prezydenckimi, poparła Hillary Clinton.
Inwestor Chris Sacca, który również nie został zaproszony na spotkanie, doskonale rozumiał, co się dzieje, celnie to ujmując.
„Zabawna rzecz: w przypadku każdej biznesowej umowy, jaką zawierałem, sesja zdjęciowa odbywała się dopiero po podpisaniu dokumentów”, powiedział w rozmowie ze mną. „Gdyby Trump publicznie zobowiązał się do respektowania światopoglądu naukowego, przestał grozić ocenzurowaniem internetu, zrezygnował z szerzenia fake newsów i potępił mowę nienawiści w stosunku do naszych pracowników, wtedy i tylko wtedy wizyta liderów branży technologicznej w Trump Tower miałaby sens. Bez spełnienia tych warunków ich obecność na tym spotkaniu będzie po prostu legitymizowaniem rządów faszysty”.
Czy Sacca zdołał przemówić do rozsądku tym, do których nie trafiły moje argumenty? Nie. Koniec końców 14 grudnia ci sami ludzie – albo raczej lemingi, jak nazwałam ich w swoim artykule – którzy pomagali wymyślać przyszłość, wślizgnęli się tylnym wejściem do Trump Tower, żeby ułatwić faszyście sprawowanie władzy. Byli wśród nich także Jeff Bezos i Tim Cook, którym najwyraźniej nie przeszkadzało, że prezydent elekt wcześniej otwarcie atakował firmy Amazon i Apple. Razem z resztą stada wzięli udział w nietelewizyjnym odcinku The Apprentice: edycja dla nerdów.
Żaden z CEO nie chciał przyznać wprost, jaki był prawdziwy powód, dla którego dobrowolnie wkroczyli do pozłacanej jamy wilka: na szali leżały ogromne pieniądze, a oni chcieli uniknąć szkód, jakie nowa administracja mogła wyrządzić sektorowi technologicznemu. Zależało im na wizach pracowniczych dla wysoko wykwalifikowanych specjalistów z zagranicy, których chcieli zatrudniać w swoich firmach, a także na rządowych kontraktach, zwłaszcza tych przyznawanych przez Departament Obrony. Pragnęli bez uszczerbku dla swojego majątku sprowadzić do Stanów Zjednoczonych pieniądze, które ukrywali w rajach podatkowych. A co najważniejsze, chcieli mieć zagwarantowaną ochronę przed regulacjami, których do tamtej pory udawało im się zgrabnie i całkowicie unikać.
Podlizywanie się władzy to nic nowego w świecie wielkich korporacji, ale Dolina Krzemowa miała być inna. W 2000 roku Google włączył do swojego kodeksu postępowania motto „Don’t be evil” („Nie czyń zła”). W Tesli Musk przekonywał, że to jego oddanie dla ludzkości skłoniło go do zajęcia się produkcją wypasionych elektrycznych aut na masową skalę i do zmniejszenia zależności od paliw kopalnych. Z kolei Facebook zapowiadał, że będzie narzędziem do tworzenia „silniejszych relacji z tymi, których kochasz, silniejszej gospodarki oferującej więcej możliwości i silniejszego społeczeństwa odzwierciedlającego wszystkie nasze wartości”.
Wszystkie te firmy zaczynały z mglistym credo mówiącym o zmienianiu świata. I faktycznie udało im się zmienić świat, choć początkowo same były zaskoczone kierunkiem, w jakim poszły te zmiany. Nasiliły się niepokojące zjawiska – od zalewu dezinformacji po izolację społeczną i problem uzależnienia od elektronicznych gadżetów. Sama doświadczyłam tych rzeczy, do tego stopnia, że na zakończenie swoich publicznych wystąpień zaczęłam dodawać:
„Zostawiam was w towarzystwie waszych urządzeń… Mówię teraz zupełnie serio: związek z telefonem to najważniejsza relacja, jaką macie w swoim życiu. Telefon jest pierwszą rzeczą, po którą sięgacie rano, i ostatnią, której dotykacie w nocy”.
Za każdym razem wywoływało to śmiech słuchaczy, ale na półmetku kadencji Trumpa stało się to znacznie mniej zabawne, a ja uświadomiłam sobie, że nie doceniłam tego, jak nisko są w stanie upaść firmy technologiczne.
„Facebook, Twitter, należący do Google’a YouTube oraz inne platformy przeistoczyły się w handlarzy cyfrową bronią”, napisałam w jednym ze swoich pierwszych felietonów na łamach „The New York Times”, w którym od 2018 roku miałam swoją stałą rubrykę. „Miały łączyć ludzi, a zamiast tego wypaczyły międzyludzką komunikację, która została następnie wykorzystana do skłócania społeczeństwa i podsycania konfliktów do niespotykanego wcześniej, katastrofalnego poziomu. Umożliwiły instrumentalizację pierwszej poprawki do konstytucji, instrumentalizację debaty obywatelskiej i instrumentalizację polityki”.
Technologiczni magnaci argumentowali, że media społecznościowe nie są wcale gorsze od telewizji kablowych takich jak Fox News (to prawda, ale to bardzo nisko zawieszona poprzeczka) i że nie da się udowodnić związku przyczynowego między ich działalnością a postępującą polaryzacją społeczeństwa. Przede wszystkim wypierali się odpowiedzialności za instrumentalizację wartości i dyskursów, określając to mianem niezamierzonych konsekwencji.
Konsekwencje może i były niezamierzone, ale z pewnością nie były niemożliwe do przewidzenia. Często myślę o tym, co napisał francuski filozof Paul Virilio: „Wynajdując statek, wynajdujesz również katastrofę morską; wynajdując samolot, wynajdujesz zarazem katastrofę lotniczą; a kiedy wynajdujesz elektryczność, wynajdujesz porażenie prądem. (…) Każda technologia niesie z sobą negatywne skutki, które powstają równocześnie z postępem technologicznym”.
Żeby nie było wątpliwości: Hitler nie potrzebował Instagrama. Mussolini nie musiał tweetować. Rozmaici zbrodniczy autokraci nie musieli korzystać ze Snapchata, żeby zasłużyć na swoją krwawą reputację. Ale wyobraźmy sobie, co by było, gdyby ci wszyscy nikczemnicy mieli dostęp do takich superskutecznych narzędzi. Trump miał do nich dostęp i wygrał wybory – w dużej mierze dzięki mediom społecznościowym. Na jego zwycięstwo złożyło się oczywiście wiele czynników, ale ten był na tyle istotny, że można pokusić się o historyczną paralelę między Franklinem Delano Rooseveltem, który potrafił po mistrzowsku wykorzystywać do celów politycznych radio, Johnem Fitzgeraldem Kennedym, który opanował do perfekcji sztukę docierania do wyborców za pośrednictwem telewizji, i Donaldem Johnem Trumpem, który w swojej kampanii bardzo umiejętnie zrobił użytek z cyfrowych narzędzi społecznościowych. Trump nie był jedynym, który wykorzystał te narzędzia do celów propagandowych. Spece od wpływania na opinię publiczną, zarówno krajowi, jak i zagraniczni, szybko dostrzegli okazję do szerzenia kłamstw i dezinformacji. Dziś różni złoczyńcy nadal manipulują platformami społecznościowymi i nie widać sposobu, w jaki można byłoby temu zapobiec, ponieważ te potężne platformy robią dokładnie to, do czego zostały stworzone.
Przenieśmy się teraz na dwudzieste piąte piętro wieżowca Trump Tower. Liderom branży technologicznej udało się ostatecznie wymigać od oficjalnej sesji zdjęciowej z Trumpem, ale w sali, w której odbywało się spotkanie, i tak czekały na nich kamery. W czterominutowym filmie, który został opublikowany po spotkaniu, widzimy uśmiechniętego Trumpa w otoczeniu wiceprezydenta elekta Mike’a Pence’a oraz Petera Thiela, którego Trump poklepuje niezręcznie po dłoni i nazywa „wyjątkowym”.
Fotoreporterzy zostali szybko wyproszeni za drzwi. Bezos określił później spotkanie jako „bardzo owocne”, a Safra Catz, dyrektor generalna Oracle i członkini powołanego przez prezydenta elekta zespołu do spraw przekazania władzy, po wyjściu z sali uniosła w stronę kamer kciuki. Większość pozostałych uczestników spotkania opuściła Trump Tower w taki sam sposób, w jaki tam przybyła – chyłkiem.
Nie byłam zaskoczona, że goście Trumpa nie wydali żadnego oświadczenia – ani wspólnie, ani indywidualnie. Domyślacie się już, kto to zrobił? Trump. Jego zespół opublikował listę trzynastu tematów omawianych w trakcie spotkania. Nie znalazła się na niej kwestia imigracji, chociaż wykonałam kilka telefonów i dowiedziałam się, że Nadella z Microsoftu poruszył w rozmowie z Trumpem sprawę wiz H-1B, nazywanych potocznie wizami dla geniuszy. Podobno Trump odpowiedział: „Naprawmy to. Co mogę zrobić, żeby poprawić sytuację?”. Zamiast ją poprawić, nowa administracja niezwłocznie ją pogorszyła, zapowiadając zawieszenie wydawania wiz H-1B. Dopiero na drodze sądowej udało się zablokować tę decyzję.
Był to ogromny wstyd dla branży, która obiecywała, że będzie lepsza niż wszystko, co istniało dotąd.
W listopadzie 2018 roku przeprowadziłam w swoim podcaście Recode Decode wywiad z Muskiem. Przypomniałam mu, że przed tym technologicznym spotkaniem na szczycie dzwoniłam do niego i ostrzegałam go przed Trumpem.
„Mówiłam, że nie powinieneś tam iść, bo cię wydyma, pamiętasz?”, przypomniałam. „Odbyliśmy wtedy długą…”
„No cóż, masz rację”, wszedł mi w słowo Musk.
„Tak, mam rację. Dzięki, Elon. Wiem, że mam rację”, odparłam.
Lubię mieć rację, ale tym razem nie czułam z tego powodu żadnej satysfakcji.
Zorganizowany przez Trumpa szczyt technologiczny był dla mnie punktem zwrotnym w postrzeganiu branży, którą opisywałam od początku lat dziewięćdziesiątych. Najbardziej przerażał mnie w niej brak człowieczeństwa. W college’u jednym z dodatkowych przedmiotów, jakie wybrałam, były studia nad Holokaustem. Nauczyłam się o propagandzie i jej mechanizmach wystarczająco dużo, żeby dostrzec, że Trump jest prawdziwym mistrzem w tej dziedzinie. Wiedziałam dokładnie, dokąd to wszystko zmierza. Mój artykuł poświęcony spotkaniu Trumpa z technologicznymi magnatami zakończyłam w następujący sposób:
„Witajcie w nowym, wspaniałym świecie, który tak naprawdę nie jest ani nowy, ani wspaniały. Ale to właśnie jest świat, w którym teraz żyjemy: świat, w którym to Trump jest burzycielem zastanego porządku, a technologia obrywa rykoszetem. Tak, możecie śmiało powiedzieć: kurwakurwakurwa”.
Może użycie zwrotu „kurwakurwakurwa” nie było zbyt profesjonalne, ale próbowałam jakoś wyrazić swoje głębokie rozczarowanie. Kocham technologię, żyję technologią. I wierzę w technologię. Ale żeby technologia mogła spełnić pokładane w niej nadzieje, założyciele i szefowie firm technologicznych muszą wdrożyć więcej rozwiązań zapewniających bezpieczeństwo. Muszą lepiej przewidywać konsekwencje swoich działań. Albo w ogóle zacząć to robić. Muszą przyznać, że wściekłość wyrażana w świecie wirtualnym może w coraz bardziej przerażający sposób rozlewać się na świat realny.
Tymczasem zbyt wielu założycieli i innowatorów przejawiało kompletną beztroskę, a ich podejście najlepiej oddawało hasło, jakie widniało kiedyś na plakatach w siedzibie Facebooka: „Move fast and break things” („Działaj szybko i nie bój się psuć”). Zdaję sobie sprawę, że hasło to odnosiło się do tworzenia oprogramowania i że z czasem to podejście uległo zmianie (w 2014 roku współzałożyciel i dyrektor generalny Facebooka Mark Zuckerberg żartobliwie zmienił je na „Move fast with stable infra” – „Działaj szybko z solidną infrastrukturą”), ale mimo to uważam, że odzwierciedla ono głęboko zakorzenioną dziecinną mentalność. To dzieci lubią psuć różne rzeczy. Ja sama wolałabym zacząć od „Działaj szybko i zmieniaj”. Albo od jeszcze bardziej dojrzałego „Działaj szybko i naprawiaj”.
Oni jednak zdecydowali się zacząć od „psucia”. Takie beztroskie podejście wyrządziło poważne szkody na całym świecie, co w konsekwencji pomogło mi zrozumieć, co dzieje się w moim własnym kraju. W sierpniu 2016 roku dziennikarka śledcza Maria Ressa przekazała Facebookowi alarmujące informacje z Filipin, gdzie osoby krytykujące sposób prowadzenia przez prezydenta Dutertego wojny z narkotykami stały się celem brutalnych ataków na stronach serwisu. Facebook usunął te strony dopiero dwa lata po jej raporcie.
W 2017 roku Maria skontaktowała się ze mną i zapytała, czy mogę jej pomóc przekonać kierownictwo Facebooka o narastającym zagrożeniu. „Jesteśmy kanarkiem w kopalni węgla, i to wkrótce dotrze także do was”, powiedziała mi kobieta, która otrzymała później Pokojową Nagrodę Nobla za swoje wysiłki na rzecz ujawniania brutalnej rzeczywistości w swoim kraju. „Czy możesz mi pomóc ich powstrzymać?”
Mimo że próbowałam bić na alarm, nie zdołałam ich powstrzymać.
Każdy kolejny rok przynosił coraz to nowe i coraz poważniejsze problemy wywoływane przez branżę technologiczną. Twitter, głupio przemianowany na X, przepoczwarzył się w platformę, na której najbogatszy człowiek na świecie swoimi retweetami wspiera rasistowskie, seksistowskie i homofobiczne teorie spiskowe. Wykorzystująca sztuczną inteligencję technologia deepfake i dezinformacja to wirtualna puszka Pandory – jej otwarcie może wywołać falę problemów, która rozprzestrzeni się po świecie szybciej niż jakakolwiek biologiczna zaraza. Chińska platforma TikTok uspokaja rodziców, oferując specjalne funkcje bezpieczeństwa zaprojektowane z myślą o nastolatkach, a jednocześnie umożliwia Komunistycznej Partii Chin rozszerzanie sieci inwigilacji na cały świat – tak przynajmniej twierdzi coraz większa liczba urzędników z wielu krajów, z którymi miałam okazję rozmawiać.
Z czasem doszłam do wniosku, że ludzie z branży technologicznej przyjmują jedną z dwóch popkulturowych wizji przyszłości. Pierwsza to wizja odwołująca się do Gwiezdnych wojen, w której siły dobra walczą z ciemną stroną mocy. Jak wiemy z filmów, ciemna strona stawia niepokojąco skuteczny opór. Co prawda udaje się zniszczyć Gwiazdę Śmierci, ale pozytywni bohaterowie giną, a Gwiazda Śmierci zostaje odbudowana. Zło wydaje się brać górę.
Druga wizja odwołuje się do Star Treka: dzielna załoga podróżuje do odległych światów, promując tolerancję niczym w międzygwiezdnej reklamie Benettona i przekonując złoczyńców, żeby przestali czynić zło. I w wielu przypadkach to działa. Nie będziecie pewnie zaskoczeni, jeśli powiem, że jestem fanką Star Treka. I nie ja jedna. Na konferencji AllThingsD w 2007 roku, którą poprowadziłam wspólnie z Waltem Mossbergiem, znanym felietonistą piszącym o technologii, na scenie pojawił się legendarny szef Apple’a Steve Jobs. Powiedział wtedy: „Lubię Star Treka. Pragnę Star Treka”.
Jobs od dawna nie żyje i wygląda na to, że wizja Gwiezdnych wojen zwyciężyła. Nawet jeśli nigdy nie było to ich intencją, firmy technologiczne przyczyniają się dziś walnie do niszczenia naszej wspólnoty, polityki, rządu, tkanki społecznej i, co najważniejsze, naszych umysłów, poprzez promowanie izolacji, gniewu i uzależniających zachowań. Młodzi władcy o mentalności małych chłopców, którzy kiedyś chcieli uczynić świat lepszym miejscem, wcielają się dziś w rolę Dartha Vadera. Brzmi to jak opis fabuły filmu science fiction. Ale wszystko, o czym zamierzam wam opowiedzieć na kolejnych stronach, wydarzyło się naprawdę.
Tak, powiem to jeszcze raz: „Kurwakurwakurwa”.
Jeśli wczoraj upadłeś, podnieś się dzisiaj.
H.G. Wells
Wiem, że sięgnęliście po tę książkę, bo chcieliście przeczytać historie o miliarderach z branży nowych technologii, takich jak Elon, Mark, Sheryl, Peter, Jeff, Steve czy Tim.
Bez obaw, poznacie ich wszystkich, tak jak ja poznałam ich w ciągu swojej trzydziestoletniej dziennikarskiej kariery. Ci faceci – bo powiedzmy sobie szczerze, większość technologicznych magnatów to faceci – są głównymi bohaterami mojej książki. Ale jest to także książka o mnie i o technologii, o związku, który początkowo przypominał miłosne zauroczenie, by z czasem nabrać goryczy. Żeby zrozumieć moją relację z technologią, musicie najpierw dowiedzieć się co nieco o mnie. Obiecuję, że będę się streszczać (adekwatnie do swoich 158 centymetrów wzrostu).
Urodziłam się w roku 1962, tym samym, w którym zaczęła się historia internetu. Pewien naukowiec z Massachusetts Institute of Technology zaproponował wówczas połączenie komputerów w sieć, co zaowocowało powstaniem ARPAnetu, czyli sieci Agencji Zaawansowanych Projektów Badawczych (Advanced Research Projects Agency Network), która stała się technologicznym zalążkiem internetu. Istnieją sprzeczne opinie na temat celu, jaki przyświecał stworzeniu pierwszej sieci komputerowej: jedni twierdzą, że było nim opracowanie systemu komunikacyjnego zdolnego do przetrwania ataku nuklearnego, według innych chodziło o ułatwienie badaczom dostępu do nielicznych wówczas superkomputerów o dużej mocy obliczeniowej, a jeszcze inni uważają, że było to po prostu ciekawe wyzwanie technologiczne, z którym zapragnęli zmierzyć się naukowcy. Jedno nie ulega wątpliwości – inicjatorem zbudowania komputerowej sieci komunikacyjnej był J.C.R. Licklider, znany informatyk o nadzwyczaj płodnym umyśle. Swój pomysł opisał w notatce z 1963 roku, w której przedstawił też ideę „międzygalaktycznej sieci komputerowej”. Zawsze uwielbiałam tę koncepcję, ponieważ wydawała mi się wzniosła i zarazem odrobinę niepoważna. Licklider uważał, że dzięki cudom techniki uda się osiągnąć jedność rodzaju ludzkiego. To przekonanie znalazło wielu zwolenników, którzy tak jak Licklider upatrywali w technologii sposób na zjednoczenie ludzkości dla wyższych celów.
Moja historia zaczęła się znacznie mniej ekscytująco. Przyszłam na świat i dorastałam w Roslyn Harbor w stanie Nowy Jork, w północnej części wyspy Long Island, jako środkowe z trojga dzieci. Kiedy miałam pięć lat, zmarł mój ukochany ojciec. Stwierdzenie, że moje życie się zmieniło w chwili, gdy bez ostrzeżenia doznał on wylewu krwi do mózgu, byłoby niedopowiedzeniem. Kilkadziesiąt lat później próbowałam opisać to doświadczenie dziennikarzowi, który przeprowadzał ze mną wywiad. „Wyobraź sobie, że połowa twoich przyjaciół umarła”, powiedziałam, przywołując porównanie, którym posłużyła się autorka książki The Loss That Is Forever (Permanentna strata), poświęconej wpływowi, jaki wywiera na dziecko śmierć rodzica. „Gdy masz pięć lat, rodzice są dla ciebie całym światem. Gdyby połowa twoich przyjaciół nagle umarła, byłbyś zszokowany i zdruzgotany. Myślę, że takie doświadczenie sprawia, iż zdajesz sobie sprawę z nieprzewidywalności życia; uświadamiasz sobie, że może się ono zmienić w mgnieniu oka, że czasem dzieje się coś złego i że jesteś w stanie to przetrwać. Po prostu żyjesz dalej”.
Wspomnienia szybko się zatarły i pozostały mi tylko fotografie. Na każdym zdjęciu mój ojciec sprawia pogodne i optymistyczne wrażenie, uśmiechając się szeroko do obiektywu. Jestem przekonana, że kochał życie, które udało mu się zbudować. Pochodził z niezamożnej rodziny osiadłej w Wirginii Zachodniej i za młodu zaciągnął się do marynarki wojennej, ponieważ amerykańskie wojsko fundowało żołnierzom studia. Marynarka pokryła koszty jego nauki w college’u oraz na uczelni medycznej. Po zakończeniu służby wojskowej w stopniu komandora podporucznika podjął swoją pierwszą pracę w cywilu: został kierownikiem oddziału anestezjologii w szpitalu Brooklyn Jewish. Zarabiał na tyle dobrze, że mógł sobie pozwolić na kupno domu dla swojej powiększającej się rodziny. Umarł, zanim zdążył się do niego wprowadzić.
Czy potrafię wyrazić tę stratę słowami? Nie sądzę. Nie da się opisać czegoś, czego tak naprawdę nigdy się nie miało. O tym właśnie był artykuł, który napisałam w 1989 roku, wkrótce po tym, jak na prośbę babci zleciłam ekshumację i przeniesienie ciała ojca na cmentarz w jego rodzinnej Wirginii Zachodniej. Próbowałam w nim zmierzyć się z doświadczeniem przemijania wpisanym w naszą egzystencję. Przez całe życie nieuchronnie coś tracimy i zostawiamy za sobą.
Ten aspekt ludzkiej egzystencji ironicznie kontrastuje ze specyfiką cyfrowego medium, którym wkrótce potem zajęłam się w pracy zawodowej. W internecie, inaczej niż w życiu, wszystko jest w zasadzie nieusuwalne.
W „The Washington Post” opisywałam to tak:
Nie pamiętam, kiedy ostatni raz powiedziałam ojcu dobranoc. (…) Nie pamiętam żywej twarzy, jedynie tę, którą widzę na fotografiach. Przypuszczam, że był taki moment, kiedy zrobiłam to ostatni raz, a on zapewne odpowiedział mi wtedy, jak zwykle przeciągając leniwie samogłoski: „Dobranoc, dobranoc, dobranoc”, a potem zgasił światło. Pamiętam wiele takich wieczorów, natomiast nie potrafię sobie przypomnieć tego ostatniego. Czasami ze wszystkich sił próbuję zmusić pamięć do działania, ale tak naprawdę już wiele lat temu pogodziłam się z tym, że niczego z niej nie wycisnę. Kiedy dzwonię do administracji cmentarza, żeby omówić szczegóły ekshumacji, mam poczucie, że podejmuję jeszcze jedną próbę ocalenia tego, co już dawno zostało utracone. Robię to mimo ostrzeżeń przyjaciół, którzy przekonują mnie, że „odgrzebywanie” – tak, jedno z nich użyło właśnie tego słowa – przeszłości nie przyniesie mi nic poza cierpieniem.
Miał zaledwie trzydzieści cztery lata. Doktor Louis Bush Swisher zmarł na skutek powikłań tętniaka, który pękł w jego mózgu pewnego słonecznego niedzielnego poranka ponad dwadzieścia lat temu. W moim pokoju było tak ciemno, że kiedy wyszłam na korytarz, żeby zawołać ojca na śniadanie, oślepiło mnie jasne światło dnia i odruchowo cofnęłam się w głąb. Przyglądałam się stamtąd, jak mój brat puka natarczywie do drzwi sypialni rodziców. Drzwi były zamknięte na klucz i Jeffrey bezskutecznie kręcił gałką, a potem zaczął napierać na drzwi biodrem. Obserwowałam jego wysiłki i pomyślałam sobie, że niepotrzebnie próbuje, bo i tak nie zdoła otworzyć drzwi siłą. Cała ja, jak zawsze pragmatyczna i z nietypową dla dziecka świadomością, że pewnych rzeczy po prostu nie da się zmienić.
Oboje myśleliśmy, że ojciec zapadł w głęboki sen, znużony pisaniem do późna w nocy przemówienia, które miał wygłosić następnego dnia. Mój starszy brat kopał w drzwi i bębnił w nie pięściami. Hałas zaniepokoił naszą matkę, która pospiesznie weszła po schodach na piętro, zapukała niecierpliwie do drzwi i powiedziała: „Bush, Bush, otwórz natychmiast, Jeff bardzo się denerwuje”. Ale ojciec się nie obudził.
Później wszystko potoczyło się błyskawicznie. Pojawili się strażacy i toporami rozbili drzwi sypialni; przyjechała karetka i do domu wniesiono nosze, z których zwieszały się różne akcesoria. A potem zapadła niezwykła cisza, gdy było już po wszystkim. Zaszyłam się w swoim pokoju jak w kokonie. Zrobiłam to, zanim sanitariusze zabrali ojca do karetki, i dziś mogę sobie tylko wyobrażać przykryte białym prześcieradłem nosze na kółkach i moją matkę, podążającą za nimi i dopytującą histerycznym tonem: „Co mu dolega?”. Zostałam w swoim pokoju i po pewnym czasie zasnęłam. Nigdy więcej nie zobaczyłam ojca. Leżał w szpitalu przez cały styczeń, przeszedł dwie poważne operacje, po czym zmarł. Pochowano go w przenikliwie zimny lutowy dzień. Nie poszłam na pogrzeb.
Przytłaczające, prawda? A potem było jeszcze gorzej. Po śmierci taty mama ponownie wyszła za mąż i przeprowadziliśmy się do Princeton. Mężczyzna, którego poślubiła, był całkowitym przeciwieństwem mojego życzliwego i pogodnego ojca, zbyt dobrego dla tego świata.
Jedną z pierwszych rzeczy, jakie zrobił ojczym, było sprzedanie domu, z którego tata był tak dumny. Pozbył się też psa taty, basseta Prudence. Takie demonstracyjne wymazywanie wszelkich śladów po ojcu wydawało mi się dziwne, ale matka – której życie tak gwałtownie zboczyło z toru – się nie sprzeciwiała.
Ojczym zapewnił nam bardzo wygodne życie na poziomie wyższej klasy średniej, a następnie systematycznie zatruwał je drobnymi aktami okrucieństwa. Mieliśmy własny kort tenisowy, z którego nie pozwalał nam korzystać. W pokoju miałam telefon, ale ojczym podsłuchiwał moje rozmowy (na próżno, bo byłam chyba najnudniejszą ze wszystkich nastolatek i nie przejawiałam najmniejszego zainteresowania narkotykami ani alkoholem). Rodzinne obiady, przygotowywane przez kucharza, stały się okazją do poddawania mnie i moich braci serii wyczerpujących gier umysłowych i testom wiedzy.
Nie musicie mi jednak współczuć; jeśli chcecie zagrać w Thorns and Roses, to powiem wam, że bycie wychowywanym przez człowieka, którego uważałam za drania, miało swoje plusy – stałam się niezwykle szybka w działaniu. Ojczym nauczył mnie również grać w tryktraka i Ryzyko – gry, w których liczyło się zarówno szczęście, jak i śmiałość w podejmowaniu decyzji – dzięki czemu rozwinęłam umiejętność taktycznego i strategicznego myślenia. Straciłam psa, ale zyskałam wprawę w radzeniu sobie z ludźmi, którzy lubili manipulować innymi i próbowali mieszać im w głowach.
Pomagało mi to, że z natury jestem bystra. Z czytaniem i rachunkami radziłam sobie znacznie lepiej niż większość moich rówieśników, przez co sprawiałam wrażenie genialnego dziecka; wrażenie to utrzymywało się mniej więcej do siódmej klasy, kiedy to wszyscy koledzy i wszystkie koleżanki nadrobili zaległości. Podobnie jak wiele osób, które robiły potem kariery w branży technologicznej, łatwo nudziłam się w szkole. W drugiej klasie podstawówki zdarzyło mi się wyjść z klasy w trakcie lekcji i za karę zostałam wysłana na dywanik do gabinetu dyrektora. Wezwał moją matkę i w jej obecności zapytał, dlaczego opuściłam lekcję. „Bo przeczytałam już cały materiał”, odparłam, dając mały pokaz arogancji, z którą później sama miałam często do czynienia jako dziennikarka.
Moje nastawienie do formalnej edukacji nie zmieniło się przez całe studia, które w dużej mierze uważałam za stratę czasu. Wygląda na to, że jednak mam coś wspólnego z Peterem Thielem, Boże, miej mnie w swojej opiece! Studiowałam w Szkole Służby Zagranicznej na Uniwersytecie Georgetown, który nie był moją wymarzoną uczelnią. W przeciwieństwie do Uniwersytetu Stanforda, na którym studiował mój brat Jeff i na który się nie dostałam. Georgetown stanowiło wtedy dla wielu uczelnię drugiego wyboru i trafiało tam sporo przeciętniaków, zwłaszcza z liceów katolickich. Ja też byłam katoliczką, chociaż niepraktykującą. W wieku trzynastu lat przyjęłam bierzmowanie, głównie przez wzgląd na swoją ukochaną babcię, i był to ostatni raz, kiedy z powodów religijnych znalazłam się w kościele.
Georgetown to uczelnia prowadzona przez jezuitów, co nie przeszkadzało moim kolegom i koleżankom z roku upijać się w trupa i ochoczo oddawać co weekend rozpuście. W tamtym czasie wciąż jeszcze nie tykałam alkoholu, w dodatku byłam lesbijką ukrywającą swoją orientację seksualną, więc czułam, że zupełnie tam nie pasuję. Ze złością obserwowałam, jak moja uczelnia toczy kontrowersyjną batalię prawną z organizacją studencką pod nazwą Gay People of Georgetown University (Gejowska Społeczność Uniwersytetu Georgetown). Władze Georgetown nie tylko starały się zablokować finansowanie tej organizacji, ale chciały wręcz zakazać spotkań gejów na terenie kampusu. Na ironię zakrawał fakt, że wielu kierujących uczelnią zakonników było oczywiście (no dobrze, niech będzie, że rzekomo) ukrytymi gejami. Po latach Georgetown zaprosiło mnie do wygłoszenia przemówienia na temat moich studenckich doświadczeń. Szczegółowo opisałam wtedy ich hipokryzję; przyjęli to całkiem dobrze, zważywszy, jak ostro napiętnowałam ich perfidię.
W tamtym czasie atmosfera na Georgetown była tak duszna, że już na pierwszym roku postanowiłam przenieść się do Barnard College. Złożyłam w tej sprawie podanie, które zostało rozpatrzone pozytywnie, i na styczeń zaplanowałam przeprowadzkę do Nowego Jorku. Późną jesienią spotkałam Robertę Oster, studentkę przedostatniego roku, która była redaktorką gazety studenckiej. Przeczytała kilka moich tekstów i oświadczyła: „Nigdzie się nie przenosisz. Będziesz dla nas pisać i zostaniesz gwiazdą”. Ostatecznie uwierzyłam jej zapewnieniom o drzemiącym we mnie dziennikarskim talencie. Zrezygnowałam z wyjazdu do Nowego Jorku i zaczęłam pisać do uczelnianej gazety „The Hoya”. W swoich felietonach poruszałam rozmaite tematy: od tego, jak dogadać się z różnymi typami współlokatorów (moje współlokatorki były zapalonymi imprezowiczkami, ale i tak je uwielbiałam), przez argumenty za i przeciw zrobieniu sobie tatuażu, aż po konflikty między studentami i mieszkańcami sąsiadujących z kampusem części miasta.
Pod koniec pierwszego roku zdobyłam Nagrodę imienia Edwarda B. Bunna – jej patron był amerykańskim jezuitą i byłym członkiem władz Uniwersytetu Georgetown – za osiągnięcia w dziennikarstwie studenckim. Zazwyczaj przyznawano ją studentom ostatniego roku. „Best Bunns”[2], krzyczałam triumfalnie do swoich wkurzonych starszych kolegów. Nie było to zbyt eleganckie, ale nagroda naprawdę mnie ucieszyła, bo uwielbiałam zajmować się dziennikarstwem i od samego początku byłam w tym dobra. Muszę też przyznać, że podobało mi się zainteresowanie moją osobą i uznanie, jakie się z tym wiązały.
Uniwersytet Georgetown znajduje się w Waszyngtonie, dlatego codziennie czytałam „The Washington Post”. Darzyłam tę gazetę szczerym szacunkiem, dopóki pewnego dnia nie natrafiłam na artykuł o pewnym ważnym dla mnie wydarzeniu z kampusu. Chodziło o przemówienie wygłoszone przez owianego złą sławą członka wojskowej junty w Salwadorze mającego na sumieniu wiele śmierci. W naszej uczelnianej gazecie zrelacjonowałam to wystąpienie, a także towarzyszące mu protesty studentów. Ku mojemu zaskoczeniu, krótki artykuł na ten sam temat opublikowany przez „The Post”[3] zawierał mnóstwo drobnych błędów i nieścisłości.
Choć artykuł składał się z ledwie kilkunastu linijek tekstu, byłam wściekła, że pismo, które podziwiałam, podeszło do tematu w tak niechlujny sposób. Zadzwoniłam do gazety i byłam tak nieustępliwa w moim dążeniu do sprostowania błędnych informacji, że w końcu połączono mnie z ówczesnym redaktorem działu stołecznego Larrym Kramerem. Oświadczyłam mu, że jestem rozczarowana nieścisłościami w ich artykule.
Zapytał wyzywająco, czy chcę przyjechać do redakcji i powiedzieć mu to w twarz, a także czy uważam, że potrafiłabym napisać ten artykuł lepiej. Chciałam i potrafiłam. Wsiadłam do autobusu i pojechałam do siedziby „The Washington Post” na 15th Street NW. Kiedy dotarłam na miejsce, kontynuowaliśmy dyskusję o gównianym artykule, który puścił do druku. Zirytowany uporem, z jakim twierdziłam, że opublikowanie artykułu z błędami, nawet tak krótkiego, to kompromitacja, Kramer jeszcze tego samego dnia zatrudnił mnie w charakterze niezależnego dziennikarza działu stołecznego „The Washington Post”. Miałam zajmować się tematami dotyczącymi Georgetown i robiłam to przez kilka następnych lat, budując swoje dziennikarskie portfolio i zdobywając cenne doświadczenie.
Praca dla „The Post” sprawiała mi znacznie większą frajdę niż studia – z wyjątkiem kursów z historii. Interesowały mnie zwłaszcza mechanizmy propagandy oraz sposoby, w jakie organizacje w rodzaju partii nazistowskiej wykorzystywały media i narzędzia komunikacji do przekręcania faktów, radykalizowania społeczeństw i demonizowania wybranych grup. Hitler i jego poplecznicy niewątpliwie osiągnęli mistrzostwo w sianiu zła. Jednak największe wrażenie zrobiła na mnie łatwość, z jaką można manipulować ludźmi, wykorzystując do tego strach i gniew, a także bezkarnie przeinaczać fakty.
Często myślę o sobie z czasów studenckich, gdy byłam wystawiona na działanie propagandy na temat własnej tożsamości. Ogólnospołeczne wyobrażenie o tym, co to znaczy być osobą homoseksualną, było zupełnie inne niż rzeczywiste doświadczenie. Kluczową rolę w wypaczaniu rzeczywistości odgrywały media. Zafascynowała mnie książka Vita Russo The Celluloid Closet (Celuloidowa szafa) z 1981 roku, w której autor z chirurgiczną precyzją prześledził, jak geje i lesbijki są przedstawiani przez Hollywood oraz jak te przedstawienia przekładają się na społeczny odbiór i traktowanie osób homoseksualnych. Filmy były pełne tragicznych postaci lesbijek ze skłonnościami samobójczymi i cynicznych gejów; groteskowo zniewieściałych ciot i agresywnych lezb o wyglądzie babochłopów. Te wizerunki nie odzwierciedlały ani mnie, ani żadnej ze znanych mi osób. Były stereotypami, które należało przezwyciężyć.
Dyskryminacja osób homoseksualnych doprowadziła do tego, że musiałam zapomnieć o karierze, o jakiej od dawna marzyłam. Zamierzałam pójść w ślady ojca, który przez wiele lat był zawodowym żołnierzem; chciałam pracować jako analityk strategiczny – w wojsku albo w CIA. Wierzyłam niezachwianie w najbardziej chlubne amerykańskie wartości i pragnęłam mieć swój udział w chronieniu ich przed mrocznymi aspektami naszego narodowego DNA. Ale przebicie się przez mur homofobicznych uprzedzeń było w zasadzie niemożliwe. Tropienie homoseksualistów w wojsku i wydalanie ich ze służby trwało jeszcze przez ponad dekadę – do roku 1993, kiedy administracja Clintona zniosła bezwzględny zakaz służby homoseksualistów i zastąpiła go tylko trochę mniej bezduszną zasadą „Don’t ask, don’t tell” („Nie pytaj, nie mów”). Ja tymczasem uważałam, że nikogo nie powinno się zmuszać do ukrywania własnej orientacji seksualnej. Chciałam być pytana i nie chciałam milczeć.
Ponieważ moja wymarzona ścieżka kariery została zablokowana przez dyskryminację, postanowiłam zostać dziennikarką. Złożyłam podanie o przyjęcie do najlepszej wówczas szkoły kształcącej przyszłych dziennikarzy, czyli Columbia University Graduate School of Journalism (Szkoły Dziennikarstwa Uniwersytetu Columbia), i zostałam przyjęta na studia magisterskie. Dziś żałuję, że wydałam pieniądze na czesne, zamiast kupić bardzo tanie wówczas akcje Apple’a. Na Columbii większość kadry dydaktycznej stanowili profesorowie starej daty, którzy wciąż tkwili w zupełnie innej epoce medialnej. Podczas zajęć rzadko korzystaliśmy z komputerów, a nauka pisania nagłówków zgodnie z zasadami miar typograficznych wydawała mi się stratą czasu. Podstawy dziennikarstwa wciąż były ważne, ale nadchodziła w nim istotna zmiana: już wkrótce miało zacząć serwować wiadomości – jak to ujął Marshall McLuhan – na sterydach. Tymczasem program nauczania Columbii w ogóle nie przygotowywał nas do poruszania się w tej nowej rzeczywistości.
Muszę jednak przyznać, że były to dopiero początki ery cyfrowej i komputerów wciąż jeszcze używało się sporadycznie. Po ukończeniu studiów aplikowałam do wielu różnych gazet i wszędzie spotykałam się z odmową (jak na ironię, często odprawiały mnie z kwitkiem te same osoby, które po latach zabiegały o to, żeby mnie zatrudnić). Wróciłam do Waszyngtonu i zaczęłam pracować jako freelancerka. Szybko dopisało mi szczęście – zaproponowałam swoje usługi tygodnikowi „Washington City Paper” i zrobiłam to w najlepszym możliwym momencie. W redakcji w wyniku czystki nowemu, zadziornemu redaktorowi naczelnemu Jackowi Shaferowi brakowało pracowników.
Shafer zatrudnił mnie na stanowisku swojego zastępcy, a ja od razu poczułam, że zostałam rzucona na zbyt głęboką wodę. Shaferowi nie można było odmówić umiejętności redaktorskich, ale nie był typem mentora. Miałam wykonywać pracę, do której brakowało mi kwalifikacji, i nie sądzę, żebym spisywała się wyjątkowo dobrze. Właściwie wiem to na pewno, bo Shafer zwolnił mnie po niespełna roku i nie przypominam sobie, żebym czuła się pokrzywdzona jego decyzją.
Nie należę do ludzi, którzy uważają, że życie obchodzi się z nimi niesprawiedliwie. Pamiętam, że często myślałam sobie, że wprawdzie ustępuję innym pod względem doświadczenia, ale w końcu i tak ich prześcignę. Obserwowałam niektóre decyzje podejmowane przez moich szefów i myślałam: „Ja zrobiłabym to tak a tak”. Zaczynałam wyrabiać sobie własne poglądy i opinie. Po prostu brakowało mi jeszcze zdecydowania i dojrzałości, żeby za nimi podążać. Pewnego razu ubiegałam się o staż w „The Washington Post” i prowadzący rozmowę kwalifikacyjną redaktor stwierdził, że jestem „zbyt pewna siebie”. Zdążyłam się już nauczyć, że mężczyźni mówią tak do kobiet, żeby je uciszyć i podciąć im skrzydła. Nie zamierzałam mu na to pozwolić. Odpowiedziałam więc: „Nie jestem zbyt pewna siebie. Jestem świetna. Albo wkrótce taka będę”. Zawsze miałam takie nastawienie. Niełatwo odebrać mi wiarę w siebie. Kiedy ktoś próbuje to zrobić, motywuje mnie jedynie do walki o zwycięstwo.
Moim następnym szefem był John McLaughlin, gospodarz słynnego, nowatorskiego w formie programu telewizyjnego The McLaughlin Group. Zajmowałam się głównie pisaniem za niego felietonów, które publikował w swojej stałej rubryce w „National Review”; dostarczony przeze mnie tekst uzupełniał zwykle porcją prawicowych frazesów i okraszał garścią inwektyw. Pracowałam również przy jego programie telewizyjnym, który był prekursorem współczesnych programów publicystycznych, spłycających skomplikowane zagadnienia polityczne dla celów rozrywkowych. Ja sama miałam oczywiście liberalne poglądy, ale większość ekipy pracującej przy programie stanowili akolici McLaughlina, którzy gorliwie mu się podlizywali i uważali go za bardzo ważną personę, ponieważ kiedyś pisywał przemówienia dla Richarda Nixona. Na tym zbudował swoją pozycję.
McLaughlin miał naprawdę paskudny charakter. Znęcał się nad podwładnymi w najróżniejsze i najdziwniejsze sposoby. Domagał się na przykład, żeby przygotowywać mu tosty posmarowane masłem w ściśle określony sposób. Nawet kierownik redakcji musiał mu od czasu do czasu robić tosty. Nie zdziwiłam się więc, gdy pewnego dnia McLaughlin wezwał mnie do swojego gabinetu i zapytał: „Będziesz tak miła i przygotujesz dla mnie tost?”.
Powiedziałam: „Nie, nie przygotuję dla pana tostu. Mam dyplom z dziennikarstwa, a to oznacza, że nie będę robić żadnych tostów. Nawet żytnich”.
McLaughlin nie przyjął do wiadomości odmowy.
„Wszyscy moi pracownicy robią mi tosty”, oświadczył. „I jeśli o niego poproszę, a ty mi go nie zrobisz, to wylatujesz z pracy”.
„Cóż, nie przygotuję panu tostu”, odparłam. „Więc jeśli faktycznie mnie pan o niego poprosi, będzie pan musiał mnie zwolnić”.
Powtórzył swoją groźbę: „Uprzedzam, jeśli cię poproszę, a ty odmówisz, zwolnię cię”.
„W porządku”, powiedziałam i skinęłam głową. „Zrozumiałam”.
Jakaś część mnie chciała, żeby polecił mi przygotować tost – mogłabym wtedy rzucić tę robotę. Ale nie zrobił tego. Ani wtedy, ani nigdy potem.
McLaughlin (lub doktor McLaughlin, jak lubił być tytułowany z powodu doktoratu z filozofii, który zrobił w zamierzchłej przeszłości) co roku urządzał przyjęcie i za każdym razem do ostatniej chwili trzymał większość swoich podwładnych w niepewności, czy otrzymają zaproszenie, czy może zostaną pominięci, ponieważ czymś mu się narazili. Naprawdę wierzył, że brak zaproszenia na jego imprezę będzie dla każdego bolesnym ciosem. Podczas jednego ze swoich przyjęć McLaughlin postanowił uraczyć zaproszonych gości opowieścią o swoich planach utrącenia ze stanowiska jakiegoś podsekretarza w ówczesnej administracji Reagana. Słuchałam jego ględzenia i przewracałam oczami. Byłam jedyną osobą w pomieszczeniu, która nie kiwała z aprobatą głową, więc McLaughlin szybko zwrócił uwagę na mój ostentacyjny brak zainteresowania.
„Cóż to, młoda damo, czyżbyś nie była pod wrażeniem kolektywnej potęgi ludzi, których tutaj zgromadziłem?”, zapytał swoim charakterystycznym, donośnym głosem. „Przyszli tu dla mnie, żeby się ze mną spotkać i złożyć mi hołd!”
W pierwszej chwili uznałam, że lepiej będzie trzymać język za zębami. A potem pomyślałam: „A co mi tam, chciałeś, to masz, chanie Kubilaju”, i wygłosiłam swoją tyradę.
„Wie pan co, doktorze McLaughlin? Byłam tego lata w Grecji i w jednej ze świątyń zauważyłam na ścianie napis. Zapytałam przewodnika, co on oznacza. Powiedział: »Babilon był«. Jak sądzę, należy to rozumieć tak, że każda wielka potęga musi kiedyś upaść, bez względu na to, jak bardzo się opiera i walczy o utrzymanie swojej pozycji. Tak więc pewnego dnia, możliwe, że już całkiem niedługo, ja będę naprawdę wpływową osobą, a pan będzie wtedy siedział na wózku inwalidzkim w domu starców, karmiony duszonymi morelami albo inną papką”.
McLaughlin spojrzał na mnie. Wyglądał tak, jakby miał wybuchnąć i zwolnić mnie od razu. A potem nagle zaniósł się śmiechem. „Masz rację”, powiedział, po czym zwrócił się do pozostałych, struchlałych pracowników, którzy najwyraźniej spodziewali się, że zostanę rytualnie złożona w ofierze: „Ona rozumie, czym jest władza!”.
On również. Okazało się, że był drapieżnikiem seksualnym i w końcu zaczął naprzykrzać się jednej z zatrudnionych dziewczyn, z którą się przyjaźniłam, i razem poszłyśmy zgłosić to szefowi zespołu redakcyjnego. Wysłuchał nas, po czym stwierdził, że „na pewno kłamiemy”. Natychmiast złożyłam wypowiedzenie. Później miałam wystąpić jako świadek w sprawie o molestowanie wytoczonej McLaughlinowi przez inną podwładną – kolejną ofiarę jego żałosnych prób oszukania czasu i zagłuszenia strachu przed zbliżającą się nieubłaganie starością przez obmacywanie młodszych kobiet. Do procesu ostatecznie nie doszło, bo strony zawarły pozasądową ugodę. Ponieważ nie chciałam pozwolić, żeby McLaughlin tak łatwo się wywinął, zgodziłam się porozmawiać z Erikiem Altermanem, reporterem „The Washington Post”, który przygotowywał wtedy tekst o McLaughlinie. W swoim artykule, opublikowanym w 1990 roku i zatytułowanym Pundit Power (Władza publicysty), Alterman zacytował wypowiedź dwudziestoośmioletniej byłej podwładnej McLaughlina:
„Wydaje mi się, że z molestowaniem seksualnym jest jak z pornografią” – mówi Swisher. „Od razu wiesz, z czym masz do czynienia. Ktoś może ci powiedzieć, że ładnie wyglądasz, i nie będzie w tym nic złego. Ale w przypadku Johna McLaughlina to było złe”.
Wyrażenie zgody na podanie w artykule mojego imienia i nazwiska było odważne, ale z zawodowego punktu widzenia głupie. Czułam jednak, że muszę to zrobić, ponieważ dziennikarze nie chcą cytować anonimowych ofiar, a w ten sposób mogłam przynajmniej dać świadectwo. Jak później powiedziałam innemu dziennikarzowi:
„W gruncie rzeczy nazwałam go świnią i podpisałam się pod tym stwierdzeniem. Są sytuacje, w których po prostu trzeba się postawić i nie dać się wpędzić w poczucie wstydu ani w rolę bezradnej ofiary”.
To przekonanie, któremu zawsze byłam wierna i w dużej mierze właśnie temu zawdzięczam swoją karierę.
Po rzuceniu pracy u McLaughlina trafiłam z powrotem do „The Washington Post”. Początkowo zatrudnili mnie w charakterze pomocy redakcyjnej, potem awansowałam na stanowisko asystentki w redakcji informacyjnej, a w końcu zostałam przyjęta na staż dziennikarski. Pracując w gazecie, dowiedziałam się jeszcze więcej o władzy i o tych, którzy ją sprawują; miałam okazję przyglądać się ich machinacjom, które wydawały mi się męczące i jałowe. Bardzo szybko doszłam do wniosku, że kierowanie czymś zbyt dużym to nie jest zajęcie dla mnie.
Jednocześnie uświadomiłam sobie, że wcale nie muszę trzymać sterów władzy, żeby wspierać zmiany, na których mi zależało – były na to inne sposoby. Pamiętam, jak któregoś dnia przysłuchiwałam się rozmowie redaktorów, którzy chcieli wydrukować w gazecie fałszywe i nienawistne opinie na temat homoseksualistów. Kiedy zwróciłam im uwagę, że te stwierdzenia są niezgodne z prawdą i zostały wygłoszone w złej wierze, odparli, że jestem „zbyt zaangażowana” i że podchodzę do sprawy „emocjonalnie”. Innym razem redaktorzy postanowili zilustrować jeden z artykułów skandalicznym zdjęciem, które utrwalało negatywne stereotypy na temat gejów. Ponownie zaprotestowałam i przypomniałam im, że „składamy się z mnogości” (uwielbiam Pieśń o sobie Walta Whitmana: „Sam sobie zaprzeczam? / No cóż, więc sam sobie zaprzeczam – / jestem wielki, składam się z mnogości”[4]).
Czy ci ludzie – w większości mężczyźni, wszyscy bez wyjątku biali i heteroseksualni – rozumieli znaczenie tego cytatu? Czy w ogóle czytali kiedyś Whitmana? Nie. I oczywiście nadal upierali się przy wykorzystaniu zdjęcia. Byłam wtedy asystentką niskiego szczebla w redakcyjnej hierarchii i wiecie, co zrobiłam? W tamtych czasach nie było jeszcze fotografii cyfrowej, więc po prostu zabrałam fotografię z biurka grafika i schowałam ją do szuflady swojego biurka. Redaktorzy nie mieli innego wyjścia, jak tylko wybrać inne zdjęcie, która na szczęście nie przypominało obraźliwej karykatury.
Czy żałowałam swojego wybiegu? Ani przez sekundę. Właśnie wtedy uświadomiłam sobie, że najlepszy sposób, aby przejść przez życie, to nie przejmować się konsekwencjami mówienia lub robienia tego, co uważałam za słuszne.
Mniej więcej w tym samym czasie szef działu „Style” polecił mi napisać relację z pewnego przyjęcia. Kilka minut po przybyciu na miejsce dostrzegłam na drugim końcu sali McLaughlina. Było to krótko po tym, jak Alterman zacytował moją wypowiedź w swoim artykule, i pomyślałam, że może McLaughlin będzie starał się mnie unikać. Ale nie. Ruszył w moją stronę zamaszystym krokiem, wypinając dumnie szeroką klatkę piersiową. Był wysokim, postawnym mężczyzną i zdecydowanie górował nade mną swoją postacią.
„Kara Swisher”, powiedział głośno, jakby znajdował się na planie swojego programu telewizyjnego. „Kara Swisher. Większość ludzi w tym mieście gotowa jest wbić drugiemu nóż w plecy, ale ty dźgnęłaś mnie prosto w pierś. Doceniam to”, stwierdził i roześmiał się tubalnie.
W pewnym sensie szanowałam go za to. Był wstrętnym starym capem, ale rozumiał zasady gry. Spojrzałam mu prosto w oczy. Powściągliwość i subtelność zdecydowanie nie były w moim stylu, a dosadność i szczerość okazały się tak skuteczne. Dlatego bez wahania wypaliłam: „Polecam się na przyszłość, sukinsynu”.
McLaughlin zarechotał, bo nie ulegało wątpliwości, że czegoś się od niego nauczyłam. To był dla mnie fantastyczny moment. Jak na to, że uważałam go za złego człowieka, całkiem nieźle się z nim dogadywałam; w trakcie dziennikarskiej kariery poznałam wielu drani, z którymi dość łatwo udawało mi się znaleźć wspólny język, i McLaughlin był jednym z nich. Potem pożegnał się i to był ostatni raz, kiedy go widziałam. Było coś, czego mu wtedy nie powiedziałam, lecz jedynie pomyślałam sobie, gdy się oddalał: „Z utęsknieniem czekam, aż pożegna się pan z tym światem, DOKTORZE McLaughlin”.
Żałuję, że mu tego nie powiedziałam. Parę lat później nie przepuściłabym już podobnej okazji. Życie jest zbyt krótkie, o czym przekonałam się w wieku pięciu lat. Nie miałam czasu do stracenia.
McLaughlin też go nie miał. Rok 1990 był szczytem jego kariery. Odtąd stopniowo tracił na znaczeniu, aż do swojej śmierci w roku 2016. Zanim umarł, każde z nas znalazło się dokładnie tam, gdzie to kiedyś przepowiedziałam.
W rzeczy samej – Babilon był.
[1] Przekład Ariadna Demkowska-Bohdziewicz (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza i redakcji).
[2] Gra słów nawiązująca do nazwiska patrona nagrody. Okrzyk „Best Bunns” można przetłumaczyć jako „(i kto ma) najlepsze pośladki”.
[3] Lokalna nazwa „The Washington Post”.
[4] Walt Whitman, Pieśń o sobie, przekład Andrzej Szuba, Kraków 1992.