Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Niesamowita historia odwagi, wytrzymałości i przetrwania. Przejmujące wspomnienie jednej z najmłodszych ocalałych z Auschwitz, Tovy Friedman, opowiadające o jej dzieciństwie, dorastaniu w czasie Holokaustu i doświadczeniach w żydowskim getcie, nazistowskim obozie pracy i obozie zagłady Auschwitz-Birkenau. Opowieść o namacalnym złu, ale i nieustającej nadziei.
Jestem jedną z ocalałych. Mam zatem obowiązek reprezentowania półtora miliona żydowskich dzieci zamordowanych przez nazistów. One nie mogą mówić, to ja muszę zabrać głos w ich imieniu. TOVA FRIEDMAN
Czteroletnia Tova Friedman po likwidacji getta w Tomaszowie Mazowieckim została z rodzicami wywieziona do nazistowskiego obozu pracy w Starachowicach. Nie miała jeszcze sześciu lat, gdy wraz z matką wepchnięto ją do bydlęcego wagonu i wysłano do obozu zagłady Auschwitz- Birkenau. Ojciec Tovy, rozdzielony z rodziną, trafił do Dachau.
Przez pół roku uwięzienia w Birkenau kilkuletnia dziewczynka była świadkiem okrucieństw, których nigdy nie zapomni. Doświadczyła wycieńczającego głodu, zimna, strachu, niewyobrażalnych upokorzeń. Wielokrotnie spoglądała śmierci w oczy. Należy do garstki osób, które weszły do komory gazowej i przeżyły.
W styczniu 1945 roku nazistowscy funkcjonariusze uciekli z Birkenau, mordując pozostałych więźniów. Matka ukryła wtedy córkę wśród trupów i obie przetrwały. Po wyzwoleniu obozu przez Rosjan wróciły do rodzinnego Tomaszowa, gdzie odnalazł je ojciec Tovy. Wkrótce rodzina wyjechała z Polski, zabierając ze sobą bagaż traum, z którymi próbowała się uporać przez całe ocalone życie
„Co jakiś czas pojawia się książka, którą trzeba koniecznie przeczytać. To jest taka książka”. John Humphrys
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 343
Moim wspaniałym rodzicom Rejzel i Machelowi,którzy ocalili nas wszystkich.
Oraz moim dzieciom i wnukom,którzy zawsze będą pamiętać.
Przedmowa
Pewnego ranka, gdy pożegnałem się z Tovą i wsiadłem do samochodu, przypomniały mi się ostatnie wersy Szekspirowskiego Króla Leara:
Ten z nas najstarszy zniósł najwięcej ciosów:
My nie dożyjem równych lat i losów[1].
Jestem przekonany, że Elie Wiesel pozwoliłby nam przytoczyć te słowa i określić Tovę Friedman mianem bohaterki prawdy i pamięci.
Sir Ben Kingsley, luty 2022 roku
Prolog
Nazywam się Tova Friedman. Jestem jedną z najmłodszych osób, które przeżyły nazistowski obóz zagłady Auschwitz-Birkenau. Przez większość swojego dorosłego życia opowiadam o Holokauście, żeby ludzie nigdy o nim nie zapomnieli.
Urodziłam się jako Tola Grossman w roku 1938 w Gdyni, rok przed wybuchem II wojny światowej. Przeżyłam wszystkie etapy nazistowskich prób zgładzenia narodu żydowskiego, a potem wyjechałam do Ameryki, wyszłam za mąż za Maiera Friedmana i przybrałam imię Tova.
Okazuje się, że bez względu na to, ile historii opowiadamy ja i garstka ostatnich ocalałych, ludzie zaczynają zapominać. Z przerażeniem przyjęłam informację o skali niewiedzy ujawnionej w badaniu przeprowadzonym wśród amerykańskiej młodzieży na zlecenie Konferencji Materialnych Roszczeń Żydowskich wobec Niemiec, którego wyniki zostały opublikowane we wrześniu 2020 roku.
Dwie trzecie ankietowanych nie miało pojęcia, ilu Żydów zginęło w Holokauście. Prawie połowa nie potrafiła wymienić ani jednego obozu koncentracyjnego czy getta. Dwadzieścia trzy procent badanych uważało, że Holokaust to mit lub że został wyolbrzymiony. Siedemnaście procent stwierdziło, że posiadanie neonazistowskich poglądów jest dopuszczalne. Podobne badanie przeprowadzone w Europie w 2018 roku wykazało, że jedna trzecia Europejczyków wie o Holokauście równie mało lub nawet o nim nie słyszała. Ujawniło również, że dwadzieścia procent sądzi, iż Żydzi mają zbyt duże wpływy w świecie biznesu i finansów.
Te zatrważające dane wskazują na jedno: antysemityzm, czyli nienawiść do Żydów, znów nasila się w Stanach Zjednoczonych i w całej Europie. Trudno mi uwierzyć, że po tym wszystkim, co przeżyliśmy w gettach i obozach zagłady podczas II wojny światowej, powracają podłe nastroje z lat dwudziestych i trzydziestych ubiegłego wieku. Holokaust, najgorsza zbrodnia w historii ludzkości, wydarzył się niecałe osiemdziesiąt lat temu, a pamięć o nim już zanika? To budzi ogromny niepokój.
Mam obecnie osiemdziesiąt trzy lata i w tej książce staram się uwiecznić to, co się stało, by ci, którzy zginęli, nie zostali zapomniani, podobnie jak metody, które wykorzystano do ich eksterminacji.
Wiele osób zastanawia się, czy świat, w którym żyjemy obecnie, przypomina Europę lat trzydziestych XX wieku, kiedy to nazizm i faszyzm rosły w siłę w okresie poprzedzającym II wojnę światową. Antysemityzm stanowił wówczas oficjalną politykę hitlerowskich Niemiec. To prawda, że współcześnie żaden rząd na świecie nie wprowadził takiej doktryny do systemu prawnego, nie popiera jej też ogół społeczeństwa. Niemniej jednak wszyscy znamy kraje, w których dyskryminacja jest powszechna, a może nawet tolerowana.
Nienawiść wszelkiego rodzaju, zwłaszcza wobec mniejszości, to dziś jedno z najszybciej rozwijających się zjawisk. Gdziekolwiek jesteś, błagam cię, nie powielaj historii, której byłam ofiarą.
Pamiętaj, że Holokaust rozpoczął się niecałe dwadzieścia lat po tym, jak Adolf Hitler napisał Mein Kampf, swój plan likwidacji Żydów. W dobie szybkiego internetu zmiany mogą zachodzić znacznie szybciej niż przed osiemdziesięcioma laty. Musimy zachować nieustanną czujność i mieć na tyle odwagi, by mówić o tym otwarcie.
W chwili, gdy kończyliśmy pracę nad tą książką, prezydent Władimir Putin wydał rosyjskiemu wojsku rozkaz inwazji na sąsiednią Ukrainę, zagrażając tym samym pokojowi na świecie. Te obrazy wydały mi się bardzo znajome. Przerażone dzieci i dorośli, zniszczone domy i rodziny, zbrodnie wojenne, miliony wysiedlonych ludzi, głód, schrony przeciwbombowe i zbiorowe mogiły. Mam nadzieję, że po prawie ośmiu dekadach refleksji nad nieludzkimi czynami człowieka podczas Holokaustu wydarzenia w Ukrainie przypomną nam, jak ważna jest pomoc tym, którzy ucierpieli w wyniku wojny.
Chciałabym, abyście czytając tę książkę, poczuli wszystkimi zmysłami, jak to było żyć jako dziecko w czasach Holokaustu. Chcę, żebyście spróbowali postawić się na moim miejscu i podążyli śladami mojej rodziny – często śladami bosych stóp, bo nie mieliśmy butów. Chcę, byście zrozumieli dylematy, przed którymi przyszło nam stawać, i niemożliwe wybory, których musieliśmy dokonywać. Mam nadzieję, że ogarnie was gniew, bo wtedy chętniej podzielicie się tą historią z innymi, a to z kolei zwiększy szansę, że uda się zapobiec kolejnemu ludobójstwu.
Wywodzę się z długiej tradycji historii mówionej. Myślę o sobie raczej jako o gawędziarce niż pisarce, dlatego poprosiłam o pomoc przyjaciela Malcolma Brabanta. On potrafi doskonale posługiwać się słowem i obrazem.
Spotkaliśmy się w Polsce w styczniu 2020 roku podczas obchodów siedemdziesiątej piątej rocznicy wyzwolenia Auschwitz, które nastąpiło 27 stycznia 1945 roku.
Malcolm jest reporterem wojennym. Był świadkiem czystek etnicznych w Bośni i Hercegowinie w latach dziewięćdziesiątych. Poznał okrucieństwo ludobójstwa. Ma za sobą niebezpieczne przeżycia i bolesne doświadczenia, zupełnie odmienne od moich. Łączy nas jednak to, że oboje ocaleliśmy.
Malcolm zagłębił się w temat nazistowskiej okupacji Polski, żeby nadać mojemu dzieciństwu właściwy kontekst.
Kiedy pracowaliśmy wspólnie nad odtworzeniem dźwięków, zapachów i smaków Holokaustu, odkryłam, że wracają do mnie skrywane wspomnienia. Czasami nie dawały mi spać przez całą noc. Wszystko, co przydarzyło się mnie i osobom z mojego otoczenia, tkwi gdzieś głęboko w zakamarkach mojej podświadomości. Jako praktykująca terapeutka muszę zaakceptować, że wiek i czas mogły zatrzeć moje najgorsze wspomnienia. Ludzki mózg i ciało to nadzwyczajne instrumenty wyposażone w mechanizmy przetrwania, których być może nigdy w pełni nie zrozumiemy.
Pewne szczegóły mojej historii mogą nie zgadzać się ściśle z innymi relacjami o Holokauście. Po wojnie matka nieustannie rozmawiała ze mną o tym, co nas spotkało, żebym nie zapomniała. Dialogi, które przytaczam w tej książce, nie zostały zacytowane dosłownie, jednak ich treść, ton i charakter rzetelnie odzwierciedlają to, co w tamtym momencie zostało powiedziane. Wszyscy mamy różne wspomnienia i wersje prawdy. To jest właśnie moja prawda.
Nie sądzę, by nękało mnie poczucie winy, że ocalałam, które stanowi jeden z elementów tego, co w psychiatrii nazywa się syndromem ocalałego. Osoby go doświadczające wymierzają sobie karę za to, że przeżyły, mimo iż są bez winy. Nie przypuszczam, by sześć milionów Żydów i Żydówek, którzy zginęli w Holokauście, chciało, żebym czuła się winna. Postanowiłam zatem posłużyć się nowym określeniem „rozwój ocalałego” i aktywnie wykorzystywać swoje doświadczenia, by budować wartościowe życie w hołdzie tym, którym nie dane było przetrwać Zagłady. Będę o nich pamiętała.
Przekierowałam traumę na to, co określam mianem „obalenie planu Hitlera”, który chciał wykorzenić naszą wiarę, mordując nasze dzieci. Ja zaś przez większość dorosłego życia dbałam o to, by moja rodzina kultywowała naszą kulturę. Świadectwem tej ciągłości jest ośmioro moich wnucząt.
W swoich wspomnieniach nazywam to ludobójstwo Holokaustem, choć hebrajski termin oznaczający katastrofę – Szoa – trafniej oddaje tę jedyną w swoim rodzaju żydowską tragedię.
Obóz Auschwitz odcisnął piętno na moim DNA. Prawie wszystko, co robiłam w powojennym życiu, każda decyzja, którą podjęłam, ukształtowały moje doświadczenia z czasów Holokaustu.
Jestem jedną z ocalałych. Mam zatem obowiązek reprezentowania półtora miliona żydowskich dzieci zamordowanych przez nazistów. One nie mogą mówić, to ja muszę zabrać głos w ich imieniu.
Tova Friedman, Highland Park,
New Jersey, kwiecień 2022
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Uciekamy
Obóz zagłady Auschwitz-Birkenau,
Polska pod okupacją niemiecką, 25 stycznia 1945 roku
Wiek: sześć lat
Nie wiedziałam, co robić. Żadne z pozostałych dzieci w moim baraku tego nie wiedziało. Dobiegający z zewnątrz hałas budził grozę. Nigdy wcześniej nie słyszałam czegoś podobnego. Przeraźliwa strzelanina. Salwy i pojedyncze wystrzały. Pistolet i karabin wydawały różne dźwięki. Widziałam i słyszałam je w akcji z bliska. Z karabinów rozlegały się trzaski, a z pistoletów huki. Rezultat był taki sam. Ludzie padali i krwawili. Czasami krzyczeli. Czasami działo się to zbyt szybko, by zdołali wydobyć głos. Na przykład gdy dostali w tył głowy lub szyję. Inni wydawali z siebie charkot, szloch albo bulgotanie. To było najgorsze. Bulgotanie. Moje uszy nie mogły tego znieść. Chciałam, żeby to bulgotanie się skończyło. Dla nich i dla mnie.
Gdzieś na zewnątrz baraku rozlegały się trzaski i huki, rata tata, rata tata tata. Te szybkie dźwięki to karabiny maszynowe. Je także widziałam w akcji. Wiedziałam, jakie obrażenia powodują. I bardzo się ich bałam.
Szyby grzechotały we framugach okien, które biegły wzdłuż każdej ściany, około trzech do pięciu metrów nad moją głową. Zazwyczaj drżały od podmuchów wiatru, ale to było coś innego. To było jak burza bez błyskawic. W oddali dudniło coś, co brzmiało jak grzmoty. Drewniane ściany tłumiły wprawdzie panującą na zewnątrz wrzawę, ale zdawało się, jakby wszyscy ludzie w każdym baraku jęczeli albo krzyczeli jednocześnie. Psy w obozie warczały i szczekały jeszcze groźniej niż zwykle. Te psy. Te straszne, podłe psy.
Słyszałam, jak niemieccy strażnicy wrzeszczą na całe gardło. Brzydził mnie ich gardłowy język. Ogarniał mnie strach, ilekroć tylko otwierali usta.
Nigdy nie słyszałam, żeby ktokolwiek mówił po niemiecku łagodnym tonem. Ten język był zawsze ostry, obcy i najczęściej towarzyszyła mu przemoc. W ustach Niemców wybuchało mnóstwo słów, które warczały, pluły i syczały. Podobnie jak ogrodzenie z drutu kolczastego pod wysokim napięciem, które więziło nas i czasami raziło prądem tych, którym udało się umrzeć na własnych warunkach, a nie według nakazu nazistów. Wielu osadzonych zginęło od strzałów, zanim zdążyło dotrzeć do drutów.
Głosy Niemców wydawały się bardziej rozgniewane niż zwykle. Czyżby tak właśnie brzmiał koniec świata? Nigdy dotąd wojna nie była tak blisko. Choć raz była to wojna, w której walczyli ze sobą żołnierze. Nie taka, jakiej doświadczyłam, kiedy to dobrze odżywieni brutale w szarych i czarnych mundurach deptali wygłodzone kobiety i starców, a potem strzelali im w plecy lub w głowę. Kiedy dzieci trafiały do komór gazowych i wylatywały z kominów w postaci maleńkich zwęglonych płatków.
Nie rozumiałam, skąd to napięcie przenikające przez ściany z desek. Zerknęłam w górę na długie okna. Widziane pod ostrym kątem przez przeszklone szczeliny niebo wydawało się dziwne. Było oczywiście ponure, bo panowała sroga zima, ale sprawiało wrażenie ciemniejszego, niż powinno. Czyżby w powietrzu unosił się dym? Czy były to cząsteczki spadające na ziemię? Nie przypominały tych co zazwyczaj. Wyglądały na większe. Czy na zewnątrz płonął ogień? Czy płomienie zbliżały się do nas? Wystarczyła iskra, a nasz barak zmieniłby się w stos pogrzebowy. Pusty żołądek ścisnął mi się boleśnie. Czułam się osaczona jeszcze bardziej niż dotychczas.
Zrobiłam to, co zwykle, gdy potrzebowałam ukojenia. Wdrapałam się na murek z czerwonych cegieł, który ciągnął się przez całą długość baraku. Miał wysokość nieco ponad pół metra. Pełnił funkcję przegrody między rzędami trzypoziomowych pryczy po obu stronach i pochłaniał żar z piecyka znajdującego się w środku pomieszczenia. Ogień dogasał, ale w cegłach pozostało jeszcze trochę ciepła. Usiadłam w kucki i poruszyłam palcami u stóp, usiłując przybrać choć trochę wygodną pozycję.
W moim bloku było dużo dzieci, nie umiałam ich zliczyć. Czterdzieścioro, może pięćdziesięcioro, a może sześćdziesięcioro. Najstarsze były już niemal nastolatkami.
Ja byłam jednym z najmłodszych i najmniejszych. Wszyscy mieliśmy umazane twarze i zapadnięte oczy, podkrążone z niewyspania i głodu. Większość z nas była odziana w szmaty, które zwisały z naszych kościstych ciał. Niektóre dzieci nosiły pasiaki.
Nikt z nas nie wiedział, co się dzieje. Nie odbył się poranny apel. Numer na moim lewym przedramieniu nagle zaczął mnie swędzieć. Po raz pierwszy, odkąd wykłuto mi go na skórze, został zignorowany. A-27633. Tożsamość narzucona mi przez nazistów. Nie słyszałam, żeby go wywołano. Coś przełamało naszą rutynę. Bez wątpienia działo się coś dziwnego.
Nikt nie dał nam jeść i byliśmy głodni. Powinniśmy byli ustawić się w kolejce po skórkę suchego chleba i miskę letniej papki zawierającej, przy odrobinie szczęścia, śladowe ilości nieokreślonych warzyw. Bóle głodowe dokuczały nam wszystkim.
Jak długo to trwało? Nie miałam jak odmierzać czasu, mogłam jedynie obserwować, jak cienie wewnątrz baraku rozpraszają się pod wpływem światła dziennego, a potem wracają. Zapewne słońce, gdziekolwiek jest, schowa się niedługo poniżej okien i wkrótce znów pogrążymy się w całkowitym mroku.
Z pryczy dobiegały kaszel, smarkanie i pojękiwania. Mimo mrozu w bloku cuchnęło moczem z przesiąkniętych nim koców i odchodami z przepełnionych kubłów. Niektóre dzieci kwiliły albo próbowały stłumić łzy. Płacz był zaraźliwy. Sprawiał, że wszyscy byliśmy nieszczęśliwi. Kiedy już człowiek zaczął, robił się jeszcze smutniejszy niż zwykle. Myślał o tym, jak okropne jest życie, a potem nie mógł przestać. Ja temu nie ulegałam. Nigdy nie płakałam. Choć miałam ochotę szlochać, zaciskałam szczęki i udawało mi się nad sobą zapanować.
Mama nauczyła mnie, żeby nigdy nie płakać, niezależnie od tego, jak czułam się słaba i przestraszona. Jak na tak młody wiek z dumą mogę powiedzieć, że miałam silną wolę.
– Gdzie się podziała Blokälteste?
– Nie widziałem jej dzisiaj.
– Nie widziałam jej od wczoraj.
– Nie ma jej tutaj. Chodźmy na dwór.
– Nie, nie wolno wychodzić na dwór.
– Jeśli nas złapie, to nas zbije i doniesie na nas Niemcom.
Blokälteste, inaczej blokowa, rządziła w bloku i wypełniała rozkazy Niemców. Podobnie jak my była Żydówką. Niemcy nagradzali ją dodatkowym jedzeniem i osobnym miejscem. Miała spory apetyt. Uważałam, że jest dość tęga. Ale w oczach dziecka wszyscy wydawali się duzi. W zamian za wykonywanie brudnej roboty dla nazistów blokowa mogła się wygodnie wyciągnąć i spać w spokoju bez obaw, że ktoś zedrze z niej koc albo szturchnie ją w plecy kolanem czy łokciem.
Blokowa kontrolowała nas wprawdzie poprzez strach, jednak jej obecność boleśnie przypominała, że Ordnung muss sein (Porządek musi być), jak mawiali Niemcy. Otwarcie przyznaję, że bałam się tej kobiety. Ale bez niej panował chaos. A co najgorsze, brakowało jedzenia.
Zazwyczaj wszystkie baraki były zaryglowane. Nie wiedzieliśmy, kiedy dokładnie wyszła blokowa, musiała się jednak bardzo spieszyć, bo nawet nie zdążyła nas policzyć ani zabezpieczyć drzwi. Kusiło mnie, żeby wymknąć się na zewnątrz, ale bałam się hałasu dobiegającego stamtąd. Żadne z dzieci nie odważyło się przekroczyć progu. Było tak, jakby powstrzymywało nas pole siłowe. Przyzwyczajono nas do wykonywania poleceń i nie mogliśmy się bez nich ruszyć.
Nagle drzwi się otworzyły. Wszyscy podskoczyliśmy.
Weszła jakaś kobieta, której nie rozpoznałam. Wyglądała okropnie. Głód zniekształcił jej rysy. Jej twarz była właściwie czaszką pokrytą cienką jak pergamin skórą. Oczy zapadły jej głęboko w oczodoły. Ciało miała obrzęknięte. Niedożywienie tak właśnie działało. Od głodu człowiek puchł. Króciutkie kępki szatynowych włosów wysuwały się spod chustki, którą zawiązała na głowie, daremnie starając się choć trochę ogrzać.
Kobieta popatrzyła na mnie.
– Tola! – zawołała. – Tu jesteś, dziecko!
Na jej twarzy zagościła ulga. Napięte mięśnie policzków się rozluźniły, a oczy zalśniły. Głos był cichy, ale znajomy. Podobnie jak jej smutne zielone oczy i nikły uśmiech. Wstałam zdezorientowana. Kobieta wyglądała bardziej jak strach na wróble niż jak człowiek. Brzmiała jak moja mama, ale czy to naprawdę była ona?
I co robiła w moim baraku? Powinna być w części dla kobiet. Zabrano mnie od niej pięć miesięcy wcześniej, w środku lata, gdy zachorowałam. Słyszałam jej głos w pobliżu, kiedy szliśmy do komory gazowej i kiedy z niej wracaliśmy. Ale jej nie zauważyłam. Od tak dawna nie widziałam twarzy mamy, że zapomniałam już, jak wygląda. Przywykłam do tego, że nie mam matki ani ojca. Zapomniałam, że mam kogokolwiek na świecie. Myślałam, że jestem zupełnie sama. Ale może jednak nie byłam? Niczego nie rozumiałam. Kobieta zauważyła moje wahanie.
– Tolu, to ja, mama – powiedziała, uśmiechając się jeszcze szerzej.
Nie mogłam uwierzyć.
„Czy to naprawdę moja mama?”, zastanawiałam się.
Zeskoczyłam z murku i do niej podbiegłam. Uśmiechałam się od ucha do ucha. Po raz pierwszy od miesięcy poczułam prawdziwe szczęście.
Przykucnęła, ujęła moją twarz w dłonie i spojrzała mi prosto w oczy. Potem oplotła mnie ramionami i pocałowała. Przytuliłam się do niej tak mocno, jak tylko potrafiłam. Pachniała jak moja mama. To naprawdę była moja piękna mama. Więźniarka numer A-27791. Moja mama.
– Posłuchaj mnie, Tolu. Zbierają ludzi, którzy mają iść do Niemiec. Aż do Niemiec, setki kilometrów stąd – powiedziała. – Spójrz na mnie. Zastrzelą mnie. Zabiją. Nie dam rady iść. Popatrz na moje stopy.
Nie miała butów, stopy owinęła szmatami. Wyglądały tak, jakby zabandażowała je w pośpiechu. Spodnia strona była przemoczona, a wilgoć przesiąkała do góry. Zaczerwienione od zimna łydki i kostki mamy były spuchnięte, co stanowiło oczywistą oznakę wygłodzenia. Po całym obozie snuły się strachy na wróble i szkielety.
– Może tobie by się udało. Może przetrwałabyś marsz. Ale to nie jest świat dla dzieci. Nie chcę, żebyś przeżyła sama. Więc spróbujmy się ukryć. Jest szansa, że uda nam się przetrwać razem. A jeśli zginiemy, to zginiemy tutaj obie. Pójdziesz ze mną?
– Tak, mamo. Pójdę – odparłam.
Od urodzenia żyłam w świecie, w którym bycie Żydówką oznaczało wyrok śmierci. Prośba o śmierć wydawała mi się czymś zupełnie naturalnym. Wszystkie żydowskie dzieci umierały. A ja zawsze robiłam to, co mama kazała. Mama zawsze mówiła mi prawdę. Ufałam mamie. Nie ufałam nikomu poza nią. Mama mówiła mi prawdę, bo poznanie prawdy mogło uratować mi życie. Tak właśnie mówiła mama. I powtarzała to. W getcie. W obozie pracy. W wagonie bydlęcym. I w obozie koncentracyjnym, zanim nas rozdzielono.
Chociaż mówiła o wspólnej śmierci, to i tak podniosła mnie na duchu, twierdząc, że mamy szansę na przeżycie, jeśli zastosuję się do jej zaleceń. Jak zawsze była prawdomówna. Inni rodzice pewnie ukrywaliby prawdę w takich okolicznościach. Ale nie moja mama. Ona wierzyła, że informacja to potęga i może uratować mi życie.
Przez wiele miesięcy byłam sama. Nie miałam nikogo, kto by mnie chronił. Zawsze myślałam, że umrę w samotności. Niezależnie od tego, czym była śmierć. Ale teraz ktoś wreszcie się o mnie troszczył. Zrobiłabym wszystko, o co prosiłaby mama. Ogarnęła mnie ogromna fala ulgi, gdy uświadomiłam sobie, że nie jestem już sama.
Mama nic nie powiedziała. Wzięła mnie za rękę i wyprowadziła z bloku.
Otoczył nas smród spalenizny. Dźwięk trzaskającego drewna. Czy to było wielkie ognisko? Najbardziej na świecie zależało mi teraz na tym, żeby jakoś rozgrzać przemarznięte ciało. Ale wtedy mama ścisnęła moją rękę i zapomniałam o zimnie. Niebo spowijały kłęby dymu. Ogień płonął blisko. Był głośny, bardzo się denerwowałam. Dym drzewny mieszał się z innymi zapachami. Czegoś oleistego. Tego czarnego, czym pokrywa się drogi i dachy. Było też coś jeszcze. Zgniły swąd palonych śmieci. Wielu ton.
Mama obracała głowę to w lewo, to w prawo, wypatrując potencjalnych zagrożeń. Trzymałyśmy się za ręce i w milczeniu szłyśmy szybko przez śnieg. Wyglądało na to, że mama wie, dokąd zmierzamy. Wiedziałam, że muszę być tak cicho, jak to tylko możliwe. Przez hałas można było zginąć. Mama nie musiała nic mówić. Udzieliło mi się jej napięcie. Byłam podekscytowana. Ból zaciśniętego z głodu żołądka zniknął. Miłość mamy sprawiła, że poczułam się bezpiecznie i pewnie. Szmaty na jej stopach chrzęściły przy każdym kroku. Nie zauważyłam, że przez moje cienkie, białe sznurowane buty przesiąka śnieg i stopy robią się mokre. Czułam tylko ciepło dłoni mamy i jej miłość.
Nie mogłam uwierzyć w to, co widziały moje oczy. Po raz pierwszy, odkąd pamiętałam, żaden esesman ani jego niemiecki pachołek nie zagradzał nam drogi. Gdy mijałyśmy przerwy między budynkami, w oddali widziałam żołnierzy w płaszczach, którzy zbierali więźniów i przygotowywali się do marszu do Niemiec. Naziści klęli i wywrzaskiwali rozkazy.
Byłam prawie dokładnie o rok starsza od wojny. Nigdy nie zaznałam wolności. Moje przetrwanie zależało od tego, czy potrafiłam ocenić nastrój swoich oprawców. Pomimo ich brutalności wiedziałam, że Niemcy są zazwyczaj przerażająco opanowani. Tego ranka wpadli w histerię i strzelali z bliska do nieszczęśników, którzy nie dość pospiesznie wykonywali ich polecenia.
Ten widok nie robił na mnie większego wrażenia. Napatrzyłam się na brutalną śmierć, odkąd sięgałam pamięcią. Nauczyłam się tłumić emocje. Bałam się natomiast owczarków niemieckich i ich wściekłych, ociekających pianą pysków. Te straszne psy były większe ode mnie i szarpały się na smyczach swoich opiekunów. Kiedy latem przyjechałyśmy z mamą i wysiadłyśmy z wagonu bydlęcego na rampę, widziałam, jak psy goniły ludzi wzdłuż torów w stronę kominów i dymu.
Nigdy nie patrzyłam w oczy esesmanom, członkom Schutzstaffel, hitlerowskiego elitarnego oddziału zbrojnego, który skupiał najbardziej fanatycznych wyznawców nazizmu w Trzeciej Rzeszy. Przez ponad pół roku udawało mi się unikać ich wściekłości. Nauki mamy pozostały w mojej głowie: „Gdy mijasz Niemca, zawsze patrz na ziemię albo odwracaj wzrok. Nie pozwól, żeby zauważył twoje spojrzenie. Nigdy nie patrz im w oczy. Oni tego nie znoszą. To ich rozzłości i rzucą się na ciebie. Mogą cię nawet zabić”.
Widziałam ich czarne bryczesy i eleganckie, czarne, wypolerowane na błysk buty – te esesmańskie, sięgające kolan. Widziałam wiszące im u pasa pałki i sztylety, symbole trupiej czaszki i palce na spustach broni. Nie patrzyłam powyżej poziomu ich ramion i pagonów. Czasami zdarzyło mi się zerknąć na Krzyż Żelazny na piersi albo na szyi. Myślałam, że taki mundur noszą wszyscy nie-Żydzi na całym świecie. Ale nigdy nie patrzyłam na ich twarze. Wpatrywałam się natomiast w oczy psów, a one odwzajemniały moje spojrzenie. Śliniły się i toczyły pianę, warczały i szczerzyły kły, prężąc szyje tak, że ścięgna napinały im się jak postronki. Rwały się, by zatopić zęby w moim ciele i rozszarpać mnie na kawałki.
Mama chwyciła mnie za rękę i pociągnęła jak najbliżej niskich drewnianych zabudowań. Znajdowałyśmy się po północno-zachodniej stronie obozu zagłady, znanego jako Birkenau, który formalnie stanowił część kompleksu Auschwitz. Od prawej osłaniały nas budynki, w których mieściło się męskie ambulatorium. Po naszej lewej stronie znajdowały się kolejne rzędy baraków oddzielające nas od wejścia do obozu – Bramy Śmierci – gdzie zbierali się na wymarsz więźniowie. Mama ukradkiem prowadziła mnie na południe. Kierowałyśmy się w stronę torów, którymi pół roku wcześniej pociąg przywiózł nas do Birkenau.
W oddali warkotały silniki ciężarówek, z których jedne wyruszały w drogę, inne stały na jałowym biegu. Co chwila rozbrzmiewały komendy wykrzykiwane przez megafony. Raz czy dwa mama przyciągnęła mnie pod ścianę budynku, gdzie kuliłyśmy się tak nisko, jak tylko się dało. Desperacko pragnęłyśmy być niewidzialne. Znajdowałyśmy się wprawdzie w pewnej odległości od rozmieszczonych wzdłuż ogrodzenia wież strażniczych, wiedziałam jednak, że jeśli wartownicy nas zauważą, otworzą ogień albo powiadomią żołnierzy na dole. A gdyby nas złapali, to wepchnęliby nas do szeregu otoczonego przez strażników z psami. Nie zdołałybyśmy uciec i uchronić się przed marszem, który miał zabić mamę.
Tam, gdzie to możliwe, chowałyśmy się w cieniu i liczyłyśmy na to, że dopisze nam szczęście. Zwarta zabudowa baraków zapewniała kolejne kryjówki. Najbardziej pomocna okazała się jednak panika Niemców. Nadciągali Rosjanie. Byli już niedaleko. Mściwi Rosjanie. Naziści tak się spieszyli, że nie zauważyli ucieczki więźniarek A-27791 i A-27633 – dziewczynki w białych sznurowanych butach.
Przypływ adrenaliny wyostrzył mi zmysły. Uszy i nos mówiły mi prawie tyle samo co oczy. Brakowało tylko smrodu, który unosił się nad obozem od momentu naszego przybycia. Mdłego, uporczywego odoru. Ostrego sztinkt zgniłych jajek – swądu palonych włosów i ciał, który wdzierał się w nozdrza, przywierał do zakończeń nerwowych i pamięci. Po raz pierwszy nie czułam tego okropnego, mdlącego posmaku w ustach.
Dzisiaj było o wiele głośniej niż wczoraj, kiedy na kilka minut znalazłam się sama na dworze. Zaintrygował mnie spokój panujący w innym baraku dziecięcym, dwa budynki dalej od naszego. Było tam przeraźliwie cicho, więc zajrzałam do środka, chociaż ryzykowałam, że rozdrażnię tamtejszą blokową. Ale nikt na mnie nie krzyknął. Wnętrze było puste. Dzieci po prostu zniknęły.
Uczepiona ręki mamy stwierdziłam, że nie mogę już dłużej ignorować mrozu. Żałowałam, że nie mam żadnych rękawic. W baraku obok widziałam parę rękawiczek na sznurku przymocowanych do dziewczęcego płaszcza. Palce mi zamarzały. Naprawdę potrzebowałam nieco ochrony od zimna. Szaber był na porządku dziennym. Stanowił niezbędny warunek przetrwania w tym miejscu. To nie było to samo co kradzież. Nie wzięłam jednak tych rękawiczek. Odkąd tylko potrafiłam mówić i rozumieć, uczono mnie, że mam być uczciwa i uprzejma. Dziewczynka, do której należały, mogła ich potrzebować po powrocie, choć w głębi serca wiedziałam, że ona już nie wróci. Nie chciałam jednak skorzystać na jej śmierci, dlatego zostawiłam rękawiczki tam, gdzie wisiały.
Po jakichś dziesięciu minutach dotarłyśmy do budynku, którego szukała mama. Wciągnęła mnie do środka. W bloku mieścił się szpital żeński, choć sprzętu medycznego raczej się tam nie uświadczyło. Stanowił przystanek między życiem a śmiercią. Na licznych łóżkach leżały umierające albo już martwe kobiety. Uciekający w popłochu Niemcy zostawili je tu na pastwę losu. W pomieszczeniu rozbrzmiewały jęki i szlochy.
Mama chodziła od łóżka do łóżka i potrząsała kocami. Niektóre kobiety się poruszały. Widząc oznaki życia, mama szła dalej. Nie mogłam zrozumieć, co robi, i byłam zbyt przerażona, żeby zapytać. Mama sprawdzała każde łóżko, przykładając grzbiet ręki do ciał.
– Ta jest zimna – stwierdziła, po czym na nowo podjęła poszukiwania.
W końcu dotarło do mnie, czego szuka. Sięgnęła pod koc i dotknęła kolejnego ciała. Nie ruszało się, ale było jeszcze ciepłe. Kobieta dopiero co zmarła.
– Tolu, posłuchaj mnie – powiedziała mama. – Musisz zrobić dokładnie to, co ci powiem. Jeśli tego nie zrobisz, mogą cię zabić.
– Tak, mamo.
– Zdejmij buty i połóż się na łóżku.
Rozplątałam sznurówki najszybciej, jak umiałam. Łóżko było wyższe niż prycza, na której zwykle sypiałam, i potrzebowałam pomocy, żeby wdrapać się na ramę.
– Wejdź pod koc, przykryj się i połóż twarzą do podłogi. Ułożysz się obok tej kobiety, a ja przykryję cię tak, żeby nic nie było widać. Ani stóp, ani głowy. Musisz leżeć bardzo cicho. Nie odzywaj się ani słowem. Nieważne, co się stanie, nieważne, co usłyszysz. Rozumiesz mnie? Tylko ja cię potem odkryję, nikt inny. – Nachyliła się bliżej. – Musisz oddychać w stronę podłogi. Zostań i się nie ruszaj. Pod żadnym pozorem się nie ruszaj. Zostań tu, dopóki po ciebie nie przyjdę. Rozumiesz?
– Tak, mamo.
Słowa mamy stanowiły prawo. Zlekceważenie ich mogło się skończyć śmiercią.
Moja towarzyszka z łóżka miała pewnie około dwudziestu lat. Nie różniła się od setek trupów, które już widziałam. Ot, kolejny worek powykrzywianych, obciągniętych skórą kości. Jeszcze jedna czaszka z ustami rozwartymi w niemym krzyku. Martwa kobieta była ładna. I zdecydowanie młodsza od mamy.
– Obejmij ją rękami – poleciła mama.
Wcisnęła moją głowę pod pachę trupa i splotła nasze nogi. Następnie naciągnęła koc tak, że wystawała spod niego tylko głowa martwej kobiety.
– Teraz wyjdę, Tolu – powiedziała. – Ja też muszę się schować. Ale nie będę daleko. Wrócę po ciebie. Nieważne, co usłyszysz, nie ruszaj się, dopóki nie wrócę. Pod żadnym pozorem. Obiecujesz?
– Tak, mamo. Obiecuję.
Zrobiłam dokładnie to, co poleciła mi mama. Prawie się nie ruszałam. Nie bałam się tego trupa. Czego niby miałabym się bać? Ta piękna kobieta nie żyła i nie mogła mnie skrzywdzić. Była przyjaciółką, która mogła uratować mi życie. Moją obrończynią. Zrobiłam więc to, co kazała mi mama: przytuliłam się do zmarłej i czekałam.
Z początku zwłoki były ciepłe. Byłam za to wdzięczna. Czucie wróciło mi do stóp, przemarzniętych po brnięciu przez śnieg. Powoli jednak zwłoki stygły. Leżałam tam, nasłuchując, oddychałam płytko i czekałam. Zastanawiałam się, dlaczego ta piękna kobieta umarła. Przypuszczałam, że z głodu.
W ogóle się nie denerwowałam. Ogarnął mnie przedziwny spokój. Odprężyłam się i zaczęłam sobie wyobrażać lalkę z zieloną twarzą. Nie całą lalkę. Tylko głowę. Widziałam, jak wystaje z błota, gdy biegłam z mamą. Nie wiedziałam, czy była to sama głowa, czy też cała lalka, której korpus tkwił w błocie. Chciałam ją podnieść, ale nie miałyśmy czasu, żeby się zatrzymać.
Głowa miała przyjazne oczy i miłą buzię. Bardzo chciałam mieć tę główkę. W obozie nie miałam żadnych zabawek. Nie chciałam się bawić. Nie wiedziałam, co to zabawa. Życie sprowadzało się wyłącznie do przetrwania. Ale chciałam mieć główkę lalki, z którą mogłabym rozmawiać i która dotrzymywałaby mi towarzystwa. Jakie ona miała piękne oczy.
Powieki zaczynały mi ciążyć. Czułam się bezpiecznie. Mama była w pobliżu. Adrenalina po wydarzeniach na otwartej przestrzeni zdążyła już opaść.
Wtedy usłyszałam ciężkie kroki.
Przypisy