Cała ferajna - Robert Miękus, Janusz Petelski - ebook

Cała ferajna ebook

Robert Miękus, Janusz Petelski

4,2

Opis

 

Trudno być gangsterem. Zwłaszcza kiedy jest się świeżo po zawale…

 

Bosy, szef podwarszawskiego gangu, wraca do zdrowia, ale musi jeszcze odzyskać dawną pozycję w przestępczym światku. Czasem jednak łatwiej zapanować nad chłopakami „z miasta” niż nad własną rodziną. Wszak mafijna ferajna to także żony, kochanki, córki, synowie… Oddzielenie „pracy” od życia prywatnego okazuje się niemożliwe, a wojna, którą rozpętuje Bosy, zbiera krwawe żniwo.

 

Wytykać powieści „Cała ferajna”, że jest podobna do „Ojca chrzestnego”, jest tak samo absurdalne, jak czynić kobiecie wyrzuty, że jest podobna do Brigitte Bardot.
Władysław Pasikowski, reżyser

 

Czekałem na podobną gangsterską story. Dla lubiących historie o ludziach „z miasta” – lektura obowiązkowa!
Grzegorz Kalinowski, autor trylogii „Śmierć frajerom”

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1008

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (26 ocen)
14
6
4
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Buba58

Nie oderwiesz się od lektury

Dobra powieść.Czekam na następne.
00
Jowit60

Nie oderwiesz się od lektury

Świetnie się czyta. Autorzy bardzo realistycznie przedstawili środowisko półświatka "gangsterskiego" - wzajemne relacje, układy i życie rodzinne.
00
EwaRow

Nie oderwiesz się od lektury

Doskonała książka!
00

Popularność




Niniejsza powieść zawiera zmienione i uzupełnione wersje książek Roberta Miękusa i Janusza Petelskiego: „Ferajna” (wyd. Vesper, 2017) oraz „Ferajna 2” (wyd. Vesper, 2018), odpowiednio jako:

część I „Porządki” oraz część II „Rozejm”. Część III „Wojna” zawiera nową, niepublikowaną dotychczas treść.

© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2021

© Copyright by Robert Miękus i Janusz Petelski, 2021

Redaktor inicjujący: Paweł Pokora

Redakcja: Małgorzata Piotrowicz

Korekta: Renata Kufirska-Biegajło

Skład: Klara Perepłyś-Pająk

Projekt okładki: Grzegorz Araszewski/garasz.pl

Zdjęcia na okładce: © belchonock/depositphotos.com

Zdjęcie Roberta Miękusa © archiwum własne

Zdjęcie Janusza Petelskiego © archiwum własne

Producenci wydawniczy:

Anna Laskowska, Magdalena Wójcik, Wojciech Jannasz

Wydawca: Marek Jannasz

Lira Publishing Sp. z o.o.

Wydanie pierwsze

Warszawa 2021

ISBN: 978-83-67084-14-7 (EPUB); 978-83-67084-15-4 (MOBI)

www.wydawnictwolira.pl

Wydawnictwa Lira szukaj też na:

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

CZĘŚĆ I
PORZĄDKI
1.

Jeżeli tak wygląda śmierć, to nie jest źle.

Nie pamiętał nic z tego, co się stało. Jakby obudził się po jakiejś straszliwej, pijackiej nocy. Tylko zamiast kaca był ból w klatce piersiowej, te cholerne kable i miarowy, rytmiczny pisk – znak, że żył. Ale powrót do świadomości był identyczny: na początku nie wiedział, gdzie był i co tu robił. Teraz już tylko nie mógł przypomnieć sobie samego momentu, jakby mu się film urwał. Ale resztę pamiętał...

Halina Nieznańska właśnie podawała klientce bukiet czerwonych róż, gdy zauważyła, że pod kwiaciarnię podjeżdża samochód jej męża, czarny mercedes S-klasse V12.

– Do widzenia. – Na słowa klientki odpowiedziała jedynie kiwnięciem głowy, patrząc przez okno witryny, jak Feliks wysiada z tylnego siedzenia.

Za kierownicą siedział Kosiara. Nawet stąd było dobrze widać jego okrągły i łysy łeb. Lubiła tego zwalistego chłopaka i traktowała trochę jak kolejnego syna. Zwłaszcza gdy zaglądał do kuchni i ciągle coś podżerał. Zupełnie jak Felek i Franek. Zawsze woził Feliksa i zawsze tytułował go bossem, co spowodowało, że reszta chłopaków zaczęła mówić o swoim szefie „Bosy” i tak już zostało.

Do kwiaciarni weszli kolejni klienci. Młody chłopak z dziewczyną. Na chwilę przysłonili witrynę, przez którą obserwowała wysiadającego z samochodu męża. Przytył trochę przez te czterdzieści lat małżeństwa, ale poza tym był taki jak zawsze – niezbyt wysoki, krępy, grubokościsty. Mocno już posiwiałe włosy zaczynały się znacznie wyżej nad linią brwi niż kiedyś...

Gdy tylko zamknęły się tylne drzwi auta, Kosiara przełączył stację w radiu. Właśnie leciał jakiś dyskotekowy kawałek po angielsku. Palce same zaczęły wystukiwać rytm na kierownicy w takt uderzeń perkusji. Muzyka wypełniła samochód. Kosiara słuchał piosenki, z której nie rozumiał ani słowa, a jednocześnie, jak wierny pies, patrzył za swoim panem. A ten dochodził już do kwiaciarni, gdy nagle stanął, złapał się za pierś i zgięty wpół upadł na chodnik.

– O kurwa! – Kosiara był zaskoczony, nie słyszał strzału. Mimo potężnej postury zwinnie wyskoczył zza kierownicy, wyszarpnął zza paska pistolet. Rozglądając się na wszystkie strony, instynktownie schylając głowę – jakby się bał, że teraz on będzie celem – pobiegł w kierunku leżącego na chodniku szefa. Z kwiaciarni wybiegła przerażona Halina.

– Feliks! Jezu! Feliks!

Kosiara był już przy leżącym mężczyźnie. Klęknął, szarpnięciem rozchylił mu marynarkę, aż guzik prysnął gdzieś w bok. Szukając rany, jednocześnie nerwowo rozglądał się wokół, gotowy w każdej chwili zasłonić szefa swoim ciałem.

– Boss! Kto strzelał, skąd?! – dopytywał, zdezorientowany.

Halina dobiegła do mężczyzn, zasłaniając dłońmi otwarte w niemym okrzyku usta. Feliks miał twarz wykrzywioną z bólu. Powoli uniósł rękę, zakrył dłonią broń ochroniarza.

– Schowaj to gówno – wyszeptał z trudem. – Serce...

Po kilkunastu dniach do sali na OIOM-ie w bródnowskim szpitalu wszedł lekarz w towarzystwie pielęgniarki. Popatrzył na pacjenta: leżał nieruchomo, z zamkniętymi oczami i rękami wyciągniętymi wzdłuż tułowia. Lekarz przeniósł wzrok na ekran urządzenia monitorującego pracę serca. Pokiwał głową i zdecydowanym ruchem wyłączył aparaturę. Pielęgniarka odchyliła kołdrę, zaczęła odczepiać elektrody od nagiego torsu.

– No, panie Nieznański, przenosimy pana do zwykłego pokoju – powiedział lekarz. – Już po strachu.

Bosy otworzył oczy.

– Jak – po strachu? Strachu to nie ma tylko wtedy, jak przyjaciele i rodzina myślą, że już nie żyjesz...

Teraz leżał w niewielkiej, jednoosobowej salce. Miał zamknięte powieki, ale otworzył je, słysząc kroki na korytarzu. W drzwiach pojawiła się Halina z dużym bukietem kwiatów, za nią ich młodszy syn, Franek – trzydziestoletni narwaniec zwany przez wszystkich Krawcem. Ksywkę zawdzięczał swym umiejętnościom. Kroił ludzi jak krawiec materiały. Wtajemniczeni wiedzieli, że zawsze nosi przy sobie nóż ukryty w prawym rękawie.

– Co ty, Halina? Podrywać mnie będziesz? – zażartował Bosy. Wyraźnie wracało mu zdrowie. Halina przysiadła na skraju łóżka, cmoknęła męża w policzek, poklepała po dłoni.

– Raz na jakiś czas można swojego chłopa rozpieścić, przyjemniej ci będzie, a poza tym kwiaciarz jesteś, nie?

Krawiec podszedł do ojca, podali sobie ręce.

– Jak się czujesz?

– Dzięki, pożyje jeszcze.

– Podać ci lekarstwo? – Krawiec z łobuzerską miną odchylił połę marynarki, pokazując ukrytą tam piersiówkę koniaku.

– A daj łyka. – Bosy wyraźnie się ożywił, ale Halina natychmiast zareagowała.

– Co? Czyś ty zwariował? Po moim trupie!

– Mama, patrz, jak się ojcu oczy świecą z radości. Tylko łyka. – Krawiec podał choremu piersiówkę. Bosy pociągnął, wyraźnie delektując się trunkiem. Na korytarzu zastukały czyjeś szybkie kroki.

– Pielęgniarka! Chowaj, już! – Oddał synowi płaską butelkę. Krawiec wcisnął ją do wewnętrznej kieszeni marynarki sekundę przed tym, zanim drzwi się otworzyły i stanęła w nich bardzo elegancko, a przy tym seksownie ubrana siostra Haliny, Krystyna. Mimo swoich pięćdziesięciu pięciu lat wciąż była atrakcyjną kobietą.

– A, to ty, Krycha – uspokoił się Bosy.

Szwagierka spojrzała na niego ze zdziwieniem.

– A kogo żeś się spodziewał?

Popatrzyła na pozostałych, ale nie dowiedziała się, o co chodziło. Wzruszyła ramionami.

– Cześć siostra, cześć Franek. – Ucałowała się z Haliną, podała rękę Krawcowi. – Ja na chwilę, bo czasu mam niewiele.

– No dobra, to spadajcie – zdecydował Bosy. – Halina, zajdź do doktora, podpytaj, jak ze mną jest.

Halina spojrzała na męża, a potem, z wyraźną dezaprobatą, na siostrę. Mimo to nie zaprotestowała. Wyszła. Podobnie Krawiec, który nagle przypomniał sobie, że musi coś pilnie załatwić. Krystyna siadła na krześle, zakładając nogę na nogę, i z troską popatrzyła na Bosego.

– Jak ci? – zapytała.

– Ze chrztu świętego Feliks.

– Nie wygłupiaj się.

– To ty mi pierdołami czasu nie zajmuj, mów, co jest.

– Szwedzi nogami przebierają, trzeba towar odebrać, a psy strasznie węszą – rozpoczęła wyliczankę Krystyna.

– Teraz węszą – przerwał zdziwiony Bosy – jak ja jedną nogą w grobie?

– No właśnie, wierzyć nie chcą, że to pompka ci nawaliła.

– Coś jeszcze? – Bosy nie podjął tematu choroby swojego serca.

– Fantom ze swoimi za bardzo się cieszy. Jak cię erka zabrała, trzy dni pili z radości. Już gadają w mieście, że teraz to po nas i tylko oni będą warunki dyktować.

– I co?

– Franek chciał mu złożyć sprostowanie, ale powiedziałam, że ma czekać, co ty powiesz – wyjaśniła Krystyna.

– Fantom tylko gada czy coś konkretnie robi?

– Konkretnie spalił Malinie tira fajek.

– Spalił?

– No właśnie spalił zamiast przejąć. Powiedział, że stać go na zapalenie tobie kadzidła i żeby Malina wiedział, kto teraz akcyzę zbiera. Malina strasznie wkurwiony, łazi i mordę drze, że twoja ochrona do dupy. – Krystyna przerwała, zerknęła na Bosego z obawą, że może powiedziała za dużo, że tylko zdenerwuje chorego...

Bosy zapytał jak profesor sprawdzający wiedzę studentki:

– Co byś zrobiła?

– Malinie trzeba wytłumaczyć, że reklamacje przyjmujemy w firmie, nie na mieście.

– Dalej.

– Z Fantomem podobno do jednej szkoły chodziliście, twój kumpel z podwórka jeszcze, to go mój zakład obsłuży darmo.

Bosy kiwnął głową.

– Tak będzie.

– Kiedy?

– Jak wróce do domu.

– Nie za późno? Tracimy czas...

Bosy wzruszył ramionami.

– Ja nie trace. Mam kiedy pomyśleć.

Widząc, że nie przekonał szwagierki, dodał z łagodną perswazją:

– Spokojnie, Krycha. Będzie dobrze. Moja matka mówiła „jeszcze nie wieczór”.

Był wyraźnie zmęczony i Krystyna czuła, że dalsza rozmowa nie ma już sensu. Wstała.

– Trzymaj się – powiedziała ciepło.

Nieznacznie skinął głową. Wyszła. Odwrócił twarz do ściany.

Kiedy wróciła Halina, już spał.

Krawiec kontrolowanym poślizgiem zaparkował swój lśniący, czarny samochód przed salonem sprzedaży Mercedesa na Radzymińskiej, na wprost centrum handlowego M1. Wysiadł, ostentacyjnie zostawił otwarte okna. To sygnał, kto tu rządzi: fura nie do ruszenia. Przeszedł przez parking, zawiesił oko na zgrabnym coupe s204, stojącym za wielką szybą wystawową, oklejoną cyframi tworzącymi napis „2007” – podkreślający, że można tu nabyć model zaledwie miesiąc temu, w maju, zaprezentowany w Stuttgarcie. Po chwili, wprowadzony przez długonogą sekretarkę, wszedł do gabinetu właściciela salonu. Dealer wstał zza biurka i przywitał go z udawaną serdecznością.

– Dzień dobry, panie Franku! Niech pan siada. Zosia robi kawę?

– Kawę robi, a loda też? – zażartował Krawiec, rozsiadając się wygodnie. Dealer, jak wypadało, zaśmiał się krótko z dowcipu, potem sięgnął do dużej szafy, stojącej za jego biurkiem.

– Od dzisiaj stawka wzrosła, prezesie – poinformował uprzejmie Krawiec, przekonany, że facet, jak zawsze, wyjmie kopertę z kasą.

Dealer wyjął butelkę brandy.

– Po maluchu? – zaproponował.

Krawiec wzruszył ramionami.

– Może być i po litrze, a stawka nie jest do negocjacji.

– O płatnościach będzie za chwilę, jak Zosia... O, właśnie.

Sekretarka wniosła dwie kawy, postawiła na biurku i wyszła, odprowadzana spojrzeniem Krawca. Dealer nalał po kieliszku brandy. Gdy Krawiec się do niego odwrócił, wzniósł szkło w geście toastu. Wypił jednym haustem. Krawiec swojego nawet nie ruszył. Podsunął go mężczyźnie.

– Walnij, prezes, drugiego, bo coś ci oczka z nerwów latają – zaproponował z pełną ironii troską.

Dealer po chwili wahania chwycił kieliszek i wlał zawartość prosto do gardła. Odetchnął głęboko, poprawił się w fotelu, przysunął sobie filiżankę z kawą. Krawiec obserwował go, uśmiechając się szyderczo.

Czarne bmw serii 7 z trudem pokonywało rozkopaną ulicę Kościuszki w Markach. W środku siedziało dwóch napakowanych, w pewien sposób identycznych. W jaskrawych dresach z białymi paskami na nogawkach, ostrzyżonych na łyso, ze złotymi łańcuchami na szyjach i bransoletkami na rękach. Prowadził Pasztet, obok siedział Pompka. Kumplowali się od lat, jeszcze od podstawówki. Pasztet był poważniejszy, rzadko się uśmiechał – kiedy szedł chodnikiem, ludzie odruchowo schodzili mu z drogi. Pompka – odwrotnie: zawsze uśmiech od ucha do ucha i żarciki, którymi komentował prawie każdą sytuację. Robił niezwykle mylące wrażenie bardzo sympatycznego chłopaka. Ciągle kogoś myliło...

Samochód wjechał na teren hurtowni nabiału, opony złapały przyczepność na wybetonowanym placu. Pasztet zakręcił z fasonem, cofnął w pobliże schodków na rampę. Wysiedli. Pasztet, wskazując samochód, uprzejmie zapytał jednego z robotników, który właśnie podjechał wózkiem widłowym:

– Nie będzie tu przeszkadzał?

– Nie, nie. Już skończyliśmy robotę.

– Bo wie pan, nie chciałbym, żeby mi go ktoś zarysował widlakiem.

Facet machnął ręką, że wszystko będzie OK. Pasztet z zadowoleniem kiwnął głową, Pompka posłał robotnikowi pełen sympatii uśmiech i poszedł za kumplem do wnętrza magazynu. Poruszali się w jednakowy sposób. Przez nadmiernie rozbudowane bicepsy ich ramiona nie przylegały do tułowi. Gdy szli, przypominali małpy.

Przeszklony kantor znajdował się w jednym z narożników wielkiej hali. Z daleka widać było zawalone segregatorami, fakturami i innymi papierowymi śmieciami biurko. Hurtownik, ze względu na prowadzony asortyment zwany Jajcarzem, widząc nadchodzących chłopaków, gestem odprawił swoich pracowników. Minęli się z nimi w drzwiach.

– Siema, Jajcarz.

– Co jest? – Hurtownik sprawiał wrażenie zdziwionego.

Pompka roześmiał się krótko, jak z dobrego dowcipu.

– Z ciebie to naprawdę jajcarz! Pierwszy jest! Kalendarza nie masz?

Jajcarz pokręcił głową.

– Za późno.

Pasztet spojrzał na Pompkę, Pompka na Paszteta, potem obydwaj popatrzyli na Jajcarza, jakby się z choinki urwał.

– Co „za późno”? Odbiło ci?

– Byli już u mnie od Fantoma.

Pasztet obszedł biurko, stanął przy Jajcarzu, przybliżył swoją twarz do jego twarzy i powiedział cicho, dobitnie:

– Kasa na stół. Już. A za to, że podskakujesz, pięćdziesiąt procent podatku.

Jajcarz nie cofnął głowy ani o milimetr.

– Frajera szukasz? Myślisz, że nie wiem, co jest grane?

Stojący po drugiej stronie biurka Pompka wyprowadził nagły prosty na głowę Jajcarza, ale Pasztet złapał go za rękę, zanim cios dosięgnął celu.

– Czekaj, Pompka. Kolega powie mi, co jest grane, bo ja mam kiepski słuch.

Jajcarz był pewny swego.

– Teraz kasę zbierają ci od Fantoma – wytłumaczył spokojnie. – Nie moja wina, że Bosy na wykończeniu i że was wyjebali z gry. Wiesz, jak jest. Dam wam kasę, to jutro spalą mi budę. Tydzień, dwa – i sami będziecie dla Fantoma robić, jak was przedtem nie pośle do piachu.

Dealer spojrzał na Krawca przyjaźnie.

– Panie Franku, ile my się lat znamy, no ile?

Krawiec beznamiętnie wzruszył ramionami.

– A będzie z piętnaście, nie?

Dealer z zapałem kiwnął głową.

– No! Dawałem kasę, wy pomagaliście rozkręcić biznes, było klawo. Ale czas leci. Pan wie, kto u mnie bryki kupuje? Ja mam teraz na jeden telefon lepszą ochronę, niż pan by przez tydzień zbierał.

Krawiec uniósł brwi. Naprawdę nieznacznie, delikatnie, jak na niego – wręcz subtelnie. Niemniej – gdyby dealer nie był tak zasłuchany we własne tokowanie, musiałby to zauważyć. Nie zauważył.

– Drzwi się u mnie nie zamykają od różnych ważniaków, a każdy chętnie za dobrą brykę z dobrym upustem jakąś przysługę zrobi. – Dealer przerwał na chwilę, znów poprawił się w fotelu: wyraźnie zmierzał do puenty. – Dawałem wam się przy mnie pożywić, bo mam sentyment do pańskiego ojca za to, że jak komuna pierdolnęła, umiał się ustawić, a przy nim niejeden stanął na nogi. Ale ja już za wysoko wlazłem, sam nie wiem, kiedy. Jakby tu obcy przylazł po podatek, to bym powiedział wprost, że jest na mnie za krótki, a panu mówię tylko, że nam już nie po drodze. Czyli „co złego to nie ja” – i musicie znaleźć nowego frajera.

Krawiec kiwnął głową.

– Zawsze twierdziłem, że masz pan łeb na karku.

Dealer przyjął to za dobrą monetę, odprężył się, chciał z tej okazji łyknąć koniaku. Zauważył, że ma już pusty kieliszek. Z uśmiechem sięgnął po butelkę.

– Okazuje się... – Dealer skamieniał, a dzwoniąca komórka nie pozwoliła Krawcowi dokończyć zdania. Wyciągnął aparat z kieszeni, spojrzał, kto dzwoni, odebrał.

– Mów, co jest, tylko krótko i z sensem.

Słuchał chwilę. Dealer zastygł z palcami na nakrętce butelki. Krawiec najpierw był zaskoczony, potem wściekły, w końcu zdziwiony.

– Zaraza jakaś czy co?... Poczekaj tam na mnie, zaraz będę.

Wyłączył komórkę, wstał, spojrzał na znieruchomiałego dealera patrzącego zza blatu biurka z niepewnością podwórzowego kundla spodziewającego się kopniaka.

– Okazuje się... że nie pogadamy, bo czasu mało. A i gadać chyba nie ma o czym. – Krawiec odwrócił się i wyszedł. Dealer wypuścił powietrze z płuc, odkręcił zakrętkę, która wypadła mu z drżących palców i toczyła się po biurku, aż spadła na dywan. Pociągnął łyk prosto z gwinta.

Pasztet i Pompka stali przed swoim autem, oparci tyłkami o maskę. Wystawiali gęby do słońca. Czekali.

Z wnętrza magazynu nadszedł Jajcarz. Jeszcze przed wyjściem na rampę zobaczył chłopaków stojących tyłem do niego. Zamurowało go. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie wrócić cichcem do kantorku i nie zadzwonić po wsparcie. Po namyśle ruszył jednak do przodu. W progu rozejrzał się dyskretnie. Cisza, upał, spokój... Odetchnął z ulgą, wróciła mu pewność siebie. Wyszedł na rampę i z góry zapytał prowokująco:

– Wy jeszcze tutaj?

Pasztet nawet nie drgnął, nie otworzył oczu.

– Nigdzie nam się nie spieszy – oznajmił spokojnie.

– Nie dałeś kasy, na wachę nie mamy – rzucił żarcik Pompka, któremu też nie chciało się otwierać oczu.

– Jedźcie stąd. Lepiej, żeby was tu nie widzieli.

– Wyrzucasz nas?

– Nie, tylko mówię.

– Daje ci Fantom ochronę – dzwoń po jego chłopaków, niech nas pogonią.

Hurtownik stał jeszcze przez chwilę, potem bez słowa odwrócił się i wszedł do magazynu. Pasztet dopiero teraz otworzył oczy, przekręcił głowę w tył i w górę, żeby spojrzeć za odchodzącym. Rozległ się ryk silnika. Mercedes Krawca złapał poślizg przy wjeździe w bramę, w ostatniej chwili wyrównał, zahamował ostro przy samochodzie chłopaków. Krawiec wyskoczył z wozu, zostawił otwarte drzwiczki i wbiegł na rampę, gestem powstrzymując chcących ruszyć za nim goryli. Po chwili z wnętrza doleciały jakieś krzyki, we wrotach hali pojawił się zmykający tyłem robotnik. Zaraz za nim Krawiec, też idąc trochę tyłem, a trochę bokiem, wywlókł Jajcarza, trzymając go oburącz za koszulę na piersiach. W połowie szerokości rampy zatrzymał się i robiąc półobrót, nadał hurtownikowi prędkość. W ostatniej chwili podciął mu nogi. Jajcarz przez sekundę leciał, po czym jak worek spadł wprost na bmw Paszteta, wgniatając dach. Osunął się na ziemię.

Krawiec zeskoczył z rampy, stanął przy nim, czekał. Jajcarz powoli podnosił się na nogi. Wtedy Krawiec zrobił prawą ręką gwałtowny zamach przed jego twarzą – odwrotny, jakby cofał cios. Błysnęła stal. Ofiara krzyknęła przeraźliwie. Z policzka mężczyzny trysnęła krew – Krawiec wysunął z rękawa swój nóż. Widząc, co się dzieje, robotnik, który przedtem wybiegł z magazynu, rzucił się w stronę budynku biurowego. Pasztet skoczył za nim, dopadł go po kilku krokach, przewrócił. Wyciągnął pistolet, przyłożył leżącemu do głowy.

– Co, kurwa, chcesz, żebym ci łeb rozpierdolił? Chcesz?!

Przerażony mężczyzna nie mógł wykrztusić słowa, pokręcił tylko głową. Pasztet go kopnął.

– Spierdalaj do magazynu i siedź cicho!

Przy samochodzie skulony Jajcarz przyciskał dłoń do rozoranego policzka. Szeroko otwartymi oczami patrzył na Krawca, który przyłożył mu ostrze do gardła.

– Oprócz tego, co zawsze, dołożysz drugie dziesięć tysięcy za moje nerwy i pięćdziesiąt za zniszczoną brykę – oznajmił.

– Jezu, Krawiec! Skąd ja wezmę... – Hurtownik dopiero teraz był naprawdę przerażony.

– Przecież Pasztet – Krawiec ruchem głowy wskazał pogięty dach bmw – musi teraz kupić sobie nowy wózek, nie? Kasa na jutro rano!

Hurtownik, mimo strachu, próbował negocjować.

– Krawiec, co ty? Gdzie ja przez noc siedemdziesiąt kawałków wykombinuję?

Krawiec zgodliwie kiwnął głową, zdejmując ostrze z szyi nabiałowego przedsiębiorcy i chowając nóż do rękawa.

– Nie ma sprawy, może być pojutrze. Też ósma rano. Tyle że plus dwadzieścia procent za zwłokę. Jakbyś nie mógł, to zadzwoń, poczekam nawet i dłużej. Opłaci mi się. – Nachylił się nad klęczącym. – Ostatni raz. Ostatni raz mi się postawiłeś. Zrób to znowu, a pójdziesz do piachu.

Odwrócił się, machnięciem ręki dając chłopakom znak, żeby wsiadali do swojego auta. Dwa samochody wyjechały za bramę, wznosząc tumany kurzu.

Jajcarz rozejrzał się. Zza drzwi hali i zza narożnika drugiego budynku patrzyli na niego przerażeni pracownicy, niepewni, co mają robić. On sam nie wiedział, co ma robić. Jedna z zatrudnionych u niego bab przyniosła apteczkę, bez słowa podała mu opatrunek. Przyłożył gazę do policzka. Kiwnął jej głową, to było podziękowanie. Wciąż na niego patrzyli. Wzruszył ramionami i powlókł się do wnętrza.

Śmierć jest ewidencjonowana jak mało co w życiu obywatela, dlatego zakład pogrzebowy nie może być pralnią pieniędzy. Ale może być przedsiębiorstwem bardzo dochodowym i jego właściciele mogą żyć we względnym luksusie, nie wzbudzając przy tym żadnych podejrzeń. Właścicielką takiego zakładu pogrzebowego, w Zielonce pod Warszawą, była Krystyna Chałatkiewicz, młodsza siostra żony Bosego. Prowadziła go od wczesnych lat osiemdziesiątych. Teraz stała przed swoim biurkiem, ubrana dostojnie, w ciemne, prawie żałobne ciuchy. Klient spojrzał w jej oczy z głęboką wdzięcznością.

– Dziękuję z całego serca. To dla mnie ważne, że mama...

Krystyna westchnęła.

– Wszyscy pragniemy, żeby nasi bliscy zostali godnie pożegnani... Jeszcze raz – serdecznie współczuję.

Podała mu rękę. Klient złamał się wpół w głębokim ukłonie, składając pocałunek na grzbiecie jej dłoni, wbił się nosem w nadgarstek. Wychodząc, minął się w drzwiach z Krawcem. Krystyna przeniosła wzrok na siostrzeńca.

– Rękaw masz zakrwawiony.

Krawiec spojrzał.

– Kurwa! Jeszcze i to!

Zdjął marynarkę i z pasją cisnął na podłogę. Krystyna ruszyła w kierunku przejścia na zaplecze.

– Podnieś i chodź.

Posłusznie podniósł odzienie i ruszył za ciotką.

Jej mąż, czyli Chałat, siedział przy komputerze w pokoju biurowym, z zadowoloną miną przeglądając w internecie strony porno. Podniósł wzrok na wchodzących, szybko zamknął przeglądarkę. Żona patrzyła na niego przez chwilę.

– Ty nie wiesz, co takie moje spojrzenie znaczy? Wypierdalaj.

Chałat wstał zza biurka, uśmiechnął się niewyraźnie do Krawca, niemal bezszelestnie zniknął za drzwiami. Był oficerem SB, po zmianie ustroju zweryfikowanym negatywnie i odesłanym na wcześniejszą emeryturę. W rodzinie Krystyny tolerowano Mariana z trudem, między sobą nazywając Chałatem, czasem nawet dosadniej – Szmatą – choć mało kto odważyłby się powiedzieć mu to wprost. Ze strachu. Przed Krystyną.

Krawiec, siadając wygodnie na skórzanej kanapie, pokręcił głową.

– Po cholerę ty żeś, ciotka, wyszła za takiego kutasa?

Krystyna machnęła ręką.

– Młody jesteś, nie zrozumiesz. – Wsypała listki herbaty do dwóch szklanek, zalała wrzątkiem. – Mów, co cię gryzie.

– Dilerek się postawił.

– Ten rękaw?...

– Nie, to Jajcarz. Też nie chciał płacić.

– Epidemia jaka czy co?

Krawiec roześmiał się krótko.

– Pomyślałem tak samo.

– I co?

– Jajcarz to przez Fantoma podpuszczony był, ale już mu przeszło. Gorzej z Dilerkiem.

– Bo?

– Mocny jest. Wiesz, sprzedaje wózki tym różnym frajerom... Z rządu, nie z rządu.

Krystyna siorbnęła łyk naparu, z gracją wypluła na podłogę herbaciany listek.

– Mocna, Franek, to jest ta herbata na przykład.

Wzięła leżącą na biurku komórkę, wybrała numer.

Felek, zwany Felgą, był najstarszym dzieckiem Bosego i Haliny. Miał warsztat samochodowy, pełniący taką samą funkcję, jak firma Krystyny: stały oficjalny dochód i jednocześnie przykrywka.

Mechanicy w jednakowych, firmowych kombinezonach uwijali się bez zbędnej gadaniny. Tylko w jednym miejscu dwóch stało, rozmawiając cicho. Przechodzący przez warsztat Felga zauważył to od razu, podszedł.

– Panowie, czy ja wam płacę za gadanie? – zapytał z uprzejmym zaciekawieniem. Jego oczy były niebezpiecznie zimne. Jeden z rozmawiających skwapliwie pokazał trzymaną w rękach sprężarkę od klimatyzacji.

– My o tym, szefie. Ciśnienia nie trzyma.

– To wkładaj nową, a to na szmelc. Nienaprawialne.

Drugi pracownik zaproponował z zaangażowaniem:

– Kiedy, szefie, jakby podtoczyć tłoczki, żeby miały miejsce na pierścień, uszczelnić...

– Za moje pieniądze chcesz się w wynalazcę bawić?

– Ale to nasz stały klient, przyoszczędzić chciał...

– Moim kosztem? Jak na nim stracę, to sobie tak odbiję, że tobie przestanę płacić!

Pierwszy mechanik postanowił wyjaśnić, o co chodzi.

– Kiedy, szefie, to ten prokurator z Ochoty.

Felga uspokoił się momentalnie.

– Było mówić od razu. Jasne, Adaś, jasne. Nasz klient, nasz pan. Ale nie pieprz się z tym szmelcem. Wstawimy mu nową w promocyjnej cenie.

– Ja od razu mówiłem, żeby zaszedł do pana do kantorku, to pewnie coś się znajdzie...

– No i?

– Powiedział, że on nie może się zgadzać na żadne specjalne ceny, bo to zawsze jest podejrzane – zaraportował Adaś.

Felga ze zrozumieniem kiwnął głową.

– Idź na magazyn, weź nową sprężarkę, obleć po wierzchu brudną, tłustą szmatą i powiedz, że to używana, z rozbitka. Rozlicz się z nim z ręki do ręki.

– Dobra.

– Tylko forsa ma się potem znaleźć u mnie.

W kieszeni zabrzęczała mu komórka. Spojrzał na wyświetlacz, machnął mechanikom, żeby brali się do roboty, odebrał.

– Cześć, co jest?... Jak to „pogonił Franka”?

– To śmieć! Bez ojca do dzisiaj ganiałby tą swoją lawetą po rozbitki od helmutów! – Felga przed chwilą wszedł do biura Krystyny, usiadł na kanapie, teraz wyjmował z kieszeni trzy telefony komórkowe, układał przed sobą na stoliku. Z niedowierzaniem spojrzał na brata.

– A ty, Franek, żeś się po prostu zabrał i poszedł?

– Odpierdol się! Co, miałem kurwę zarżnąć w jego gabinecie? Poza tym musiałem inną sprawę załatwić.

– Jezu! Żeby takie gówno próbowało się stawiać!

– Nie drzyj się, Felek – zmitygowała go Krystyna. – Trzeba spokojnie pomyśleć, co dalej.

– Jak to co? Spalić mu budę.

Krawiec przytaknął z mściwą miną.

– Też tak myślę. Trzeba tylko zapytać, co ojciec na to.

Bosy pokręcił głową.

– Powoli. Niech sie frajer cieszy, że wygrał. Będzie bardziej bolało, jak zrozumie, że sie pomylił. Za pare dni wróce do domu i wszystko obmyślimy.

Cała trójka stała przy jego łóżku. Felga się żachnął.

– Kiedy co tu myśleć, ojciec? Spalić frajera.

– Ubezpieczone ma wszystko, nie rozumiesz tego, czy jak? – zirytował się Bosy. – Od wartości budy, towaru i od strat, jak nie będzie mógł handlować.

– To co? – zaoponował Krawiec. – Wypadnie, pierdolony, z gry, zaczną u innych kupować.

– A my działke będziemy brać od PZU? Wbij sobie w łeb, że frajerstwo ma sie bać. A boisz sie, jak nie wiesz, co cie czeka, a nie, jak już jest po wszystkim.

Krawiec wzruszył ramionami, spojrzał w okno. Krystyna postanowiła go wesprzeć.

– Trzeba pokazać, że nie my na niego, a on na nas jest za krótki.

Bosy popatrzył na szwagierkę prawie błagalnie.

– Kryśka, nie nerwowo. Daj mnie wrócić do domu.

– A ja go, kurwę, załatwię po swojemu.

Krawiec włączył silnik. Siedzieli już w jego mercedesie. Krystyna obok niego, Felga na tylnym siedzeniu.

– Ojciec kazał poczekać – powiedział.

– Dilerek to nie ojca działka, tylko moja. – Krawiec wrzucił bieg, ruszył. – Nie będę czekać na swoją forsę.

Krystyna wzruszyła ramionami.

– Odbijesz sobie. Co ci parę dni da?

– Nie widziałaś jego mordy, jaki zadowolony był. Nie daruję frajerowi.

– Jak cię tak nosi, to pogadaj z Maliną – powiedziała stanowczo. – Tylko już. Porządek musi być, bo robota czeka. A teraz zawieź mnie szybko do zakładu.

– Przecież Chałat tam siedzi – zauważył Krawiec, wkładając bilet w bramkę wyjazdową. Jednak gdy szlaban się uniósł, z radością wcisnął gaz do dechy i z piskiem opon wypadł z parkingu na ulicę.

Chałat, czyli Szmata, nie siedział w zakładzie, tylko za kierownicą swojego MG cabrio. Musiał wywiązać się z obowiązków, jakie miał na drugim etacie – w rodzinnej strukturze Bosego zajmował się kredytami. Jako były esbek wniósł do rodzinnego interesu kontakty z różnymi biznesmenami, przekwalifikowanymi, jak on, z funkcjonariuszy peerelowskiego MSW. Było ich sporo, najczęściej działali na styku legalnych interesów i szarej strefy. Teraz podjechał pod drzwi kopiarni płyt CD. Wysiadł z fasonem – nie otwierając drzwiczek, tylko unosząc się na rękach i przekładając nogi nad karoserią. Wszedł do wnętrza, przemierzył halę, mijając „linię produkcyjną” – zestawy do nagrywania płyt, stoły, przy których kilkanaście kobiet pakowało krążki w pudełka, paczki z papierowymi naklejkami... W pomieszczeniu biurowym był niecałe trzy minuty: wymienił uścisk dłoni z Melomanem, ubranym ze swobodną elegancją czterdziestolatkiem, wziął od niego plik pieniędzy, przeliczył, kiwnął głową.

– W porządku.

Schował banknoty do wewnętrznej kieszeni marynarki i bez pożegnania ruszył do wyjścia. Zlekceważony Meloman próbował nawiązać koleżeńską rozmowę:

– A tak w ogóle, co u ciebie?

– Też w porządku. Cześć. – Szmata nie zamierzał tracić ani chwili na gadanie z zależnym od niego facetem. W gruncie rzeczy cenił swoją pozycję. Zamienił elitę reżimowego aparatu przymusu na elitę szarej strefy. Był jednak kimś – a Meloman... W dodatku eksmilicjant. W poprzedniej epoce też nie miał szans na skrócenie dystansu z oficerem SB.

Dealer, który tak nierozsądnie zirytował Krawca, jak zawsze około godziny dziewiętnastej wyszedł z salonu, żegnany pełnymi szacunku ukłonami pracowników i ruszył w drogę do domu. To nie miała być długa podróż, raptem piętnaście kilometrów. Mieszkał tuż za Radzyminem. Kiedy minął fabrykę Coca-Coli, zostały mu tylko dwa kilometry lokalnej drogi przez las. Już widział w oddali osiedle domków jednorodzinnych, gdy nagle z leśnego duktu wyskoczył dostawczy furgon blaszak. Stanął w poprzek jezdni, jakby jego kierowca zbyt późno dostrzegł nadjeżdżający samochód osobowy.

Dealer zahamował gwałtownie, przy stukocie ABS-u udało mu się zatrzymać swój wóz kilka kroków od intruza. Boczne drzwi blaszaka odsunęły się, z wnętrza wyskoczyło kilku osiłków z pończochami na twarzach. Pierwszy z nich trzymał w ręku potężny, dziesięciokilogramowy młot. Z całej siły uderzył nim w zderzak samochodu dealera, powodując odpalenie poduszek powietrznych. Następne uderzenie rozbiło szybę w drzwiach kierowcy. Mocny chwyt napakowanych ramion wywlókł zaszokowaną, unieruchomioną poduszkami ofiarę z pojazdu. Kopniak w jądra zwalił ją z nóg. Dealer zawył z bólu, zwinięty w kłębek upadł na kolana. Kolejne kopniaki – w plecy i w tył głowy – przewróciły go na asfalt. Odruchowo przyjął pozycję embrionalną, jednocześnie zasłaniając głowę ramionami i krzycząc z przerażenia. Nerwowe napięcie – a może odbierający kontrolę nad zakończeniami nerwowymi kopniak w kręgosłup – zwiotczył mu zwieracz cewki moczowej. Jeden z napastników pochylił się nad jęczącym, przerażonym mężczyzną.

– Nie uregulowałeś swoich długów. Masz dwa dni.

Kopnął leżącego na pożegnanie i pobiegł za kompanami do furgonu. Półciężarówka odjechała, przy zawracaniu wznosząc kłęby kurzu z pobocza. Dealer jeszcze przez chwilę leżał nieruchomo, oswajając wszechogarniający ból. Potem bardzo powoli przetoczył się z pozycji embrionalnej na klęczki, następnie wstał, podpierając się dłońmi o asfalt. Z trudem wsiadł za kierownicę – z centralną częścią rozerwaną wybuchem poduszki – uruchomił auto i przejechał krótki dystans do domu. Nie mógł pozwolić, aby zobaczył go któryś z mieszkańców osiedla. Nie mógł odpowiadać na żadne pytania. Nie mógł zgłosić się na policję. Nic nie mógł.

Krawiec i jego żona, Grażyna, jedli kolację. On pochłaniał befsztyk tatarski, zagarniając widelcem wielkie kupy mięcha. Ona konsumowała po drugiej stronie stołu, z gracją dolarowej dziwki nakładając niewielkie porcje na małe kromki chleba. Obok talerza Krawca leżały trzy telefony komórkowe. Jeden z nich zaczął grać leitmotiv z Ojca chrzestnego. Odebrał, zapytał z pełnymi ustami:

– No?

Słuchał przez krótką chwilę, przełykając jedzenie.

– Dobra.

Odłożył aparat. Pociągnął potężny łyk piwska z wysokiej szklanicy, wrócił do swojego tatara. Grażyna spojrzała pytająco. Dostrzegł jej wzrok.

– Pasztet dzwonił – wyjaśnił.

– Że co?

– Że nic.

Uśmiechnął się szeroko, zatarł ręce.

– Że nowa forsa będzie za dwa dni! Stary dług – a nowa forsa! Fajne, nie?

Grażyna zapytała z żywym zainteresowaniem.

– Duża?

– Pięć tysięcy eurosów!

Jego dystyngowana małżonka wzruszyła ramionami.

– To musi przy kolacji dupę zawracać?

Szmata nie myślał o kolacji. Od kilku godzin – a było już po północy – grał w ruletkę, otoczony wianuszkiem świeżo poznanych, ładnych dziewczyn. Co pewien czas od niechcenia obdarowywał którąś z nich kilkoma żetonami. Klaskaniem skwitował zatrzymanie się kulki przy odpowiedniej liczbie. Krupier przesunął w jego stronę kolejny stosik żetonów...

Świtało, kiedy na rauszu, zadowolony z życia, uśmiechając się do własnych myśli – wyszedł ze swojej łazienki. Cicho wślizgnął się do łóżka, w którym spała Krystyna.

2.

Słońce świeciło już w okna sypialni Felgi, kiedy wszedł do niej, przepasany ręcznikiem, z włosami mokrymi po porannym prysznicu. Wyciągnął z szafy czystą bieliznę, elegancką koszulę, garnitur. Śpiąca w łóżku Kaśka otworzyła oczy.

– Już wychodzisz?

– Dwadzieścia po ósmej. I tak nie będę na dziewiątą.

– I co? Obetną ci premię?

Roześmiał się.

– Wiesz, jak jest. Pańskie oko konia tuczy.

– Apropo konia... Późno wróciłeś. Poszłam spać przed drugą.

– Z Frankiem musiałem pogadać.

– W klubie?

– To co, że w klubie?

– Nic!

Z rozżaloną miną zawinęła się w kołdrę, odwróciła plecami do męża. Felga wzruszył ramionami, wyszedł bez słowa.

W wilii Chałatkiewiczów Krystyna i jej syn, Zbyszek, jedli śniadanie. Z kuchni do jadalni przydreptała drobna staruszka, niosąc dzbanek mleka i talerz z ciastem.

– Tu macie jeszcze ciasto – powiedziała.

Krystyna zaprotestowała:

– No co ciocia. Od rana będę się opychać?

– Zjesz, zjesz...

Postawiła talerz na środku stołu, podreptała z powrotem. Naprawdę była ciotką Krystyny i Haliny, siostrą ich matki. Poza tym była kucharką, praczką i sprzątaczką, domowym urządzeniem wielofunkcyjnym, niezużywającym prądu. Jadła też niewiele.

Zbyszek nalał sobie mleka, szybko pochłaniał jedzenie. Spojrzał na puste nakrycie.

– Ojciec nie wstanie?

Jego matka wzruszyła ramionami.

– Przylazł do domu nad ranem, ledwo ciepły... Śpi jak zabity.

Wilk pojawił się właśnie w drzwiach salonu. W piżamie, rozczochrany, nieogolony i zaspany Szmata nie robił najlepszego wrażenia.

– Kto śpi – to pójdę i obudzę? – zapytał z udawanym zainteresowaniem.

Zbyszka rozśmieszył ten prosty żarcik. Krystynie nie było do śmiechu.

– Miałeś od świtu denatów pilnować. Trzech klientów musimy zrobić na dzisiaj, zapomniałeś?

Szmata z niechętną miną pokręcił głową, jednocześnie machnięciem ręki dając znak, żeby żona nie suszyła mu głowy.

– Dobrze już... Wezmę prysznic i przyjadę... Ciocia, kawy!

– Już, już!

Z kuchni doszedł brzęk tłuczonych naczyń i cichy okrzyk przestrachu. Do jadalni zajrzał z przedpokoju Banderas – kierowca Krystyny, barczysty brunet o latynoskiej urodzie. Krystyna pytającym spojrzeniem skierowała go do kuchni. Wrócił po chwili.

– Dwa głębokie talerze z niebieskiego serwisu.

Krystyna smętnie pokiwała głową.

– I staraj się tu, człowieku, czegoś w życiu dorobić. Ciotka, nie ciotka, doczeka się, że ją wyślę do domu starców.

Szmata ziewnął.

– Przestań. Gdzie parobka za darmo znajdziesz?

– Za darmo? Jak mi chałupę burzy po kawałku?

– Daj spokój, mama. – Dziedzic rodowej fortuny z beztroską podszedł do faktu uszczuplenia przyszłej masy spadkowej.

– Co daj spokój?

– Gdyby nie babcia, cały dzień nie miałbym w domu do kogo gęby otworzyć.

Krystyna chciała odpowiedzieć, kiedy zabrzęczała jej komórka, leżąca na stole. Odebrała, słuchała chwilę.

– O kurwa – powiedziała oznajmującym, pozbawionym jakiejkolwiek emocji tonem i rozłączyła się.

– Banderas!

Nadwiślańska wersja znanego aktora z jego młodych lat natychmiast pojawiła się w drzwiach.

– Dawaj brykę, jedziemy. – Krystyna już wstawała od stołu, duszkiem dopijając poranną kawę.

– Co się stało?

– Zawsze coś się dzieje. Ciotka, wychodzę! Obiad zrób na czwartą!

Ciocia weszła z filiżanką kawy dla Szmaty, mówiąc z rozczarowaniem do idącej w kierunku przedpokoju Krystyny.

– Ojej, a ja chciałam ci powiedzieć o tym praniu, bo wiesz...

Krystyna odkrzyknęła już sprzed drzwi wyjściowych.

– Mówiłam, niech mi ciotka duperelami głowy nie zawraca!

Ciocia pokiwała głową.

– Z Krysią zawsze tak – poinformowała pozostałych domowników.

Postawiła przed Szmatą filiżankę z kawą. Spojrzał na aromatyczny napar, wstał od stołu.

– Idę spać. – Ruszył do wyjścia z pokoju. Zbyszek popatrzył za nim z niechęcią.

– A mama będzie cały dzień sama zapieprzać?

Odwrócił się do syna, jakby go dopiero teraz zobaczył.

– Ty nie w szkole?

– Na dziewiątą idę.

– No. I tego pilnuj. Poza tym dzięki, że mnie rozumiesz.

– Kaca mam ci współczuć, czy jak?

Szmata wyszedł bez słowa. Zbyszek uśmiechnął się pogardliwie. Obserwująca tę międzypokoleniową wymianę zdań ciocia westchnęła z troską.

Banderas czekał za kierownicą. Krystyna wsiadła na tylne siedzenie. Kiedy zajęła miejsce, poprawił wsteczne lusterko. Ruszyli spod domu. Wyjęła z kieszeni żakietu komórkę, zmieniła nieco pozycję na siedzeniu. Banderas znów poprawił lusterko – widział w nim jej nogi.

– Co się stało?

– Krawcowi odbiło. Znowu nawywijał. A w ogóle patrz przed siebie i nie wpierdalaj się w nie swoje sprawy.

– Tak jest.

– Masz pomysł, gdzie może być Felga, jak go nie ma w warsztacie i nie odbiera komóry?

– Pewnie znowu w Napalonej pierdoli.

– Wyrażaj się przy mnie, kurwa, z kulturą! Poza tym na klub Krawiec postawił mu szlaban, bo nigdy nie płaci.

– Nie Krawiec, tylko Grażyna. I tylko się odgrażała.

– Ty, Banderas, za dużo wiesz. To niezdrowo.

– Wiem tyle, ile widzę.

– No, to za dużo widzisz. Też niezdrowo. Ludzie z dnia na dzień wzrok tracą.

Banderas się uśmiechnął.

– Ja się nie boję. Jakby co, to mnie szefowa obroni, nie?

– Niby dlaczego miałabym cię bronić?

– Bo dobrze prowadzę. Kto by tak szefową woził jak ja?

– Banderas...

– Słucham?

– Patrz na drogę. I popraw sobie lusterko. Masz mi Chałata sprowadzić do roboty. Wrócisz zaraz i jak będzie trzeba, wylejesz mu na łeb wiadro wody.

Dom Bosego dobitnie świadczył, że jego właściciel ma kupę pieniędzy, za to nie ma gustu. Znajdował się w Markach, na ulicy Dużej, na wprost wejścia do Szkoły Podstawowej nr 4 im. Grota-Roweckiego. Solidna, metalowa brama przesuwająca się na rolkach, po zamknięciu tkwiła między metalowymi wspornikami, stanowiąc zaporę nie do pokonania. Teraz zaczęła się odsuwać przed prowadzonym przez Kosiarę mercedesem. Auto wjechało na podwórko i znieruchomiało przed wejściem. Kosiara wysiadł, stanął przy tylnych drzwiach. Zaczekał, aż brama z powrotem się zamknie, wtedy je otworzył.

Bosy wysiadł z samochodu. Z zadowoleniem spojrzał na swój dom i ogród, wciągnął powietrze, w którym czuć było świeżo skoszoną trawę. Uwielbiał ten zapach. W ogrodzonym siatką kojcu przy bramie trzy rottweilery piszczały z radości, kręcąc kikutami ogonów.

– Panie sąsiedzie! – Bosy i Kosiara odwrócili się jednocześnie.

Na sąsiedniej posesji stała, oparta o ogrodzenie, drobna blondynka w trudnym do określenia wieku. Bliżej czterdziestki, ale mogła być dużo starsza, tylko dobrze wyglądała. Roześmiana, radośnie machała ręką.

– Dzień dobry, panie Feliksie!

Kosiara nieznacznie wzruszył ramionami i chciał otworzyć szefowi drzwi wejściowe, ale Bosy powstrzymał go gestem, podszedł do ogrodzenia.

– Moje uszanowanie sąsiadce!

– Jak dobrze, że pana widzę zdrowego, panie sąsiedzie! – zaterkotała blondynka. – Tak się bałam, tak się bałam, jak pan dostał tego zawału! Jak dowiedziałam się, co się stało, całą noc nie spałam, wie pan? Modliłam się za pana. I pozdrowienia przekazywałam przez małżonkę, i...

Zalany potokiem słów Bosy mógł tylko kiwać potakująco głową. Teraz skorzystał z okazji, żeby coś powiedzieć.

– Tak, tak, wiem, dziękuje bardzo, żona mi mówiła! No, lece, sąsiadko, do domu, zobaczyć, jak tam moja ślubna dawała sobie beze mnie rade! Moje uszanowanie!

Sąsiadka z nagłej konfuzji na sekundę zasłoniła sobie usta dłonią.

– Oj tak, pan prosto ze szpitala, a ja, głupia, zatrzymuję! Do domku, panie sąsiedzie, do domku, odpocząć na własnych śmieciach! – Swoją tyradę kończyła już w kierunku pleców oddalającego się Bosego, po czym stała, nie przestając się uśmiechać.

Kosiara otworzył przed pryncypałem drzwi.

– Ta to jest dopiero walnięta, nie, boss? Blondynka jak z kawału... – mruknął cicho.

Bosy wszedł do domu, odpowiadając drepczącemu za nim gorylowi:

– To jest inteligentna kobieta, artystka. Weźmie ci różnych gówienek, nawlecze na kawałek żyłki i masz naszyjnik. Smarkule potem zabijają się za czymś takim... Halina!

Nieznańska pojawiła się na szczycie schodów z naręczem używanej bielizny pościelowej.

– No lecę, mężu, lecę! Pościel ci nową dałam!

– Trzy tygodnie czasu nie miałaś, żeby na mój powrót pościel zmienić? – Bosy żartobliwie zganił żonę, wciąż uradowany tym, że wreszcie wrócił do domu.

– Ale tam! Pościel świeżutka musi być, powietrzem pachnąca! – Halina zeszła już na parter, ucałowali się z mężem w policzki. Dalej zachwalała uroki domowego ogniska:

– Rano wyjęłam z bieliźniarki, lekko wodą skropiłam i rozwiesiłam na tarasie. Pachnie teraz!... Dam ci domowy obiad, wykąpiesz się i lulu!

– W południe spać będe szedł? – zaprotestował.

– Nim zjesz, nim kąpiel weźmiesz, będzie trzecia. – Halina wiedziała, co mówi.

– Kiedy ja ciągle spałem, kobieto!

Łypnęła na męża groźnym wzrokiem.

– Feliks! Ty mi szpitalnego spania z domowym łóżkiem nie porównuj! – powiedziała ostrzegawczym tonem.

– Dobrze już, dobrze... – Bosy poddał się domowemu terrorowi. – Pamiętaj, Kosiara, nie żeń sie! – rzucił ostrzegawczo.

Weszli do niewielkiego pokoju, zwanego przez Bosego gabinetem. Pan domu, przy usłużnej pomocy Kosiary, zdjął marynarkę. Halina wyjęła mu ją z rąk.

– Jutro założysz drugą, ta do prania pójdzie. Trzy tygodnie w szpitalnej szafie wisiała, aż tu cuchnie.

– Gadanie...

Halina opróżniła kieszenie, wszystko – między innymi dwie komórki – kładąc mężowi na biurko. W tym momencie jedna z nich zaczęła dzwonić. Zanim Bosy po nią sięgnął, Halina zgarnęła oba aparaty do szuflady, którą otworzyła drugą ręką. Zamknęła szufladę.

– Jutro. Wszystko jutro. Dzisiaj nie ma cię w domu.

W szufladzie zaczęła dzwonić druga komórka. Halina stała niewzruszona na straży domowego spokoju. Bosy westchnął komicznie, uniósł ręce.

– Nie będe sie z tobą szarpał o te szuflade. Słowo.

Halina spojrzała podejrzliwie, ale widząc niewinną minę męża, odeszła od biurka. W tej chwili zadzwonił telefon w kieszeni Kosiary. Goryl odebrał.

– Halo?... Tak... Tak, już.

Podał aparat Bosemu, który wziął go, kiwając głową nad naiwnością żony.

– Halo... Co nie odbieram, do domu weszłem w tej chwili. No jasne, przyjeżdżaj...

Widząc przeczący gest Haliny, odwrócił się do niej tyłem.

– I dzwoń po chłopaków, pogadamy razem. Dobra, to oni niech będą godzine po tobie.

Rozłączył się, oddał aparat Kosiarze.

– Przyjedzie tu zaraz Krystyna, a Franek z Felkiem będą później – poinformował żonę. – Kosiara, wal do kuchni po dzbanek kawy. Halinka, jakby chłopaki byli, zanim skończe z nią gadać, to zjedzcie razem obiad. Ja i tak niegłodny jestem.

– Dilerek to moja działka, tak? Ja ci daję twoją dolę, tak? To o co ci biega? – Krawiec próbował obrony przez atak. – Musiałem go naprostować i tyle.

Bosy siedział w starym, mocno już sfatygowanym skórzanym fotelu, Krystyna na kanapie obok. Felga stał tyłem do okna, oparty o parapet tyłkiem i dłońmi. Krawiec, do tej pory chodzący nerwowo po pokoju, zatrzymał się i popatrzył na ojca. Bosy odpowiedział lekceważącym spojrzeniem.

– Takiś chojrak? To coś ci powiem. Po pierwsze, to jakoś nie widze doli za ten miesiąc...

– No właśnie za to musiałem go...

– Gówno mnie to obchodzi – zimno przerwał mu stary. – Twoja działka – twoja strata, a moja dola powinna od paru dni leżeć tu na biurku. A po drugie – dopiero sie okaże, czy twoje prostowanie coś dało. Na moją głowe, to żeś jeszcze gorzej nawywijał.

– Dlaczego?

– Bo z takim jak on to trzeba albo w białych rękawiczkach – Krystyna odezwała się zamiast szwagra – albo tak, żeby wiedział, że już jest padliną. A jak go narywają pieńki po zębach i połamana szczęka, to bardziej się wścieka, niż boi.

– Tak? No to urządzimy mu poprawiny, aż...

– Dość. – Bosy był zdecydowany. – Niczego nie będziesz urządzał. Jak zapłaci – wyjdzie na twoje. Jak nie – masz tu do mnie przyjść i powiedzieć. Z Fantomem trzeba teraz sprawy załatwić i niepotrzebne mnie przepychanki z jakimś gnojkiem.

– Dobra. – Krawiec bez przekonania wzruszył ramionami. Przeniósł wzrok na Felgę, jakby oczekując, że brat stanie po jego stronie. Pomylił się.

– Ja też nie chcę zadymy, póki towaru nie wyślę i nie dostanę. Nie wywijaj, bo przez twoją wyrywność wszyscy dostaniemy w dupę.

– Dobra! – Tym razem Krawiec skapitulował naprawdę.

Krystyna rzuciła spojrzenie na Bosego, potem na Felgę. Nie była przekonana, że rozmowa przyniosła jakiś skutek.

– Przyswoiłeś, co mówimy?

– Co ja, dzieciak jestem? Mówię dobra – to dobra!

Bosy kiwnął głową. Było to udzielenie krótkoterminowego kredytu zaufania.

– No. A jutro wieczorem macie sie tu wszyscy zameldować – matka obiad specjalny robi.

Malina, którego zdaniem usługi ochroniarskie Bosego nadawały się do reklamacji, stał, popijając piwo, w drzwiach „biurowca” – czyli starej przyczepy kempingowej, usytuowanej na środku złomowiska. Dookoła przyczepy było sporo wolnego miejsca, aby łatwiej manewrować samochodami, poza tym cały teren zapakowany był motoryzacyjnym złomem. Firma znajdowała się na ulicy Bardowskiego na warszawskim Targówku – w dziwnym miejscu, w sam raz do dziwnych interesów. Tereny położone były wzdłuż linii kolejki podmiejskiej do Ząbek, Zielonki, Kobyłki, Wołomina i dalej oraz linii międzynarodowej do Mińska i Moskwy. Żadnych praktycznie zabudowań, tylko lepsze lub gorsze altany i domki działkowe. Poza tym nieużytki, przecięte wąską smugą Kanału Bródnowskiego. No i królestwo Maliny, popijającego teraz piwo i obserwującego, jak jego przyboczny – ksywa Młotek – chodzi po placu, rozmawiając przez telefon. Właśnie skończył gadać, podszedł do szefa.

– Podobno Bosy do domu wrócił – poinformował.

– Twoja sprawa?

– Nie. Ale dobrze byłoby wiedzieć, co i jak.

– Z czym?

– No, czyj to teraz teren, na przykład.

Malina patrzył na niego przez chwilę spojrzeniem bez wyrazu.

– Przeleć się do bramy.

Chłopak spojrzał zdziwiony.

– Po co?

– Żebyś se szyld przeczytał! Napisane jest „AUTOZŁOM Malinowski”! Roboty pilnuj, brudasów pogoń zamiast się polityką zajmować!

Wściekły, cisnął butelkę daleko na stertę złomu i odwróciwszy się gwałtownie, wszedł do przyczepy.

Opieprzył Młotka, ale sam nie był pewien, jaki jest aktualny układ i obowiązująca struktura zależności. Kiedy Bosy fiknął przed kwiaciarnią żony, Malina nie miał ani możliwości, ani ochoty przeciwstawić się Fantomowi. A teraz wszystko się skomplikowało. Na tyle, że aby to chociaż w części ogarnąć myślami, niezbędne było kolejne piwo.

Następnego dnia pierwszy pojawił się u rodziców Krawiec z żoną. Pasowali do siebie idealnie. Podobny gust, zachowanie, porywczość charakteru i brak kompleksów. Wyzywający ubiór Grażyny, bardziej do dyskoteki niż na rodzinne spotkanie, od dawna nikogo nie szokował. Zresztą – dobrze współgrał z mocną, pochodzącą z solarium opalenizną. Zaraz po nich przyjechał Felga z Kaśką.

Szwagierki za sobą nie przepadały. Nic dziwnego – były jak dwa bieguny, jak woda i ogień. Kaśka, choć starsza o dziesięć lat, wciąż robiła wrażenie na mężczyznach. Ładna buzia, ciekawe, piwne oczy, brunetka. Przy tym sprawiała wrażenie spokojnej i zrównoważonej. Podobnie jak Grażyna do Krawca, ona pasowała do Felgi, pozującego na cywilizowanego człowieka. Krystyna z Chałatem pojawili się prawie ostatni, chwilę przed Małgosią, zwaną Lalką, jedyną córką Bosego i Haliny. Małgosia była lalką nieco porcelanową – z tych o pucołowatych policzkach, nieco zbyt krótkich, zbyt pulchnych rękach i nogach. Takie porcelanowe lalki do dzisiaj cieszą się zainteresowaniem niektórych kolekcjonerów i Lalka Nieznańska także nie mogła narzekać na jego brak. Trzy lata młodsza od Felgi, o sześć starsza od Krawca, zmieniała partnerów jak rękawiczki, wciąż szukając tego na stałe. Na razie bez skutku. Rodzina dawno się z tym pogodziła i każdego jej nowego narzeczonego traktowała z umiarkowanie okazywanym lekceważeniem: wiadomo, na chwilę. Za Lalką do salonu weszła jej – spłodzona nie wiadomo z kim – dziewiętnastoletnia córka, Monika. Dziewczyna studiowała zarządzanie w Szczecinie, z dala od rodzinnych interesów, ale pod dyskretnym i czujnym okiem zaufanych chłopaków z tego portowego miasta. W progu wyprzedziła matkę, uwiesiła się dziadkowi na szyi. Bosy objął ją, przytulił z całych sił.

– Puść dziadka, bo go udusisz!

– Nie udusi, nie udusi, dziadek jest zdrów jak byk! – odparł dziarsko Bosy. Monika była jego oczkiem w głowie, podobnie jak syn Felgi i Kasi, Czarek. Dla nich zrobiłby wszystko. Monika puściła go, dzięki czemu mógł się przywitać z córką.

– Cześć, córcia...

Małgosia, przed chwilą strofująca córkę, sama przytuliła się w podobny sposób.

– Cześć, tato...

Odkleiła się od Bosego, który powiedział ze śmiechem:

– Chyba naprawde żeście myśleli, że już mnie Chałat będzie pakował w piórnik, skoro nawet Lalka przyszła na moje przywitanie!

Zgromadzeni w salonie zareagowali śmiechem, nawet pies Lalki, pudel miniaturka Kleoś, zaczął głośno szczekać. Monika i jej matka przywitały się z resztą rodziny. Kleoś biegał i obwąchiwał meble. Halina ogarnęła zgromadzonych wzruszonym wzrokiem.

– Proszę, wszyscy razem. Ej, dzieciaki, dzieciaki. To trzeba, żeby ojciec zawału dostał, bo inaczej nijak was wszystkich zebrać...

– Co ty, mama – zaprotestował Krawiec. – Wigilia, Wielkanoc, zawsze razem. Chciałabyś zjazdy rodzinne na pierwszego maja robić?

– Matka ma racje – wtrącił się Bosy. – Ciebie to ja prawie codziennie widze, ale Lalka albo Monika w domu, to święto.

– Ja ci powiem, Lalka, zrób to dla nas i wprowadź się do rodziców na pół roku, a my z Frankiem będziemy tylko czasem dzwonić – zażartował Felga. – Potem to nas ojciec będzie witał ze łzami w oczach.

– Już ty u mnie łzy w oczach zobaczysz, jak świnia ostrygi!

– Jak mowa o ostrygach, to może tak do stołu, co, mama? – zaproponowała Kaśka.

– No pewnie, siadamy, siadamy! – Halina się ożywiła. – Na początek będzie rosół.

Wszyscy ruszyli do stołu, zajmując swoje, widać stałe, miejsca. Szmata powiedział do Bosego przez stół:

– Zbyszek kazał cię uściskać. Musiałem mu zrobić szlaban, bo baran poprawkę ma zaraz zdawać, a nic się nie uczy. Za rok matura, pewnie jej nie zda.

– Bo też mu ta matura strasznie potrzebna będzie – wtrąciła się Krystyna. – Myślisz, że tak jak ty, do szkoły oficerskiej pójdzie?

– Krycha! – syknął Szmata.

– Niech sie uczy, może coś z niego i wyrośnie. – Bosy wtrącił się między małżonków. – A z czym ma najtrudniej?

– Ze ścisłych, matematyka przede wszystkim.

– O, to niech siedzi i wkuwa, bo jeszcze później nie będzie umiał policzyć, ile ukradł albo ile mu zostało do odsiadki.

Wszyscy, poza Krystyną i Szmatą, wybuchnęli śmiechem.

– A czy ty pozwolisz kiedy, żeby on poszedł garować... – skomentował Krawiec.

– Ja? Nigdy, ale on na ciebie, zdaje sie, patrzy, a ty wyrywny jesteś – rzucił z sarkazmem Bosy.

– Daj, ojciec, spokój. – Krawiec nie chciał zadrażniać sytuacji.

– Dosyć tego! – Halina zareagowała, czując wiszącą w powietrzu scysję. – Żadnego gadania o interesach, robocie, forsie.

– O forsie nie wolno gadać? – zdziwił się zabawnie Felga.

– Dziadku, a gdzie Czarek?

Zapadła krępująca cisza. Lalka zgromiła córkę wzrokiem, Monika wzruszyła ramionami.

– No co...

Wygłupiła się, fakt. Zapomniała, że jej cioteczny brat unikał takich spotkań. Ulepiony jakby z innej gliny, bystry, spostrzegawczy chłopak z charyzmą. Studiował filozofię i był nadzieją Bosego, który wierzył, że jego wnuk będzie wiódł normalne, spokojne i uczciwe życie. Oczywiście wcześniej odpowiednio zabezpieczony przez dziadka. Czarek uwielbiał spotykać się z nim i rozmawiać na różne życiowe tematy. Ale takich spędów nie znosił.

Bosy chrząknął.

– Też sie musi uczyć... No dobra, to zaczynajmy.

Lalka niespokojnie rozejrzała się po pokoju.

– Gdzie Kleoś? Kleoś! Kleoś!

Z głębi domu doleciał głos Kosiary.

– Tu w kuchni jest, żarcia szuka!

W tej chwili Kleoś pojawił się w salonie. Lalka odkrzyknęła:

– Kosiara! Weź go i wypuść do ogrodu, niech się wysika!

– Kloss, chodź tu! Kloss!

Słysząc „Kloss”, Małgosia się żachnęła, ale pies z radosnym szczekaniem wybiegł z salonu. Monika wybuchnęła śmiechem.

– Dobrze ci tak! Mówiłam, żebyś nie dawała psu takiego pretensjonalnego imienia!

– No, dobra – podsumował Bosy. – Czy pies jest Kloss czy Kleoś – i tak pies go...

Halina na wszelki wypadek natychmiast weszła mu w słowo:

– Właśnie! Przestańcie gadać i bierzcie się za jedzenie, bo stygnie.

Po godzinie byli już przy deserach, w drugiej części salonu. Halina korzystała z okazji, żeby wypytać córkę o jej sprawy.

– To czemuś z tego Wrocławia wróciła? Skończyło się z tym, jak mu było... Edkiem?

– Skończyło.

– Dlaczego?

Małgosia machnęła ręką.

– A co, podobał ci się na zięcia?

– W życiu!

– No widzisz.

– To sama teraz jesteś?

– Spokojnie, mama. Samotność – stan przejściowy.

Halina z zatroskaniem pokręciła głową.

– Masz swoje lata. Zobaczysz, na starość nie będziesz miała przy sobie...

– Co mam myśleć, jak będzie na starość. Może nie dożyję.

– Małgośka!

Małgosia cmoknęła matkę w policzek.

– Żartuję.

Wstała, wzięła paterę z ciastem, przeszła w drugi koniec salonu, Halina też się tam przemieściła. Usiadły w pobliżu Felgi, który cicho rozmawiał z ojcem.

– Tata, ty się teraz za nic nie bierz, piwko popijaj, filmy oglądaj, na tarasie sobie leż. Albo bierz mamę i jedźcie gdzieś, choćby do Zakopca.

– Co ty gadasz. Nie widzisz, co sie dzieje? Już nam chcą na łeb wleźć.

– Kryśka da sobie radę. Nie, ciotka?

Siedząca przy nich Krystyna przytaknęła, nakładając sobie ciasto podsunięte przez Małgosię.

– Ważne, że już wiedzą, żeś do zdrowia wrócił. Nawet lepiej, jak będą widzieli, że się ich wywijaniem nie przejmujesz.

– Tak – ja z matką wyjade, a tu cały interes pierdolnie.

– No to co? Zawsze jest kwiaciarnia.

Wszyscy wybuchnęli śmiechem. Kwiaciarnię trzymali tylko dla papierów i z sentymentu. To w niej Bosy poznał Halinę, wówczas młodziutką ekspedientkę. Prowadzili ją od czterdziestu lat.

– A bo to źle nam było? Spokój, wakacje w Sopocie albo i w Złotych Piaskach...

Bosy pokiwał głową z pobłażaniem, jak zawsze, kiedy ujawniała się prostoduszność żony.

– Domiary... Pamiętam, kiedyś chevroleta jeden dzień miałem.

– Jak – jeden dzień? – zainteresował się Felga.

– Kupiłem na giełdzie, od gościa, co z Ameryki wrócił. Piękny wóz, tapicerka w białej skórze. Pięć lat miałeś, to możesz nie pamiętać. Przejechaliśmy sie nim na piknik. Na drugi dzień rano przylazł taki jeden ze skarbówki, wyjął kwity i tak mi zaśpiewał, że jeszcze wieczorem bryke sprzedałem, żeby mu w łape dać!... Ale spotkałem go przypadkiem na mieście, jakiś rok temu. Na emeryturze już jest. Poznał mnie nawet i „Moje uszanowanie, panie Nieznański, kope lat!”. A ja mu w ryj! Na ulicy, przy ludziach, tak że numer buta pokazał!

– Poważnie?

– A co! Przy swoim wozie akurat byłem, to nim sie ludzie ruszyli, wsiadłem i wio!

Felga uśmiechnął się z podziwem.

– Nic nie mówiłeś.

– Nie było o czym. Matce mówiłem. Pamiętasz, Halina?

Halina roześmiała się cicho.

– Teraz pamiętam. Powiedział, że spotkał znajomego ze skarbówki. A że chuchnął nieźle, pomyślałam, że faktycznie z jakimś znajomkiem był i wypili razem.

Bosy cały promieniał.

– To ja sam! Tak mnie cieszyło, żem mu dał w ryj i że mnie tak ładnie cios wyszedł, że zatrzymałem sie przy jakiejś kawiarni i walnąłem sete koniaku za własne zdrowie!

Wszyscy wybuchnęli śmiechem. Bosy dostrzegł, że Monika siedzi samotnie gdzieś w kącie, przeglądając jakieś kolorowe czasopisma.

– Monisia! Chodź tu do dziadka!

Rozpromieniła się natychmiast. Podbiegła, przysiadła na poręczy fotela, ucałowała go w oba policzki, pogłaskała po twarzy. Bosy powiedział lekkim tonem, ale z ukrytym gdzieś pod nim smutkiem.

– Musisz sie teraz częściej tutaj pokazywać, bo tylko patrzeć, jak znów znikniesz w Szczecinie.

– E tam! Jeszcze trzy miesiące! Ale wpadać będę, obiecuję!

Felga wstał, poszedł do barku nalać sobie drinka. Halina zaczęła zgarniać brudną zastawę, żeby trochę ogarnąć pomieszczenie. Grażyna postanowiła jej pomóc, Krystyna i Kaśka pogrążyły się w cichej rozmowie, Krawiec zniknął gdzieś w głębi domu. Wszyscy wiedzieli, że miłość dziadka do wnuczki jest nieuleczalna. Monika szczebiotała:

– A potem będę przyjeżdżać co najmniej raz w miesiącu! Na drugim roku będzie mi łatwiej! Tylko dziadku...

– Co, dzieciaku?

– Czy ta małpa musi za mną ciągle łazić?

– Monika!

– Ale ja chcę normalnie żyć! – Monika postanowiła użyć wersji „rozkapryszone dziecko”. Bosy leciutko się zirytował.

– Nie denerwuj mnie! Mówiliśmy sto razy!

– Ale Tłuczek to bezmózg! Niedawno zagadnął mnie facet. Kulturalny nawet. Wychodziłam ze sklepu, a on podjechał starym mercem cabrio. Wysiadł, podszedł i grzecznie spytał, czy bym się z nim nie napiła kawy, a Tłuczek od razu wsadził go do tego merca przez założony dach! Wiochy narobił, że wstyd.

Bosy roześmiał się głośno, szczerze ubawiony.

– Dziecko, a na co ci zaloty takiego biedaka, co ma tylko jedną, starą bryke i jak pada, to musi w kabriolecie pod brezentem siedzieć...

– Dziadku!

Bosy spoważniał.

– Po temacie. Opowiadaj, co u ciebie.

– To ty mi powiedz, jak się naprawdę czujesz.

– Już dobrze, widzisz przecież.

– Nie boli?

– Nie.

– Dziadku, obiecaj mi, że będziesz na siebie uważać.

– Obiecuje.

– Na pewno? – Spojrzała mu prosto w oczy. Odpowiedział uspokajającym przymknięciem powiek.

– Na pewno.

Przytuliła się do niego, on objął ją mocno. Trwali tak przez chwilę. I przez tę chwilę był naprawdę szczęśliwy.

Malina przez okno swojej przyczepy zauważył czarnego mercedesa Krawca, gdy ten skręcił z ulicy w gruntową drogę dojazdową do bramy. Za nim jechał drugi samochód, bmw.

Młotek też to zauważył i od razu, niczym pies obronny, przemieścił się w pobliże „biurowca”. Miał w sobie, jak większość wychowanków złych dzielnic, wrodzony życiowy spryt, ale miał coś jeszcze: w odpowiednim momencie włączał mózg. To go wyróżniało na tle innych, więc ksywkę miał na przekór, a może dlatego, że początkowo obsługiwał na złomowisku pneumatyczny młot do zgniatania blachy. Malina szybko zwrócił na niego uwagę i teraz Młotek pilnował roboty innych, nadzorował czarnych, czyli pracowników zatrudnionych na lewo, głównie zza wschodniej granicy. A po godzinach przewodził grupie „pracującej” w nocy. To on później rozliczał się z Maliną. A z kim Malina – czy z Bosym, czy z Fantomem – w zasadzie było mu obojętne. On swoją dolę odpalił, był kryty i miał mieć spokój. Ale teraz obawiał się najgorszego. Wiedział, kto spalił fajki Maliny, wiedział, że Bosy wyszedł ze szpitala, słyszał już, co nawywijał Krawiec.

Samochody wjechały na plac. Malina wyszedł z biura. Krawiec wysiadł, kiwnął mu głową. Z beemki wygramolili się Pasztet i Pompka. Obecność tych dwóch nie zapowiadała niczego dobrego.

– Cześć, Malina! – Krawiec powiedział to najcieplej, jak potrafił.

– Cześć, Krawiec, o co chodzi? – Malina przybrał od razu postawę obronną.

Młotek stał obok, nieufny i spięty.

– Co ty tak ostro, Malina? – Krawiec udawał zdziwionego. – Odjebało ci?

– Co – ostro? Pytam, o co chodzi?

– Jak nie wiadomo, o co chodzi, to wiadomo... – Krawiec napawał się strachem niegościnnego gospodarza. Malina starał się to ukryć, ale rzeczywiście się bał. Spróbował zażartować.

– Chyba nie o kasę ci chodzi, bo coś nie uwierzę, żebyś chciał mi straty wyrównać za tego tira, co go Fantom spalił.

– Miałeś kiedyś w życiu tira? – Krawiec nadal się dziwił. Spojrzał do tyłu, na swoich chłopaków. Ci parsknęli krótkim śmiechem.

– Fajki na nim były moje! – Malinie nie było do śmiechu.

– Nie, nie o fajki chodzi. – Krawiec nagle zmienił ton na poważny. – O piwo.

– O piwo? Jakie, kurwa, piwo?

Zaskoczenie Maliny naprawdę ubawiło Krawca.

– Tu będziemy gadać czy zaprosisz do gabinetu?

Malina się przesunął. Krawiec wszedł do przyczepy, wygodnie rozsiadł się na kanapie, wyjętej z jakiegoś samochodu.

– Ty zawsze masz piwo, Malina, nie?

Malina otworzył małą lodówkę, wyjął dwie butelki, jedną podał. Krawiec zerwał kapsel zębami, wypił łyk, poczekał, aż mu się odbije, potem wskazał na swoich chłopaków, którzy przy samochodach wypalali właśnie z Młotkiem fajki niepokoju.

– Całe dni teraz zapierdalamy i prostujemy takich gnoi, co już myśleli, że na ojcu kwiatki będą rosły. Chłopaki zadowoleni, bo lubią, jak komuś można wpierdol spuścić, ale nie ma nawet kiedy browara obalić. Dzwonię do starego, mówię mu: „Ojciec, odpuść trochę, bo wykańczając takich, co się skiepścili, sami się wykończymy”. A on mi na to: „Jedź do Maliny, piwko sobie strzelcie”. To, kurwa, jestem.

Wziął długi łyk piwa. Malina swojego nawet nie otworzył.

– Jak Bosy? – Nic lepszego nie przyszło mu do głowy.

– Sam spytaj. – Krawiec spojrzał na Malinę i nie było to spojrzenie przyjazne. Tak przynajmniej wydało się Malinie. – Wezmę jeszcze dla chłopaków. – Wstał, odstawił swoją niedopitą flaszkę, podszedł do lodówki i wziął cały sześciopak. – Sorry, że nie pogadamy, ale czasu nie mam. To na razie.

Na razie. Ten zwrot oznacza, jak wiadomo, że rozstanie będzie raczej krótkie, a powtórne spotkanie – bliskie. Malina patrzył, jak wsiadają do samochodów i odjeżdżają. Młotek natychmiast pojawił się w drzwiach biurowca.

– Co chciał? – Spróbował czegoś się dowiedzieć.

– Nic. – Dopiero teraz Malina otworzył piwo. Zaschło mu w gardle.

Godzinę później podjechał pod bramę posesji Bosego. Zatrąbił. Rottweilery od razu zaczęły ujadać jak oszalałe. Ale z domu nikt nie wyszedł, brama nie drgnęła. Odczekał chwilę i zatrąbił jeszcze raz. Znów nic. Wysiadł z samochodu, podszedł do furtki, zadzwonił domofonem. Psy ujadały coraz głośniej. Jakby mogły, rozszarpałyby siatkę kojca. Jeszcze raz nacisnął przycisk. Spojrzał w górę, w okno na pierwszym piętrze. Miał wrażenie, że ktoś go obserwuje. Ale nie był pewny. Wreszcie drzwi domu się otworzyły i pojawił się w nich Kosiara.

– Cisza! – huknął na psy. Uspokoiły się od razu. Ruszył w kierunku furtki.

– O co chodzi?

– Cześć, Kosiara. Domofon nie działa? – Malina nie był pewny swego.

– Działa, o co chodzi?

Kosiara sprawiał wrażenie, jakby widział Malinę po raz pierwszy.

– Jest Feliks? – Malina próbował nie przejmować się zachowaniem ochroniarza.

– Felga? On tu przecież nie mieszka.

– Nie Felga, tylko Bosy. – Zabawa w kotka i myszkę zaczynała go jednak wkurzać.

– A, znaczy boss. Czego chcesz?

Pytanie, a raczej to, jak zostało wypowiedziane, zaskoczyło Malinę.

– No co? Chciałem pogadać.

– Mogłeś wcześniej zadzwonić. – Kosiara cały czas nie otwierał furtki.

– Dzwoniłem, nie odbierał.

– Poważnie? Przecież widział, kto dzwoni.

Malina nie bardzo wiedział, jak na to odpowiedzieć. Rozumiał, co oznaczały te zagrania, ale miał dość, chciał wreszcie pogadać z Bosym. Chyba że był już poza grą, że jeszcze się nim bawili, ale decyzja zapadła. Miał nadzieję, że nie.

– Odstaw brykę sprzed bramy, bo tarasujesz wjazd.

Malina posłusznie wrócił do samochodu, nawet nie zauważywszy, że Kosiara odwrócił się na pięcie i poszedł do domu. Zaparkował przy krawężniku po drugiej stronie ulicy, na piechotę wrócił przed furtkę. Jednak nikt jej nie otwierał. Stał jak Jurand ze Spychowa pod krzyżackim zamkiem.

Bosy obserwował go zza firanki, przez okno na pierwszym piętrze.

Znali się tyle lat. Generalnie lubił tego małego człowieczka, choć pełnym zaufaniem go nie darzył. Ale Malina miał w sobie coś, czego już nie mieli jego synowie ani nikt z tych, których znał. Dawny sznyt. I nie chodziło tu wcale o złodziejski honor, jakiś pieprzony kodeks, zasady. Nikt w to nie wierzył. Ten sznyt to raczej sposób mówienia, patrzenia, zachowania się. Tej całej mowy ciała. Bosy nie potrafił tego dokładnie nazwać, ale ludzie ze starej ferajny byli... inni.

Nacisnął guzik pilota.

Zamiast brzęczyka furtki rozległ się zgrzyt. To brama szarpnęła i zaczęła się otwierać. Malina od razu się wyprostował, czekał teraz spokojnie, aż metalowa konstrukcja przemieści się na tyle, by mógł wejść. Psy znów zaczęły ujadać. Choć były uwięzione, to jednak budziły respekt. Malina zawsze, ilekroć tu był, bał się, że te bestie kiedyś przegryzą siatkę i rzucą się na niego. A Bosy nie będzie w stanie nic zrobić.

Brama zatrzymała się nagle, zostawiając tylko wąską szparę przy słupku. Malina poczekał chwilę, ale nic się nie zmieniło. Zdecydował się sforsować to przejście, jakby było wyłomem w murach obronnych. Przecisnął się bokiem. Psy podniosły jazgot. A brama, gdy tylko wszedł na podwórko, ruszyła. Zamknęła się, głośno uderzając o metalowy ogranicznik. Spłoszony Malina spojrzał za siebie. Potem ruszył w stronę domu, doszedł do drzwi, nacisnął klamkę. Zamknięta. Szarpnął, nic. Nacisnął dzwonek, nic. Znów stracił pewność siebie, znów się przygarbił. Zrobił kilka kroków do tyłu, aby ogarnąć wzrokiem cały dom. Budynek wyglądał na martwy. Tylko te psy, ujadające coraz głośniej. Z dziką zaciętością skakały na siatkę, sprawiając wrażenie, że zaraz ją sforsują. Malina stał na oświetlonym słońcem podjeździe. Czuł się jak chrześcijanin w cyrku Nerona. Nagle drzwi domu otworzyły się na oścież. Nie widać w nich było nikogo, a w porównaniu z jasnym podwórkiem otwór wejściowy wyglądał jak czarna czeluść. Z duszą na ramieniu wszedł w tę ciemność.

Był czerwony na twarzy. Może to od słońca, a może skoczyło mu ciśnienie. Przed chwilą Kosiara wprowadził go do „gabinetu” szefa. Bosy siedział za biurkiem, wygodnie rozparty w fotelu.

– Sie masz, Bosy. – Malina od razu próbował rozwiać gęstą atmosferę.

– Cześć, Malina.

I nic. Żadnego zachęcającego gestu, ani jednego słowa. Malina poczuł się nieswojo, mając za plecami milczącego Kosiarę i Bosego, wpatrującego się w niego uważnie. Podszedł do biurka. Postanowił przerwać tę nieznośną ciszę.

– Jak zdrowie?

– Zmartwisz sie chyba. Dobrze.

Malina uśmiechnął się, udając, że kupuje żart.

– To dobrze.

– Jak dla kogo. Siadaj. – Bosy wskazał ruchem głowy krzesło.

Malina natychmiast skorzystał z propozycji. Usiadł, ale tak delikatnie jak uczniak albo panienka. Długo jeszcze będą z nim pogrywać? Co oni, kurwa, chcą zrobić? Na wszelki wypadek spojrzał w oczy Bosego z pełnym przyjaźni oddaniem. Napotkał jego spojrzenie. Ujrzał w nim troskę.

– Tak, są tacy, co sie martwią. Taki Fantom na przykład. Ale to nic. Ze mną wszystko gra. Kłopot to jest z tobą, nie wiesz, z kim trzymać.

– Słuchaj, Bosy! – Malina się ożywił. Wreszcie gadali konkretnie, mógł w końcu się wytłumaczyć.

– Ty słuchaj – zgasił go Bosy. – Według mnie, jak ty nie wiesz, z kim masz trzymać, to ta niepewność może cie zabić. Dobrze mówie, Kosiara?

– Dobrze, boss. – Kosiara stał przy drzwiach, z rękoma założonymi na piersi.

Malina był przerażony.

– Bosy, co ty do mnie mówisz? Czy ja coś przeciw tobie zrobiłem kiedy?

– Zrobić to żeś faktycznie jeszcze nic nie zdążył, ale coś naszczekał...

– Towar straciłem. Fantom mnie przycisnął, a od was żadnej pomocy nie miałem!

Malina spojrzał na Bosego, nie znalazł w jego oczach zrozumienia. Zero emocji – tego się bał najbardziej. Postanowił zaatakować.

– Krawiec dupy nie ruszył! Twój własny syn czekał, co z tobą będzie, to jak ja...?

Urwał, bo Bosy uniósł rękę. Malina pojął, że uderzył w czuły punkt. Odzyskał pewność siebie. Otworzył usta, żeby mówić dalej.

– Zaczekaj! – Bosy spojrzał na Kosiarę. – Idź i przynieś mnie z kuchni herbaty.

Kosiara kiwnął głową i wyszedł. Malina czekał, co teraz powie Bosy.

– Krawiec ode mnie miał przykazane czekać, żeby wojny nie było. A z tobą sprawa jest prosta. Żebyś mógł żyć, musisz wiedzieć, z kim trzymać. A żebyś nie miał z tym problemu, załatwisz Fantoma. Jasne?

– O kurwa, Bosy...

Malinę zamurowało. Spodziewał się wszystkiego, ale nie tego. Zawsze stał z boku, robił swoje drobne biznesy i posłusznie się opłacał. Nikomu nie wchodził w paradę. Ale to, to zupełnie co innego. Poza tym nigdy nie zabił człowieka. Nawet nie wiedział, czy potrafi. Co innego komuś przyjebać, to i owszem, ale zabić?

– Coś ci nie pasuje? – Bosy czuł, że Malina był teraz naprawdę przerażony. Ale pomysł, by to właśnie on zgasił Fantoma, uważał za doskonały. To perfekcyjne zagranie – pozbyć się konkurencji cudzymi rękami – przyszło mu do głowy jeszcze w szpitalu. Tam było dużo czasu na myślenie. Malina miał powody do zemsty, nie za takie rzeczy ludzie się zabijają. Trudno było nie wykorzystać takiej okazji.

– Wojna będzie. – Malina rozpaczliwie próbował wybić ten pomysł z głowy Bosego. – Jego chłopak ci nie daruje, żeś mu starego skasował. Wszyscy dostaniemy w dupę, a jak się krew zacznie lać, psiarnia dostanie szału i interesy szlag trafi.

Bosy znał te argumenty. Zawsze te same i zawsze gdy chciał wojny z konkurencją, właśnie ich używano, by do niej nie dopuścić.

– Ty mi nie tłumacz, co będzie, bo ja to wiem. Wojna w końcu i tak by była. Za ciasno mnie sie z Fantomem robi, a jemu ze mną. Lepiej, żebym ja zaczął.

– Fantom cię wkurwił, mnie też, ale pomyśl, czy warto. – Malina nie dawał za wygraną. – Nikt z nas interesów dla przyjemności nie kręci, tylko żeby kasę ciągnąć, a jak się zacznie, to...

– Powiedziałem, jak ma być i nie ma gadania! – Bosy miał już dość tej zgranej płyty. – Podejmujesz sie czy mam myśleć, że z nim do spółki chcesz mnie z interesów wyjebać?

Malina zorientował się, w co gra Bosy. Mówił, że wojny się nie obawia. Skurwysyn, dobrze wiedział, że może jej uniknąć, bo całą winę zrzuci na niego, że niby za tego tira. Ale nie miał wyjścia. Musiał się podjąć zadania, przynajmniej teraz, żeby stąd wyjść. A potem to jeszcze się zobaczy.

– Podejmuję się.

– Na pewno?

– No co ty, mówię tak, to tak. – Malina próbował być bardzo przekonujący. I chyba był, bo Bosy z aprobatą kiwnął głową.

– Wykombinuj co i jak i przyjdź mnie powiedz. Tylko na drugi raz nie przyjeżdżaj, póki cie nie zaprosze. Chce mieć troche spokoju we własnym domu.

Malina zadzwonił do Młotka, powiedział mu, że już dziś nie wróci do roboty. Prosto z Marek pojechał do swojego mieszkania na Bródnie, w jednym ze zniszczonych, śmierdzących kocimi sikami bloków. Włączył telewizor, otworzył butelkę wódki. Po dzisiejszym dniu na nic więcej nie było go stać. Zeszło z niego powietrze. Mógł się tylko narąbać. I chciał tego. W pijackim widzie przyszła mu nagle myśl – a może to była tylko gra? Może Bosy chciał sprawdzić jego lojalność? A gdy przyjdzie co do czego, wszystko odwoła? Malina bardzo chciał, żeby właśnie tak było. Zasnął w dobrym nastroju.

Niewiele już było chwil w życiu Bosego, które sprawiały mu prawdziwą radość, a przede wszystkim nadawały sens temu wszystkiemu, co robił. Należały do nich rozmowy z Cezarym. Cenił jego spostrzegawczość, mądrość i dystans do życia. Ten chłopak będzie naukowcem, filozofem. Świat gangsterów to nie jego bajka. Teraz Bosy zbiegł po schodach przywitać wnuka, którego Kosiara właśnie wpuścił do domu.

– Cześć, dzieciaku!

– Ostrożnie, dziadek, nie tak szybko!

Bosy machnął lekceważąco ręką, przywitał wnuka męskim uściskiem ręki, na krótką chwilę przygarnął do siebie.

– To jednak przyszłeś do dziadka gangstera?

Cezary skrzywił się z niechęcią.

– Nie dogaduj, dziadek... Babci nie ma?

– Na bazarek po warzywa poszła. A co chciałeś?

– Nic, tak pytam. Do ciebie wpadłem, zobaczyć, jak się czujesz.

– Pokaz dla rodziny był w ostatni piątek.

– Znowu zaczynasz?

– Tak tylko mówie... Chodź na taras! Piwo?

– Piwo.

Usiedli na tarasie.

– Jak się czujesz? – Cezary nalał sobie piwa do szklanki i spojrzał na dziadka z troską.

– Dobrze. Wypocząłem, przemyślałem wszystko.

– I co, zmądrzałeś na starość?

Bosy udał oburzonego.

– Cicho, gówniarzu, bo cie zdziele. Za młody jesteś, żeby móc mnie zmienić, a ja za stary, żebym chciał sie dać.

– Dobrze już. – Cezary uniósł ręce na znak, że się poddaje. – Przyszedłem zapytać o twoje zdrowie.

– Już jest okej. Prawie nie pamiętam, że miałem jakiś zawał.

– Blisko byłeś, dziadek, wiesz?

– Wiem.

Cezary spojrzał na niego, w oczach zobaczył strach. Postanowił więc zmienić ton, przejść na poziom, który obaj w tych rozmowach lubili najbardziej.

– Powiedz, to prawda, że wtedy widzi się całe swoje życie?

– Jak ja moge widzieć całe swoje życie, jak już połowy nie pamiętam?

Cezary się uśmiechnął.

– A poważnie?

– To chyba tylko, jak jesteś zdrowy, ale wiesz, że za chwile umrzesz. Jakbyś z bryką leciał w przepaść. A tak to jest tylko ból i ciemno przed oczami.

– Mówią, że widzi się siebie i tych, co ratują, jakby się patrzyło z góry. Nic nie widziałeś z góry?

– Widziałem. – Bosy odpowiedział ze śmiertelną powagą.

– Naprawdę? Co?

– Że dachówki trzeba od strony tarasu wymienić, bo niedługo zacznie mi zalewać poddasze.

Cezary się zaśmiał, ubawił go ten żart, Bosy też się uśmiechnął, zadowolony, że nabrał wnuka. Potem spoważniał.

– Dopiero potem, w szpitalu, to miałem czas pomyśleć, że nie znasz dnia ani godziny. Jakby ci światło wyłączyli w ciemnym korytarzu. Będziesz stał i nie wiedział, jak sie ruszyć, żeby sobie mordy nie obić.

– Ale za to ile w tym korytarzu drzwi, dziadek!

– Co „ile drzwi”? Podobno tylko schody, na góre albo na dół. I poczekalnia.

– To u nas. A popatrz na świecie. Taka nirwana na przykład. Albo reinkarnacja, albo Kraina Wiecznych Łowów?

Bosy kiwnął głową na znak, że coś z tych określeń kojarzy.

– Ta twoja reinkarnacja to loteria, nie? Nie wiesz, kim będziesz w kolejnym życiu.

– Zależy, jaki byłeś w obecnym. Jak dobry, to będziesz miał lepsze wcielenie, jak zły, to gorsze.

– Lepsze to u nich jakie? – Bosy wyraźnie się zainteresował.

– No na przykład znów będziesz człowiekiem, ale buddyjskim mnichem, jakimś mędrcem.

– A gorsze?

– Oni uważają, że jedno z najgorszych to pies.

Bosy przytaknął energicznym ruchem głowy.

– Fakt, pies to już przejebane. – Zastanowił się chwilę. – Chociaż, ja ci powiem, zwykły pies to obciach, ale... taki komendant wojewódzki?

3.

Dyskoteka La Paloma, oficjalnie własność Grażyny, żony Krawca, wśród chłopaków z ferajny nazywana była „Napalona” – trudne obce słowa nie wchodziły im do głów mimo zgolenia włosów, co powinno ułatwiać wchłanianie. Ta przeróbka nazwy idealnie oddawała zresztą charakter lokalu, będącego nie tylko dyskoteką.

Dziś odbywała się tu impreza zamknięta: oficjalne powitanie Bosego. Przy długim stole, ustawionym wzdłuż ściany, zasiadło kierownictwo: Bosy, Krystyna z Chałatem, Felga z Kaśką i Krawiec z Grażyną, choć ta ostatnia co rusz wstawała i chodziła na zaplecze lub do baru. Przy pozostałych stolikach, rozstawionych na sali jak w kawiarni, siedziało dwudziestu kilku mężczyzn – różnych, a jednocześnie podobnych do siebie, jak podobne jest wojsko, stojące w szeregu. Byli bez kobiet. Do „Napalonej” nie przychodziło się z dziewczyną.

Właśnie kończyli odśpiewywać Bosemu „Sto lat!”, gdy Pompka ruszył w jego stronę. W ręku trzymał mały pakunek, przewiązany wstążką. Zatrzymał się przed głównym stolikiem. Próbował coś powiedzieć, ale jego głos ginął w ogólnym hałasie. Dopiero gdy Krawiec gwizdnął z całej siły na palcach, rozmowy ucichły, a na znak Grażyny wyłączono muzykę.

– Prezesie, w imieniu wszystkich chciałem pogratulować powrotu do zdrowia i życzyć sto lat. Tu wszyscy się zrzucili i chcieliśmy prosić, żeby prezes przyjął ten upominek.

Podał zawiniątko Bosemu, który – trochę zaskoczony – zdążył już wstać, jakby to była oficjalna akademia ku czci.

– Dzięki, Pompka. – Bosy przez stół podał chłopakowi rękę. – Krycha, pomóż mnie to rozsupłać.

Krystyna szybko uporała się ze wstążką i otworzyła prezent. W środku był zegarek – złoty Rolex Daytona. Bosy uniósł go i pokazał wszystkim. Był święcie przekonany, że chłopcy go ukradli albo kupili na Allegro, pewnie też od złodzieja.

– Dziękuje wszystkim. Zaskoczyliście mnie. Dzięki! I też wam życze zdrowia, bo to najważniejsze. Poza tym jakbyście wszyscy zaczęli chorować, z torbami bym poszedł przez zegarki dla was...

Śmiech i oklaski. Bosy ceremonialnie zdjął z nadgarstka stary zegarek, założył nowy i uniósł rękę, by wszyscy mogli zobaczyć, jak się prezentuje. Drugą sięgnął po kieliszek.

– Zdrowie!

Ktoś załomotał pięścią w drzwi wejściowe. Sala umilkła. Bosy spojrzał na siedzącego przy stoliku blisko wyjścia z sali Konsumenta – wielkiego, grubego faceta, nie będącego górą mięśni, jak Kosiara, tylko masą tłuszczu. Konsument wstał, poszedł sprawdzić. Wszyscy czekali. Z hallu doleciał daleki od uprzejmości głos grubasa.

– O co chodzi?

Przez oszklone, zamalowane farbą drzwi wejściowe przebił się energiczny, męski okrzyk.

– Policja! Otwierać!

Na sali zapanowało poruszenie. „Gwardia” wymieniła zaskoczone i nieco zaniepokojone spojrzenia. Z jednej strony mało prawdopodobne było, żeby jakaś tam policja próbowała wpakować się tak znienacka do lokalu, w dodatku nieczynnego, z drugiej – nie dało się przecież wykluczyć, że postanowiła skorzystać z gratki, jaką był spęd Bosego i tylu jego ludzi pod jednym dachem. Niektórzy z chłopaków mieli miny, jakby gwałtownie rozważali, czy uda im się połknąć foliowy woreczek z amfą, a pistolet zagrzebać w sałatce warzywnej. Konsument zajrzał na salę, popatrzył pytająco na Bosego, tym samym kierując na niego spojrzenia wszystkich zebranych. Bosy lekceważąco wzruszył ramionami, gestem głowy dał znak, żeby otworzyć. Czekał, spokojnie stojąc za stołem. Szczęk zamków w drzwiach, a potem pełen jednocześnie ulgi i złości okrzyk Konsumenta:

– No żeby cię pojebało!

– Cicho, małolat! – Bosy uzmysłowił sobie, do kogo należy ten głos na sekundę przed tym, zanim w progu sali pojawił się roześmiany Malina.

– Niespodzianka!

Ruszył w kierunku bohatera wieczoru, niosąc duże, kartonowe opakowanie leku Doppelherz.

– Dowiedziałem się, że imprezę na powitanie robisz, to przyszłem! To dla ciebie, lekarstwo!

Zaskoczony i wcale nie ucieszony Bosy, sięgając po wręczany mu prezent, rzucił niby żartem:

– Niczego nie można w tajemnicy utrzymać... Dzięki.

Wziął pudełko i odwrócił się, żeby odstawić je gdzieś na bok. Malina zaprotestował.

– Otwórz!

Bosy spojrzał na niego, unosząc brwi. Malina czekał, szczerząc zęby w uśmiechu. Bosy wyjął z opakowania niewinnie wyglądającą, ciemnobrązową butlę. Malina energicznym kiwaniem głową zachęcał do jej otwarcia. Bosy odkręcił kapsel, powąchał zawartość, pociągnął łyk.

– E, niezłe! – stwierdził z uznaniem.

– Własnego pędzenia!

Dopiero teraz Bosy wyciągnął do niego rękę.

– Dzięki, Zdzisiek. Siadaj.

Malina popatrzył wzdłuż „prezydialnego” stołu, ale nikt się nie kwapił, żeby zrobić mu miejsce. Któryś z „żołnierzy” przysunął do narożnika jednego z bocznych stolików dodatkowe krzesło, wskazał je zapraszająco. Malina jak niepyszny poszedł siedzieć wśród plebsu. Chłopak był uprzejmy, zwolnił swoje miejsce, sam usiadł na narożniku.

Bosy uniósł kieliszek.

– No, to za nasze!

Wypili, Bosy gestem zachęcił do konsumpcji, usiadł, wrzucił sobie na talerz lekkostrawną sałatkę. Napotkał spojrzenie Krawca – mieszaninę rozbawienia i współczucia. Nie wytrzymał, mrugnął do syna porozumiewawczo, dołożył na wierzch plaster słoniny. Uśmiechnęli się do siebie, senior odkroił kawałek, włożył do ust, zrobił minę „niebo w gębie”.

Ale długo nie posiedział. Czuł się jeszcze słabo, do tego Halina wydzwaniała już kilka razy. Nie odebrał, bo i tak w tym hałasie nie było szans czegokolwiek usłyszeć, ale nie miał też ochoty siedzieć tu prawie o suchym pysku. Kiedy zabawa zaczęła się na dobre, poklepał po ramieniu synów, wzrokiem ściągnął Kosiarę i wyszedł.

Z głośników dudniły niskie tony, rytmicznie waliła perkusja, błyskały światła na pustym jeszcze parkiecie. Przy barze stały oparte o kontuar panienki. Były ubrane w srebrne, iskrzące od świateł minispódniczki, przezroczyste staniki i buty na wysokich obcasach. Ostry makijaż podkreślał ich oczy. Piękne, smutne, puste. Przyglądały się tankującym jeszcze chłopakom. Co jakiś czas któryś do nich podchodził. Brał na parkiet albo od razu na górę, gdzie znajdowało się kilka pokoików z łóżkiem, lustrem na suficie i kabiną prysznicową w narożniku.

Felga wypił w sam raz tyle, by wreszcie tam pójść. Kochał dupy i nie mógł się już doczekać. Wzrokiem poszukał swojego przybocznego, chłopaka o twarzy włoskiego amanta.