Camus - Tănase Virgil - ebook + książka

Camus ebook

Tănase Virgil

4,0

Opis

Na tle licznych biografii Alberta Camusa ta autorstwa Virgila Tănase wyróżnia się nie tylko obfitością źródeł, ale też – a może przede wszystkim – głębią spojrzenia na konflikty i przyjaźnie Camusa w środowisku literackim, jego zaangażowanie i stojące za tym motywacje. Z książki mieszkającego we Francji rumuńskiego autora wyłania się portret wielkiego orędownika humanizmu, pozbawionego złudzeń i odrzucającego kłamstwo; człowieka, który mimo ataków wpływowych w paryskim środowisku intelektualistów uparcie wierzy w moc prawdy. Człowieka pióra, którego żywo przejmują bieżące wydarzenia – podczas wojny angażuje się w działalność ruchu oporu, piętnuje zbrodnie komunizmu, szuka kompromisu dla spływającej krwią Algierii – lecz nie przestaje bronić niewinności człowieka i upomina się o solidarność w świecie. To także obraz pisarza mierzącego się z kryzysem twórczym, męża borykającego się z wyrzutami sumienia oraz syna tęskniącego za matką i światłem dzieciństwa.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 428

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (4 oceny)
1
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MJakubik

Nie oderwiesz się od lektury

Ok
00

Popularność




Tytuł oryginału

Camus

Redaktor prowadząca

Elżbieta Brzozowska

Redakcja

Anna Witek

Korekta

Bernadeta Lekacz

Projekt okładki i stron tytułowych

AKC / Ewa Majewska

© Copyright by Éditions Gallimard, Paris, 2010

© Copyright for the Polish translation by Justyna Nowakowska

© Copyright for the Polish edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, 2024

Wydanie pierwsze, Warszawa 2024

Państwowy Instytut Wydawniczy

ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa

tel. 22 826 02 01

[email protected]

Księgarnia internetowa www.piw.pl

www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy

ISBN  978-83-8196-641-2

1Człowiek, którym byłbym, gdyby nie moje dzieciństwo

Ci, którzy uważają, że ma w sobie „coś z Rastignaca”1, mylą się tylko po części. W chwili gdy szkoła umożliwia mu awans społeczny, Camus, syn niepiśmiennej kobiety, zdaje sobie sprawę, że jest nędzarzem. Pragnie zawojować świat klerków, do którego przynależność nie przypadła mu w spadku. Nie podejrzewa ich o zdradę i nie domyśla się, że to dopiero początek. Uświadomi to sobie zbyt późno: środowisko nie wybacza zarozumialcom, którzy mają czelność myśleć samodzielnie i przedkładają własne pryncypia nad interes klanu. Zostaje wyklęty, zresztą nie bez powodu: prawi morały tym, którzy przestrzegają jedynie reguł gry gwarantujących wygraną, zmieniających się w zależności od wybranego stolika – w zależności od „sytuacji”, jak się wówczas mówi. Musi ponieść karę za swoje zuchwalstwo. Może ono bowiem doprowadzić do zdemaskowania duchowych przywódców pokolenia, które szuka autorytetów wśród pochlebców zadowolonych ze stania na czele ciemnego ludu. Jakże niestosowne jest mówienie o prawdzie i sprawiedliwości tym, którzy dają się prowadzić na smyczy! Mówienie o obowiązku i moralności polemistom, którym iluzja materializmu historycznego pozwala wierzyć, że zasady są względne i można je naginać, dostosowując do okoliczności jak opony do pogody!

Życie Camusa to historia nieporozumienia. Idzie tam, gdzie nie chce iść, nagradza się go za to, kim nie jest, zarzuca się mu, że jego dzieciństwo wyglądało tak, a nie inaczej:

Nie znam nikogo, kto byłby tak święcie przekonany, że uda mu się zawojować świat prawymi sposobami. A teraz… Co było słabym punktem, co nagle zawiodło i przesądziło o reszcie…2

Mieszana krew jest atrybutem panujących dynastii tworzących zjednoczoną Europę koronowanych głów. I szpetnym piętnem w przypadku zawszonych nędzarzy, którzy wloką swoje manatki z jednego kraju do drugiego, pchani biedą, nadzieją na lepsze życie, poczuciem przynależności tylko do tej ziemi, która pozwala im przetrwać. „Bieda nie ma przeszłości”3 – zauważa Camus, rozczarowany znalezieniem niewielu śladów swoich przodków w archiwach, z których nazwiska znikają, jeśli nie towarzyszy im tytuł własności, przyznany za zasługi wojenne przywilej lub przekazany w testamencie notarialnym spadek. Kiedy po zyskaniu renomy pisarz szuka swoich zagranicznych korzeni, aby – być może – znaleźć dobry powód do opuszczenia Francji, w której nie czuje się już jak u siebie, z trudem udaje mu się ustalić pokrewieństwo z urodzonym w 1817 roku Miguelem Sintèsem Andreu, który w połowie XIX wieku poślubia w wiosce na Minorce sześć lat młodszą Margaritę Cursach Suerdę. Zabiera ją do Sant Lluís, koło Mahón, a następnie do Algierii, gdzie w 1850 roku przychodzi na świat Estève Sintès. Gdy ten ostatni osiąga wiek odpowiedni do małżeństwa, bierze sobie za żonę dziewczynę pochodzącą z tych samych stron: Catalina Maria Cardana urodziła się w Sant Lluís na Minorce. Ma jasne oczy i wydaje na świat dziewięcioro dzieci, w tym w 1882 roku Catherine, matkę Alberta Camusa. Kim są ci wszyscy ludzie, co robią, jak wygląda ich życie? Nie wiadomo. Nie należą do trzech kategorii uprzywilejowanych kolonistów – właścicieli ziemskich, wojskowych i urzędników – którzy na podbitej ziemi wiodą pańskie życie. Sintèsowie są ubodzy, a jedynym śladem po biedakach są dzieci.

Catherine, która mówi mało, a właściwie ledwo co mówi, nie opowiada o swoim życiu, tak jak nie opowiada się o życiu drzewa, które rośnie, wypuszcza liście i zrzuca je, jak wszystkie inne drzewa tego samego gatunku, a później umiera, w nieodczuwalny dla lasu sposób. Owa kobieta, w której przypadku mutyzm jest ułomnością i okaleczeniem, wyłania się z kart historii w chwili, gdy syn prosi ją, aby opowiedziała mu o przeszłości. Chciałby wiedzieć, skąd pochodzi, aby zrozumieć, dokąd zmierza, w poszukiwaniu jeśli nie sensu życia, to przynajmniej jakiegoś szlaku, jakichś punktów odniesienia, na których mógłby się oprzeć, gdy wskazówki znalezione w książkach okażą się niewystarczające. Camus nie mówi nic, a właściwie mówi niewiele o matce, którą kocha „rozpaczliwie”4. Nie wystawia jej na widok publiczny, ukrywa ją w swoich tekstach, gdzie będzie mogła istnieć dopóty, dopóki sława syna nie zburzy muru ciszy, za którym czuje się bezpiecznie, w świecie, który Camus z czasem opuszcza na rzecz innego – zbudowanego ze zgiełku i gniewu, tego, który staje przed nim otworem i obsypuje go zaszczytami, ale być może nie jest tym właściwym. Kiedy jej syn otrzymuje zaproszenie od prezydenta Republiki, Catherine Camus kiwa głową i mówi: „To nie dla nas”5.

To prości ludzie: w lipcu 1909 roku w Algierze Catherine Sintès wychodzi za mąż za Luciena Camusa, młodzieńca, którego status w żaden sposób nie przewyższa jej kondycji społecznej.

Camusowie pochodzą z Francji. Ich przodkowie to mieszkańcy Ardèche – w gruncie rzeczy mogli być Alzatczykami – którzy wyemigrowali w okolice Bordeaux, gdzie pradziadek ożenił się z pewną marsylianką… Baptiste Jules Marius Camus urodził się w 1842 roku w Marsylii, ale to w Algierze poślubił w 1873 roku Marie Hortense Cormery, urodzoną w Ouled Fayet, gdzie jej rodzice mieli gospodarstwo. To właśnie w Ouled Fayet przyszły na świat ich dzieci, w tym Lucien w listopadzie 1885 roku. Co ten ostatni wie o swoim ojcu? Nic: traci go, gdy ma rok. A tego, co mogła mu powiedzieć matka, nie pamięta: ma siedem lat, gdy zabiera ją choroba. Jego starsza siostra nie jest w stanie zająć się całym rodzeństwem. Lucien trafia do sierocińca. Po latach wraca, aby pomóc w gospodarstwie, ale nie zagrzewa w nim miejsca. Ma żal do siostry, że go porzuciła, jest zazdrosny o braci, którzy nie dorastali wśród obcych. Woli ułożyć sobie życie gdzie indziej i znajduje pracę w pobliskiej wsi Cheraga, gdzie poznaje Catherine Sintès. Niemal natychmiast zmuszony jest wyjechać, aby odbyć służbę wojskową. W latach 1906–1908 służy w Maroku pod rozkazami generała Lyauteya, pacyfikując arabskie plemiona. Lucien Camus doświadcza wszystkich okropności wojny: strachu, chorób, rozpusty, brutalności, widzi wykastrowanych wartowników z poderżniętym gardłami, potworne czyny żołnierzy, którzy – pchani żądzą pomszczenia towarzyszy – patroszą tubylców, nie oszczędzając kobiet i dzieci…! Codzienne oglądanie okrucieństwa wywołuje w nim obrzydzenie: po jednej z egzekucji wraca do domu chory.

Po powrocie zatrudnia się u winiarza, Jules’a Ricôme’a. Daje się poznać jako człowiek pracowity i sumienny. Jeden z pracowników firmy, pan Classiault, uczy go czytać i pisać: przedsiębiorstwo potrzebuje ludzi, najlepiej pochodzenia europejskiego, którzy mogliby się zająć zarządzaniem różnymi nieruchomościami rozrzuconymi na ogromnym terytorium, gdzie infrastruktura kolejowa praktycznie nie istnieje, drogi są w opłakanym stanie, roi się od szabrowników, a rodzimi robotnicy nie grzeszą pracowitością. Zachowało się kilka listów adresowanych przez Luciena Camusa do szefa, który wysłał go do Saint-Paul, niedaleko Mondovi, byłego obozu wojskowego, który na przestrzeni lat przeobraził się w miejscowość z prawdziwego zdarzenia, z pocztą, posterunkiem policji, szkołą i dwoma kołami łowieckimi.

Płaskowyż Mondovi, od południa i wschodu ograniczony wyżynami pokrytymi skarłowaciałą roślinnością, to pasmo łagodnych zboczy ciągnących się wzdłuż koryta rzeki Seybouse aż do bagiennej części równiny, której północny kraniec rozpada się na małe, wąskie plaże, chłostane morskimi falami. W ciągu dnia panuje tu duchota, ale noce są chłodne. Zimy są srogie, a latem ziemia jest sucha jak pieprz. Obrzeża rozlewisk porośnięte są dębami korkowymi, a wzdłuż polnych dróg pokrytych czerwonym pyłem stoją pojedyncze cyprysy, które wieczorem uwodzą swoim zapachem. Zbocze wzgórza pokrywają równiutkie pola winorośli, które wyglądają jak odrysowane od linijki.

Lucien Camus, zakwaterowany w dwuizbowej chacie z klepiskiem zamiast podłogi, dogląda produkcji wina, nadzoruje nielicznych pracowników winnicy, a w czasie zbiorów zatrudnia arabskich robotników i petits Blancs6, jeszcze biedniejszych niż on, nocujących w namiotach rozstawionych wokół piwnic. Nie waha się użyć bata, zdarza się, że któryś z „rdzennych” robotników mu grozi. Negocjuje ceny z wozakami i kierowcami ciężarówek, którzy zawożą beczki do Mondovi lub Bône, gdzie ludzie – jak zauważa w jednym z listów – są podstępni i kłamliwi. Zawsze ma pod ręką karabin, bo bandytów nie brakuje, a trzeba chronić majątek i nieliczne towary; trzyma straż przez cały dzień i część nocy.

Lucien Camus przybywa do Saint-Paul jako człowiek żonaty. W 1909 roku ożenił się z Catherine Sintès, która była już wówczas w swojej pierwszej ciąży. On miał dwadzieścia cztery lata, ona dwadzieścia siedem, niewiele jej brakowało do miana starej panny. Jej matka wyszła za mąż w wieku siedemnastu lat, babka, Joana Fedelich, dwudziestu lat, a druga babka, Margarita, dwudziestu dwóch lat. Catherine Sintès, szczupła kobieta o szerokich ramionach i gęstych czarnych włosach, tak bowiem można ją sobie wyobrazić na podstawie późniejszych zdjęć, jest nieatrakcyjna. Wydatny nos, przesadnie duże usta z cienkimi wargami, wyjątkowo szeroka twarz z mocno zarysowaną szczęką i oczy… tak, te oczy! Duże, wyraziste oczy, i to spojrzenie, tak pełne dobroci! Czy jest już tą półgłuchą kobietą, która prawie nie mówi i wydaje się upośledzona umysłowo z powodu jednej z tych ułomności będących wynikiem nędzy, a może konsekwencją źle leczonego tyfusu? Czy to z racji tego upośledzenia o nieznanym podłożu jej matka, wdowa od 1907 roku, kieruje jej życiem, stosując zasadę twardej ręki, na co córka godzi się bez szemrania, święcie przekonana, że musi zdać się na pomoc osób zdolnych do obrony kaleki i winna jest im absolutną uległość, której nigdy nie kwestionuje? Jak w takim razie ta autorytarna i groźna matka mogła nie wiedzieć o romansie córki? Jak mogła nie zauważyć tego przystojnego młodzieńca, z czarnym wąsikiem, zawsze w nienagannie wyprasowanej białej koszuli, tego, który spotykał się z Catherine, ale nie spieszył się do żeniaczki? Jak to się stało, że dziewczyna zaszła w ciążę przed ślubem? Czy Lucien poślubił ją pod przymusem, a może dlatego, że w sumie odnalazł w Sintèsach rodzinę, której nigdy nie miał, a w Catherine tę miłość ostatniej szansy, w której pożądanie, frustracja, strach przed życiem w samotności i wdzięczność wobec osoby, która wybrała właśnie ją, łączą się ze sobą, wyposażając kobietę w niebywałą siłę uwodzenia?

Wszystko wskazuje na to, że się kochają, choć na swój sposób. Jesienią 1913 roku Catherine, która oczekuje drugiego dziecka, opuszcza Algier i zamieszkuje w Saint-Paul wraz z mężem spędzającym lato w winnicy. To właśnie tam 7 listopada 1913 roku o drugiej nad ranem przychodzi na świat Albert Camus. Następnego dnia ojciec udaje się do urzędu w Mondovi w towarzystwie dwóch świadków, sardyńskiego ogrodnika i włoskiego robotnika, i zgłasza narodziny syna „pochodzenia francuskiego”.

Późną jesienią padają ulewne deszcze. Błoto uniemożliwia robotnikom dostęp do zalegających w piwnicach brudnych beczek, a niekorzystny kierunek wiatru sprowadza z pobliskich pól komary roznoszące malarię. Martwiąc się o zdrowie żony i dzieci, po zaledwie kilku miesiącach wspólnego życia Lucien odsyła najbliższych do Algieru. Nie chce zostawiać ich samych na tym odludziu, a tak może się stać: dostaje wezwanie do odbycia służby wojskowej i kierownictwo przedsiębiorstwa Ricôme musi interweniować u dowództwa, aby udzielono mu odroczenia.

Nadchodzi wiosna 1914 roku. Napięcie między europejskimi potęgami czuć nawet w Bône, którego mieszkańcy ubolewają, że niemiecki konsulat może wywieszać swoją flagę, podczas gdy w Alzacji Francuzi nie mają takiej możliwości. Nacjonalizm, który we Francji jest instrumentem politycznym wykorzystywanym przez laicką republikę przeciwko wrogom wewnętrznym, tutaj ma zupełnie inne znaczenie: stanowi alibi dla uzyskanej siłą władzy, która daje kolonistom prawo do okradania tubylców w imię skuteczniejszego procesu cywilizacyjnego. Przekonanie o wyższości – choćby tylko historycznej – przybyszów z kontynentu nad rdzenną ludnością jest powszechne wśród kolonistów i zupełnie naturalne w przypadku tych, dla których miarą cywilizacji jest dostęp do kolei, mydła marsylskiego i broni powtarzalnej. Wrogowie Francji kwestionują jej cywilizacyjne powołanie, a niektórzy pamiętają, że Niemcy były główną przeszkodą na drodze do rozszerzenia francuskich wpływów w Maroku. Wojna, pożądana nawet w tym odległym zakątku, wydaje się nieuchronna. Lucien Camus słusznie uznaje, że jego żona – odtąd sama z dwójką dzieci – lepiej poradzi sobie z czekającymi ją trudnościami w domu matki w Algierze niż w tej zapadłej dziurze, gdzie oprócz winorośli są tylko bandyci, którym samotna kobieta nie zdoła się przeciwstawić.

28 czerwca arcyksiążę Franciszek Ferdynand ginie z rąk zamachowca w Sarajewie. Miesiąc później wybucha wojna, a Francja ogłasza mobilizację. 4 sierpnia Niemcy wkraczają na terytorium Belgii i atakują Francję od północy. Pod koniec sierpnia szrapnel rani Luciena Camusa w głowę. Ranny mężczyzna umrze 11 października.

Lucien Camus, numer ewidencyjny 17 032, należy do 1 Pułku Żuawów 45 Dywizji Piechoty 33 Korpusu X Armii. Okrętuje się w Algierze na liniowcu „La Marsa”, z Narbony jedzie pociągiem do Massy-Palaiseau, przedostaje się przez Paryż i dociera na front. 30 sierpnia wysyła żonie kartkę pocztową. Ściska wszystkich – ją, dzieci i przyjaciół – i zapewnia, że wszystko jest w porządku. Nie wspomina żonie o swojej ranie, aby jej nie martwić. Kilka dni później wysyła jej widokówkę z Saint-Brieuc. Kartka przedstawia szkołę Sacré-Cœur przekształconą w szpital pomocniczy numer 107. Krzyżykiem zaznacza okno swojej sali. Catherine nie ma powodu do niepokoju: w tych czasach lepiej być w infirmerii niż na linii frontu. Mąż jest pod dobrą opieką. Całuje ją i prosi, aby uściskała dzieci. Dyktuje swoją wiadomość koledze lub pielęgniarce, bo stracił wzrok. Żona niczego nie zauważa: nie umie czytać, tak jak jej matka, a sklepikarz z naprzeciwka, który odczytuje im list, nie zna charakteru pisma Luciena. Wszystko jest w porządku – zapewnia ją w ostatnim geście czułości. Umiera kilka dni później i zostaje pochowany w wojskowej części cmentarza w Saint-Brieuc.

Administracja szpitala wysyła wdowie odłamek, który zabił jej męża. Catherine chowa go do pudełka po ciastkach.

Wraz z przyznanymi pośmiertnie odznaczeniami – Krzyżem Wojennym i Medalem Wojskowym – Catherine otrzymuje książeczkę wojskową męża, który zginął na polu chwały, jak się wówczas mówi. Przysługuje jej renta w wysokości ośmiuset franków rocznie. Wychodzi trochę więcej niż dwa franki dziennie. Kolejne pięć zarabia w fabryce nabojów, gdzie pakuje łuski do pudełek. Jej synowie są wychowankami narodu i do ukończenia osiemnastego roku życia każdemu z nich będzie przysługiwać świadczenie w wysokości trzystu franków rocznie; mają też prawo do stypendiów szkolnych i bezpłatnej opieki zdrowotnej.

15 października Catherine chrzci Alberta, który wkrótce skończy rok i już nie ma ojca. Jego dzieciństwo zapowiada się nie najlepiej.

Albert Camus będzie miał jednak szczęśliwe dzieciństwo. I to dzieciństwo ukształtuje go jako człowieka.

2Rue de Lyon w Algierze

Catherine, wdowa po Lucienie Camusie, mieszka z dwójką dzieci u swojej matki w Algierze, na rue de Lyon, pod numerem 17. Gwarna i zatłoczona ulica, stanowiąca ciąg kilku domów z arkadami od strony place du Général-Sarrail, biegnie wzdłuż dzielnicy arabskiej i schodzi w kierunku południowej części zatoki. Okoliczne domy rzadko mają więcej niż jedną kondygnację, a za cmentarzem muzułmańskim po stronie dzielnicy Ruisseau, w pobliżu nabrzeży węglowych, wznoszą się już tylko nędzne chaty. Kiedy mieszkańcy wybierają się do centrum miasta, mówią, że jadą do Algieru, a czerwony tramwaj, który przejeżdża co około pół godziny, wydaje się posłańcem z innego świata, jakby przyjeżdżał nie z place Bab-el-Oued, ale bezpośrednio z Francji metropolitarnej, z tego bajecznego Paryża, którego namiastką są imponujące budynki administracji kolonialnej, luksusowe kamienice czynszowe i wille usytuowane na ukwieconych wzgórzach, gdzie wysocy rangą urzędnicy, garstka bogatych właścicieli ziemskich i kilku tubylców, którym udało się zbić majątek, prawdziwi misjonarze w podbitej krainie, wiodą dostatnie życie rekompensujące im odległość od stolicy.

W mieszkaniu na pierwszym piętrze budynku pod numerem 93, gdzie rodzina przeniosła się po śmierci Luciena, Catherine z dwójką dzieci zajmuje jeden pokój, a jej matka drugi. Wuj Étienne śpi na kanapie w salonie, a jego pies obok na dywaniku. Na przykrytym ceratą stole stoi lampa naftowa. W kuchni jest przenośna kuchenka. Dzieci zanoszą do piekarza potrawy wymagające pieczenia. Nie ma bieżącej wody: żeby się umyć, trzeba napełnić konew wodą z ulicznego kranu. Cuchnący klozet znajduje się na klatce schodowej.

Wuj Étienne jest głuchy i prawie niemy: mówi onomatopejami i potrafi sklecić tylko kilka koślawych zdań. Nie przeszkadza mu to mieć przyjaciół i raczyć bywalców pobliskiej kawiarni śmiesznymi historyjkami, które opowiada na swój sposób, wykazując się przy tym prawdziwym talentem komicznym. Po przebudzeniu ryczy jak jakaś bestia, a w jego umyśle radości, podobnie jak smutki, sprowadzają się do prostych, oczywistych, pierwotnych doznań. Trudni się bednarstwem i jest dobry w swoim fachu, na takiego przynajmniej wygląda, ale nie ma stałej pracy i musi się zadowolić dorywczymi robotami, które przynoszą mu skromny i nieregularny dochód. Wuj Joseph, który stołuje się u matki, pracuje na kolei. Ma stałą pensję. Pewnego dnia kłóci się z Étienne’em, między braćmi dochodzi do rękoczynów. Od tej pory Joseph przychodzi do matki tylko wtedy, gdy jego brat jest poza domem. Po ślubie z dziewczyną, która daje lekcje gry na fortepianie, rzadko odwiedza rodzinę.

Po zakończeniu wojny fabryka nabojów zmniejsza produkcję. Aby zarobić na życie, Catherine dorabia jako pomoc domowa, a pieniądze oddaje matce, która wkłada je do blaszanej puszki. To ona zarządza domowym budżetem i decyduje o wszystkim, także o życiu córki. Kiedy matka beszta ją za to, że pozwala na zaloty maltańskiemu sprzedawcy ryb, a jej brat grozi mężczyźnie pobiciem, Catherine uświadamia sobie, że przeżyła już swoje życie i odtąd jej obowiązkiem jest wykarmić matkę i wychować dzieci. Kocha je, ale kiedy babka wymierza im klapsy, nie staje w ich obronie, kryje się za murem milczenia, które z posłuszeństwa przeradza się najpierw w rezygnację, a później w sposób życia: z dnia na dzień mur ten staje się coraz grubszy, coraz trudniejszy do przebicia.

Mniejsza z tym! Albert jest szczęśliwy u boku babki, dla której szorstkość w obejściu jest sposobem okazywania uczuć, matki, która – biorąc go na kolana – rozwiewa obawy dziecka pragnącego nie utracić miłości, na którą stale próbuje zasłużyć, i wuja, który od czasu do czasu głaszcze go po głowie z nieskrywaną czułością. Ma – i zawsze będzie miał – ten port macierzysty pozwalający tym, którzy nie potrafią usiedzieć na miejscu i wyruszają w morze, wierzyć, że ich podróż jest wyprawą, a nie tułaczką.

Pierwsze eskapady są nieśmiałe. Babka nie lubi, gdy wnuk „łazi”, ale gdy tylko się odwraca, Albert wymyka się tylnymi schodami na podwórze, gdzie bawi się z synem arabskiego zamiatacza mieszkającego w baraku pod ścianą. Dzieci hiszpańskiego fryzjera zabierają go do piwnicy, gdzie zalegają najróżniejsze przedmioty, zagadkowe, bo bezużyteczne, szpargały, których biedacy nie potrafią wyrzucić. Ze skrawków worków robią beduińskie namioty i rozpalają ognisko, by rozproszyć mrok, ale dym zmusza ich do wyjścia na zewnątrz, gdzie czeka na nich bura od rodziców, a czasem również i klapsy. Naprzeciwko piętrzą się drewniane klatki dla kur. Od czasu do czasu sąsiadka praży ziarna kawy. Drzewko pomarańczowe, które zasadzono na podwórzu, aby podtrzymywało przyczepione do ściany sznurki na pranie, okrywa się kwiatami. Dzieciaki grają w bule, ale nie kulami, bo te są rzadkością, najczęściej pestkami moreli, cenniejszymi od kamyków, które też mają różną wartość w zależności od kształtu i koloru.

Z czasem Albert zapuszcza się na ulicę, gdzie odkrywa jeszcze wspanialszy świat. Oślepiające słońce zdziera farbę z witryn sklepowych i sprawia, że najmniejszy okruch szkła lśni pośród kurzu. Po okolicy kręcą się różni ludzie. Kobiety czerpią wodę z ulicznych kranów. Sunący z łoskotem tramwaj jest nie lada widowiskiem. Bezpańskie psy ganiają koty, które od czasu do czasu schodzą z murów, gdzie śpią zmorzone upałem. Przeciąg wstrząsa trzcinową matą osłaniającą wejście do sklepu tytoniowego… Przejeżdżają trzykonne wozy, rzadziej trafi się samochód. Jakiś Arab prowadzi obładowanego torbami osła. W cieniu płóciennego, trzepoczącego na wietrze zadaszenia kupcy grają w domino, siedząc po turecku wokół stołka ustawionego na wąskim chodniku. Podjadają pestki, a gdy rozlega się głos muezina, muzułmanie przerywają grę, aby odmówić modlitwę. Chłopcy tworzą bandy. Grają w piłkę pustą blaszaną puszką. Ci bardziej doświadczeni uczą cię pluć, przeklinać jak wozak i opowiadają historie o swoich starszych braciach, którzy – bez wyjątku – robią niesamowite rzeczy. Niektórzy mówią w języku, który nie jest twoim własnym, ale szybko uczysz się przydatnych słów.

Konieczność opuszczenia tego cudownego świata w porze sjesty to śmierć, której krótkotrwałość nie czyni mniej bolesną. Niestety nie sposób jej uniknąć. Babka zamyka okiennice, każe Albertowi położyć się w swoim łóżku i blokuje go przy ścianie. Chłopiec nie może zasnąć, ale boi się poruszyć, żeby nie obudzić babki. Kobieta śmierdzi potem spływającym po czole, które co jakiś czas odruchowo wyciera. Przez sen przegania wielkie muchy, których bzyczenie wypełnia pogrążony w ciemności pokój rodzajem dźwięcznego smrodu.

Czasami wuj Étienne zabiera siostrzeńca do warsztatu. Albert bawi się pośród klepek i wdycha przesiąknięte zapachem trocin powietrze. Innym razem wuj wybiera się z dziećmi nad morze. Idą przez całe miasto i schodzą na plażę Sablettes. Jest brudna, tak zatłoczona, że trudno dojść do wody, ale morze jest ogromne, błękitne, bezkresne i niemal nieskazitelne, w najgorszym razie widok psuje biały liniowiec z czarnym kadłubem, który właśnie wyszedł z portu albo się do niego zbliża, ochrowe żagle barki rybackiej, kilka mew. Albert wspina się na plecy Étienne’a i łapie go za szyję. Wuj wchodzi do wody, płynie, oddala się od brzegu. Morze jest łagodne, ciepłe, pieści skórę. Jest też głębokie, tajemnicze. Alberta ogarnia przerażenie, krzyczy, kurczowo obejmuje szyję wuja i zaciska kolana na jego bokach. Étienne zawraca.

Nie mniejszy niepokój budzi las, gdy w niedzielę jadą na polowanie. W sobotę po południu wuj Étienne szykuje naboje i smaruje broń. Jest jeszcze ciemno, kiedy o ustalonej godzinie dzieci potrząsają nim energicznie: śpi tak twardo, jakby opuszczał ten świat, mija dużo czasu, zanim się wybudzi, oszołomiony. Przy drzwiach szczeka zniecierpliwiony pies. Ulica jest opustoszała, chodnik wilgotny, a poranek rześki. Spotykają się z kolegami na dworcu Agha. Niedużym pociągiem, który podczas przejazdu przez spowite mgłą pola gwiżdże i bucha parą, dojeżdżają w pobliże lasów pokrywających łagodne zbocza góry. Dalej idą pieszo. Po godzinie marszu docierają na płaskowyż porośnięty karłowatymi dębami i jałowcami. Myśliwi rozdzielają się. Étienne schodzi do przesiąkniętych balsamicznym zapachem wąwozów w poszukiwaniu kuropatw i zajęcy. Pies przynosi ustrzeloną zwierzynę, która trafia do torby niesionej przez Alberta, dumnego z wyczynów wujka. Wczesnym popołudniem myśliwi spotykają się pod kępą sosen, w pobliżu źródełka. Pieką mięso na ognisku, jedzą w radosnej atmosferze i ucinają sobie drzemkę, a następnie szybko schodzą ze wzgórza, żeby nie przegapić ostatniego pociągu.

Albert Camus jest szczęśliwym dzieckiem. Nie tęskni za ojcem, nigdy go nie poznał, więc nie jest w stanie wyobrazić sobie, co stracił. Bieda mu nie przeszkadza, ponieważ wszyscy wokół są w tej samej sytuacji. Kiedy matka mówi mu, że na Nowy Rok dostanie „użyteczne” prezenty, wydaje mu się to zupełnie naturalne: w domu nie ma nic zbędnego. Rzeczy w mieszkaniu mają tylko nazwy pospolite: nie ma w nim innych talerzy niż te, na których się je, jest jedna szafa do przechowywania ubrań, z drugiej nie byłoby pożytku, w salonie jest tyle krzeseł, ile osób siada przy stole do obiadu, za to w sypialni nie ma ani jednego, bo i po co, skoro idzie się tam tylko po to, aby położyć się do łóżka. Spodnie kupuje się dopiero wtedy, gdy poprzednie nie nadają się do użytku, to samo tyczy się butów. Tak nakazuje zdrowy rozsądek.

Szkoła nie zakłóca tego radosnego porządku, gdzie wszystko, co istnieje, istnieje tylko dlatego, że jest niezbędne, gdzie wszystko, co jest niezbędne, zaspokaja podstawowe potrzeby życiowe, gdzie życie jest niczym innym jak walką o przetrwanie, a fakt bycia żywym jest sam w sobie nagrodą i wystarczającym powodem do zadowolenia.

Dla Alberta szkoła jest niezaprzeczalnie użyteczna, skoro każą mu do niej chodzić. A pilność w nauce jest sposobem na zasłużenie na czułość tych, którzy go do niej posłali. Budynek przy pobliskiej rue Aumerat jest trochę straszny – zakratowane okna, wybetonowany dziedziniec, długie galerie i schody, po których trzeba schodzić tak, jak przykazano, nie wolno zjeżdżać po poręczy, ale jest tam też wiele wspaniałych rzeczy: tablice z rysunkami, na których można rozpoznać chłopca, dziewczynkę, ptaki… Litery, które łączą się w słowa, a te pozwalają rozpoznać chłopca, dziewczynkę, ptaki, nawet bez rysunku… I jeszcze cyfry, niesłychane cyfry, i kredki; wetknięty w mały otwór w drewnianej ławce kałamarz, w którym topią się muchy; kolorowe mapy; recytacje, dzięki którym słowa brzmią jak muzyka; kilka zdjęć słynnych zabytków, przypiętych na ścianach klasy; nowe gry – zespołowe – w czasie zajęć sportowych…! Po latach nauczyciel, Louis Germain, wspomina szczęście swojego ucznia:

Widać było na każdym kroku, że lubisz być w szkole. Na twojej twarzy malował się optymizm7.

Louis Germain – wysoki, szczupły i zawsze schludnie ubrany – gra na klarnecie i czyta „La Libre Pensée”. Kolekcjonuje pocztówki, a na lekcjach wykazuje bezkompromisowość w kwestii ortografii i interpunkcji. Jest surowy, ale sprawiedliwy. Choć nie waha się wymierzać uczniom razów linijką, klinując ich głowy między swoimi kolanami, to naprawdę ich lubi i jest im oddany. Wie, jak zamienić naukę w odkrywanie świata, potrafi oczarować uczniów, sprawiając, że czują się godni zdobywanej wiedzy, którą przekazuje im niczym nagrodę, ponieważ wszyscy na nią zasługują. Najlepszym daje dodatkowe lekcje.

Louis Germain był na wojnie, ale miał to szczęście, że wrócił z niej cały i zdrowy. Uważa się za opiekuna dzieci, które straciły ojców na polu walki. Albert jest sierotą wojennym i ma najlepsze oceny z francuskiego w całej klasie. To dwa wystarczająco dobre powody, aby mu pomóc. Jako wychowanek narodu mógłby skorzystać ze stypendium przyznawanego tym, którzy dostaną się do szkoły średniej. Louis Germain przygotowuje do egzaminu wstępnego Alberta i trzech innych zdolnych chłopców. Potrzebna jest zgoda rodziny. Albert po raz pierwszy czuje ciężar ubóstwa. W przeciwieństwie do rodziców innych dzieci, którzy wyrażają zgodę, jego babka uważa, że są zbyt biedni, aby pozwolić mu na kontynuowanie nauki. Jest na tyle duży, że może pracować i zarabiać jak Lucien, zatrudniony jako posłaniec u tego samego Jules’a Ricôme’a, u którego pracował jego ojciec: zarabia dwadzieścia franków tygodniowo, a pieniądze oddaje babce, która wkłada je do blaszanej puszki. Albert jest zakłopotany. Nie ma własnego zdania w tej sprawie, ale nie chciałby okazać nieposłuszeństwa babce ani urazić nauczyciela.

Louis Germain wie, co robić. Zaczyna od wyjaśnienia swojemu młodemu wychowankowi zasług jego matki i babki, które zdołały przezwyciężyć nieszczęścia i trudności, aby wychować jego i jego brata. Daje mu do zrozumienia, dlaczego mają rację, myśląc o pieniądzach, które mógłby przynieść do domu.

Jednak on też ma rację. Nalega – być może nie bez powodu Camus zadedykował mu swoją mowę noblowską: „Ale kiedy wiadomość dotarła do mnie, moja pierwsza myśl, po myśli o matce, była o panu”8. Louis Germain przychodzi do domu Alberta. I nagle zdaje sobie sprawę z sytuacji, której nie był się w stanie domyślić na podstawie wyglądu dzieci Camusów, zawsze schludnie ubranych i obutych. Nie wie, że babka kupuje im za duże ubrania, żeby starczyły na dłużej, podbija ich buty gwoździami, żeby tak szybko się nie zdzierały, a wieczorem sprawdza stan gwoździ, żeby dowiedzieć się, czy wnuki grały w piłkę na szkolnym dziedzińcu, bo cement niszczy podeszwy. Catherine, która właśnie wróciła z pracy, zakłada czysty fartuch i siada na krześle w salonie. Albert ma wyjść na podwórko, aby się pobawić. Louis Germain potrafi odpowiednio dobierać słowa. Godzinę później zapada decyzja, Albert będzie kontynuował naukę. Babka odprowadza Louisa Germaina. Bierze dziecko za rękę. W Pierwszym człowieku Camus pisze:

[…] i po raz pierwszy uścisnęła ją mocno, z rozpaczliwą jakby czułością. „Mój mały – mówiła – mój mały”9.

Nie myli się: ich życie jest z pewnością trudne, ciężkie, ale są na znanym sobie terytorium, to ich świat:

[…] wydrze go z niewinnego i żarliwego świata ubogich, zamkniętego w sobie niby wyspa, gdzie bieda łączy jak rodzina i buduje solidarność10.

Albert szykuje się do opuszczenia tego świata, a czekające go wyzwania są niemałe.

Aby dostać się do liceum, w którym odbywają się egzaminy, Louis Germain i jego czterej podopieczni wsiadają do czerwonego tramwaju, którym jadą pół godziny do place du Gouvernement, gdzie przesiadają się do zielonego tramwaju kursującego do bogatych dzielnic. Dalej idą pieszo rue Bab-Azoun, wciśniętą między domy z podcieniami z nieskończoną liczbą sklepów, z których wydobywają się korzenne zapachy. Louis Germain czeka na swoich uczniów przy wyjściu. Jest z nimi w czasie ogłaszania wyników. Trzech z nich zdaje, w tym Albert i jego przyjaciel Pierre Fassina. Na wieść o tym, że Albertowi się powiodło, babka postanawia, że chłopiec ma pójść do komunii.

Kościół nie jest częścią ich świata. Tacy z nich katolicy jak Francuzi, ni mniej, ni więcej. Nie chodzą na msze, tak samo jak nie świętują z pompą 14 lipca. Zachowują jednak podstawowe zwyczaje: z jednej strony zgłaszanie narodzin, małżeństw i zgonów w urzędzie, z drugiej zaś chrzest, pierwsza komunia, ślub kościelny i pochówek na cmentarzu, „bo nie jesteśmy psami”, jak mówi babka. Ksiądz chce, żeby Albert zaczął od dwóch lat katechizmu. To nie wchodzi w grę, odpowiada babka. Albert powinien być raczej zadowolony: po swojej komunii starszy brat objechał mniej lub bardziej dalekich krewnych, którzy zgodnie ze zwyczajem wręczyli mu kilka monet, a te trafiły do babki, która włożyła je do blaszanej puszki. Albert odnosi niejasne wrażenie, że to jałmużna, krępuje się. Kamień spada mu z serca. Jest w błędzie. Widząc, jak staruszka bierze wnuka za rękę i mamrocze: „Łaski bez!”, gotowa wyjść z kościoła, sługa Boży ustępuje. Edukacja religijna dziecka odbywa się w pośpiechu. Z mszy Albert zapamiętuje przede wszystkim muzykę organową, która otwiera mu drogę do świata dźwięków jakże innych od szkolnych piosenek czy ulicznych przyśpiewek. Albert, świeżo przystrzyżony, ubrany w marynarski mundurek, przystępuje do pierwszej komunii. Powaga ceremonii wywołuje w nim dziwne uczucie: poruszony obcowaniem z czymś wielkim i niepojętym, odczuwa obawę, która potęguje pewność, że jest w stanie stawić temu czoła.

3Łobuz i zawszony nędzarz

Liceum Bugeaud jest najstarszą szkołą średnią w Algierze: założono je w 1833 roku. Jego nowa siedziba powstała w 1868 roku, we wspaniałym stylu Drugiego Cesarstwa. Trzypiętrowy budynek, którego poszczególne części rozmieszczone są wokół trzech dużych dziedzińców, jest majestatyczny. Arkadowa fasada parteru ostro wcina się w ulicę, nad którą górują monumentalne schody prowadzące do głównego wejścia, otoczonego przez palmy posadzone pośród kęp zieleni.

Albert Camus wkracza do innego świata, jakże innego!

W szkole przy rue Aumerat trzydziestu trzech uczniów z jego klasy, w tym trzech Arabów, było mniej więcej w tej samej sytuacji:

Przedtem wszyscy byli tacy jak ja, a bieda zdawała mi się powietrzem tego świata. W liceum zacząłem dostrzegać różnice11.

Od pierwszego dnia nieskończona liczba niemal niezauważalnych znaków daje mu do zrozumienia, że znalazł się na terytorium wroga. Nowi koledzy ubierają się tak samo jak on, ale ich koszule nie są połatane, a buty nie są podkute. Mówią tym samym językiem, ale brzmi on inaczej. Grają w te same gry, ale ich piłka jest ze skóry. Nie są lepsi we francuskim, ale mają w domu książki i biblioteczki. Nawet śniadanie i obiad, do których uprawnia go stypendium, przypominają mu o jego skromnym statusie, musi wstać o wpół do piątej rano, żeby nie przegapić tramwaju i zdążyć na kawę z cykorii, którą arabski chłopiec nalewa mieszkańcom internatu i półpensjonariuszom do kubków ustawionych na pokrytym ocynkowaną blachą stole. Podczas kłótni jego nowi koledzy z klasy obrażają go tak samo jak starzy, z tą różnicą, że teraz nazywają go łobuzem i zawszonym nędzarzem. Kiedy ma wypełnić formularz, wstydzi się napisać, że jego matka jest „pomocą domową”, a potem wstydzi się swojego wstydu. Jest zażenowany za każdym razem, gdy musi podpisać bilety miesięczne: matka z ledwością rysuje swoje nazwisko na dole kartki, a jeśli przy jakiejś okazji zapomina to zrobić, chłopiec nie może poprosić babki, bo ta nie umie pisać. Nie zna nawet liczb: dokonuje obliczeń, bazgrząc małe kółka, które za pomocą linii łączy w dziesiątki lub setki; w kinie prosi wnuki o czytanie napisów, ale zawstydzona własną ignorancją nie omieszka wcześniej przetrząsnąć torebki i oznajmić wszem wobec, że zapomniała okularów. Na koniec roku szkolnego, kiedy matka i babka idą na ceremonię wręczenia nagród, Albert jest zakłopotany ich ubiorem zdradzającym ubóstwo.

Czuje, że żyje na styku dwóch światów, które rządzą się tak odmiennymi prawami, że mieszkańcy jednego nie są w stanie pojąć, iż w drugim żyją ludzie tacy jak oni:

W każdym razie z nikim w liceum nie mówił o swojej matce i rodzinie. Z nikim w rodzinie o liceum12.

Camus, który dobrze się uczy, co wystarczy, aby uzasadnić jego obecność w tym nowym świecie, gdzie miarą zasług są oceny, nie zamierza wypierać się środowiska, z którego pochodzi i do którego jest tak mocno przywiązany, że czuje, iż dopuszcza się zdrady, patrząc na nie oczami innych. Dostąpiwszy przywileju zasmakowania życia, które stopniowo oddala go od najbliższych, czuje się w obowiązku zadośćuczynić ludziom uwięzionym w świecie, z którego on właśnie się wyrwał.

Albert zachowuje się sztywno, co jest sposobem na podkreślenie swojej odrębności, odruchem obronnym we wrogim środowisku, w którym nie zamierza tańczyć, jak mu zagrają. Uchodzi za twardziela, obraża się o byle co, wobec tych, którzy go ranią, stosuje zasadę oko za oko, ząb za ząb, ludzie biorą jego powściągliwość za dumę, tymczasem sam traktuje ją jak mur obronny. Jest szorstkim w obyciu ponurakiem, dla własnego bezpieczeństwa trzyma się na dystans, a jego wyniosła postawa jest odpowiedzią na zachowanie tych, którzy nim gardzą. Tak jak jego pracowitością. Rozumu nie można kupić, to prawda stara jak świat, a „zawszony nędzarz” zyskuje dostęp do świata książek – bogaci chętnie oddają je biednym, bo są mało rentowną inwestycją, która słono kosztuje, o czym Camus jeszcze nie wie! Czuje jednak, że w środowisku, w którym znalazł się przypadkiem, musi wywalczyć dla siebie miejsce, odebrać je siłą tym, którzy instynktownie mu go odmawiają, bo nie jest taki sam jak oni. Orężem w tej walce są książki.

Babka zapisuje go do biblioteki miejskiej, która jest otwarta trzy dni w tygodniu, jednorazowo można z niej wypożyczyć dwie pozycje. Albert, który nie ma żadnego punktu odniesienia, chodzi między regałami i wybiera książki, sugerując się okładką i tytułem; a także wyglądem stron: te wypełnione małymi, ściśniętymi literami są obietnicą skomplikowanych historii, przygód z wieloma zwrotami akcji, przeżywanych przez wyjątkowych bohaterów, których miejsce chciałby zająć, by być tak nieustraszonym, tak pomysłowym i tak wielkodusznym jak oni; na podstawie zapachu odróżnia popularne książki, aż kipiące od akcji, od tych droższych, które go nie interesują, bo postaci często rozprawiają za dużo i o sprawach, które go nie dotyczą. Camus czyta Pardaillana Michela Zévaco i Jules’a Verne’a, Balzaca i Trzech muszkieterów Aleksandra Dumasa, Zolę i Dickensa, a także wielu innych zapomnianych już autorów. Zaczyna wertować strony zaraz po wyjściu z biblioteki, na ulicy, a kontynuuje w domu, siedząc przy przykrytym ceratą stole w salonie. Babka przygotowuje kolację. Catherine, która właśnie wróciła z pracy, zmienia ubranie, a przechodząc obok syna, głaszcze go delikatnie po głowie, później siada na krześle przy oknie i wpatruje się w świat na zewnątrz, milcząca, nieruchoma, niemal bez życia. Wuj Étienne iska psa. Kiedy trzeba nakryć do stołu, Albert robi to bez odrywania się od lektury, jakby w transie, żeby nie przerwać czaru opowieści. Proszą go, aby łaskawie zjadł. Je, z nosem w książce, a potem sprząta ze stołu w pośpiechu, aby jak najszybciej wrócić do książki, którą odkłada dopiero wtedy, gdy nadchodzi pora snu. W drugim pokoju nie ma lampy: na co komu lampa naftowa w pokoju, w którym się tylko śpi? Chowa książkę pod poduchę kanapy.

Dzięki literaturze zyskuje nowych przyjaciół. Wspólna pasja zaciera różnice w statusie społecznym i łączy ludzi. On opowiada przyjaciołom o swoich lekturach, oni streszczają mu swoje i pożyczają mu książki.

Podobnie jak Camus, Claude de la Poix de Fréminville, prawdziwy arystokrata, stracił ojca, oficera, na wojnie i to nieszczęście zbliża ich do siebie. André Belamich, pochodzący ze środowiska zamożnych Żydów, i Georges Didier, syn praktykujących katolików, czują się dobrze w towarzystwie chłopca, który ma podobne gusta, przywiązuje się do nich, jest im wdzięczny za to, że pomagają mu odkryć świat, do którego dostępu nie odziedziczył. Każdy z nich ma swoją historię, stare zdjęcia na ścianach, wspomnienia rodzinne, dziedzictwo przekazywane z pokolenia na pokolenie, wszystko to, czego brakuje ich nowemu koledze, który zna jedynie nazwisko swojego ojca. Są ogniwami łańcucha, pośrednikami: przodkowie zostawili im w spadku powinność wobec następców. Obowiązek naturalny, oczywisty, prosty, taki, którego nie muszą wymyślać i którego Albert im zazdrości, podobnie jak skrzyń na strychu kryjących konkretne, namacalne relikwie, pozostawione przez znamienitych i szanowanych przodków: ci ostatni, pozostawiając po sobie spuściznę, wytyczyli jednocześnie prostą linię, która przechodzi przez następcę i staje się trajektorią jego przyszłości. Georges Didier pragnie wstąpić do Towarzystwa Jezusowego, a de Fréminville chciałby okazać się godnym uznania, jakim cieszył się jego ojciec, bohater, który oddał życie za ojczyznę…

Jaką ojczyznę?

Lucien Camus również zginął na polu chwały, świadczą o tym jego odznaczenia, ale na rue de Lyon nikt o tym nie mówi, co więcej – nikt nie chce, żeby Albert uwierzył, że jego ojciec poświęcił życie dla sprawy, której i on powinien bronić. Dla jego matki i babki, dla wuja Étienne’a i jego przyjaciół, dla wszystkich prostych ludzi z sąsiedztwa Francja, o której mówi się w szkole, pozostaje abstrakcyjną ideą: nie dlatego, że jej dzieje nie są ich historią, ale dlatego, że ważne z punktu widzenia państwa wydarzenia prześlizgują się nad ich głowami jak chmury: czasem zasłaniają słońce i zsyłają strumienie deszczu, ale człowiek przechodzi obok nich obojętnie, bo są poza jego zasięgiem, nieubłagane, niczym fatum, któremu należy się poddać, trzeba tylko pamiętać, aby mieć w zanadrzu parasol.

Inaczej myśli wuj Gustave Acault, mąż jednej z sióstr Catherine.

Urodzony w Lyonie wuj Gustave prowadzi „angielski sklep mięsny” przy rue Michelet, która biegnie od parc de Galland do place de la Nouvelle-Poste; pod numerem 2 znajduje się księgarnia Facultés, a pod numerem 37 inna, która dumnie ogłasza, że sprzedaje wszystko, „Od papirusu po zeszyty marki Héraklès”; pod numerem 66 działa renomowana Patisserie Royale, a pod numerem 83 salon Corneille sprzedaje amerykańskie samochody, chryslery i plymouthy. Pod numerem 56 znajduje się Café de la Renaissance, bastion wykształconych masonów, którzy regularnie spotykają się, by toczyć intelektualne dysputy nad kuflem piwa.

Wujek Gustave ma nieskazitelnie biały fartuch i starannie przystrzyżone czarne wąsy. Nosi francuskie koszule w kratę i sprzedaje mięso sprowadzane z Francji metropolitarnej: najdelikatniejszą wołowinę z krów rasy Charolaise i baraninę, która nie cuchnie Afryką. Cechuje go uprzejmość, która wyklucza nadmierne spoufalanie się, ale klientów traktuje jak przyjaciół, którym wyświadcza przysługę. Jest wolterianinem, odrzuca ustalony porządek i nazywa siebie anarchistą, co oznacza, że jest jednym z tych, którzy zarzucają lewicy, że zdradziła swoje ideały, wikłając się w parlamentarne rozgrywki. Szanuje intelektualistów, jest na bieżąco z nowymi trendami, a w jego biblioteczce – takową bowiem posiada, czego Camus wcześniej nie zauważył! – można znaleźć najróżniejsze pozycje popularnonaukowe i pamflety polityczne, dzieła wybitnych dziewiętnastowiecznych powieściopisarzy francuskich i Jamesa Joyce’a, o którym mówi się dużo od 1929 roku, kiedy to właścicielka księgarni przy rue de l’Odéon, Adrienne Monnier, opublikowała przekład jego powieści Ulisses; dzieła współczesnych autorów, w tym André Gide’a, stoją obok klasyki w grece i po łacinie, nie zapominając o Bakuninie i Auguste Blanqui. Gustave Acault czyta Charles’a Maurrasa, ale woli socjalistę Anatole’a France’a, który wychwalał Sowietów tylko po to, aby chwilę później wypomnieć im ich nadużycia.

Wuj Gustave musi tylko przejść przez ulicę – co zresztą często robi – żeby napić się anyżówki w Café de la Renaissance i porozmawiać o polityce i literaturze z przyjaciółmi, którzy doceniają jego inteligencję, polot i poczucie humoru. Acaultowie nie mają dzieci, więc traktują Catherine jak własną córkę. „Dzięki niemu wyobraziłem sobie, jaki może być ojciec”13 – notuje Camus. Co więcej, wuj Gustave rozważa przekazanie Albertowi swojego interesu. Handlu, jak mówi, można się szybko nauczyć i dobrze się zarabia w tej branży, a dzieciak, który jest inteligentny i lubi wysiłek umysłowy, będzie miał czas na czytanie. Mógłby zacząć pracę zaraz po skończeniu szkoły.

Camus to szkolny rozrabiaka, często otrzymuje reprymendy i trafia do kozy, ale jest jednym z najlepszych uczniów w klasie, ma dobre oceny z matematyki i bardzo dobre z francuskiego.

Po obiedzie, podawanym na stołówce z ocynkowanymi stołami, Albert gra w piłkę nożną na szkolnym dziedzińcu w oczekiwaniu na zajęcia o czwartej po południu. Na tym polu każdy ma szansę się wyróżnić, nawet zawszeni nędzarze. Nie jest zbyt silny, ale ma niewątpliwy dryg, śmiało biegnie z piłką przy nodze, niestraszne mu uderzenia ani upadki, które mogą się skończyć zdartymi kolanami; zapomina o gwoździach w podeszwach, które babka sprawdza wieczorami; a kiedy stoi na bramce, bez wahania rzuca się do stóp przeciwnika, żeby zablokować piłkę.

W czwartki i niedziele, jeśli akurat nie ma szlabanu, kary za niewłaściwe zachowanie w klasie albo za udział w uczniowskiej sprzeczce, Albert idzie z bratem na pole manewrowe, niezabudowaną działkę w sąsiedztwie, gdzie spotykają się dzieci z okolicy. Szybko dzielą się na dwie drużyny, klecą naprędce bramki i spędzają popołudnie, grając w nogę szmacianą piłką. W upalne dni Camus rezygnuje z gry w piłkę i idzie popływać przy plaży Sablettes lub w pobliżu portu, gdzie cementowe nabrzeże jest na tyle wysokie, że dzieci mogą skakać do wody. Woda – tłumaczy później Camus – daje przedsmak uścisku ciał, jest niczym przebudzenie radosnej zmysłowości. Czasami jadą tramwajem do Maison des Invalides, za miastem, gdzie matka jednego z jego przyjaciół jest praczką. Willa, położona kilkaset metrów od pętli tramwajowej, na górujących nad Algierem wzgórzach, przekształcona w przytułek dla weteranów z czasów pierwszej wojny światowej, otoczona jest ogromnym ogrodem i tarasami, na których można się świetnie bawić: w chowanego w zagajnikach, w sporządzanie z soku nieszkodliwych roślin i jagód „trujących” mikstur, które po przelaniu do buteleczek zakopuje się u stóp kamiennych ławek, w walkę – z gałęzią palmy w ręku – ze straszliwym wiatrem, który czasem powala na ziemię, albo w pogoń za zmyślonymi wrogami, którzy wyłaniają się zza palm lub pojawiają w przeszkleniach galerii biegnących wzdłuż budynku.

Camus nie ma wakacji. Ani jego babka, która nigdy nie wyjechała na wczasy, ani tym bardziej matka, ani wujkowie nie są w stanie pojąć, że ktoś w wieku produkcyjnym może marnować czas na nicnierobienie; poza tym jak można nie pracować każdego dnia, skoro codziennie trzeba jeść i pić, a w ich domu nikt nie zarabia w jeden dzień tyle, ile potrzeba, żeby przeżyć dwa? Szkoła jest – ma się rozumieć – inwestycją w przyszłość: za kilka lat pensja Alberta jako nauczyciela czy urzędnika państwowego zrekompensuje mu to, co dziś traci. Grzechem byłoby nie wykorzystać tych dwóch miesięcy laby, wszak wypada dorzucić trochę pieniędzy do blaszanej puszki, w której zawsze ich brakuje.

Albert szuka pracy. Na polecenie babki kłamie, aby zjednać sobie pracodawców: ma trzynaście lat, ale udaje piętnastolatka, a ponieważ nikt nie chce zatrudnić go tylko na dwa miesiące, oświadcza, że zamierza rzucić naukę. Babka, która mu towarzyszy, dodaje mimochodem: „Jesteśmy zbyt biedni, żeby chodził do szkoły”. 15 września Camus, który od lipca pracuje w sklepie żelaznym, mówi pracodawcy, że odchodzi, aby wrócić do liceum. Szef zarzuca mu kłamstwo i nie chce mu zapłacić. „Jesteśmy zbyt biedni, żeby nie kłamać” – odpowiada chłopak, a pracodawca uznaje słuszność tego argumentu: powściąga gniew i daje mu należne pieniądze.

Po dwóch miesiącach siedzenia na krześle przy drzwiach biura w oczekiwaniu na korespondencję do posegregowania albo polecenie pójścia po sprawunki Albert, który w ciągu dnia nie miał chwili dla siebie poza wyjściem do wychodka na tyłach podwórka, postrzega powrót do szkoły jako wyzwolenie.

W następne wakacje Albert pracuje u maklera morskiego. W porcie Agha kotwiczą statki pod najróżniejszymi banderami, kapitanowie przekazują mu dokumenty, które on zanosi do biura. Przynależność państwową statków towarowych rozpoznaje po zapachu:

Norweskie pachniały drewnem, te z Dakaru i Brazylii kawą i korzeniami, niemieckie oliwą, angielskie żelazem14.

Praca ta jest mniej monotonna, a rezygnacja z posady przebiega w lepszej atmosferze; proponują mu nawet powrót podczas kolejnych wakacji.

Albert woli szkołę, nawet jeśli ma teraz inne równie absorbujące zajęcia: jest bramkarzem Racing Club d’Alger, porzucił podwórkowe mecze na nieużytkach na rzecz oficjalnych rozgrywek i regularnie uczestniczy w treningach drużyny. Jego wyniki w szkole są wciąż zadowalające, bardzo dobre z filozofii, doskonałe z francuskiego.

W 1930 roku Camus bardzo dobrze zdaje maturę i zapisuje się na pomaturalny kurs przygotowawczy z literatury i nauk humanistycznych.

Wciąż jest rozrabiaką: nauczyciel filozofii prosi go, aby usiadł w pierwszym rzędzie, ponieważ chce „mieć go na oku”. Jean Grenier uczył filozofii w Awinionie, potem w Instytucie Francuskim w Neapolu. W 1927 roku przez kilka miesięcy pracował w „La Nouvelle Revue Française” (NRF), najbardziej prestiżowym francuskim czasopiśmie, zajmującym się także działalnością wydawniczą, nad którą pieczę sprawuje Gaston Gallimard. Grenier, z polecenia uznanych autorów, których miał okazję poznać i którzy go cenią, spędził lato w Lourmarin, na koszt założyciela Fondation Laurent-Vibert, niebywale bogatego właściciela fabryk Petrole Hahn, który gości w swoim zamku błyskotliwych młodych intelektualistów i funduje im stypendia. W 1930 roku Jean Grenier dostaje przydział do Algieru: praca w cieszącym się doskonałą opinią liceum Bugeaud jest korzystna dla kariery nauczycielskiej, a wynagrodzenie oferowane pracownikom sektora państwowego, którzy decydują się na przyjęcie posady w koloniach, bardzo atrakcyjne. Jean Grenier potrafi przekazać wiedzę w przystępny sposób i uczynić strawnymi skomplikowane idee, to człowiek gruntownie wykształcony, ale nie ma, jak sam mówi, „przekonań innych niż negatywne”15. Przekonuje swoich uczniów, że warto czytać książki, które z wnikliwością analizuje, ale przede wszystkim wpaja im poczucie, że książki mogą być instrumentem władzy. W kręgach, w których bywa w Paryżu i z którymi utrzymuje bliskie stosunki, prestiż literacki jest źródłem ogromnego autorytetu, ponieważ kształtuje opinię będącą zwornikiem systemów politycznych, które potrzebują poparcia mas. Od czasów Victora Hugo, który przeciwstawił się Napoleonowi III, i Émile’a Zoli, który zmusił Republikę do zgięcia karku, pisarze są kierownikami duchowymi zdolnymi pociągnąć za sobą tłumy, a zlekceważenie tej prawdy byłoby wysoce nierozważne. Literatura wojenna – Les Croix de bois (Krzyże drewniane) Dorgelèsa i Le Feu (Ogień) Barbusse’a – dała początek ogromnemu ruchowi pacyfistycznemu. André Gide, awangardowy powieściopisarz, ale i herold pokolenia pragnącego uwolnić się od moralności burżuazyjnej, wkroczył do świata polityki, pisząc dwa zjadliwe pamflety przeciwko kolonializmowi: Voyage au Congo (Podróż do Konga) i Retour du Tchad (Powrót z Czadu).

Dotychczas książki były dla Camusa sposobem na zatarcie nierówności, z których zdał sobie sprawę w szkole średniej. Teraz odkrywa, że mogą być czymś znacznie więcej: koniem trojańskim. Prestiż literacki może mu pozwolić na przedostanie się na terytorium wroga, a następnie na otwarcie wrót miasta wszelkich przywilejów i wpuszczenie do niego tych, którym zabrania się wstępu. W ten sposób to, co jawi mu się jako zdrada, odkąd – ku swojemu zaskoczeniu – wstydził się przyznać, że jego matka jest pomocą domową, zamienia się w walkę. Uczy się nie po to, aby uciec od nędzy, w jakiej żyją jego bliscy, ale po to, aby się im przysłużyć. Nie chodzi o zdobycie wiedzy i znalezienie posady inżyniera, lekarza, urzędnika czy nauczyciela pozwalającej na zaspokojenie podstawowych potrzeb, ale o zdobycie instrumentu władzy z myślą o tych, którzy są w potrzebie i których porzucenie byłoby zwykłym tchórzostwem.

„Nastolatek niemający innych doświadczeń ani zainteresowań niż sensacja”16 odkrywa – być może właśnie dzięki Jeanowi Grenierowi – że literatura, z którą obcował dotychczas jako czytelnik, może stać się powołaniem. W wieku osiemnastu lat, uczęszczając na kurs pomaturalny w dziedzinie literatury i nauk humanistycznych, Camus prowadzi dziennik, próbuje swoich sił w poezji, wprawia się w pisaniu tekstów prozatorskich, które pozostają niedokończone, przygotowuje szkice esejów przepełnionych egzaltacją, która jest zarazem zmysłowa i mistyczna. Wszystko, co pisze, daje do przeczytania Jeanowi Grenierowi, który dodaje mu otuchy, zwracając jednocześnie uwagę na niedociągnięcia, uczy go, jak je rozpoznawać i jak ich unikać. Stoją przed budynkiem poczty, zaaferowani jedną z tych uczonych dyskusji przeradzających się w krótsze lub dłuższe spacery po mieście, podczas których Jean Grenier robi zakupy. Pewnego razu Camus pyta nauczyciela, czy wierzy w to, że jest on w stanie zostać pisarzem.

Być może, ale czeka go długa i wyboista droga.

Camus musi się spieszyć: w grudniu 1930 roku pluje krwią.

4Dziewczyna inna niż wszystkie

Prawdopodobnie przeziębił się po kąpieli w morzu albo po meczu piłkarskim…

Lekarze szybko stawiają diagnozę: gruźlica.

Medycyna poczyniła postępy w jej leczeniu, ale nadal jest to choroba śmiertelna, która powoduje poważne kalectwo. Terapia jest długa, wymaga okresów całkowitego odpoczynku i stałej opieki lekarskiej, gruźlicy nie da się wyleczyć, ale można zatrzymać jej rozwój i dać choremu możliwość prowadzenia znośnego życia z zachowaniem pewnych środków ostrożności.

Wychowankowie narodu mają prawo do bezpłatnej opieki zdrowotnej. Camus przebywa w szpitalu Mustapha, największym nie tylko w mieście, ale i w Afryce. Leży w wieloosobowej sali z około dwudziestoma łóżkami, ustawionymi na wprost dużych białych drewnianych okien ze szprosami. Co dwa tygodnie poddawany jest zabiegowi polegającemu na wywołaniu odmy opłucnowej: powietrze wprowadza się igłą między dwie warstwy opłucnej, żeby dać odpocząć płucu, a jamom gruźliczym się zagoić. W szpitalu Camus czyta Epikteta, ale ta lekcja godzenia się z losem nie zmniejsza jego głodu życia, wręcz przeciwnie. W zderzeniu, jak mówi, z „większymi trudnościami niż te, których już doświadczył”17, odkrywa nagle – w chwili, gdy jego życie wisi na włosku – jak bardzo je sobie ceni; nie zwracał na nie uwagi, dopóki toczyło się normalnym rytmem, było uzasadnionym prawem, którego nie musiał bronić. Teraz, gdy każdy dzień jest zwycięstwem nad śmiercią, Camus chce wygrać tę walkę. Pragnie wyzdrowieć.

Po powrocie do domu odpoczywa zgodnie z zaleceniami, ale nie przestaje czytać. W przeciwieństwie do swojego przyjaciela Claude’a de Fréminville’a, który sporządził na własny użytek bibliografię i pilnuje alfabetycznego porządku autorów, Camus pozwala się im prowadzić: Amyntas Gide’a, zbiór, który jest jednocześnie pochwałą Algierii, radości życia i zbawienia przez kulturę, prowadzi go do Nietzschego. Ten zaś kieruje go do Lwa Szestowa, którego teksty pomagają mu odkryć rosyjskich powieściopisarzy. Dostojewski prowadzi go z powrotem do Gide’a, któremu poświęca długie godziny i którego awangardowe powieści, takie jak Lochy Watykanu i Fałszerze, ukazują ciemne strony osobowości.

Przedłużająca się nieobecność Camusa martwi Jeana Greniera. Gdy dowiaduje się, że jego uczeń jest chory, jedzie taksówką do jego domu, do dzielnicy, której „nie znał”, nie bez powodu: to dzielnica nędzarzy, których dzieci nigdy nie trafiają na kursy przygotowawcze. Dziwi się na widok wyjątkowo biednego domu. Wspina się po pogrążonych w mroku schodach, dociera do korytarza, który biegnie wzdłuż pokoi i prowadzi do wyjścia na podwórze, puka do drzwi, ktoś mu otwiera. Zastaje Camusa w pokoju, który służy jako salon, jadalnia i sypialnia wujka Étienne’a i jego psa. Camus jest zakłopotany i zdawkowo odpowiada na pytania nauczyciela. Jean Grenier nie czuje się urażony:

Jednakże poza tym należałoby liczyć się z jego młodzieńczą dumą. Był chory, biedny, pozbawiony ojca, żył w środowisku, w którym jego ambicje nie mogły być ani zrozumiane, ani wsparte, i ta duma czyniła go posępnym. Oprócz tego warto wspomnieć w tym miejscu o powściągliwości, o powściągliwości, która nakłania szlachetne dusze do niedzielenia się swoimi zmartwieniami18.

Jean Grenier odnosi wrażenie, że chłopak nie chce przyjąć pomocnej dłoni, którą mu podaje. Przezornie nie naciska. Po latach Camus pamięta każdy szczegół tej wizyty. Pisze do swojego byłego nauczyciela i wyjaśnia: „Ten bardzo młody człowiek, którego zachowanie w Belcourt zaskoczyło pana, był przede wszystkim onieśmielony i przepełniony wdzięcznością, ponieważ pofatygował się pan do niego”19. I dodaje: „Tego dnia poczułem, że nie jestem tak biedny, jak myślałem”. Dozgonna wdzięczność w pewnym stopniu tłumaczy przyjacielskie uczucia, jakie Camus żywił przez całe życie wobec kogoś tak innego od niego – wybitnego przedstawiciela intelektualnych kręgów drobnomieszczaństwa z okresu przedwojennego i powojennego.

Lekarze pozwalają choremu wznowić naukę, więc wuj Gustave Acault, chcąc oszczędzić krewniakowi trudów związanych z codziennymi dojazdami do szkoły, zabiera go do siebie, do swojego mieszkania przy rue de Languedoc, w centrum Algieru. Albert ma do dyspozycji osobny pokój, w którym może się w spokoju uczyć, księgozbiór wuja, fonograf, na którym może słuchać muzyki, i ogród, w którym może odpoczywać na słońcu. I jeszcze jedno: u wuja codziennie jada się mięso.