Carmelo Anthony. Bez obietnic. Autobiografia - D. Watkins,Carmelo Anthony - ebook + książka

Carmelo Anthony. Bez obietnic. Autobiografia ebook

D. Watkins, Carmelo Anthony

0,0
44,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Z nizin społecznych do koszykarskiego raju. Inspirująca droga Carmelo Anthony’ego do NBA.

Dorastał na Brooklynie, w dzielnicy nazywanej w latach 80. „amerykańską stolicą cracku”. Jako dziecko codziennie z okna mieszkania obserwował, jak jego bracia i kuzyn Luck toczą boje na boisku. Ale ze względu na środowisko, w którym się wychowywał, zawodowa gra w koszykówkę wydawała mu się niedosięgłym marzeniem. Nie lepiej było po przeprowadzce do Baltimore, gdzie królowały przemoc, narkotyki i bezprawie. Wyrwanie się z takiego miejsca graniczyło z cudem. Jemu się udało.

Mimo przedwczesnej śmierci ukochanych osób, problemów w liceum, w którym miał przeciwko sobie dyrektora, przetrwał i dołączył do koszykarskiej elity. Swoje wysiłki spuentował mocnymi słowami: „Wielki sukces trzeba osiągnąć wbrew statystyce i jednocześnie nie dać się zabić”.

Wielokrotnie odarty z godności i pozbawiony nadziei na lepsze jutro, Carmelo Anthony dostał się do NBA w tym samym czasie, co m.in. LeBron James, Dwyane Wade i Chris Bosh. Dokonał tego na własnych warunkach. W Bez obietnic opowiada o pokonywaniu przeciwności losu, o kozłowaniu między większymi i silniejszymi rywalami oraz unikaniu błędów ojczyma, kuzyna i rówieśników, uzależnionych od heroiny i alkoholu.

Koszykówka okazała się dla „Melo” azylem i trampoliną do lepszego świata. A on sam stał się inspiracją dla milionów dzieciaków.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 238

Rok wydania: 2025

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



DO CZYTELNIKA

Imiona niektórych osób zostały zmienione, a część cytatów odtworzono z pamięci.

Książkę dedykuję każdemu dziecku, które wie, że w życiu możliwe jest znacznie więcej, niż mu wmawiają.

Madison Square Garden, Nowy Jork

Noc Draftu NBA 2003: błyskające flesze i dźwięk zwalnianych migawek aparatów. W pomieszczeniu robiło się coraz tłoczniej. Przeniosłem się do innego pokoju, a tłum podążył za mną. Na miejsce przybywało coraz więcej osób. Wszyscy sprawiali wrażenie podenerwowanych, ale szczęśliwych. Życie wielu z nas miało się za moment radykalnie zmienić – w ciągu jednej nocy wyrwiemy się z nędzy.

„Carmelo – tutaj, tutaj! Spójrz w tę stronę!”, wołała grupka fotografów. Każda osoba w tym pomieszczeniu, niebędąca koszykarzem, lecz trzymająca mikrofon czy kamerę, powtarzała to samo: „To twój wielki wieczór”. Koło mnie stały te wszystkie gadające głowy z ESPN, które od zawsze oglądałem w telewizji. Podtykały mikrofony pod usta moje, LeBrona Jamesa albo Dwyane’a Wade’a oraz innych nieco niezdarnych w ruchach wielkoludów noszących skrojone na miarę garnitury. Jak ja się tu dostałem?

„Jak sądzisz, co się dzisiaj wydarzy? – pytali mnie dziennikarze. – Dokąd trafisz? Jesteś podekscytowany?”

Czy jestem podekscytowany? Jestem czarnym dzieciakiem z nizin społecznych. Musiałem przetrwać na jednych z najgorszych osiedli w tym kraju. Dzisiaj być może znajdę się w pierwszej piątce draftu NBA, może nawet pierwszej trójce lub dwójce. Czy jestem podekscytowany? Chciałem, by to wszystko – kamery, reporterzy i gadające głowy – na moment zniknęło, chciałem spróbować odnaleźć spokój. Czułem się tak, jakby moje serce starało się za wszelką cenę wyrwać z piersi i przebić przez garnitur.

Byłem podekscytowany, ale także niepewny i zwyczajnie ciekawy tego, jak będzie wyglądało moje nowe życie. Odkąd pamiętam, mama harowała na dwóch etatach. Teraz będę w stanie o nią zadbać, kupię jej dom, samochód, futro z norek – cokolwiek sobie zażyczy. To akurat ekscytująca perspektywa. Mimo to targały mną mieszane uczucia, w końcu moje dotychczasowe życie pełne było zawodów, złych rozwiązań i traum. Wiedziałem, że dba o mnie mój agent, że poprowadziłem drużynę Syracuse Orange do pierwszego w historii mistrzostwa ligi NCAA. Wiedziałem, że uznano mnie za najlepszego zawodnika finału. Przystąpiłem do draftu, bo przewidywano, że mogę zostać wybrany z wysokim numerem. Miałem na sobie porządny garnitur. To wszystko jednak wcale nie gwarantowało, że ktoś na mnie postawi.

Pewnie denerwowałbym się jeszcze bardziej, gdyby nie to, że towarzyszyli mi starsi bracia – Jus i Wolf – na których zawsze mogłem liczyć. Wiedziałem, że bez względu na to, co wydarzy się tego wieczora, będą przy mnie. Spojrzałem w ich kierunku, popatrzyłem na ich buty. Były naprawdę szykowne. Zapewne czuli się równie dziwnie jak ja – przecież nigdy nie chodziliśmy w garniturach. Mogę się założyć, że większość sportowców, biorących udział w tej eleganckiej imprezie, pierwszy raz w życiu miała na sobie garnitur, choć to przecież oni byli powodem całego tego zamieszania.

Obok mnie były mama – moja opoka, najsilniejsza kobieta, jaką znam – a także ukochana starsza siostra Michelle. Ich wsparcie oraz miłość pomagały mi opanować niepokój. Cała ta podróż warta była choćby tego, by zapewnić im wszystko, na co zasługują. Mogłaby mnie wybrać nawet drużyna z Marsa i jeśli tylko mama oraz Michelle zgodziłyby się lecieć ze mną, nie wahałbym się ani chwili. Wiedziałbym, że wszystko będzie dobrze.

Na miejscu było sporo innych rodzin i wiedziałem, że darzą się one podobnymi uczuciami. Moi koledzy zapewne czekali całe życie, by móc świętować ten dzień z bliskimi. Zastanawiałem się, czy czują się pewnie w tej sytuacji, czy może stare rany także im wciąż nie dają spokoju.

Większość koszykarzy marzy o tej chwili – wybierają garnitur, powtarzają przemowę, modlą się, by o nikim nie zapomnieć. Już jako dzieciaki zapewne zakładali sportowe bluzy i czapki z logo ulubionych zespołów, przechadzali się po dywanie w salonie i udawali, że podają dłoń Davidowi Sternowi. Wszystko mieli zaplanowane, bo ich celem było dostanie się do NBA. I każdemu w tym pomieszczeniu udało się dotrzeć do tego punktu. Marzenie spełnione.

Flesze wciąż błyskały, mijały kolejne minuty. LeBron był podekscytowany, Wade również. Ja cieszyłem się niezmiernie także ich szczęściem, podobnie jak sukcesem każdego młodego koszykarza, który znalazł się tamtego wieczora w Madison Square Garden. Oni pewnie cieszyli się moim, sądząc, że właśnie spełnia się moje marzenie. Zabawne jest jednak to, że dostanie się do NBA wcale nim nie było.

Nie jestem taki jak większość koszykarzy. Nigdy nie miałem obsesji na punkcie draftu, garnituru czy uścisku dłoni Davida Sterna. Nie zrozumcie mnie źle – byłem niezwykle wdzięczny, jednak aż do chwili, w której to wszystko się wydarzyło, zupełnie o tym nie myślałem. Nie wiem, czy nie chciałem zapeszyć, czy może wydawało mi się to zbyt nierealne. A może po prostu te wszystkie wydarzenia związane z byciem jednym z czołowych zawodników następowały zbyt szybko. Wiem jedynie, że nigdy o tym nie myślałem. Nie pozwalałem sobie na marzenia, które tak łatwo zniszczyć. Zatem pytaniem, które należało mi zadać, nie było to, czy jestem podekscytowany, ale raczej jakim cudem ktoś taki jak ja – dzieciak, który tyle razy odzierany był z nadziei, snów i oczekiwań – w ogóle znalazł się w tym miejscu.

RED HOOK, BROOKLYN

ROZDZIAŁ PIERWSZYRED HOOK, BROOKLYN, 1989

„Mały Curly! No, Chello, zmiataj z boiska!”, krzyczeli na mnie. „Niech ktoś go złapie, bo znowu spieprzy nam mecz!”

Śmiałem się, omijając slalomem na asfaltowym boisku tych wszystkich starszych chłopaków w T-shirtach z oderwanymi rękawami oraz różnokolorowych, wysokich lub niskich butach Nike czy Adidasa. W tamtym miejscu musiałem ostro walczyć. Mieszkałem tuż obok, w Red Hook West – mieszkanie 1C na parterze budynku przy Lorraine Street 79, prawdziwa mekka dla okolicznego towarzystwa.

Wszyscy wiedzieli, że pod 1C rządzi miłość. Jeśli potrzebowałeś jedzenia, porady czy czegokolwiek innego, mogłeś tam wpaść. Byliśmy najbardziej znaną rodziną zamieszkującą tamten budynek, ciągnęli do nas ludzie ze wszystkich zakątków osiedla. Chcieli spędzać czas z moim rodzeństwem, wyjadać to, co ugotowała mama, albo po prostu nawiązać z nami więź – taką właśnie byliśmy rodziną. Moja mama prowadziła otwarty dom i nigdy, przenigdy nie odmawiała pomocy. Nie mam pojęcia, skąd brała pieniądze, by wspierać tych wszystkich ludzi, ale jakoś jej się udawało.

Żyliśmy w wielkim mieszkaniu z trzema sypialniami. Dla mnie było niczym olbrzymi penthouse – nawet wtedy, gdy mieszkało w nim siedem osób, a salon w trakcie świątecznych kolacji, imprez rodzinnych czy innych uroczystości dosłownie pękał w szwach. Nasz dom nigdy nie wydawał mi się za mały i zawsze znajdowałem w nim miejsce na wszystko, czego potrzebowałem: kąt do spania, jedzenia, nauki oraz spędzania czasu z nieustannie goszczącymi u nas sąsiadami. Nasza rodzina znana była w całym Red Hook. Każdy z okolicy zostawił po sobie ślad w tym mieszkaniu – od zabójców i gangsterów przez dzieciaki po osoby starsze i kogo tylko możecie sobie wyobrazić. Zapraszaliśmy ich, by jedli z naszych talerzy, pili z naszych kubków, relaksowali się w naszym salonie. Uwielbiałem nasz dom. A najfajniejsze były boczne okna przypominające prostokątne skrzydła bramy wiodącej ku wszystkiemu, co pozostawało poza moim zasięgiem.

Gdy byłem jeszcze za mały, by samemu bawić się na zewnątrz, odkrywałem świat właśnie przez te okna. Słyszałem różne opowieści, plotki, żarty i żale. Wszystko to trafiało do mnie za sprawą ludzi, którzy pojawiali się pod tymi bocznymi oknami. Ich opinie na temat tego, co działo się dookoła, były ciekawsze i bardziej pouczające niż programy w telewizji. Dostarczały mojemu młodemu, ciekawskiemu umysłowi wszelkich niezbędnych informacji. Miałem tak wiele pytań, na przykład skąd się bierze deszcz, ale też dotyczących kwestii związanych z pieniędzmi, dzielnicą, osiedlami, policją, szkołą, narkotykami, tym, kto stanowi prawo – i czemu żyjemy w takich warunkach. A odpowiedzi docierały do mnie właśnie przez te okna.

Sięgałem wzrokiem jedynie na wysokość parapetu, ale gdy przepchnąłem pod okno stary głośnik, mogłem wejść na niego i w ten sposób wyjrzeć przez czarne, żelazne kraty. Widziałem koszykarzy, marzycieli, raperów oraz inne starsze dzieciaki, które śpiewały, tańczyły, po prostu żyły. Dilerzy w kurtkach Pelle Pelle sprzedawali towar, a po drugiej stronie ulicy rozkrzyczane, roześmiane dziewczyny grały w hacele lub double dutcha*. Ćpuny cieszyły się z zakupionych działek i nie mogły się doczekać, aż znikną gdzieś w mroku, by przyćpać, chłopcy zaś wyzywali się na pojedynki biegowe. Gliniarze uwielbiali wpadać w ten dobrze bawiący się tłum i psuć wszystkim zabawę. Mieli pałki i poczucie władzy. Dzieciaki niewiele starsze ode mnie siedziały na placu zabaw. Też chciałem tam być. Nie mogłem się doczekać, aż będę mógł do nich dołączyć.

Czasami obserwowałem, jak moja siostra Michelle nie daje nikomu szans w double dutcha. Obdarzona sprawnością baleriny, pokazywała swoje ruchy młodszym dziewczynom. Wokół niej zbierał się tłumek śledzący każdy jej ruch i słuchający każdego wypowiadanego przez nią słowa. Obserwując to wszystko z pewnej odległości, zastanawiałem się, o czym im opowiada. To pewnie były rzeczy, które powinienem wiedzieć – cenne wskazówki na temat tego, jak sobie radzić, do tego podane w sposób, który przyciągał uwagę słuchaczy. Obserwowałem też mojego starszego brata Justice’a uprawiającego hazard z ziomalami, pochłoniętego grą w kości. Potrząsał prawą dłonią, podwijał nogawki dżinsów ponad żółtawe buty i rzucał trzema kośćmi o pokrytą graffiti betonową ścianę. Ludzie wokół niego machali banknotami i wyli. Naprzeciwko znajdowało się boisko, którego panem był mój najstarszy brat, Big Wolf. Drybling, przepychanka, gra podkoszowa, rzut z odejścia i z odchylenia – Big Wolf miał w swoim arsenale te wszystkie zagrania, a także wiele innych, i z chęcią częstował nimi rywali. Nikt nie był w stanie go upilnować. W przerwach między kolejnymi meczami gracze podbiegali pod nasze okno po wodę, a ja z chęcią im ją podawałem. „Chello, mały bracie, wrzuć mi trochę lodu do kubka!” Niekiedy Michelle czy Justice przerywali zabawę i podchodzili, by sprawdzić, czy wszystko u mnie w porządku. Uwielbiałem te chwile, bo byli dla mnie całym światem. Ta trójka, bezpośrednio i pośrednio, nauczyła mnie, jak okazywać miłość, zachować skromność i być lojalnym. W młodości kierowałem się ich wskazówkami, i wciąż to robię.

W Red Hook było coś osobliwie pięknego. Nie chodzi o architekturę czy rozkład osiedla, lecz o to, jak my – czarni i brązowi – dopasowaliśmy się do rzeczywistości, w którą wtłoczyła nas Ameryka, a nawet jak potrafiliśmy przekuć to na własną korzyść. Rasizm, kiepskie szkoły, sprzedajni gliniarze, brak szans dla młodych oraz ograniczone perspektywy zawodowe naszych rodziców – w połączeniu ze wszystkimi innymi czynnikami, które nie pozwalały nam rozwinąć skrzydeł – powinny być gwarantem porażki. A jednak przetrwaliśmy, a czasem nawet odnosiliśmy sukcesy.

Mnie, jako małemu dziecku, łatwo było chłonąć całe to piękno, które zapewniały mi rodzina i społeczność, pomimo chaosu panującego w dzielnicy. Nigdy jednak nie patrzyłem z naiwnością na to, co działo się wokół mojego domu. Widziałem bójki na boisku koszykarskim wywołane sporną sytuacją, gości, którzy wyciągali broń albo okradali innych. A my przesiadywaliśmy przed domem i chłonęliśmy to wszystko. Wspieraliśmy ofiary, gdy tylko mogliśmy, i obserwowaliśmy, jak zmieniamy się jako wielka rodzina – bo to też stanowiło element życia w Red Hook. W miejscu, w którym niebezpieczeństwo przeplatało się z pięknem.

* Sport uliczny wywodzący się z kultury hip-hopu, polegający na wykonywaniu figur z elementami tańca i gimnastyki. Do uprawiania tej dyscypliny potrzebne są dwie około pięciometrowe skakanki. Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza.

ROZDZIAŁ DRUGIKRÓTKA HISTORIA RED HOOK

Gdybyście przeszli się po mojej okolicy, dostrzeglibyście wielkie ceglane budynki zamieszkane wyłącznie przez czarnych i brązowych. Wiedziałem, że w Nowym Jorku mieszkają też inni ludzie. To najbardziej różnorodne rasowo, etnicznie i kulturowo miasto w tym kraju. W mojej dzielnicy wszyscy mieli jednak ten sam kolor skóry co ja, lub przynajmniej podobny, i już w wieku pięciu lat zastanawiałem się, dlaczego tak jest. Zawsze taki byłem. Widziałem coś, tworzyłem w głowie serię związanych z tym pytań, a potem nie dawały mi one spokoju. Rozmyślałem, dlaczego jest tak, a nie inaczej. Gdy byłem mały, większość odpowiedzi dostarczali mi Jus, Michelle i mama. Wolf też, o ile akurat był w pobliżu. Kiedy nieco podrosłem, zainteresowałem się książkami i historią, nauczyłem się samemu szukać informacji. Chciałem się dowiedzieć, dlaczego czarni i brązowi mieszkają razem. Kto zdecydował o tym, że znaleźliśmy się w Red Hook lub w innych miejscach tego typu? Gdzie podziali się wszyscy biali? Czemu tak to wygląda?

Dowiedziałem się, że moją dzielnicę założyli w XVII wieku Holendrzy. Ta część Brooklynu otrzymała nazwę Roode Hoek, czyli „czerwony hak” – od czerwonawej gleby i haczykowatego kształtu, który na mapie Brooklynu przypomina zakrzywiony palec. Ziemia, na której znajduje się Red Hook, to przedłużenie nabrzeża na Brooklynie z trzech stron otoczonego wodami Górnej Zatoki Nowojorskiej.

Od połowy XIX wieku aż do pierwszych dekad XX bliskość wody sprawiała, że Red Hook było prosperującą dzielnicą przemysłową. Włoscy i irlandzcy pracownicy doków walczyli o swój udział w amerykańskim śnie, czyli o pieniądze i ziemię. Imigranci postrzegali Red Hook jako miejsce zapewniające wszystko to, co Nowy Jork miał do zaoferowania, i w którym jednocześnie mogli kultywować tradycje swoich rodzinnych stron.

Dwudziestego drugiego czerwca 1944 roku prezydent Franklin D. Roosevelt podpisał ustawę o weteranach, znaną jako G.I. Bill. Była to część Nowego Ładu, który miał wyciągnąć Amerykę z wielkiego kryzysu i wesprzeć weteranów wracających z frontu II wojny światowej. W ramach tej ustawy planowano zbudować szpitale, weterani wojenni mieli zaś otrzymać korzystne propozycje kredytów mieszkaniowych bez wkładu własnego, a także dofinansowanie na edukację oraz związane z nią wydatki, gdyby chcieli podjąć naukę w college’u. W latach 1944–1949 niemal dziewięć milionów weteranów otrzymało około czterech miliardów dolarów z programu dla bezrobotnych.

Czarni weterani sądzili, że po powrocie do domu spotkają się z podobną pomocą. Oni także zostawili swoje rodziny i walczyli ramię w ramię z białymi żołnierzami, by chronić Amerykę. Domyślam się, że marzyli o ponownym spotkaniu z bliskimi, kupieniu ziemi, budowie pięknego domu, zdobyciu wyższego wykształcenia. Pamiętajcie, że działo się to krótko po zniesieniu niewolnictwa. Jeśli pochodzili z Południa, ich rodzice byli zapewne dzierżawcami na plantacjach, a ich dziadkowie niewolnikami, więc ta wojna pozwoliła im zamarzyć o nowym życiu. Po raz pierwszy mogliby naprawdę zasmakować amerykańskiego snu, którym tak szczycił się ten kraj – mieć własny dom i wspinać się po drabinie społecznej. Jednak po zakończeniu wojny paskudna fala rasizmu zmyła wszystkie te nadzieje.

Wielu Afroamerykanom odmówiono obiecanego dofinansowania do nauki, o które wcześniej walczyli. Nieliczni szczęśliwcy, którzy otrzymali tak zwane gwarantowane środki na college, nie mieli wielkiego wyboru, jeśli chodzi o szkołę, bo w kraju panowała segregacja rasowa. To samo dotyczyło domów. Banki odmawiały afroamerykańskim weteranom wojennym pożyczek mieszkaniowych ze względu na kolor skóry, więc ci nie byli w stanie zbudować wymarzonych domów dla swoich rodzin. Biali zgarnęli całą kasę z G.I. Bill i wykorzystali ją, by stworzyć podmiejskie osiedla. W ten sposób ustawili się na pokolenia w przód, a czarni musieli walczyć o swoje w wielkich amerykańskich miastach. Co zatem prezydent FDR zaproponował czarnym ludziom w swoim historycznym Nowym Ładzie? To proste: osiedla czynszowe.

Alfred Easton Poor był znanym architektem z Baltimore w stanie Maryland. Słynął z wielu prywatnych i federalnych przedsięwzięć, takich jak Jacob K. Javits Federal Building, James Madison Memorial Building czy Wright Brothers National Memorial. W 1939 roku Poor zaprojektował kompleks budynków Red Hook Houses o powierzchni ponad 160 tysięcy metrów kwadratowych. Działo się to kilka lat przed wejściem w życie G.I. Bill, lecz za rządów tej samej administracji Roosevelta. Nasze osiedle składało się z dwóch połączonych kompleksów budynków, Red Hook East i Red Hook West, co czyniło je największym osiedlem mieszkaniowym na Brooklynie. W Red Hook East postawiono 16 budynków mieszkalnych i 3 użytkowe, z kolei w Red Hook West, gdzie znajdował się mój dom, kolejnych 14 budynków mieszkalnych i jeden użytkowy. Do tego betonowe place zabaw oraz nędzne asfaltowe boiska z obręczami bez siatek. Tak jakby zależało im, żebyśmy zajęli się sportem.

Początkowo w Red Hook mieszkały głównie rodziny pochodzenia irlandzkiego i włoskiego. W latach 60. XX wieku transport kontenerowy zaczął wypierać swoje skromniejsze odpowiedniki, a wiele firm przeniosło się z okolic portów w Red Hook do New Jersey. Bezrobocie rozprzestrzeniało się jak zaraza, a okolica mocno podupadła. To zaś sprzyjało szybkiemu rozwojowi przestępczości.

Gdy do Red Hook zaczęli się masowo sprowadzać czarni i Portorykańczycy, wiele irlandzkich oraz włoskich rodzin uciekło. Te, które zostały, zajmowały zdominowaną przez białych okolicę nazywaną „tyłami” Red Hook. Mówiono mi, że nienawidzą tam czarnych i mam się trzymać z daleka od tego miejsca. „Nigdy nie chodź »na tyły«, tam są sami rasiści!”, powtarzał mój brat Jus. Można było odnieść wrażenie, że wszystkim czarnym i Portorykańczykom, którzy zapędzili się w te białe okolice, zawsze przydarzało się coś złego. Moje dzieciństwo wypełnione było opowieściami o przestępstwach na tle rasowym, ale w głowie najbardziej utkwiła mi sprawa Kevina Teague’a z 1997 roku. Słyszałem tę opowieść wiele razy. Teague był czarnym pracownikiem poczty, który nie zrobił nic złego. Pewnego dnia, gdy szedł z metra do domu, został pobity niemal na śmierć przez czterech białych rasistów, którzy wdali się wcześniej w sprzeczkę z jakąś grupką nieznanych mu czarnych pod McDonaldem. Trzeba mu było założyć 13 szwów. Miał poważnie uszkodzone oko, a do tego napastnicy potrącili go samochodem. Pomimo tego wszystkiego sędzia Alan D. Marrus ze Stanowego Sądu Najwyższego na Brooklynie uznał napastników – Anthony’ego Mascuzzio, Ralpha Mazzatto oraz Alfonse’a i Andrew Russo – za niewinnych oczywistej próby morderstwa na tle rasowym. Tak właśnie wyglądał system z perspektywy czarnych zamieszkujących Red Hook. Podobne historie jeszcze bardziej utwierdzały mnie w przekonaniu, by słuchać brata i trzymać się z dala od tych okolic. „Tyły” Red Hook miały opinię rasistowskiego miejsca na długo, nim się urodziłem, i niestety nic się pod tym względem nie zmieniło. Co gorsza, system – reprezentowany przez takie osoby jak sędzia Marrus – z dumą popiera podobne rasistowskie zachowania. Jeśli nie jesteś biały i mieszkasz w miejscu takim jak Red Hook, lepiej bądź gotów na dość jednostronne podejście do sprawiedliwości.

Gdy 20 maja 1984 roku przyszedłem na świat, Red Hook wciąż znajdowało się w głębokim ekonomicznym kryzysie i nie zapewniało niemal żadnych szans swoim czarnym mieszkańcom.

Do 1988 roku przemoc na Brooklynie regularnie przyciągała uwagę całego kraju. Magazyn „Life” przygotował nawet dziewięciostronicowy tekst o mojej okolicy, w którym nazwał ją „amerykańską stolicą cracku”. Nie miałem najmniejszego pojęcia o takich rzeczach ani o świecie, na który przyszedłem. Mama mówiła wszystkim, że będę jej ostatnim dzieckiem, a rodzeństwo niezwykle cieszyło się z nowego brata.

Where Tomorrows Aren’t Promised: A Memoir

Text and illustrations © Carmelo Anthony 2021

Copyright © for the Polish translation by Jakub Michalski 2025

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2025

Redakcja – Dominik Leszczyński

Korekta – Maciej Cierniewski, Piotr Królak

Opracowanie typograficzne i skład – Joanna Pelc

Przygotowanie e-booka – Natalia Patorska

Projekt okładki – Kelli McAdams

Adaptacja okładki – Paweł Szczepanik / BookOne.pl

Fotografia na I stronie okładki – Devin Allen Photography

Fotografia na IV stronie okładki – Kareem Black/Devin Day Reps

All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Drogi Czytelniku,

niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.

Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.

Dziękujemy!

Ekipa Wydawnictwa SQN

Wydanie I, Kraków 2025

Ten e-book jest zgodny z wymogami Europejskiego Aktu o Dostępności (EAA).

ISBN mobi: 9788382108279

ISBN epub: 9788382108286

Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:

Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Grzegorz Krzymianowski, Natalia Patorska, Katarzyna Kotynia

Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Julia Siuda, Zuzanna Pieczyńska

Promocja: Aleksandra Parzyszek, Piotr Stokłosa, Łukasz Szreniawa, Małgorzata Folwarska, Marta Sobczyk-Ziębińska, Natalia Nowak, Martyna Całusińska, Ola Doligalska, Magdalena Ignaciuk-Rakowska

Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Patrycja Talaga

E-commerce i it: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Marta Tabiś, Marcin Mendelski, Jan Maślanka, Anna Rasiewicz

Administracja: Monika Czekaj, Małgorzata Pokrywka

Finanse: Karolina Żak

Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak

www.wsqn.pl

www.sqnstore.pl

www.labotiga.pl