44,99 zł
Królestwo Halworu to kraina, w której kryją się potwory rodem z sennych koszmarów. Strzygi, dybuki, południce oraz inne stworzenia czyhające na nieszczęśników, których los lub własna głupota zwiodły na manowce, prosto ku zgubie.
W tym świecie dwóch przyjaciół, Dalebor i Rogost, różniących się od siebie jak dzień i noc, próbuje pomóc tym, którzy nie są w stanie sami obronić się przed kłami i pazurami w ciemnościach. Tutaj nie ma jednoznacznych wyborów i prostych dróg. Balansują na granicy honoru i łotrostwa, mierząc się z własnymi demonami.
Witajcie w świecie bogato inspirowanym demonologią oraz wierzeniami ludów słowiańskich. Witajcie w królestwie Halworu. Bądźcie ostrożni. Bardzo ostrożni.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 370
Cena odkupieniaTom pierwszy cyklu halworyjskiego
© 2022 WARBOOK Sp. z o.o.
© 2022 Łukasz Kucharski
Redaktor serii: Sławomir Brudny
Redakcja i korekta: Zespół redakcyjny
eBook: Atelier Du Châteaux, [email protected]
Ilustracja na okładce: Artur Ciechorski
ISBN 978-83-66955-39-4
Wydawca: Warbook Sp. z o.o.ul. Bładnicka 6543-450 Ustrońwww.warbook.pl
Mojej Rodzinie
– Wejdź, chłopcze. Nie, nie zasłaniaj wejścia płachtą. Na miłość bogów, jest ukrop na zewnątrz, a ty chcesz pozbawić mnie resztek powietrza! W taki dzień jak ten nie mam ochoty dusić się w ciemnościach.
Wezwana postać przystanęła w progu, wahając się mimo zaproszenia.
– No, żywo! – Starszy mężczyzna, siedzący za pokaźnym stołem, na którym walały się leżące w ogólnym rozgardiaszu papierzyska, mapy oraz cynowe kubki, dał znak ręką, aby ośmielić przybysza. – A więc to ciebie przysyła mi Wilkomlecz?
Postać stanęła sztywno wyprostowana naprzeciw mężczyzny, zasalutowała niezdarnie.
– Rogost stawia się na rozkaz!
Młodzik, bo nowo przybyły nie mógł sobie liczyć na pierwszy rzut oka więcej niż szesnaście, góra siedemnaście wiosen, wyprostował się jeszcze bardziej. Stary parsknął śmiechem.
– Ile lat na służbie? – zapytał, podkręcając wąsa i uśmiechając się przy tym złośliwie.
Chłopak przekrzywił głowę zdezorientowany, zmarszczył brwi.
– Ile? – dopytywał mężczyzna. Znał odpowiedź, ale nie miał za złe Wilkomleczowi, że przysłał mu nieopierzonego mlekosysa. Nie był to zresztą pierwszy raz.
– Jeszcze… Jeszcze nie służyłem w drużynie – odpowiedział z ociąganiem Rogost.
– Jeszcze nie służyłem w drużynie, panie – poprawił go stary. – Tutaj jest królewski hufiec i mimo że przysyła mi ciebie mój serdeczny druh, dyscyplina pozostaje dyscypliną.
– Tak, oczywiście – potaknął skwapliwie młodzik.
– Tak, oczywiście, co?
– Tak, oczywiście, panie.
Mężczyzna bezczelnie lustrował swojego rozmówcę, oceniał, z jakiego kruszcu może być wykuty, i w oczywisty sposób bawił się jego kosztem, dostrzegając rosnące zakłopotanie chłopaka. Po chwili krępującej ciszy uznał, że wystarczy.
– Siadaj. – Wskazał na drewniany zydel o trzech nogach. – Co u Wilkomlecza?
– Nie widziałem go od roku… panie – dodał prędko chłopak. – Z chramu posłano mnie do pana Daromira, na lekcje wojennego rzemiosła.
– Mieczem władasz? – Stary uniósł pytająco brew.
– Tak, panie.
– Włócznią?
– Niezgorzej, panie.
– W szyku, z tarczą?
Zapadła cisza.
– Ano właśnie – podjął mężczyzna. – Czyli w regularnej bitwie będziesz świeży jak ta panna młoda w noc poślubną, czekając, aż pierwszy piechur z piką…
– Umiem za to… – młodzik wszedł mu obcesowo w zdanie, nie bacząc na szarżę, najwyraźniej próbując udowodnić, że nie pozwoli z siebie tak łatwo kpić.
– Gówno umiesz – zrewanżował się stary, nie podnosząc głosu. – Po co tu jesteś, hm? Nie lepiej by ci było rozpalać te wasze ognie mądrości? Modlić się do Barora i bezpiecznie obserwować świat z progu jego kąciny?
– Nie lepiej – odparował naburmuszony Rogost.
– To czego ty właściwie chcesz?
– Służyć królestwu Halworu – odparł natychmiast młodzik, wkładając w swoją odpowiedź tyle pewności, ile tylko zdołał jej w sobie zgromadzić. – Chcę być jego zbrojnym ramieniem, chcę bronić jego granic i poddanych, chcę…
– Dużo chcesz – zbył go mężczyzna. – A królestwu można służyć na różne sposoby, nie tylko z mieczem w dłoni. Ile masz lat?
– Niedługo szesnaście, panie.
– Wiesz, z kim rozmawiasz?
Oczy młodzieńca rozbłysły nagłym blaskiem.
– Kasztelan Mściwój, naczelny dowódca armii Halworu, bohater Wojny Talijskiej, mściciel znad Słupii…
– Stop. – Mężczyzna podniósł dłoń. – Nie po to pytam, by się przed tobą chełpić. Bohater wojny, dobre sobie. Mściciel? Ho-ho, tegom jeszcze nie słyszał, jako żywo. Poza tym nad Słupią to nie była bitwa, tylko zwykła rzeź. Ty chyba nie masz pojęcia, czym zajmuje się żołnierz. Naczytałeś się jakichś dyrdymałów i marzy ci się zabawa w wojenkę, co?
Tak długo patrzył młodemu w oczy, aż ten spuścił wzrok, speszony.
– Splendor? Sława? To ci się roi, co? Pieśń na twą cześć i wianek hożych dziewek, wzdychających na każdy twój ruch i słowo, gotowych na pstryknięcie palcami otworzyć przed tobą swe podwoje, hm?
– Ja tylko… – Ton Rogosta przestał być w najmniejszym stopniu buńczuczny.
– Nie będę ci prawił morałów o tym, czym jest wojna. Taki gołowąs jak ty i tak nie uwierzy staremu, dopóki sam nie przekona się na własnej skórze. Jaka była twoja specjalność w chramie? Czym stary Wilkomlecz kazał ci się parać?
– Historią, panie.
– Chcesz być dziejopisem?
– Nie. – Chłopak stanowczo pokręcił głową. – Chcę widzieć, jak historia tworzy się na moich oczach, z moim udziałem.
Mściwój przyglądał się swojemu rozmówcy jeszcze przez chwilę, po czym wstał zza stołu i ruszył ku wyjściu.
– Twoje prawo. Jak każdego młodego. Mam jedynie nadzieję, że wkrótce nie przyjdzie mi ciebie samego zaliczyć do pocztu dziejów minionych, bo widzisz, historia ma to do siebie, że gdy się tworzy, niestety pędzi nieubłaganie naprzód i świetnie sobie radzi bez naszego udziału. Czy nam się to podoba, czy nie. – Westchnął smutno. – Chodź. Zobaczymy, czy uda nam się z ciebie coś wykrzesać. ■
Chłód przeniknął go na wskroś. Było to uczucie gwałtowne i nachalne, jakby obca materia wtargnęła w jego ciało, rozlewając się obezwładniającym zimnem. Paraliż, choć chwilowy, był nagły i kompletny. Zawsze kojarzyło mu się to z czymś lepkim i obrzydliwym, czymś, co przejmuje kontrolę nad jego organizmem i nie toleruje najmniejszego sprzeciwu. Najpierw zatykało dech w piersiach, a członki wyginały się w paroksyzmie bólu. Potem przychodziła fala okropnych doznań, jakby ktoś przelewał w niego emocje oparte na najniższych instynktach. Wypełniał się nimi po samiuśki brzeg, niczym kubeł nieczystości. Opanowała go ciemność, za którą czaiła się czerwona, krwawa poświata, a w niej samej przerażająca chęć mordu, rzezi, błaganie o litość, płacze i rzężenie konających, a w końcu cisza i beznadzieja. Trupi chłód. A potem, z wolna, przychodziła wyczekiwana ulga, mimo że doznanie trwało kilka uderzeń serca.
Oderwał się od przybitego do drzewa obwieszczenia. Potrząsnął głową, aby ze szczętem pozbyć się okropnego wrażenia, którego doświadczył, gdy sięgnął po wyprawiony kawałek skóry. Nie spodziewał się doznać takiego uderzenia złych emocji. „Jesienne przesilenie” – pomyślał, przypatrując się naskrobanym, nieco koślawym literom. „Po przesileniu wszystko wróci do normy, jak zawsze”. Ucieszył się, że nie zleciał z kulbaki jak ostatnia niedojda. Wychylił się i splunął. Targnęło nim tak silnie i niespodziewanie, że musiał przygryźć sobie język. Nieprzyjemny, metaliczny posmak krwi drażnił podniebienie.
– Coś ciekawego? – usłyszał za swoimi plecami. Zdarł ogłoszenie i obrócił się w siodle do nadjeżdżającego mężczyzny.
– Szukają najemników do ochrony kasztelańskiego syna podczas ceremonii zaślubin. Zapłata po wykonaniu zadania – odparł. Gdzieś w głębi głowy zaczynał pulsować tępy, nieznośny ból.
– Dobrze się czujesz? – Blondyn wziął od towarzysza afisz, przyjrzał się treści.
– Nie cierpię jesieni. Niech już przyjdzie to przesilenie. – Ciemnowłosy mężczyzna otarł pot z czoła, pomasował skroń. – Wszędzie czuję aurę śmierci – westchnął. – Przejdzie. – Machnął niedbale ręką. – Jak zawsze.
Blondyn popatrzył na towarzysza z zatroskaną miną, zmarszczył brwi.
– Bierzemy to? – zapytał wreszcie, gdy stwierdził, że dalsza indagacja o stan samopoczucia druha nic nie da.
– Zawsze to jakieś zajęcie – tamten bardziej wymruczał pod nosem, niż odpowiedział. – Może pomóc w naszej sprawie, nie wspominając, że i tak mamy po drodze. Nawet bardzo po drodze. Zresztą – uśmiechnął się słabo – nieczęsto mamy okazję poobracać się wśród możnych tego świata.
*****
Pierścień Loksy był najdalej wysuniętym obszarem pasma górskiego powszechnie znanego jako Góry Koronne. Zbita kamienna ściana tworzyła masyw, który wyraźnie odznaczał się od reszty krajobrazu. Jego niecodzienny, okrągły kształt, jak i żyzne, bogate w zasoby naturalne kotliny oraz malownicze dolinki miały ostateczny wpływ na nadaną mu nazwę. Loksa – bogini kupców, opiekunka możnych i wszelkiego dobrodziejstwa – zyskała w tym miejscu szereg oddanych jej wyznawców i nie na darmo mówiono po chramach i miasteczkach, że jest to jeden z zamożniejszych regionów królestwa Halworu. Kto włada Pierścieniem, powtarzano, włada tronem. Zresztą rozmaite dobra, takie jak sztolnie i żupy solne, od wieków podlegały Koronie, zasilając skarbiec kolejnych pokoleń monarchów.
Król Hylko, przez zwolenników zwany Roztropnym, a przez mniej przychylnych groszorobem i ździercą, przewidział jednak, że szybko migrujące na prężnie rozwijające się tereny chamstwo może zakłócić politykę bogacenia się królestwa, i wydał dekret nakładający zbójeckie podatki na każdego, kto osiedli się w Pierścieniu Loksy. Chętnych z początku nie brakowało, a jakże, ale coraz częstsze przypadki popadania w niewolę za niepłacenie pogłównych, podymnych i innych, jakże licznych opłat, podatków i podateczków drastycznie wpłynęły na liczbę nowych osadników. Wkrótce koniunktura ustateczniła się, prostaczkowie, którzy marzyli o szybkim bogaceniu się, pozostali prostaczkami, a możni i wpływowi nadal dzierżyli władzę nad światem. Ot, odwieczny porządek został zachowany.
I ład ów przez długi czas utrzymywał status quo, aż na monarszym stolcu zasiadł wnuk Hylka – Mosław. Jak jego antenaci, Mosław szybko nauczył się, że zasobność skarbca zależy w dużej mierze od podległych danin z Pierścienia Loksy. Wnuk poszedł jednak o krok dalej w ucisku swych oddalonych o nielichy kawałek drogi poddanych i powziął sobie za punkt honoru systematyczne ogołacanie podległych mu włości, nie szczędząc sobie samemu zbytku i dóbr doczesnych.
Jakże przeliczył się w założeniu, że bitne, regularne wojsko przytrzyma za pysk możnowładców, którzy na ten czas zdołali pogromadzić wcale pokaźne zastępy pachołków. Co więcej, dotąd na ogół skłócona ze sobą szlachta poczęła trzymać wspólny front i, nie bacząc na dotychczasowe spory i rodowe wróżdy, jawnie sprzeciwiać się Mosławowej woli. W taki oto sposób wywiązało się krótkie, acz brzemienne w skutkach powstanie lordów, którzy nijak nie mogli zdzierżyć rozlicznych gwałtów i niesprawiedliwości, jakże hojnie rozdzielanych ręką suzerena. Gdy dobiegło ono końca, złośliwi mawiali, że zgubą króla okazała się słabość do rozlicznych kochanic i faworyt, gdyż do całego zdarzenia miała się przyczynić synowa podstarzałego, acz wielce poważanego kasztelana, która wbrew woli pana ojca pognała do stolicy i przyprawiła rogi swojemu dotychczasowemu mężowi, stając się królewską kochanicą, otwarcie paradując u boku Mosława i szkalując tym samym sławetne imię teścia oraz rodu. Nie była zresztą pierwszą, która dała się zwieść powabowi bożego pomazańca, ale ostatnią, która przepełniła czarę goryczy, gdyż pohańbiony teść wraz z synem tym mocniej zabrali się do podburzania możnych. Bałamucenie lordowskich córek oraz żon okazało się czynnością nader nikczemną i niewybaczalną w oczach pierścienickiej szlachty (przede wszystkim dlatego, że niejednokrotnie chodziło o ich własne kobiety), choć na dworze było powszechnie wiadomym, iż król nie stronił od płci pięknej, mimo bycia w oficjalnym związku małżeńskim, usankcjonowanym przez kapłanów. Mosław nie popuszczał żadnej białogłowie, jeśli znalazła się w sferze jego zainteresowania, nieważne czy była to kobieta zamężna, czy też panna. Oczywiście, nie był to dwór talijski, gdzie liczba kochanek i nałożnic wśród lordów (często za poduszczeniem żon, które wręcz narajały potencjalne kandydatki z wprawą zawodowej burdelmamy) przydawała na znaczeniu statusowi społecznemu.
Tak czy inaczej wojsko, które pognało na rozkaz króla, by utrzymać w ryzach rozbuchanych lordów oraz ich zapędy do zmiany osoby zasiadającej na tronie, zostało haniebnie pobite przez regimenty pachołków, najemników i zastępy chłopstwa, które wcześniej naprędce przeszkolono i szczodrze dozbrojono z zasobów pierścienickiego skarbczyka. Szlachta, podbechtana dwoma spektakularnymi zwycięstwami, ruszyła na stolicę, ale niespodziewanie w połowie drogi zatrzymał ją królewski orszak. Król odważnie wysforował się do skonfundowanych szlachciców, zaskakując ich hojną ofertą rozlicznych przywilejów i wolności. Uderzył w czułą strunę, gdyż łasi na zaszczyty lordowie nie przewidzieli, iż król gra jedynie na zwłokę, okazując się ostatecznie przebieglejszym, niźli przypuszczano, i o ironio, gdy podpisano warunki pokoju (należy tutaj wspomnieć, że wielce krzywdzącego dla Mosława), ten zaczął skrupulatnie podkupywać najemników za pieniądze loksańskich lordów, odczekawszy oczywiście czas jakiś, udając pobitego i nieskorego do odwetu. W skrytości ducha szykował się do perfidnej zemsty za doznane upokorzenie, wertując w głowie listy paskudnych kaźni, które zasponsoruje opornym lordom, jacy ośmielili się wystawić go na pośmiewisko. Król systematycznie obsadzał tereny kasztelanów i pomniejszych książąt ludźmi, którzy hodowani byli przez niczego nieświadomych panów, niczym te przysłowiowe żmije na piersi. Finalne przetrącenie karku panoszącej się szlachty ostatecznie nie nadeszło, ponieważ doszło do nader niespodziewanego zgonu Mosława, który został znaleziony zasztyletowany we własnej łożnicy. Sprawcą, a raczej sprawczynią mordu okazała się, a jakże, kasztelańska synowa, jedna z domniemywanych casus belli powstania możnowładców.
A potem na tronie zasiadł syn Mosława, Wystek, który mimo powszechnego zdziwienia wcale a wcale nie przejął charakteru i ciągot szanownego rodziciela, gdyż usposobienie odziedziczył po kądzieli, a nie po mieczu. Pokątnie wielce się dziwowano, że książątku, liczącemu wówczas jedynie sześć wiosen, nie skręcono cichcem karczku, doprowadzając do jakże nieszczęsnego, lecz równie niespodziewanego wypadku. Pozwolono chłopcu żyć, rzec można, wbrew podszeptom pierścienickiej szlachty, która obawiała się powrotu do epoki nadużyć Mosława, gdy tylko synalek wejdzie w wiek młodzieńczy. Ponadto dochodził jeszcze jakże oczywisty motyw zemsty, którą potomek mógłby chcieć wywrzeć za krzywdy ojca. Do spodziewanego wypadku ostatecznie nie doszło. Z początku, zaopiekowany przez radę lordów, wybranych ze wszystkich terytoriów królestwa, Wystek nie wyróżniał się niczym specjalnym. Spokojny chłopiec, który bacznie przysłuchiwał się każdemu słowu, analizujący każdą sprawę przedstawianą przed radą regencyjną, ostatecznie, gdy przejął rządy, okazał się władcą wielce szanowanym i roztropnym, powszechnie ukochanym przez lud, a na domiar wszystkiego sprawiedliwym w swych osądach. Wystarczy powiedzieć, że dobiegł końca konflikt między dworem a szlachtą z Pierścienia Loksy, która ponownie poczęła prosperować na własnych ziemiach, ku wspólnemu dobru. Skończyły się tym samym wyzysk i nadmierne nadużywanie władzy wobec poddanych. Przynajmniej na jakiś czas.
Tak bodaj przedstawiają tamte wydarzenia dziejopisarze, choć zakończenie historii buntu pierścienickiej szlachty mogłoby, podług licznych opinii, posłużyć niejednemu bardowi bardziej za materiał do radosnego finału ballady aniżeli do opisu życia w jego prawdziwej, nieznającej kompromisu postaci…
*****
– To ma być kasztelańska siedziba? – Rogost podrapał się w policzek bujnie porośnięty jasną szczeciną. Jego skrzywiona mina mówiła wszystko na temat ostrokołu, którego lata świetności minęły dekady temu.
Poczerniała tu i ówdzie od przegnitych belek zapora przypominała szczerbatą szczękę, a nie środek obronny. Rogost pomyślał, że solidny kopniak w zupełności wystarczyłby za taran przy zdobywaniu kasztelu, przysadzistej budowli, która przydatnością i wyglądem musiała, jak stwierdził na pierwszy rzut oka, dorównywać ostrokołowi.
– Możni tego świata schodzą na psy – oświadczył, gdy konie ruszyły przez bramę, której jedno skrzydło leżało wyłamane gdzieś nieopodal, w rzadkiej, żółto-brązowawej trawie. – Albo Loksa stała się patronką łachmaniarzy i biedaków, albo coś poszło tutaj cholernie nie tak – mówiąc to, dotknął żelaznej głowicy miecza, powszechnie znanego znaku odpędzającego złe moce i uroki.
– Może. – Dalebor rozglądał się bez cienia żenady po zrujnowanym, mocno podupadającym kasztelu. – Ważne, aby byli wypłacalni. Przydadzą nam się pieniądze. Poza tym nasza droga i tak, koniec końców, poprowadziłaby tutaj.
– Ależ tu śmierdzi! – Rogost wciągnął powietrze nosem z przesadną emfazą. – Nie dostaniemy złamanego miedziaka, zobaczysz, ale pal to licho. Miejmy nadzieję, że kasztelan odpłaci przydatniejszą nam walutą.
Końskie kopyta rytmicznie mlaskały na błotnistym klepisku. Pomieszczenia gospodarcze oraz kilka niewielkich sadyb, zapewne domostwa służby rekrutowanej z okolicznego chłopstwa, dopełniały obrazu nędzy i rozpaczy. Przy budyneczku pełniącym funkcję strażnicy, a w rzeczywistości przypominającym przesadnych rozmiarów chlewik, siedziało dwóch zbrojnych. Pierwszy, starszawy mężczyzna z czerwonym, przekrwionym nochalem, flegmatycznie obierał sztylecikiem jabłko. Drugi spał w najlepsze, pochrapując z cicha. Dalebor popatrzył na żołdaków i stwierdził z politowaniem, że pewnie jaka praca, taka płaca.
– Znaleźliśmy to przybite do drzewa, jadąc traktem z Werniki. – Zamachał obwieszczeniem, nie zsiadając z siodła.
Nosacz zwrócił na ciemnowłosego przybysza swoje niechętne spojrzenie. Kawałek owocu powędrował do jego ust, po czym strażnik wycelował sztylecikiem w pobliską wieżyczkę, przylegającą bezpośrednio do kasztelu.
– O skrybę pytajcie – powiedział, żując jabłko. Kropelki soku spłynęły mu na brodę. – Tyki szukajcie. Przeca on to pisał, wżdy wiedzieć powinien, co sam nabazgrał.
Dalebor wskazał palcem na wieżyczkę.
– Tam? – upewnił się.
– Ano – odpowiedział kompan nosacza, łypnąwszy jednym okiem spod stożkowatego hełmu, opuszczonego tak, by słońce nadto nie przeszkadzało mu w drzemce. – Ale po mojemu, to poszukajcie od razu cześnika, bo każdy wie, że jego to interes spraw kasztelana doglądać i pewnie on zlecił Tyce te odezwy słać. Pytajcie o Lazara. A teraz – zamknął oko, westchnął i założył ręce na wydatnym brzuszysku – idźcie już, bo mi w obowiązkach przeszkadzacie.
*****
– Po co to wam, panowie? – Jeden z wielu podbródków siedzącego naprzeciw mężczyzny zafalował, po czym zastygł.
– Zwyczajnie, panie cześniku – wymruczał Dalebor. – W sakwach pobrzmiewa echo, a nie lza bytować tak o samym jeno powietrzu.
Zwalisty typ, tytułowany cześnikiem, uniósł się lekko na chorobliwie otyłych rękach. Rękawy koszuli napięły się przesadnie i zatrzeszczały, grożąc eksplozją. Rogost przyglądał się temu zjawisku z olbrzymią ciekawością, ważąc w myślach, jak długo jeszcze materiał zdoła oprzeć się naporowi cielska. Grubas zmienił nieznacznie pozycję, przekrzywiając tułów na lewo. Kolejne krople potu spłynęły spod bujnych, jaśniutkich loków, by po chwili meandrowania po nalanej facjacie skapnąć na stół. W komnacie było chłodnawo, ale tusza mężczyzny wciąż dawała mu się we znaki i nieszczęśnik pocił się wcale obficie.
– Tak. – Zachrząknął po chwili ciszy. Głos miał nieco piskliwy, a ruchy pełne były czegoś miękkiego, rzec można niewieściego, co nie pasowało do całości, drażniło. – Kwestia wynagrodzenia. Na obwieszczeniu stoi wyraźnie, że dopiero po wykonaniu zadania.
– Oczywiście – przytaknął Dalebor. – Nikt nie przyjechał was okpić, mości cześniku. Skoro napisane jest po robocie, znaczy po robocie.
Tłuścioch zamlaskał, widać nie wiedząc, co powiedzieć, jako że spodziewał się targów ze strony najemników. Jeszcze przed rozmową z nieznajomymi przekonywał sam siebie, że przybłędy zażądają zaliczki z góry, a wówczas popędzi ich czym prędzej precz i będzie miał święty spokój. Najwyraźniej przeliczył się.
– Tak – powtórzył, żeby nie wyjść na kompletnego durnia. – Doświadczenie pewnie jakowe macie, wnosząc po mieczyskach, co to je nosicie przy pasach. Ale… – Zawiesił głos jakby niepewny, czy nie powie za dużo.
– Ale? – dopytywał się Dalebor.
– Ale… Rozumiecie, panowie, że sprawa ma się z kasztelańskim synem, a nie z ochroną kupców i ich karawan po traktach i wykrotach.
– Panie… Lazar, zgadza się? – Rogost wstał, podszedł do okna.
– Owszem – potwierdził cześnik.
– A więc, panie Lazar. Na wszystkich miłych nam bogów: przestańcież mydlić nam oczy i traktować jak imbecylów. Co widnieje na afiszu – wiemy. Kogo mamy ochraniać – takoż. Czytać obaj umiemy. Z jednym wszak zachodzimy z moim druhem w głowę: na co zatrudniać obcych celem ochrony młodego pana, gdy macie na podorędziu własnych ludzi, którzy czuwają na posterunku bez chwili wytchnienia? – Rzekłszy to, popatrzył wymownie w kierunku chlewiko-strażnicy.
– Bo obyczaj nakazuje – rozpoczął nieprzekonującym tonem cześnik – by rodzic pozostał w domu, oczekując dziecka, które natenczas wyruszy w drogę, by dostąpić obrzędu zaślubin. A że pozycja mego pana jest dość znacząca, mus więc pozostawić przy nim nielichą załogę, chroniącą jego życie i mienie.
– Na własnym terenie – Dalebor począł wyliczać. – Otoczony nikim innym, jak sąsiadami, których zna. Nie wspominając o pierścieniu z gór, który was otacza, a przecież nie toczy się żadna wojna. O ruchawkach czy zajazdach też nic nie słychać, bo od lat to tereny spokojne. Rzeknijcie nam więc tak naprawdę, o co chodzi. – Spojrzał cześnikowi prosto w oczy. – Bo, wybaczcie wyrażenie, coś mi tu śmierdzi.
– Też mi się trafiło! – wybuchnął raptem tłuścioch, unosząc się z siedziska. – Mędrków dwóch! Patrzcie ich, po gębach na rezunów wyglądający, a filozofują niby persony jakie światłe a znaczne!
Rogost zasiadł obok Dalebora, założył ręce na piersi. Obaj mężczyźni mierzyli się przez chwilę z cześnikiem wzrokiem. Poczerwieniały na facjacie Lazar klapnął ciężko na krzesło, które zatrzeszczało złowieszczo.
– Precz – powiedział cicho.
– Że jak? – zdumiał się Rogost.
– Słyszeliście. – Lazar skrzywił się. Ciężkie brwi wysunęły się, nachodząc lekko na oczy.
Kompani wstali i bez zbędnych słów ruszyli do drzwi.
– Wystarczy, Lazarze. Dziękuję – obcy głos rozszedł się po komnacie niespodziewanie, zaznaczył czyjąś obecność, jakby ktoś był niewidocznym, cichym obserwatorem rozgrywającej się rozmowy, czekając na sposobność do ujawnienia się.
Dalebor powiódł wzrokiem po surowym pomieszczeniu, szukając źródła dźwięku. Jego uwagę przykuła na pozór nierzucająca się w oczy, niewielka dziura w górnym rogu, na styku ścian. Ot, fragment rozpadającej się murarki.
Przez chwilę nic się nie działo, aż drzwi otwarły się i do pomieszczenia wmaszerował niezwykle wysoki jegomość, który zmuszony był pochylić się nieco przy przekraczaniu progu, by nie wyrżnąć weń głową. Niemłody już mężczyzna był przeraźliwie chudy, choć o takich mawiano „jedna żyła”, bo ciało zdawało się mocne niby stal mimo pozornej kruchości. Bury wams, który dawno wyszedł już z mody, reprezentował wszystko, co można było rzec o stanie całego kasztelu: niegdyś pięknie wyszywane, bogate odzienie teraz jawiło się jako, co najwyżej, duch dobrych czasów i prosperity. Zawadiacko podwinięte rękawy koszuli odsłaniały żylaste, silne ręce.
Mężczyzna wszedł bez słowa powitania czy wyjaśnienia, kim jest, przeszedł przez pomieszczenie szparkim krokiem i zasiadł obok cześnika, świdrując ciekawie szarymi oczami nic nierozumiejących kompanów. Nowo przybyły miał szpakowate włosy, które przypominały jeden gęsty, zbity kołtun na wygolonej dookoła głowie. Pod badawczym wzrokiem co rusz poruszał bujnym wąsem, jakby zarost drażnił go, łaskotał.
– Siadajcie, panowie. – Skinieniem głowy wskazał skonfundowanym towarzyszom ich niegdysiejsze miejsca. – Wybaczcie tę całą maskaradę i robienie z was, nie przymierzając, wałów.
Dalebor był pierwszym, który zasiadł z powrotem na swoim miejscu. Chwilę potem dołączył do niego Rogost.
– Macie rację, że coś wam śmierdzi, bo sprawa jest z natury śmierdzących – kontynuował niezrażony ciszą nieznajomy.
– Jesteście, panie, właścicielem kasztelu? – zapytał Rogost.
– Nie – odparł od razu mężczyzna. Z jego oczu barwy stali nie dało się wyczytać niczego więcej prócz zaciekawienia. – Jam jest Nieszkun, brat kasztelana i opiekun jego syna.
– Po co te zabawy, mości Nieszkunie? – Dalebor wskazał wypatrzoną przez siebie niepozorną dziurę w rogu komnaty. – Afisze rozwieszacie, a potem w kotka i myszkę się bawicie, w ciuciubabkę, jak z dziećmi. Słyszeliście rozmowę z panem cześnikiem co do joty, prawda?
– Prawda, ale mus mi sprawdzić, kogo mam wpuścić do domu brata, kogo mi przyjdzie nająć do ochrony jego syna i dziedzica. A czasy – niepewne, ludzie – zawodni, niestali…
– Dalej kręcicie, mości Nieszkunie. – Dalebor popatrzył swemu rozmówcy w oczy, uśmiechnął się zjadliwie. – Potrzebujecie nas czy nie? Bo droga do najbliższych domostw daleka, a nie uśmiecha mi się ponownie spędzać nocki pod gołym niebem. Coraz chłodniejsze te nocki, zdrowie już nie to co kiedyś. Niezbyt chętnym skazywać ciało na poniewierkę.
– Teraz wy się bawicie, próbujecie mamić. – Nieszkun odwzajemnił złośliwy uśmiech. – Kim jesteście i po co wam ta robota? Widać, żeście nie proste rębajły, powsinogi, co się po gościńcach tłuką, by zarobić na gorzałkę i dziewki.
– A trzeba wam takowych? – odgryzł się Rogost. – Bo za parę groszy, myślę, że damy radę z moim towarzyszem gęby powykrzywiać i ogólnie wpisać się zachowaniem w żądany obraz, dopasować się do wymogów.
– Nie, nie trzeba – odparł z ociąganiem cześnik, który do tej pory siedział obok w milczeniu. Zmitygował się naprędce, że odezwał się niepytany, wykraczając poza powierzoną rolę. – Wybaczcie, panie – zwrócił się ku Nieszkunowi. Tamten machnął ręką.
– Przecież prawdę mówicie: nie trzeba nam takich. Mus mi obcych nająć, gdy załoga w kasztelu niepewna.
– Dlaczego niepewna? – zaciekawił się Rogost.
– Po kolei, panowie. – Nieszkun wstał i zaczął chodzić po pomieszczeniu. Ręce założył za plecy. – Zadajecie mnóstwo pytań jak na takich, co mają uchodzić za strażników. Wiecie, co mówią o idealnych strażnikach? – Nieszkun przechadzał się niespiesznie, w jego ruchach nie było żadnej nerwowości. – Ano to – wyszedł z odpowiedzią, nie czekając, aż kompani potwierdzą, co wieść gminna niesie na temat omawianej profesji – że ci, co chronią, mają mieć oczy i uszy otwarte, gęby natomiast na kłódkę zamknięte i wykonywać rozkazy, nie mędrkując przy tym ani na piędź. A mnie się widzi, że wy lubicie mędrkować, ba, lubicie kwestionować polecenia, gdy się wam takoż widzi. Zapytam raz jeszcze – przystanął, powiódł wzrokiem po siedzących – po coście przybyli, bo że zajęcia szukacie, to jeno zbieg okoliczności. Z innego powodu żeście w tę krainę zawędrowali, hę?
Dalebor z Rogostem wymienili spojrzenia.
– Utrafiliście, panie – zaczął ten drugi – żeśmy zajęcie trafili przypadkiem, po drodze, można rzec. Szukamy… – Urwał, zastanawiając się nad doborem odpowiednich słów.
– Szukamy kogoś – podjął jego towarzysz. – Kogo i dlaczego – nasza to rzecz, ale ścieżka nasza zrządzeniem losu skrzyżowała się z waszą ofertą. Może nam pomóc wpaść na cień tropu.
– Najemnicy? Łowcy głów? – dopytywał kasztelański brat. Brwi ściągnęły mu się nie w gniewie, lecz w podejrzliwości.
– Badacze. – Dalebor zaczesał ciemny kosmyk za ucho. – Jeśli musicie nas przyporządkować do jakiejś kategorii.
– Badacze? – Nieszkun zlustrował kompanów od stóp do głów. – A mieczyska nosicie od parady, jak mniemam?
– Mości Nieszkunie – wtrącił Rogost – widać, żeście człek inteligentny. Nie róbcie z nas, jak wspomnieliście wcześniej, wałów, nie bierzcie pod włos. Badamy zjawiska, przy których bezpieczeństwo to często-gęsto rzecz krucha i niezwykle ulotna. Potrafimy się naszymi mieczyskami posługiwać, gdy przyjdzie potrzeba, z kabały wykaraskać.
– Wyście guślarze? – zaciekawił się Lazar, nachylił się, policzki zatrzęsły mu się jak dwie galaretki.
– Nie, panie Lazar. Nie należymy do ich… hmm… cechu.
– Dobrze – podjął Nieszkun po chwili ciszy. – Wygląda na to, że nie łżecie. Powód waszego przyjazdu zdaje się nie kolidować z moimi sprawami, więc na nic mi wiedza, co badacie i dlaczego. Robić żelazem umiecie, toście sami przyznali. Myśleć też potraficie, więc tym bardziej zdajecie mi się adekwatni do tego, co Tyka naskrobał na afiszu.
– Podle ogłoszenia stoi, że mamy zapewnić ochronę waszemu podopiecznemu w czasie zaślubin – zagaił Dalebor. – Według waszej tradycji normalna to przecież rzecz, że panicz ma dostąpić ceremonii, opuszczając bezpieczeństwo domowych pieleszy. Jak rozumiem, zasilimy straż, która wyruszy na miejsce spotkania?
– Dobrze rozumiecie. – Pokiwał głową Nieszkun.
– Co w takim razie śmierdzi? Gdzie przysłowiowy haczyk? Bo zadanie wygląda na proste, ale nie może nim być, skoro z takim zaangażowaniem dobieracie ochotników do tego zlecenia.
Kasztelański brat spojrzał na cześnika. Skinął głową na znak, że ten może mówić swobodnie.
– Zaszło podejrzenie – zaczął, przełknął ślinę, jakby zaschło mu w gardle – że ktoś próbuje nastawać na życie panicza Unara.
– Ktoś z waszych? – Rogost oparł podbródek na splecionych dłoniach.
– Możliwe. Stąd pomysł pana Lazara, by nająć kogoś z zewnątrz, kogoś, kto będzie w stanie dostrzec niuanse, które mogą mieć wpływ na bezpieczeństwo mojego podopiecznego. – Nieszkun zasiadł z powrotem obok grubasa.
– Macie jakieś przesłanki, że coś faktycznie może być na rzeczy? – Dalebor rozsiadł się nieco wygodniej na drewnianym siedzisku z wysokim oparciem.
Krzesła były w swoim wykonaniu tak samo proste jak wystrój komnaty i podobnie nadgryzione zębem czasu. Wionęło stęchlizną; można było mniemać, że pomieszczenie odwiedzano z rzadka i równie nieczęsto wietrzono.
– To nie jest pierwsza próba ożenienia Unara. Dwa lata temu ceremonia zaślubin odbyła się bez zakłóceń, ale w noc weselną żona Unara, słodkie dziewczę, przepadła bez wieści.
– Może się rozmyśliła i dała nogę? – podsunął Rogost.
– Gdzie tam. – Machnął ręką Nieszkun. – Musicie, panowie, wiedzieć, że pierwsze małżeństwo zawarte zostało z córką poborcy podatków z pobliskiej osady.
– Mezalians? – zdziwił się Dalebor. – Jakże to? Wyście przecież kasztelani tej krainy.
– O powstaniu loksańskiej szlachty słyszeliście zapewne?
– Słyszeliśmy. Każdy pewnie słyszał, choć nie jesteśmy biegli w szczegółach.
Nieszkun westchnął, jego wąs wzniósł się i opadł niczym zasłona targnięta wiatrem.
– Szczegóły nam nie będą potrzebne. Co istotne, to to, co mawiają. A mawiają, że moja prababka miała być jednym z głównych powodów tego powstania, iskrą zapalną, że się tak wyrażę.
– Ta, co niby miała zostać kochanicą króla i go potem zamordować w ramach pomsty za porzucenie?
– Ta sama – przytaknął Nieszkun.
– I co? Prawdę gadają? – zaciekawił się Rogost.
– Nie ma w tym ani krztyny prawdy, bo ta jest zgoła inna i ma inną naturę. Historia mojej prababki to duma naszego rodu, która dała początek tradycji naszych ceremonii zaślubin. Ale to już wiecie, prawda? – Brat kasztelana uśmiechnął się chytrze.
– Legenda o waszej antenatce jest główną przyczyną naszej wizyty w Pierścieniu Loksy – potwierdził Dalebor bez cienia wahania. – A konkretnie ta wersja, która hołubiona jest przez wasz ród, mości Nieszkunie.
– Wersja, powiadacie. – Mężczyzna poruszył wąsem. – Ciekawe, ileż to wersji – ostatnie słowo zostało przesadnie zaakcentowane – krąży w szerokim świecie? Ileż to bajań i bzdur człowiek jest w stanie wymyślić, by zabawić gawiedź?
– Myśmy nie bajarze. – Rogost zapatrzył się w blat stołu, na którym z wolna dosychały krople potu cześnika. Blondyn zmarszczył brwi, a stara blizna biegnąca w poprzek jego nosa ściągnęła się i skurczyła. – Interesuje nas konkretna informacja, konkretna część historii waszej prababki.
– O tym pogwarzymy w drodze i być może dostaniecie to, czego szukacie. – Nieszkun wstał i oparł się o blat stołu. – Wracając do meritum: mezalians, który szkaluje pozycję i dobre imię naszego rodu, jest koniecznością, gdyż ród musi trwać, jego linia musi być przedłużona. Liczne wersje, jak raczyliście nazwać cały proceder, i nieprzychylne słowa zdołały nielicho nadszarpnąć naszą reputację, sprawić, że musieliśmy usunąć się w cień. Kasztelanii w Pierścieniu Loksy jest wiele, kasztelanów niemało, ale my straciliśmy na znaczeniu. Najlepsze partie nie chcą o nas słyszeć ze względu na szerzące się plotki i jedynym wyjściem stało się mieszanie krwi z bogatszym gminem, któremu za jedno, czy kasztelania taka, czy owaka; ważne, że status pnie się w górę, że jest czym pochwalić się zazdrosnym sąsiadom. Było nie było, staramy się być dumni z naszej historii mimo nieżyczliwych głosów. Niemniej jednak jestem przekonany, że ktoś pragnie śmierci Unara. Nie mogę być pewny dlaczego, nie wiem też kto, ale myślę, że zniknięcie pierwszej żony było wiadomością, próbą sił. Ktoś chciał nam pokazać, że nic nie znaczymy, żeśmy skarleli, że truchlejemy, kuląc się w podupadającym kasztelu jak ten pies, z chwostem między nogami.
– Macie wrogów? – zapytał Rogost. Jego wzrok, dotychczas uparcie wbity w podniszczony blat, przeniósł się na stalowe oczy Nieszkuna, w których nie było już ciekawości. Jedynie upór i surowość.
– A któż ich nie ma? Bierzecie tę robotę czy nie?
*****
– Wracaj z honorem, synu! – Głos kasztelana, Unara Starszego, rozszedł się po dziedzińcu, aby trafić do uszu wszystkich obecnych. Zebrał się wcale niemały tłumek, wliczywszy w to straż i parobków oraz kilku najemników, którzy wchodzili w skład przybocznych młodego dziedzica.
Tenże siedział teraz w kulbace karego ogiera, wpatrując się niewiele mówiącym wzrokiem w swojego rodzica, który stał na niewielkim tarasiku, górującym nad zebranymi. Unar Starszy zdawał się mieć lata świetności za sobą. Był przygarbiony, nieco zaokrąglony w okolicy pasa, a jego przydługawa i niechlujna broda bardziej nadawała mu wygląd dziada proszalnego aniżeli szlachcica. Ratował go jedynie bogato obszywany, sobolowy płaszcz, który zdawał się odzieniem nieco na wyrost, gdyż jesienne słońce nadal miło przygrzewało.
– A może staruszek już niedomaga lub nie ma nikogo, kto wzburzyłby w nim krew, rozgrzał należycie, hm? – Rogost nachylił się ku Daleborowi i szepnął mu do ucha, uśmiechając się zjadliwie.
Dalebor stłumił śmiech, zakrywszy usta pięścią, udając, że próbuje odkaszlnąć. Obok kasztelana stała kobieta w statecznym wieku matrony. Jej suknia nie kłuła w oczy przepychem. Przeciwnie, stwarzała pozory niebywale prostej i niewyszukanej, której główną i jedyną funkcją było zakrycie niemal każdego skrawka ciała. Wrażenie dopełniał zdobiący jej głowę bieluchny czepiec, pod którym upchnięto włosy. Patrzyła teraz na własne stopy zamiast na syna.
Dalebor stwierdził, że atmosfera daleka jest od podniosłej, nie wspominając o radosnej. Cisnęło się na myśl, że obyczaj jest jednym z tych, który ma się ochotę jak najszybciej doprowadzić do końca i mieć tym samym z głowy.
– Jedźcie i wracajcie bezpiecznie. Bogowie z wami! – zakończył przemowę Unar Starszy i odwrócił się, by wejść do środka. Małżonka posłusznie podreptała za nim i gdy oboje zniknęli w kasztelu, Unar Młodszy, kasztelański syn i dziedzic, objechał dziedziniec oraz zebranych i ruszył przez rozpadającą się bramę, dając początek ślubnej procesji.
Siedział nieco przygarbiony w końskim siodle. Był chudawy; czarne, średniej długości włosy miał przepocone. Lepiły się gdzieniegdzie do bladej twarzy, z której spozierały oczy o mętnym, wodnistym wyrazie. Nie był brzydki, ale gołym okiem dało się zauważyć, że młody panicz nie dba o własny wygląd, że za jedno mu jest, czy dzień ma charakter uroczysty, czy też nie. Bezbrzeżne znużenie było niewątpliwie najlepszym określeniem opisującym jego stosunek do całego zajścia.
Zaraz za nim podążał na rosłym, jabłkowitym wałachu Nieszkun, który przywdział wypolerowany na tę okoliczność kirys, a przez plecy przewiesił wielkie, dwuręczne mieczysko. Nie uśmiechał się, błądził niby to leniwie wzrokiem po okolicy, zagadując od czasu do czasu swego podopiecznego, z którym zrównał wierzchowca. Dalej ciągnęło kilku najemników, zrekrutowanych na owo świąteczne wydarzenie podobnie jak Dalebor i Rogost, choć kompani nie kwapili się szukać z nimi komitywy. W większości zakazane gęby potwierdzały profesję tymczasowych przybocznych.
Po rozmowie z Nieszkunem i Lazarem przyjaciele zostali zaprowadzeni do kuchni, gdzie posilili się nieco, a potem przespali nockę w kordegardzie, próbując nie rzucać się nikomu niepotrzebnie w oczy. Jak się potem okazało, szczęśliwym trafem przybyli w ostatniej chwili, gdyż nazajutrz miały się odbyć zaślubiny.
Późno w noc obudziły ich podniesione głosy, gdy do kordegardy wpadło pięciu mężczyzn. Ci bezceremonialnie przytaszczyli niewielką beczułkę, która posłużyła za blat do gry w kości, a tej nowo przybyli oddali się z niezwykłym ferworem. Między nimi krążył sporej wielkości bukłak, przeskakując z rąk do rąk z zawrotną prędkością. Kompania musiała być już nieźle podchmielona, ale powodowana trunkiem i hazardem stała się jeszcze głośniejsza. Stała załoga kasztelu z początku nie ingerowała, ale gdy zabawa grających była z minuty na minutę coraz donioślejsza, jeden ze strażników, zapewne podbechtany przez swoich towarzyszy, postanowił się postawić.
– Będzie tu wreszcie cisza?! – zakrzyknął, wychylając się z sąsiedniego pomieszczenia. – Własnych myśli nie słychać, taki raban robicie!
– Bo co? – odfuknął jeden z grających, młodzik o szczurzej facjacie. – Spieprzaj, dziadu! Nie widzisz, że mi żre?
– Bo spać nam się chce, ale nie lza, gdy taki hałas. A jutro uroczystość, to i obowiązki do wykonania – rzucił ze swojego posłania Rogost, któremu nocna hulanka przybyłych również działała na nerwy. Zwrócony był twarzą w kierunku ściany, nie patrząc na bawiących się.
– Mówił kto co czy pierdnął, bom dupę jeno wystawioną dojrzał? – zapytał młodzik. Jego kompani zarechotali.
Rogost odwrócił się z wolna, usiadł na pryczy.
– Mówiłeś coś, synku? – Mężczyzna wstał, zrobił kilka niespiesznych kroków i przystanął przy buntującym się strażniku. – W kompanii każdy w gębie mocny, ale pozwól no na zewnątrz samojeden, po męsku, a zobaczymy, czy dalejś do pyskówki a zaczepek taki skory.
Szczurek, którego pewność siebie rozbuchała się pod wpływem spożytego alkoholu, nagle stracił rezon, ale obecność kompanów czekających na rozwój wypadków nie pozwalała na wycofanie się i tym samym utratę twarzy.
– Chodźmy więc – odparował hardo, lecz nie do końca z przekonaniem.
Dalebor patrzył z łóżka na zajście z marsową miną.
– Starczy tych przekomarzanek. – Niski, basowy głos dobiegający z boku sali otrzeźwił zebranych.
Mężczyzna dotychczas siedzący w kącie odstawił drewniany kubek na bok, wstał i podszedł do skłóconych. Ów piąty z przybyłych, który nie brał udziału w zabawie, musiał mieć niemały mir wśród pozostałych albo im przewodzić, bo nikt z jego kompanów nawet nie pisnął. Był postawnym mężczyzną, nieco niższym od Rogosta. Nie posiadał lewego oka, a niedostatek przesłaniała skórzana przepaska. Gęsta broda niezbyt dokładnie zakrywała płytkie blizny na polikach, ale Rogost był pewien, że przy dziennym świetle dawne zranienia uwidaczniały się w pełni, mimo zarostu.
– Panowie – herszt rzucił niemal przymilnie, pojednawczym tonem. – Przecież jesteśmy jedna kompania, zatrudniona w tym samym celu. Prawda to czy nie?
Rogost patrzył szczurkowi w oczy, nie odrywając od niego wzroku nawet na ułamek sekundy.
– Powiedzcie więc swojemu druhowi – odparł – że starszym należny jest szacunek, i mówię tutaj również o panu strażniku. O przeprosinach za chamskie, szczeniackie zachowanie nawet się nie zająknę.
Wspomniany strażnik podrapał się w tył głowy, najwidoczniej zakłopotany.
– Nie trzeba, panie. Młody jest, to i buzuje w nim. Umiaru toto nie zna, a gorzałka swoje czyni.
– Trzeba, trzeba – Rogost upierał się przy swoim, wwiercając w szczurka swoje surowe spojrzenie. – Więc? Jak będzie? Widzi mi się, że wasz to człowiek – zwrócił się bezpośrednio do brodacza.
Wezwany popatrzył na młodzika, a w jego oku zagrało coś nad wyraz brzydkiego, ale po chwili poczęło utajać się i zanikać. Jego usta rozciągnęły się w parodii niezwykle sardonicznego uśmiechu.
– Irga – powiedział, patrząc Rogostowi w oczy. – Słyszałeś.
– Ale… – szczurowaty próbował jeszcze coś wskórać.
– Słyszałeś. – Głowa brodacza gwałtownie obróciła się w kierunku młodzika. Uśmiech zniknął, jak gdyby go tam nigdy nie było. – Nie szukamy zwady. Zrozumiałeś?
Szczurek zbladł momentalnie.
– Prosim wybaczenia – wybełkotał pod nosem.
Facjatę herszta ponownie nawiedził sztuczny grymas.
– Czy sprawa załatwiona? – zapytał usłużnie, tonem słodkim aż do przesady.
Rogost przypatrzył się jeszcze brodatemu obliczu i naszła go nagła myśl, że skądś zna tę twarz. Uczucie było natrętne, pewne, niedające się odrzucić. Uznał jednak, że wystarczy, i wrócił na swoje posłanie. Zdezorientowany strażnik także wycofał się cichcem, a kompania zebrała swoje rzeczy i opuściła kordegardę, nie zakłócając już niczyjego spokoju tej nocy.
Teraz Rogost jechał spokojnie, bujając się niemal sennie w kulbace, i wpatrywał się w plecy brodacza.
– Ja go skądś znam – zagaił do jadącego obok Dalebora. – To znaczy nie tyle znam, co już gdzieś go widziałem.
– W hufcu? – podsunął towarzysz.
– Nie, to nie to. – Rogost wolno pokręcił głową.
– Może ci się tylko wydaje? – Dalebor wyciągnął bukłak z juków, odciągnął kurek, napił się. Gdy skończył, zaproponował druhowi.
– Może. – Rogost odmówił ruchem ręki. – A może nie.
– Dużo podróżujemy, to i trochę się naoglądaliśmy rozmaitych twarzy. A takich jak jego – Dalebor wskazał głową przed siebie – pełno po karczmach i traktach. Jedna zarośnięta gęba obok drugiej.
– Pewnie masz rację. – Blondyn nie wyglądał jednak na przekonanego.
Dolinny krajobraz oferował szerokie spektrum urokliwych widoków, gdzie jesienne drzewa stroiły się w wielobarwne listowie. Co rusz galopujące po niebie słońce bawiło się z podróżnymi w chowanego, to kryjąc się za pasmem chmur, to znowu jawiąc się w pełnej krasie. Przelewające się przez plener cienie igrały ze wzrokiem, wprawiając las w falujący ruch.
Wokół jak okiem sięgnąć rozciągały się łańcuchy górskie, którym region zawdzięczał swoją nazwę. Wysokie, majestatyczne ściany wzniesień piętrzyły się niebotycznie. Mieszkańcy Pierścienia Loksy nigdy nie byli uważani za górali ani sami się za takich nie mieli. Ich tereny przechodziły niekiedy w dość pokaźne wzniesienia, które ktoś od biedy mógłby obdarzyć mianem górskich, ale prawdziwi górale z Gór Koronnych zanieśliby się jedynie śmiechem na taką nomenklaturę. Jedynymi bywalcami wyższych partii Pierścienia była tak zwana straż górska, która zajmowała się głównie pilnowaniem granic Halworu od jego północnej strony.
Zimy były tutaj łagodniejsze, bo wyglądało to tak, jakby kamienny okrąg chronił malownicze doliny i kotliny od najsroższych zamieci i zawiei. Niedziwnym też było, że dzięki tutejszemu mikroklimatowi, wykształconemu na przestrzeni tysiącleci, wszystko rosło bujniej, ziemia hojnie obdarowywała swoich użytkowników.
Zostawiając za plecami budzący litość, smętny widok rozpadającego się kasztelu, procesja raźno wkroczyła na miły dla oka i ducha teren. Nadal przewodził Unar Młodszy, za którym ciągnęło się sześciu domowych strażników, pięciu najemników, cześnik Lazar (jadący na dwukółce, gdyż zapewne obawiano się o grzbiet jakiegokolwiek wierzchowca) oraz dwudziestka służących różnej maści – od kucharek po koniuszego. Pochód zamykali Dalebor z Rogostem, do których podjechał Nieszkun.
– Słyszałem, żeście nie przypadli sobie do gustu z Okorową bandą?
– Nic mi o tym nie wiadomo, panie Nieszkunie. Wymieniliśmy grzeczności, ot i tyle – odparł z kamienną twarzą Rogost. – Poza tym nie jesteśmy tutaj, aby przypadać sobie do gustu, ale dla ochrony panicza.
Kasztelański brat nie skomentował, lecz wyciągnął zza kirysu niewielką blaszaną piersiówkę. Uchylił nieco, skrzywił się.
– Mocna zaraza. Skosztujecie? Trunek pędzony przez naszego cześnika.
– Dziękujemy, ale trzeba nam zachować jasność umysłu.
– A mądrze, mądrze. – Pokiwał głową Nieszkun. – Powiecie, co tak zawzięcie badacie? – zmienił nagle temat rozmowy.
– Prawdę – rzucił Rogost.
Mężczyzna w kirysie zagwizdał.
– Prawdę, powiadacie? I jak wam to wychodzi?
– Różnorako – skwitował Dalebor. – Raz lepiej, raz gorzej. Trudno dojść do sedna, gdy ma się wiele jej odcieni, wiele, jak wspomnieliśmy wcześniej, wersji.
– To na cholerę ciężką potrzebna wam historia mojej prababki?
– Szukamy kogoś, kto krzynę zawinił mojemu druhowi – mówiąc to, Dalebor spojrzał na Rogosta.
Ten jechał niewzruszony dalej, popatrywał na jadącego na przedzie szczurka zwanego Irgą. Młodzik rechotał na całe gardło z czegoś, co powiedział jego kompan, klepiąc się przy tym po udzie.
– To bardzo wam musiał zawinić, że się uganiacie za nim po całym świecie. A jak może pomóc wspomniana historia?
– Pewne elementy łączą się, pokrywają. – Dalebor poprawił się w siodle. – Opowiecie ją, panie Nieszkunie? Musimy odsiać ziarna od plew. Bo widzicie, w okolicach, że się tak wyrażę, królewskiego stolca, opowieść o waszej prababce ma zgoła prosty, rzekłbym, przyziemny charakter. Nie miejcie mi, proszę, za złe.
– Ależ skąd. – Nieszkun wydął policzki. – Istnieje urodzaj nieskomplikowanych historii o uwiedzeniu, porzuceniu i oczywistej zemście.
– Właśnie – kontynuował Dalebor. – Ale tutaj, u was, mniemacie, że opowieść ta daleka jest od… hmm… prostej – zakończył.
– My nie mniemamy, tylko mówimy prawdę! – żachnął się Nieszkun.
– No właśnie. A jaka ona jest?
– Ano taka – rozpoczął kasztelański brat – że Elia, moja prababka, nigdy nie była na królewskim dworze, w pobliżu samego króla, o jego łożnicy nie wspomnę. Ale, ale – Nieszkun przyjrzał się Daleborowi – przecież jesteście tutaj, aby uzupełnić braki w waszych informacjach, więc powiedzcie, co wiecie, a ja dopowiem, co trzeba. Na co sobie niepotrzebnie język strzępić?
– Niechaj będzie i tak. – Dalebor podrapał się po nosie. – Wiemy, że wasz kasztel nawiedził dość niecodzienny gość, który zagiął parol na waszą prababkę. Istota przez gawiedź zwana latawcem.
– A wspominają, skąd się ten latawiec wziął?
– Tego nie wspominają. Albośmy nie dosłyszeli.
– To było tak – Nieszkun ożywił się z nagła, poprawił nieco kirys i mieczysko na plecach – że gdy Elia była młódką, zamężną zaledwie od kilku lat, gruchnęła wieść, że do kasztelu ma przybyć zalotnik, który wcześniej nie zdołał zdobyć jej ręki. Powtarzano z ust do ust, że ma dojść do pojedynku, że ma polać się krew. Pretendent cieszył się złą sławą zbója, grasującego w Górach Koronnych. Mój pradziad Unar – bo mus wam wiedzieć, że każdy najstarszy męski potomek dziedziczy to imię z ojca na syna – nie przejął się groźbą.
– A jakby najstarszy syn poległ czy zaginął? – dopytywał się Rogost.
– Wówczas młodszy odrzuca swoje dotychczasowe imię i przybiera właśnie to, pochodzące od założyciela rodu.
– A jak nie ma syna, tylko córkę? – nie dawał za wygraną mężczyzna.
– To zięć, żeniący się z córką, również podlega owej tradycji. – Nieszkun machnął zbywająco ręką. – Mam opowiadać dalej czy nie?
Rogost zmieszał się.
– Opowiadajcie, przepraszam.
Kasztelański brat poruszył wąsem, odchrząknął.
– Na czym to ja…? Ach, tak. Pretendent.
– Zginął w pojedynku z waszym pradziadem?
– Gdzie tam! – Nieszkun zaśmiał się. – Nie doszło do żadnego pojedynku. Bramy otwarły się jedynie na chwilę, aby wypuścić psy, które ochoczo pogoniły przybłędę, aż miło. Mówią, że załamany faktem, że obiekt jego westchnień nie raczył nawet wyjrzeć i dwukrotnie już wystawił go na pośmiewisko, obwiesił się na drzewie ze złamanym sercem. Przynajmniej takie głupoty opowiada pospólstwo. Inni, bardziej rozumni ludzie, wiedzą, że zbójecki herszt nieszczęśliwym przypadkiem runął w przepaść, podczas przeprawy przez przełęcz, a pogoda wówczas musiała być iście fatalna. Ot, los. Niemniej jednak kilka tygodni później, gdy wszyscy zdążyli zapomnieć o zalotniku, a Unara nie było w domu, bo wybrał się na polowanie na grubego zwierza, herszt powrócił pod bramę, ale dziwnie odmieniony. Skórę miał bladą niczym trup, spojrzenie pałające. Przeskoczył palisadę jednym susem, bo ponoć jako latawiec był wspierany przez wichry. Zabił strażników z taką łatwością, jakby odganiał muchę, i porwał Elię.
– Niektórzy wspominają, że zauroczył ją albo że sama, dobrowolnie, z nim odjechała – dołożył swoje Dalebor.
– Wierutna bzdura. – Skrzywił się Nieszkun. – Bądź co bądź, gdy pradziad wrócił z polowania, zastał, co zastał, zebrał naprędce kompanię i ruszył w pościg co koń wyskoczy. Szczęściem potwór nie zdołał jeszcze odmienić Elii na swoje podobieństwo. Dopadli ich przy brodzie, do którego zmierzamy i przy którym mój bratanek ma złożyć swoje śluby. Wywiązała się zażarta walka, w której wielu dobrych ludzi straciło życie, a niemal zginął nawet sam Unar. Bestia została ostatecznie pokonana, a prababka wróciła do domu wraz z mężem. Choć z tego, co pamiętam, to wyście mieli opowiadać tę historię.
– Nie chciałem wam przerywać, mości Nieszkunie. Zaiste, macie do tego smykałkę – zaśmiał się Dalebor. – Opowiadacie tak, że wydarzenia stawały przed oczami jako żywo.
– Nie kpijcie – odpowiedział Nieszkun, po czym sam również się uśmiechnął. – No! Luki uzupełnione?
– Mówicie, że Elia została porwana, że nie ruszyła z własnej, nieprzymuszonej woli?
– Taka jest prawda.
– Bo jest jeszcze jedna wersja.
– Jeszcze jedna? Bogowie, ratujcie! – Nieszkun wzniósł ręce do góry w udawanym oburzeniu. – To ile jest jeszcze tych wersji?
– Znamy jeszcze taką – wtrącił się Rogost, którego ton daleki był od rozbawienia – w której wasza prababka została przemieniona, gdyż odsiecz nadeszła zbyt późno, i oboje wraz z latawcem zostali usieczeni. Istnieje jeszcze jedna, w której Elia ginie w wyniku odniesionych ran, a potwór ucieka, ale nigdy więcej nie pojawia się w życiu Unara.
Zapadło milczenie, w którym rozlegał się jedynie równy, rytmiczny koński krok.
– Kolejna bujda – odezwał się wreszcie Nieszkun. – Ale nie można nie pochylić się nad faktem, ileż to ludzkiej imaginacji potrzeba, aby wysnuwać takie bajania.
– Czy macie może jakiś pomysł, dlaczego wasz ród tak zawzięcie cieszy się byciem celem tychże konfabulacji i bajań?
– Myślę, że mam na to odpowiedź.
Kompani popatrzyli na wysokiego mężczyznę.
– Głód, panowie, prosty, przyziemny ludzki głód. Wieczny brak pożywki, który nakarmi ich biedne, znużone żywoty, pozwoli posmakować rozrywki, czegoś odmiennego od powszedniego chleba, uwolni od marazmu. – Rzekłszy to, spiął lejce i odjechał na przód kolumny.
*****
Ciemna toń jeziornej wody nie zmieniła się nawet odrobinę, gdy złota kula na dobre zagościła na nieboskłonie, pozostawiając wszelkie tajemnice, jakie mogła skrywać głębia, w sferze domysłów i domniemywań. Mroczny granat odbijał jedynie zebrane na brzegu sylwetki, będąc wciąż nieprzeniknionym dla ludzkiego oka. Szerokie jezioro rozlewało się po okolicy, tworząc czarowny akwen w kształcie półksiężyca.
Wysoko w górze jastrząb szybował na niebie, zataczał kręgi, jakby był ciekaw rozgrywających się wydarzeń. Malowniczy pejzaż dopełniał stojący na brzegu las, przystrojony w wielokolorowe, jesienne barwy. Liście opadały z wolna, tworząc ruchomą mozaikę, zaścielając podłoże boru, jak i brzeg jeziora. Mogło się wydawać, że cudny krajobraz przyszykował swe walory na okoliczność zaślubin, dając młodym to, co ma najlepszego.
Na niewielkim drewnianym pomoście, wychodzącym nieco w głąb akwenu, stanęło pięć osób. Nalany, odziany w barwiony na ciemnożółto wams cześnik Lazar przewodził ceremonii. Deski pomostu trzeszczały ostrzegawczo, a sama postać nieodzownie przywodziła Rogostowi na myśl dobrze utuczone prosię, na które nałożono blond perukę. Efekt był komiczny, ale mężczyzna próbował za wszelką cenę zachować powagę podle podniosłości chwili. Przed zwalistym Lazarem stanęli młodzi: ona i on, odmienni od siebie jak dzień i noc.
Unar Młodszy, syn kasztelana, czarnowłosy i blady, znacznie ożywił się, gdy zobaczył, kogóż los darował mu na przyszłą żonę. Gdy zajechali na miejsce, przywitała ich kompania powitalna złożona z panny młodej, jej siostry, dwóch braci oraz trzech chłopców nieliczących sobie więcej niż dwanaście wiosen. Ci, na widok zbliżającego się orszaku, podnieśli drewniane piszczałki do ust i zagrali na nich, wydając wysoki, radosny trel.
Olsza, oblubienica Unara, córka młynarza, była słodkim, niespełna piętnastoletnim dziewczęciem. Nieco pucołowata na twarzy, kłuła wszystkich oczami barwy chabrów, a jej lico okalały dwa grube warkocze koloru sierpniowej słomy. Na głowie gościł kwietny wianek, który po ceremonii miał zostać zastąpiony przez bieluchny (niezwykle szpecący w mniemaniu Rogosta) czepiec mężatki.
Przyszli młodzi stali przed cześnikiem, patrząc sobie zawzięcie w oczy, widać kontenci z tego, co zapisali dla nich bogowie. Za Unarem przystanął poważny Nieszkun, za Olszą jej starsza siostra – Juta, podobna do niej jak dwie krople wody, choć krzynkę szczuplejsza.
Reszta zebranych stała na brzegu, czekając, aż dopełni się ceremoniał. Wpierw swą przysięgę wygłosił Unar. Mówił krótko, rzeczowo, brał bogów i zgromadzonych na świadków, że oto przyjmuje Olszę pod swą mężowską pieczę, że będzie ją kochał i chronił. A potem ona ślubowała mu miłość i wierność oraz syna, dziedzica. Krótko, rzeczowo. Ugoda została przypieczętowana, targ dobity, związek małżeński zawarty.
– My, ludzie bogom powolni – Lazar chwycił młodych za ręce, zafalował polikami – usłyszeliśmy przysięgi, pojmujemy ich znaczenie. Na mocy nadanej mi przez pana tych ziem ogłaszam was mężem i żoną.
Wraz z ostatnim słowem w powietrze ponownie wzbił się świdrujący trel piszczałek, by poszybować wysoko wraz z brawami i radosnymi okrzykami zgromadzonych. Unar zwrócił się ku nim, trzymając za rękę panią młodą. Dalebor złowił w jego oczach zadowolenie, a na twarzy nieśmiały uśmiech.
– Drodzy goście! Prosimy, bawcie się, pijcie i ucztujcie – oznajmił pan młody – bo jest ku temu okazja!
Tłumek ruszył ochoczo w stronę kilku krasnych, ustawionych wcześniej namiotów i stołów, przystrojonych jadłem i napitkiem.
– Jak na mezalians nie wydaje mi się przesadnie zgorszony. – Rogost poprawił pas z mieczem, przesuwając się między kroczącą ciżbą, tak aby iść obok druha.
– Czy to ważne? – Dalebor zapatrzył się na szybującego wysoko ptaka. – Zróbmy, co mamy do zrobienia, i rusz… – Złapał się nagle za pierś, wciągnął raptownie powietrze.
Uderzyło w niego jeszcze mocniej. Zatracił się, jakby nagle, bez ostrzeżenia został wepchnięty w przerębel. Chciał zaczerpnąć tchu, ale niewidzialna dłoń trzymała jego płuca, nie zwalniając potężnego chwytu. Spanikowany wzrok, nawiedzany przez czerwone plamki, padł na niewielkie wzgórze pod lasem. Zakapturzona postać. Kobieta – tego był pewien. Ta wyciągnęła ku zebranym dłoń, celując oskarżycielskim palcem w kroczącą hałastrę, jakby ludzie byli winni: winni radosnej chwili, winni wspaniałej pogody, winni ciepłych promieni słońca, które padały na jej martwą sylwetkę, drażniąc, zakłócając spokój.
A potem wszystko się skończyło, tak samo nagle, jak się zaczęło. Przystanął, oparłszy się o Rogosta.
– Już dobrze? – ten zapytał z niepokojem, rozglądając się bacznie, czy aby nikt nie dostrzegł dziwnego zachowania jego kompana.
– Już… już… – Dalebor oddychał głęboko, spragniony powietrza w swoich płucach. – Widziałeś?
– Co takiego? – Mężczyzna uśmiechnął się do przechodzącej obok służki. – To nic. – Machnął od niechcenia ręką. – Wzruszenie, za dużo emocji.
Kobieta odwzajemniła uśmiech i podreptała za resztą.
– Co miałem widzieć? – zapytał, tym razem ciszej.
– Kobieta. – Dalebor wskazał miejsce, gdzie dokonało się widzenie. – Pokazywała na zebranych. Miejmy oczy szeroko otwarte, druhu – stanął już o własnych siłach, poprawił pikowany kaftan – bo to miejsce było świadkiem czegoś niedobrego i mam wrażenie, że historia Elii odegra jeszcze pewną rolę w zaślubinach jej praprawnuka.
*****
Słońca ubywało na niebie, podobnie jak trunku w antałkach i gąsiorkach. Atmosfera ożywiła się, rozbrzmiały rozmowy i śmiechy. Zrobiło się gwarno, mimo że Rogost jeszcze przed niespełna godziną dałby sobie rękę uciąć, że wydarzenie będzie jednym z najnudniejszych, jakie widział w życiu. Straciłby kończynę niedługo po tym, jak zaprezentowano wóz z pokaźną ilością beczułek, na które zebrani rzucili się niczym wygłodniałe wilki na bezbronną ofiarę. Gdzieś ponownie odezwał się trel piszczałek, ktoś zaśpiewał do podrzuconej melodii, ktoś inny wzniósł pierwszy toast za zdrowie młodej pary.
Kompani zgodnie odmówili picia alkoholu i rozdzielili się na trochę, by obserwować gości i krążyć w pobliżu Unara. Zgiełk powodowany przez ponad dwudziestoosobowe zgromadzenie nie był niczym nadzwyczajnym i nie zanosiło się, by zabawa mogła wymknąć się spod kontroli.
– To wszystko bez sensu. – Rogost oparł się o bok wozu, nadgryzł gruszkę.
– Co jest bez sensu? – Dalebor wyglądał na znudzonego, mimo dziwnego widziadła, które objawiło mu się jakiś czas temu.
– To! – Jego kompan powiódł ręką po zebranych. – Ci goście weselni. Widzisz tutaj kogokolwiek ze szlachty, kogoś możnego? Bo ja patrzę na obżerających się do woli wieśniaków ze strony panny młodej oraz służbę i kilku strażników od pana młodego. Śmietanka towarzyska, psiamać, na ślubie jedynego syna tutejszego kasztelana. – Rogost parsknął kpiąco i wyrzucił ogryzek.
– A kto niby miał się zjawić z możnych? – Dalebor obserwował podwyższenie, na którym zasiedli młodzi. Unar patrzył na Olszę, skubał mięso z udźca, ale zamiast je zjadać, odkładał na drewniany talerz. Nachylił się i szepnął coś do ucha swojej żonie. Ta zachichotała i oblała się rumieńcem. – Przecież widzisz, że to jawny mezalians. Nikt z nobilitowanych nie pofatyguje się, bo nie wypada. Chyba żeby napluć.
– Pojawiła się ponownie? – zmienił temat Rogost.
– Nie. Nie widziałem niczego, co zakrawałoby na dziwne lub podejrzane.
Czyjś nagły, niekontrolowany wybuch śmiechu sprawił, że mężczyźni obrócili się jak na komendę. Trzech najemników stało obok dwóch strażników. Ci pierwsi popijali z gąsiorka, namawiając tych drugich do skosztowania. Pierwsze, niezbyt wiarygodne kręcenie głowami szybko ustąpiło chęci zwilżenia ust. Jeden z kasztelańskich podwładnych żywo gestykulował, opowiadając coś reszcie. Po chwili…
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej