Cezar - Gerard Walter - ebook

Cezar ebook

Gerard Walter

0,0

Opis

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.

Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.

 

Książka dostępna w zasobach:
Biblioteka Miejko-Powiatowa w Kwidzynie

Biblioteka Publiczna Gminy Grodzisk Mazowiecki

Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu (4)

Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Asnyka w Kaliszu

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 875

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Gerard Walter

Cezar

PrzełożyłaDanuta Wilanowska

Państwowy Instytut Wydawniczy 1983

 

Tytuł oryginału  César

Konsultacja naukowa  Maria Niewęgłowska

Wybór ilustracji  Maria Niewęgłowska

Indeksy zestawił  Krzysztof Łęczyński

Opracowanie graficzne  Jolanta Barącz

Copyright by Albin Michel, 1947

Copyright for the Polish edition by

Państwowy Instytut Wydawniczy, 1983

ISBN 83-06-00915-0

CEZAR WKRACZA DO HISTORII

I. DZIECKO STAJE SIĘ MĘŻCZYZNĄ

W dniu 15 marca 86 roku p.n.e. skromne domostwo byłego pretora C. Juliusza Cezara, położone w ludowej dzielnicy Rzymu Subura, pełne było radosnego zgiełku. Tego dnia syn Gajusz kończył szesnaście lat i miał po raz pierwszy przywdziać męską togę. Taka uroczystość była wielkim wydarzeniem w życiu każdego młodego Rzymianina. Uważano bowiem, że z tą chwilą przekraczał on granicę, jaką stare i nienaruszalne prawa jego kraju ustanowiły między dzieckiem i mężczyzną. Na tę uroczystą ceremonię zapraszano wszystkich członków rodziny — żywych i umarłych.

Obszerną komnatę, która w rzymskim domu służy za pokój przyjęć, już od wczesnego ranka wypełniają goście. Przelewa się przez nią nieprzerwana fala krewnych i przyjaciół; klienci, wpuszczani na razie tylko do westybulu, wkrótce wciskają się do atrium, gdzie pan domu, stojąc przed otwartym na oścież lararium, przyjmuje gratulacje.

Podczas gdy w sąsiedniej komnacie bohater dnia poddaje się cierpliwie czułym oględzinom matki, z roztargnieniem słuchając pouczeń preceptora, spróbujmy pokrótce poznać dzieje przodków tej rodziny, tych przynajmniej, których wspomnienie zdołało przebić grube mroki minionych stuleci.

Jest rzeczą trudną, a nawet wręcz niemożliwą, dotrzeć do źródeł rodowodu Juliuszów — gens Iulia. W jednej ze swoich mów, wygłoszonej do licznie zgromadzonych obywateli, Cezar sam wyznaczył temu rodowi miejsce zupełnie niezwykłe, oświadczając niezbicie, iż wywodzi się w prostej linii od bogini Wenus, i jak gdyby ta koligacja z bogami mu nie wystarczała, babce swej przypisał za przodka jednego z pierwszych legendarnych królów Rzymu.

Oto słowa samego Cezara: „Jest wlec w krwi naszej i majestat królów, którzy najwięcej znaczą wśród ludzi, i świętość bogów, których władzy podlegają sami królowie.” Wywód ten chyba w pełni przekonał słuchaczy.

Nie wyjaśniona pozostaje natomiast inna sprawa: który z Juliuszów i dla jakiej przyczyny przybrał po raz pierwszy cognomen Caesar. Ustaliła się z czasem tradycja mająca nas przekonać, że nastąpiło to w rezultacie bohaterskiego wyczynu jednego z przedstawicieli rodu Juliuszów, który podczas pierwszej wojny punickiej pokonał w walce słonia z kartagińskiej armii. By upamiętnić to historyczne wydarzenie, zwycięzcy nadano przydomek Caesar, co w jeżyku Fenicjan znaczy „słoń”. Sławny ten przodek żył jakoby około roku 250 p.n.e., a pewien współczesny erudyta drogą uczonej dedukcji spośród czterech imion używanych przez ród Juliuszów wybrał mu imię Lucjusz.

Przejdźmy teraz do nieco ściślejszych dociekań. Pierwszy z gens Iulia oficjalnie odnotowany w historii nazywał się Sekstus Juliusz Cezar i był pretorem w roku 208 p.n.e. Miał on dwóch synów: Sekstusa II, który jako pierwszy w rodzie doszedł do godności konsula (w roku 157 p.n.e.), oraz Lucjusza. Ten, jak należy sądzić, był drugim z rodu noszącym to imię, jeśli uwzględni się problematycznego przodka, o którym była już mowa. Tenże Lucjusz II, pretor w roku 183, zmarł nagle w 166 r., o czym wspomina Pliniusz w księdze siódmej swej Historii naturalnej. Jego syn jako pierwszy w rodzie Juliuszów nosił imię Gajusz. Wiadomo o nim to jedynie, że ożenił się z Marcją z rodu Marcii Reges, dzięki czemu wnuk jego, jak widzieliśmy, mógł nadać jeszcze większego blasku swej i tak świetnej genealogii. Ze związku tego narodziło się troje dzieci: córka i dwóch synów. Nie wiadomo, wskutek jakich dziwnych okoliczności córkę wydano za mąż za zwykłego parweniusza, nieokrzesanego prostaka, który zresztą okazał się później jednym z najsławniejszych wodzów Republiki i niewiele brakowało, by stał się wielkim mężem stanu; jego imię, choć zbroczone krwią, lśni w annałach Rzymu niezatartym blaskiem: był to Mariusz.

O starszym z synów Gajusza I będzie mowa niezadługo. Na razie zajmiemy się tylko młodszym, Gajuszem II. Ożeniony z Aurelią, w której rodzie było wielu wysokich urzędników państwowych, szwagier wszechpotężnego władcy Republiki, mógł chyba bardzo szybko zrobić błyskotliwą karierę polityczną. Tak się jednak nie stało. Przeszedłszy bez pośpiechu przez szczeble, jakich wymagały konwenanse i obyczaje tych czasów, zatrzymał się na stopniu przedostatnim — urzędzie pretora. Dlaczego nie uznał za konieczne wykorzystać swych licznych i wpływowych znajomości, by ułatwić sobie dostęp do najwyższych zaszczytów? Być może należy to tłumaczyć dość trudną sytuacją, w jakiej znalazł się w związku z tym, że w rodzinie jego żony było wielu zwolenników Sulli. Jeden z trzech braci Aurelii, słynny mówca L. Aureliusz Kotta, wołał pójść na wygnanie niż wyrzec się swych prosullańskich przekonań. Dwaj pozostali znosili jakoś istniejący reżim, licząc dni do jego końca. Ale trzeba też pamiętać o prestiżu małżonki Mariusza i wpływie, jaki wywierała na brata, który, lawirując między klanami Mariusza i Sulli, mógł równie dobrze sam wycofać się z życia politycznego i uniknąć tym sposobem zajęcia stanowiska w tym ciągle pogłębiającym się konflikcie. Skąpe dane, jakimi dysponujemy, pozwalają nam bowiem sądzić, że doszedłszy do czterdziestki schronił się ostatecznie w domowe zacisze. 13 lipca roku 100 p.n.e. urodził mu się syn, który podobnie jak jego ojciec i dziad, otrzymał imię Gajusz. Tenże Gajusz III przejdzie do historii jako Cezar.

W drugiej linii rodu Juliuszów przeważa imię Sekstus. Pierwszy wprowadził je do historii starszy brat ojca Cezara — Sekstus IV. Siady jego egzystencji są jednak bardzo nikłe, mimo że w roku 91 p.n.e. sprawował urząd konsula. W rzeczywistości bowiem sprawami państwa kierował jego kolega, L. Marcjusz Filip. Później, jako prokonsul, Sekstus otrzymał zadanie stłumienia buntu mieszkańców Askulum. Podczas oblężenia miasta zachorował, musiał zrzec się dowództwa i wkrótce potem zmarł.

Jego syn Sekstus V chyba od samego początku zrezygnował raz na zawsze z kariery politycznej. Został kapłanem i był nim aż do śmierci. Żył w cieniu, nieznany i cichy, gdy w tym samym czasie jego nieśmiertelnej pamięci kuzyn prowadził życie burzliwe i pełne chwały; można jednak przypuszczać, że niejednokrotnie, i to czasami w okolicznościach decydujących i doniosłych, wywierał dyskretny wpływ na rozwój wydarzeń. Pozostawił po sobie syna, Sekstusa VI, który później stał się oddanym współpracownikiem Dyktatora. Cezar powie o nim: amicus et necessarius.

Wspomnieć jeszcze należy o trzeciej linii rodu. Jej przedstawiciele upodobali sobie imię Lucjusz. Dwaj pierwsi są nam już znani. Poznaliśmy też starszego brata Lucjusza II w osobie konsula Sekstusa II. Interesuje nas jednak najbardziej syn tego ostatniego, Lucjusz III, a raczej jego potomstwo. Z małżeństwa z Popilią, zawartego ok. roku 135, miał dwóch synów: starszy, Lucjusz IV, konsul w roku 90 p.n.e., okazał się nieprzejednanym wrogiem Mariusza i został przezeń stracony, gdy jego wojska w 87 r. zdobyły Rzym. Młodszy syn, G. Cezar Strabon, edyl w okresie konsulatu swego brata i członek kolegium kapłańskiego, uważany był za jednego z najlepszych mówców i najświetniejszego pisarza swych czasów. Podobnie jak brat, okazywał nieprzejednaną wrogość wobec Mariusza, podzielił więc jego los. Głowy obu braci wystawiono równocześnie na Forum, na mównicy publicznej.

Minął więc zaledwie rok od chwili, kiedy to ich wizerunki zajęły miejsce obok innych imagines — masek przodków — których równe szeregi w artystycznie rzeźbionych szafkach, armaria, zdobią boczne ściany atrium w domu ich kuzyna. Dziś otwarto drzwiczki ich ciasnych pomieszczeń, czoła otaczają im laurowe wieńce; zastygli na zawsze w niezatartym uśmiechu, oczekują chwili, gdy popłyną ku nim błagalne modły żywych o ojcowską opiekę nad młodym potomkiem, którego niezwykły los zaczyna się właśnie od dziś...

Otwierają się wrota. Ukazuje się w nich dziecko. Delikatne i pełne uroku chłopię, wdzięczne niczym dziewczyna. Twarz blada, pociągła, zachwyca wielką subtelnością rysów; szpecą ją tylko trochę zbyt szerokie usta o zmysłowych wargach. Uwagę zwracają przede wszystkim oczy: ciemne i przenikliwe, kry ją w sobie nagłe i ulotne błyski, które jawią się chwilami jak zrywne ognie dalekiej błyskawicy. Chłopiec porusza się ze swobodą, przybrany w białą wełnianą tunikę, którą nosił już poprzedniego wieczora przed zaśnięciem, na dobrą wróżbę.

Gwar cichnie. Zaczyna się uroczystość. Głosem pełnym powagi ojciec wypowiada słowa wzywające przodków do opieki nad synem. Gajusz uważnie śledzi rytualne gesty i stara się nie uchybić w tym, co do niego należy. Oto nadchodzi podniosła chwila: młodzieniec zbliża się powoli, usiłując swym miękkim i zmysłowym ruchom nadać największą sprężystość, składa na ołtarzu złotą bullę, która w latach dzieciństwa chroniła go od złych czarów, zdejmuje swą togę z purpurowym szlakiem i z rąk ojca otrzymuje inną, jednolicie białą togę męską. Jeszcze chwila i oto udrapowany w nią odwraca się do zgromadzonych, którzy pochlebnym szmerem wyrażają swój podziw. Następna część uroczystości to przejście na Forum, gdzie nowy obywatel Rzymu zostanie wpisany na listę mieszkańców miasta. Formuje się pochód. Otwiera go Gajusz, a u jego boków po jednej stronie kroczy ojciec, po drugiej matka. Dalej bezładną gromadą idą goście, zaś w sporej za nimi odległości szara zgraja biedaków oczekujących na hojne datki, których rozdawaniem winna według zwyczaju zakończyć się uroczystość.

Ten gwarny pochód przez miasto w dniu święta Bachusa, kiedy to w myśl prastarej tradycji młodzi Rzymianie przywdziewają męską togę, jest na pewno najbarwniejszym elementem uroczystości. Na wszystkich rogach ulic spotkać można podobne orszaki, które — zależnie od zamożności i rangi uczestników — różni od siebie tylko ich liczba i bogactwo strojów. Ze wszystkich stron, ze wszystkich dzielnic miasta śpieszą one ku Forum, gdzie bije serce Rzymu. Przesyłają sobie nawzajem pozdrowienia, uśmiechy, życzenia. Czyż nie są bowiem jedną wielką rodziną ci wszyscy członkowie rodu, którego odgałęzienia krzyżują się bez końca i splatają w jeden nierozerwalny węzeł?

Zbliża się południe. Od Subury do Forum droga daleka; ludzie w szeregach wpadają na siebie ze śmiechem, orszak posuwa się powoli. Gajusz idzie wytrwale, lecz wydaje się już nieco zmęczony. W dodatku dla nadania mu bardziej męskiego wyglądu, jaki nowemu obywatelowi Rzymu przystoi, zaciśnięto mu zbyt mocno» piękny nowy pas. Bardzo to Gajuszowi przeszkadza. Rozluźnia go więc szybkim, ukradkowym gestem i swobodnie rozpuszcza poły tuniki. To przyzwyczajenie pozostanie mu na całe życie.

Docierają wreszcie na miejsce. Dokonany zostaje wpis do tabularium trybunów — imię Gajusza jest odtąd oficjalnie podane i uznane. Po dopełnieniu tej formalności młodzieniec wraz z całą rodziną musi jeszcze wstąpić na Kapitol, by przed ołtarzem bogini Iuventas złożyć dzięki bogom państwa rzymskiego za pomyślny przebieg uroczystości. To już ostatni punkt programu, teraz pozostaje tylko zasiąść do uczty. A więc powrót do domu, gdzie przy zastawionych stołach spotkają się wszyscy krewni i przyjaciele.

II. WCZESNY WIEK MĘSKI

Odtąd, pozostając wciąż pod ojcowską kuratelą, Cezar może już w pewnym, choć ograniczonym stopniu rozporządzać swą osobą, dowolnie kierować nauką i śledzić przebieg spraw publicznych, nie biorąc w nich jeszcze czynnego udziału.

Istnieją podstawy, by sądzić, że początkowa edukacja Cezara była bardzo podobna do tej, jaką otrzymywały wszystkie dzieci rodzin rzymskich jego rangi społecznej. Jako jedyny syn, lata dzieciństwa spędził głównie w otoczeniu kobiet — matki i dwóch sióstr. Najpierw wpojono mu respekt dla bogów oraz poszanowanie praw, dobre obyczaje, skromność i wstrzemięźliwość. Kiedy miał około dziesięciu lat, powierzono go pieczy grammaticusa, uczonego Antoniusza Gnipho, który choć rodem z Galii, wykształcił się w szkole retorów aleksandryjskich i uważany był przez współczesnych za wybitnego znawcę literatury greckiej i łacińskiej. Cezar nauczył się czytać i myśleć na tekstach Homera, najpierw w łacińskim przekładzie Liwiusza Andronikusa, później zaś w oryginale. Kilka fragmentów autorów współczesnych uzupełniło te podstawy znajomości literatury, którą w podobny zresztą sposób osiągali w tym czasie inni młodzi Rzymianie. Rola nauczyciela polegała głównie na czuwaniu nad prawidłową wymową ucznia i udzielaniu mu wyjaśnień najpierw w zakresie formy, gramatyki i stylu, a następnie treści, szczegółowo analizowanej pod kątem poetyki, historii literatury, historii powszechnej, filozofii, etyki itd.

Po zdobyciu tych umiejętności Cezar musiał uczyć się na pamięć omawianych tekstów i rozwijać je na piśmie. Polecano mu pisać krótkie opowiadania, przekładać na prozę fragmenty poezji. Nauczyciel wdrażał go jednocześnie do sztuki oratorskiej, każąc mu recytować wybrane ustępy z dzieł dawnych i współczesnych mistrzów retoryki. Odkąd Cezar pożegnał się z dzieciństwem, wszystko to należy już do przeszłości. Teraz nie musi już posłusznie spełniać poleceń swego preceptora. Może czytać i pisać, co mu się podoba. Korzysta z tego prawa i chyba go nawet czasem nadużywa. Wiemy w każdym razie, że oprócz kilku podjętych w tym okresie prób pisania tragedii historia odnotowała także pewne więcej niż śmiałe wiersze, które jego następca August uznał za tak nieprzyzwoite, iż przez szacunek dla pamięci Cezara uważał za konieczne wycofać je z obiegu.

Najbliższa przyszłość otwiera przed Cezarem dwie perspektywy: służby wojskowej i małżeństwa. Żadna z nich nie wydaje mu się uśmiechać. Delikatnej budowy i wątłego zdrowia, nie ma wielkiej ochoty na życie obozowe. Co zaś do tego, by zostać mężem i ojcem rodziny, wybór, jaki mu w tym względzie narzucono, nie stwarzał atrakcyjnej wizji przyszłego szczęścia małżeńskiego. Ojciec wyszukał mu narzeczoną dość niewyraźnego pochodzenia, a jej głównym, jeśli nie jedynym powabem był duży majątek. W wyborze tym znów doszła do głosu ostrożna rozwaga byłego kwestora. Bez najmniejszego trudu mógł przecież sprokurować synowi jakiś błyskotliwy związek, wybierając mu żonę spośród córek, siostrzenic lub innych krewniaczek na przykład Mariusza lub Cynny. Można zresztą przyjąć za pewnik, że siostra, Julia, nakłaniała go nawet do takiego kroku, który umożliwiałby młodemu Cezarowi szybkie i łatwe zrobienie kariery. Ojciec Cezara jednak ponad te miraże przyszłości stawiał namacalne realia, którymi w jego pojęciu były wielkie kapitały mające wraz z posagiem młodej Kosucji wpłynąć do jego kasy.

Minęła wiosna, lato, być może i jesień. Ojciec wyjechał na prowincję w sprawach, których natury nie znamy; matka przygotowuje się do przyjęcia synowej; synowi dni upływają na miłej bezczynności, a gdzieś w swym rodzinnym domu narzeczona kompletuje wyprawę i z niepokojem wyczekuje dnia ślubu.

Tymczasem nadchodzi wiadomość z Pizy: ojciec Cezara zmarł nagle podczas rannej toalety.

W życiu Gajusza następuje z tą chwilą radykalna zmiana. Zaczyna się od natychmiastowego zerwania z bogatą narzeczoną. Dlaczego? Dokładnych informacji na ten temat nie mamy, ale można wysunąć pewne hipotezy. Wygląda na to, że inicjatywa wyszła od ciotki Cezara. Julia po śmierci swego groźnego małżonka, w styczniu 86 roku, utrzymała całkowicie swoje wpływy. Następca Mariusza, Cynna, słucha z szacunkiem wdowy po swym wodzu i towarzyszu. Otóż Julia, która niewątpliwie odnosiła się z niechęcią do nieświetnych perspektyw małżeńskich, jakie Cezarowi otworzył jego ojciec, na pewno skorzystała z okazji, by zaproponować bratankowi o wiele korzystniejszą partię: córkę na wydaniu miał właśnie Cynna. Jako zięć władcy Rzymu Cezar mógł żywić najśmielsze ambicje. Małżeństwo z Kornelią zostało więc postanowione.

Cezar nie protestuje. Wysyła do Kosucji zwyczajowy list o zerwaniu zaręczyn i poślubia córkę Cynny. Jest już więc żonaty. Niedługo będzie brać udział w życiu publicznym. Powstaje problem, jakie stanowisko mu wybrać? W jakiej dziedzinie? Urzędu państwowego sprawować nie może, gdyż jest na to jeszcze za młody. Kariera wojskowa — jedyna, która na razie stoi przed nim otworem — wydaje mu się nadal mało ponętna. Znalazło się zręczne rozwiązanie, za takie je przynajmniej uznano: Cezar zostanie kapłanem Jowisza!...

Od owego grudniowego dnia roku 87, kiedy to czcigodny L. Korneliusz Merula, flamen Dialis, pierwszy rangą rzymski kapłan-ofiarnik, otworzył sobie żyły u stóp posągu swego boga na Kapitolu, miejsce jego było nie obsadzone. Jest już rok 84. I oto nagle w sferach rządowych uznano tę sytuację za niedopuszczalną. Pontifex maximus został powiadomiony, że ma natychmiast dokonać „wolnego” wyboru na tę godność jednego spośród trzech przedstawionych mu zgodnie z prawem kandydatów i że wybranym ma być Cezar. W ten sposób, mając zaledwie siedemnaście lat, Cezar uzyskuje jedną z najwyższych godności kapłańskich Rzymu, co stawia go w hierarchii zaraz za najwyższym kapłanem.

Byłoby może przesadą twierdzić, że ten wielki zaszczyt przepełnił go wielką radością. Godność bowiem kapłana Jowisza, choć wielce szanowana, miała ujemne strony, zwłaszcza dla młodego człowieka, który bynajmniej nie zamierzał zerwać z życiem światowym i wyrzec się przyjemności, zanim jeszcze poznał ich smak.

Wiele było powodów, by popaść w konsternację, choćby z powodu stroju. Zimą czy latem flamen Dialis mógł występować publicznie tylko w grubej i ciężkiej todze obszytej purpurą, zrobionej z wełny, co prawda przez własną żonę, lecz wcale dzięki temu nie lżejszej; głowę uciskało mu niezwykłe nakrycie — coś w rodzaju kominiarki, na której czubku umocowany był kawałek drewnianego pręta, okręcony niczym szpulka wełnianą nicią z luźno puszczonym końcem. Pod pretekstem, że nie powinien mieć kontaktu z niczym nieczystym, kapłanowi nie wolno było tknąć się ogromnie wielu przedmiotów i istot żywych. Ponieważ nic nie powinno ograniczać swobody jego ruchów, nie mógł mieć na sobie najmniejszego łańcuszka ani innej ozdoby; żaden węzeł w szatach nie był dopuszczalny, jedynie agrafy. Kiedy zaś chciał sobie przyciąć włosy, musiał zwracać się z tym tylko do człowieka wolnego, posiadającego w dodatku jakieś ostre narzędzie z brązu, gdyż wszystkie inne metale uważane były za niegodne tej operacji. Największe opory młodych Rzymian musiał jednak budzić obowiązujący flamena Dialis nakaz pozostawania przez całe życie „mężczyzną jedynej kobiety”, a co gorsza konieczność rezygnacji z jakichkolwiek innych funkcji publicznych. Dlatego wszyscy, którzy mieli jakieś ambicje polityczne, unikali tego kłopotliwego zaszczytu jak ognia. Musiano więc nim obdarzać ludzi chorych, których stan zdrowia zmuszał do rezygnacji ze stanowisk publicznych wymagających sprawności fizycznej, bądź takich, którym się nigdzie nie powiodło, lub też „parszywe owce”, których rodziny chciały się za wszelką cenę pozbyć.

Ponieważ jednak coraz trudniej było znaleźć kandydatów, musiano nieco złagodzić surową zasadę zabraniającą kumulowania funkcji i w ostatnim stuleciu Republiki służbę flamena Dialis można było łączyć z pełnieniem takich urzędów publicznych, które od piastujących je osób nie wymagały opuszczania Rzymu. W okresie banicji Cynny na przykład L. Korneliusz Merula został powołany do zastąpienia go na stanowisku konsula. Wspomnieliśmy wyżej, czym się to dla niego skończyło. Po śmierci L. Korneliusza Meruli jego miejsce pozostało nie obsadzone. Teraz godność ta miała stać się początkiem kariery politycznej siedemnastoletniego młodzieńca.

Nie dotrwał do naszych czasów żaden ślad tego, jak zachował się sam Cezar w sytuacji stworzonej przez nagłą decyzję swego teścia. Można jedynie stwierdzić, że nie wywołała ona z jego strony żadnego sprzeciwu. Nie znamy również szczegółów prywatnego życia Cezara w tym okresie. Wiemy tylko, że mniej więcej w tym czasie żona obdarzyła go córką.

Tak więc u progu osiemnastej wiosny życia Cezar był już mężem, ojcem, głową rodziny i wszystko wskazywało na to, że podobnie jak jego pobożny kuzyn Sekstus, ma przed sobą spokojną i skromną egzystencję kapłana w służbie najbardziej czczonego z rzymskich bogów.

III. PIERWSZE PRZECIWNOŚCI LOSU

Następuje nowy, niespodziewany zwrot w sytuacji. Cynna ginie z rąk swoich żołnierzy, do Rzymu wkracza Sulla. Jaki los czeka Cezara? Małżeństwo z Kornelią niejako z urzędu postawiło go w rzędzie zwolenników obalonego reżimu i wydawało się, że wydalenie z kraju jest nieuchronne. Oszczędzono go jednak. Co więcej, Sulla kontynuując swą pojednawczą politykę, która przyniosła znakomite efekty w odniesieniu do niektórych zagorzałych stronników Mariusza, próbował przeciągnąć Cezara do swego stronnictwa. Zażądał tylko od niego, podobnie jak to uczynił w stosunku do innych, tej rękojmi wierności i szczerości jego nawrócenia, jaką miało być rozstanie Cezara z żoną i ponowne małżeństwo z wybraną przez Sullę kandydatką. Ku jego zdumieniu Cezar odmówił. Ze strony tego na pozór gnuśnego i apatycznego młodzieńca był to akt odwagi, który musiał zadziwić jego otoczenie. Próbowano doszukać się w tym geście — niezależnie od wszystkich względów politycznych — oczywistego świadectwa miłości Cezara do żony. Wysuwano też inne przypuszczenie, a mianowicie, że Cezar zamierzał po prostu odciąć się od wszelkich awansów, jakie mu czynił nowy przywódca Republiki. Pierwsza z tych hipotez wydaje się bardziej prawdopodobna. Przede wszystkim jednak odnosi się wrażenie, potwierdzone zresztą przez dalszy bieg wydarzeń, że był to z jego strony gest wprawdzie bardzo śmiały, ale trochę nie przemyślany i że ze wszystkich jego konsekwencji Cezar nie potrafił we właściwym czasie zdać sobie sprawy.

Jak się należało spodziewać, Sulla okazał wielkie niezadowolenie i polecił Cezara natychmiast uwięzić. Jednocześnie unieważnił jego nominację na kapłana Jowisza i skonfiskował mu cały majątek. Jedynym wyjściem dla Cezara była ucieczka. Jak pisze Wellejusz Paterkulus, „w przebraniu... Cezar wymknął się nocą z Rzymu”, by szukać schronienia w jakiejś odludnej willi w kraju Sabinów. Okolica była jednak niepewna. Wszędzie można się było natknąć na „proskryptorów”Sulli ścigających przyszłe ofiary, które za wszelką cenę chciały umknąć spod miecza, jaki zawisł nad ich głowami. Odtąd zaczyna się dla Cezara życie tułacza, które, jak się wydaje, znosi bardzo źle. Co noc musi zmieniać schronienie, a ponieważ do takiej egzystencji brak mu i zaprawy, i wytrzymałości fizycznej, zapada w końcu na zdrowiu. Trawionego gorączką przerzucają na noszach z jednej kryjówki do drugiej. Podczas takiej właśnie przeprawy wpada w ręce żołnierzy Sulli.

Szybko zostaje rozpoznany i los jego wydaje się przesądzony. W ostatniej chwili, wykazując wielką przytomność umysłu, Cezar daje znak komendantowi oddziału Korneliuszowi Fagicie, o którym nie wiemy nic poza tym, że należał do najgorliwszych wykonawców poleceń nowego władcy Rzymu. Nawiązuje się dyskretna rozmowa. Próżne byłyby próby odtworzenia jej przebiegu, ale sens jej wydaje się oczywisty: za każdą głowę proskrybowanego płacono temu, kto ją dostarczył, po dwa talenty. Oto więc owe dwa talenty, Fagito. W ten sposób, otrzymując gotówkę do ręki, Fagita unikał straty czasu i trudów niepotrzebnej podróży. Dla Cezara zaś miało to niewątpliwie tę dobrą stronę, że głowę swą wynosił cało. Fagita dał się przekonać, przyjął umówioną kwotę i więźnia uwolnił.

Po tym niefortunnym spotkaniu Cezar uznał, że lepiej zrobi odgradzając się od prześladowców morzem. Wyruszył więc w kierunku wybrzeży Adriatyku, zamierzając przeprawić się do Grecji, a być może nawet do Azji. Jak to było właściwie, nie wiadomo, gdyż Cezar musiał ostatecznie z tego projektu zrezygnować. Czy to stan zdrowia uniemożliwił mu podjęcie tej podróży, która zapowiadała się trudna i burzliwa? Nie zdołamy tego ustalić. Wiadomo tylko, że zgodził się ugiąć i nie protestował przeciw krokom, jakie podjęła jego rodzina w celu wyjednania dlań przebaczenia dyktatora. Aurelia zwróciła się o pomoc do swego wysoko postawionego brata Aureliusza Kotty, który po dojściu Sulli do władzy powrócił do Rzymu i cieszył się wielkim szacunkiem w kołach bliskich zwycięzcy. Zwróciła się również do swego bratanka Sekstusa, flamena Quirinalis, który zgodnie z obowiązującą w Rzymie hierarchią kapłańską omal nie został kolegą i podwładnym Cezara. Sekstus chętnie spełnił tę prośbę i włączył do działania podległe mu westalki. Zwrócono się też do innych osób, koligata Mamerka Emiliusza Lepidusa i młodego Pompejusza, który, przeszedłszy niedawno na stronę Sulli, szybko stawał się ważną osobistością nowego reżimu. Swetoniusz wspomina przy tej okazji, nie wymieniając ich zresztą z imienia, niektóre „najznakomitsze osobistości” i „najbliższych przyjaciół” Sulli, którzy niestrudzenie wstawiali się za Cezarem u nowego władcy. Swetoniusz twierdzi, że przez długi czas Sulla nie chciał o niczym słyszeć. Nie mógł znieść, że ten młodzik chodzący z rozluźnionym pasem śmiał nie usłuchać jego rozkazów. Być może jednak w tym pozornie chwiejnym i pełnym sprzeczności młodocianym „przeciwniku” Sulla wyczuwał charakter i wolę, które, ugruntowane, stanowić będą siłę Cezara i uczynią go niebezpiecznym dla wrogów... W każdym razie w końcu ustąpił. Swetoniusz przypisuje mu na tę okoliczność następujące słowa, które Sulla miał rzekomo skierować do wstawiających się za Cezarem osób: „Niech się stanie wedle ich woli, niech go sobie biorą, lecz niech wiedzą, że ten, którego ocalenia tak bardzo pragną, kiedyś zgotuje zgubę stronnictwu optymatów, które wspólnymi siłami dotychczas zdołali ocalić od klęski; w tym Cezarze drzemie wielu Mariuszów.”

W zapisach Diona Kasjusza groźny dyktator jest mniej elokwentny; ogranicza się do lakonicznej, ale jakże znamiennej przestrogi: „Strzeżcie się tego młodzieńca noszącego tak luźno pas.” I te krótkie słowa brzmią o wiele prawdziwiej niż pseudoprorocza przesada Swetoniusza, której barwna retrospektywność nie ulega wątpliwości.

Cezar wykazuje dojrzałość i rozwagę uważając, że ,,przebaczenie” Sulli może być tylko krótkotrwałym zawieszeniem broni i że ostrożniej będzie trzymać się jak najdalej od Rzymu i jego władcy. Zaczyna więc szukać okazji, by opuścić stolicę jak najszybciej i bez wzbudzania podejrzeń.

Okazję taką znalazł za sprawą propretora M. Minucjusza Termusa, który w roku 81 otrzymał zadanie ukarania buntowniczej Mityleny za to, że podczas pierwszej wojny z Mitrydatesem ośmieliła się uwolnić spod jarzma Rzymu. Cezar wszedł do sztabu Minucjusza jako contubernalis. W tych czasach było bowiem przyjęte, że wodzowi rzymskiemu udającemu się na daleką wyprawę towarzyszyło kilku młodzieńców z dobrych rodzin, bez żadnej specjalności, lecz wykształconych i dobrze wychowanych, którzy dotrzymywali mu towarzystwa przy stole i dzielili z nim rozrywki. Nie pełnili przy tym żadnych określonych funkcji i nie brali udziału w operacjach wojskowych, ale od czasu do czasu zlecano im różne okolicznościowe zadania. Tak więc na przykład Cezar otrzymał pewnego dnia misję udania się do Bitynii z żądaniem, by władca tego kraju przyśpieszył wysłanie floty potrzebnej Rzymianom do przeprowadzenia blokady stolicy Lesbos. W tym miejscu należy się kilka słów wyjaśnienia.

Wśród „sojuszników”, których Republika Rzymska zaszczycała swoją protekcją, znajdował się król Bitynii Nikomedes IV, „władca ponury, chciwy i okrutny”, jak określił go niedawno Jeróme Carcopino. „Być może otruł on własnego ojca” — sugeruje tenże uczony historyk.

Ze swej strony dodam, że przypuszczenie to wydaje mi się całkiem prawdopodobne. Był to w owym czasie bardzo popularny proceder, do którego mieli szczególne upodobanie sąsiedzi i pobratymcy Nikomedesa, gdy sprzykrzyła im się rola następców ojcowskiego tronu. Dodam także, że wielu książąt chrześcijańskiego Bizancjum jeszcze przez całe wieki później chwytało się tego samego środka. Wielce niesłuszne byłoby przeto dopatrywać się w osobie Nikomedesa z Bitynii jakiegoś wyjątkowego potwora.

Od chwili dojścia do władzy był on bez reszty oddany Rzymowi i pozostawał niezmiennie wierny narzuconemu sobie złotemu jarzmu, konsekwentnie odmawiając udziału w rozlicznych intrygach Mitrydatesa i jego konkurentów zmierzających do obalenia potęgi Rzymu na Wschodzie. Jako władca azjatyckiego wybrzeża Bosforu, Nikomedes IV trzymał w ryzach całą żeglugę morską w rejonie Dardaneli. Korzystali z tego głównie Rzymianie, ale Nikomedes ciągnął też niemałe zyski, gdyż czując się całkowicie bezpieczny pod skrzydłami swych potężnych protektorów, wymuszał, ile się tylko dało, myto od przepływających statków.

Kiedy w roku 88 Rzymianie zostali w Azji pobici na głowę przez wojska Mitrydatesa, król Bitynii schronił się w Rzymie. Po trzech latach, gdy legiony Sulli przywróciły dawną sytuację, objął ponownie władzę w królestwie i znów oddał się swym „operacjom”, ucztom i rozrywkom. Ten barbarzyński władca kochał bowiem ponad wszystko orientalny przepych. Wśród uciech stołu i rozkoszy miłości, również na wschodnią modłę uprawianych, zapominał w końcu o swych obowiązkach monarchy i co ważniejsze, o obowiązkach „sojusznika”.

Tak się właśnie stało w roku 81, kiedy to Minucjusz Termus obiegł Mitylenę. Zgodnie z „porozumieniem” narzuconym przez Republikę Rzymską Nikomedes IV był zobowiązany na pierwsze wezwanie oddać do dyspozycji Rzymu całą swą dość liczną i dobrze wyposażoną flotę. Minucjusz Termus widząc, że tak potrzebne mu okręty nie przybywają na czas, polecił Cezarowi doręczyć królowi Bitynii wezwanie, utrzymane zapewne w dość ostrym tonie, do natychmiastowego wykonania zobowiązań.

Na widok młodego wysłannika rzymskiego wodza Nikomedes wpadł w zachwyt. Wrażenie, jakie zrobił na nim Cezar, było tak silne, że po zapoznaniu się z przedmiotem jego misji ofiarował mu własną sypialnię dla wypoczynku po trudach długiej podóży. „W otoczeniu dworaków prowadzony był do komnaty królewskiej i tam kładł się na złotym łożu w purpurowej szacie” — twierdzi Cyceron. Nazajutrz w pałacu królewskim odbyła się wspaniała uczta, w której uczestniczyło także kilku goszczących właśnie w Bitynii kupców rzymskich. Cezar był tak zachwycony doznanym przyjęciem, że zapominając o oficjalnym charakterze swej misji, a być może lekceważąc ją, zgodził się na czas uczty służyć za podczaszego, na wzór i w towarzystwie kilku młodych czarujących efebów stanowiących „harem” jego królewskiego przyjaciela.

Wieść o tym wydarzeniu dotarła do Rzymu, co poważnie zaszkodziło reputacji Cezara. On sam natomiast zdawał się całą przygodą niewiele przejmować. Czuł się doskonale w tej atmosferze ezgotycznej zmysłowości i przepychu, toteż starał się przedłużyć swój pobyt, jak tylko to było możliwe. Ale okręty były już gotowe i trzeba było ruszać w drogę. Urządził się jednak tak, by natychmiast po przybyciu na miejsce móc powrócić do Bitynii „pod pozorem ściągnięcia pieniędzy stanowiących należność jego klienta, jakiegoś wyzwoleńca”, jak pisze Swetoniusz. „Resztą służby wojskowej zyskał sobie chwalebniejszy rozgłos” — dodaje tenże autor. Rzeczywiście po zdobyciu Mityleny dowódca jego Minucjusz Termus uznał, iż może przyznać Cezarowi wieniec dębowy.

Należy się tu czytelnikowi pewne wyjaśnienie. Ponieważ w myśl obowiązującego w armii rzymskiej regulaminu nagród odznaczenie civica corona przyznawane było za uratowanie życia żołnierzowi w walce, niektórzy współcześni historycy byli zdania, że tym odważnym czynem wyróżnił się Cezar w ostatnich dniach oblężenia miasta. Nie jest to takie pewne, żaden bowiem z autorów starożytnych nie wspomina o tym wyraźnie. Sam fakt otrzymania tego odznaczenia bynajmniej nie wystarcza, by stwierdzić, że Cezar takiego czynu dokonał. Wodzowie bowiem często szafowali tym odznaczeniem, rozdając swym podwładnym wieńce dębowe przy różnych, nieraz dość błahych okazjach. Tak było między innymi w przypadku M. Fulwiusza Nobiliora, który jeśli wierzyć Katonowi, przyznawał je swoim żołnierzom jako nagrodę za gorliwość w kopaniu studni i wznoszeniu umocnień. W braku jakichkolwiek konkretnych danych lepiej chyba zbytnio się nad tym nie rozwodzić. Cezarowi wcale to nie jest potrzebne.

Tak czy inaczej, kampania mityleńska została zakończona i Minucjusz Termus szykował się do rozpuszczenia swych wojsk. Co miało stać się z Cezarem? Być może wróciłby do swego przyjaciela Nikomedesa, gdyby się nie dowiedział, że namiestnik Cylicji P. Serwiliusz Isaurykus organizuje ekspedycję karną przeciwko piratom nękającym przybrzeżne regiony jego prowincji. Cezar proponuje mu swoje usługi i zostają one przyjęte. Wkrótce jednak po rozpoczęciu kampanii przychodzi wiadomość: Sulla nie żyje! Cezar rzuca wszystko i pośpiesznie wraca do Rzymu.

IV. POBYT W RZYMIE

Swetoniusz bez ogródek wyjaśnia prawdziwe, jego zdaniem, przyczyny pośpiesznego powrotu Cezara do Rzymu: Cezar sądził, że warto wykorzystać nowe zamieszki, jakie wybuchły po śmierci Sulli, by wysunąć się niezwłocznie na pierwszy plan politycznej areny. Oddalony jednak od sceny wydarzeń, a przy tym niewątpliwie źle i niedostatecznie informowany, Cezar wyobrażał sobie sytuację w Rzymie zupełnie inaczej, niż wyglądała ona w rzeczywistości. O tym również dowiadujemy się od Swetoniusza: „Cezar pośpiesznie wraca do Rzymu... Lecz nie zaufał... momentowi historycznemu, który uznał za zbyt błahy w stosunku do tego, jakiego oczekiwał” — pisze autor.

Należy więc ustalić, dlaczego ów „moment” nie wydawał się Cezarowi dostatecznie sprzyjający i nie odpowiadał jego pragnieniom i zamiarom. Przede wszystkim zaś, jakie to były okoliczności i jakie on sam snuł projekty i plany.

Zakładam, że czytelnik wie, w jakim stopniu śmierć Sulli wpłynęła na bieg wydarzeń w Rzymie, i wyobrażam sobie, iż zna on przynajmniej w ogólnych zarysach burzliwą historię Lepidusa, który pierwszy otwarcie atakował dyktatora za jego życia. Chciałbym jednak przestrzec przed niewłaściwą interpretacją charakteru i działalności tej postaci, interpretacją, która utrwala się dzięki okolicznościom nie mającym nic wspólnego z wiedzą historyczną we właściwym tego słowa znaczeniu.

Widzieliśmy bowiem, jak historyk tej miary co J. Carcopino powiela obciążającą Lepidusa opinię głoszoną o nim ponad dwieście lat temu przez pompatycznego de Brosses’a, który w Lepidusie widział oczywiście tylko „anarchistę” i „bezwstydnego demagoga”.

Posłuchajmy, co mówi Carcopino: Lepidus, „nikczemnik”, „bez zasad i skrupułów”, „obnosi po Forum swój wywrotowy program i swe interesowne zawiści”. Spróbujmy teraz nakreślić ów „program” i przedstawić owe „zawiści”. Pozwoli to zdać sobie sprawę, jak daleko sięga ich „wywrotowość” i „interesowność”.

Ustawa o zasiłkach stanowi główny punkt programu socjalnego Lepidusa. Wiadomo, że młodszy z Grakchów rozsławił swe imię przyznając ubogim obywatelom rzymskim raz na miesiąc korzec ziarna po cenie 6 asów i 2V2 sesterców, co pozwalało tym ludziom przez tydzień nie umrzeć z głodu.

Pojawia się Sulla i jednym gestem przekreśla lex Sempronia. Po nim następuje Lepidus. Nie zamierza on poprzestać na przywróceniu skromnego półśrodka Gajusza Grakcha. Patrzy dalej i śmielej. „Zamiast sprzedaży po niskich cenach Lepidus jako pierwszy wprowadza bezzwrotne zasiłki i, co więcej, obejmuje nimi całe miasto.” Oto jak Carcopino określa tę reformę, zarzucając równocześnie jej autorowi, że „obciążył w rujnujący sposób budżet Republiki”, „by zaskarbić sobie względy mas”. Po czym dodaje: „Aby te względy utrzymać, nie szczędził ani swej ogromnej fortuny, ani publicznego grosza.” Dość to zaskakujące jak na „nikczemnika”, który powinien był chyba poprzestać na czerpaniu z kasy publicznej, bez naruszania własnych kapitałów.

Oto jak wyglądał „wywrotowy program” Lepidusa. Co się zaś tyczy jego „zawiści”, należy mu to przynajmniej przyznać, że wcale ich nie ukrywał, obnosił się z nimi jawnie. To prawda, że nieraz, zmieniał stronnictwa. Był kolejno stronnikiem Mariusza i Sulli. Jak wielu innych zresztą, których reputacja uczciwości i cnoty wcale na tym nie ucierpiała. On jednak, w przeciwieństwie do wielu innych, gry swojej nie ukrywał.

Tak wygląda człowiek, który owej wiosny 78 roku odgrywa główną rolę na politycznej scenie Rzymu. Mówi o całkowitym zniesieniu ustawodawstwa Sulli, chce doprowadzić do powrotu banitów, zamierza przywrócić im skonfiskowane i sprzedane majątki; sam daje przykład oświadczając, iż gotów jest oddać wszystkie dobra, które nabył. Te apele odbijają się szerokim echem. Zanosi się na poważny przewrót społeczny. Sulla hojną ręką rozdzielał grunty między swych zwolenników i towarzyszy. Teraz zanosi się na to, że wszyscy zostaną ze swych majątków wyzuci. W niektórych regionach już teraz byłych legionistów Sulli ruguje się z ziem, którymi wódz ich obdarował. A to dopiero początek. Zaczynają się pojawiać pierwsze oznaki bliskiej i groźnej rewolucji społecznej. Istnieje niebezpieczeństwo, że ruch skierowany przeciw Sulli zwróci się przeciw nobilom w ogóle, naruszając władzę i prerogatywy Senatu. Senat, świadomy swego zagrożenia, zamierza użyć wszystkich środków dla ratowania interesów patrycjatu i wielkich posiadaczy; oto dlaczego Pompejuszowi udziela się najwyższych pełnomocnictw i przywraca sprawowane przez niego uprzednio dowództwo nadzwyczajne.

Lepidusowi brak było oparcia w jakimś silnym i jednolitym stronnictwie. Nie zdołał skupić wokół siebie wszystkich byłych zwolenników Mariusza z tej prostej przyczyny, że w ich szeregach panowało wielkie zamieszanie i że niektórzy z nich, i to co wybitniejsi, z niepokojem musieli zadawać sobie pytanie, czy rzeczywiście mają jeszcze rację bytu i kim w gruncie rzeczy są... Dowiedziawszy się o powrocie Cezara, Lepidus wybadał go niezwłocznie za pośrednictwem syna Cynny, który od pierwszej chwili należał do jego zwolenników. Swetoniusz wspomina o wspaniałych propozycjach, jakie w imieniu Lepidusa poczynił on szwagrowi. Ale Cezar odmówił.

Według Swetoniusza, powodem, dla którego Cezar propozycji nie przyjął, był brak wiary w możliwości Lepidusa. Powinien był dodać, że będąc już na miejscu, Cezar zdążył się zorientować, że stronnictwo byłych zwolenników Sulli wciąż jeszcze stanowiło groźną siłę i dzięki masowym „uzupełnieniom” w Senacie, dokonywanym niegdyś przez dyktatora, miało w Senacie zdecydowaną większość, gotową energicznie bronić swoich przywilejów. Fakt udzielenia Pompejuszowi najwyższych pełnomocnictw jest tu szczególnie wymowny. Walka okazała się niełatwa, układ sił zaś sprawił, że jej rezultat był bardzo problematyczny. Wykazując niezwykłą i dojrzałą jak na dwudziestodwuletniego młodzieńca rozwagę, Cezar postanowił, że nie będzie ryzykować udziału w tym niepewnym przedsięwzięciu. Wołał czekać.

Po trzech latach nieobecności najpilniejszą dlań sprawą było teraz włączenie się w życie publiczne, w które ledwie zdołał wkroczyć przed swym przymusowym wyjazdem z Rzymu w roku 81. Na razie Cezar występował jako zwykły obywatel, bez żadnego oficjalnego stanowiska. Mógł być może, dochodząc swych praw do flaminatu, do którego został desygnowany, wyciągnąć teraz korzyść z zastosowanej wobec niego przez Sullę sankcji. Nie uczynił tego, udowadniając raz jeszcze, iż nie zależało mu zupełnie na tym zaszczycie, który mógł mu być tylko przeszkodą na drodze do dalszej kariery. Zwrócił natomiast swą uwagę na Forum, wypatrując każdej sposobnej okazji, by go tam zauważono. Okazje nie dały długo na siebie czekać.

Korneliusz Dolabella, zausznik Sulli, który w nagrodę za swą gorliwość został przezeń powołany na urząd konsula w roku 81, odbył właśnie w Rzymie triumf po bliżej nieokreślonych sukcesach wojskowych. Zdołał jednak zwrócić na siebie dużo większą uwagę w zupełnie innej dziedzinie. Otrzymawszy po wygaśnięciu funkcji konsula zarząd nad Macedonią, dopuścił się tam takich zdzierstw i rabunków, że nawet zdaniem jego obecnych i dawnych kolegów, z których prawie każdy uprawiał na tym stanowisku podobny proceder, powszechnie w tych operacjach przyjęte granice zostały tym razem poważnie przekroczone. Mogło się to zakończyć postępowaniem sądowym. Do jego wszczęcia trzeba było jednak, by jakiś obywatel Rzymu wystąpił przed sądem z projektem mowy oskarżycielskiej przeciw obwinionemu.

Jak wiadomo, w okresie Republiki tego rodzaju praktyka była wśród młodych Rzymian dość rozpowszechniona, dając im znakomitą sposobność zdobycia sobie rozgłosu i popisania się oratorskim talentem. Czasami nawet, gdy „delikwent” nie kwapił się stanąć przed sądem, odstąpienie od skargi, przeprowadzone ugodowo i we właściwym czasie, mogło potencjalnemu oskarżycielowi przynieść spore korzyści.

Cezar zadebiutował atakiem na macedońskiego „triumfatora”» Sprawa była dobra i podwójnie korzystna. Z jednej strony, niezależnie od wszystkich względów natury politycznej, pozywając przed sąd oczywistego przeniewiercę, Cezar wykazywał obywatelską postawę godną najwyższej pochwały. Z drugiej strony fakt, iż oskarżenie wymierzone było przeciwko jednemu z najwierniejszych zauszników Sulli, mógł być uważany za dość znamienną manifestację, mającą wszelkie pozory walki przeciw niedobitkom jego dyktatury.

Cezar zabrał się do dzieła z całą powagą. Polecił swym korespondentom przeprowadzić na miejscu szczegółowe śledztwo. Mieszkańcom prowincji nie trudno było dostarczyć obfitych informacji o „działalności” byłego namiestnika. Toteż zebrany materiał dowodowy okazał się dostatecznie obciążający. Wówczas Cezar przystąpił do sporządzenia divinatio, które miał przedstawić sądowi. Fragment zapisu Waleriusza Maksymusa pozwala stwierdzić, że do tej pracy Cezar wykorzystał w dużej części jedno z ostatnich przemówień swego wuja Strabona. Sądzić należy, że sędziowie mający prowadzić sprawę aprobowali mowę oskarżycielską Cezara. Pod koniec rozprawy bowiem Cezar został oficjalnie powołany na oskarżyciela Korneliusza Dolabelli.

Ten ostatni na wieść o wszczętym przeciw niemu postępowaniu sądowym wpadł w furię. Najpierw przed całym Senatem obrzucił swego oskarżyciela stekiem obelg. Zażyłość Cezara z królem Bitynii posłużyła mu za pretekst do użycia soczystych epitetów, które zanotowali Swetoniusz i Cyceron. Zwrócił się następnie do dwóch najświetniejszych w tym czasie adwokatów i powierzył im obronę swej sprawy. Pierwszym był znakomity K. Hortensjusz, wówczas u szczytu sławy, drugim — wybitny L. Aureliusz Kotta, rodzony wuj Cezara, ten sam, który niegdyś wstawiał się za nim u Sulli.

Na co mógł liczyć Cezar, niedoświadczony debiutant, gdy ujrzał, że przeciw niemu stają dwie sławy rzymskiej palestry? Bynajmniej nie zbity z tropu, stanął do nierównej walki. Jego wuj, wyraźnie zmieszany, ustąpił najpierw pola swemu koledze Hortensjuszowi, którego autorytet i uczoność pozwoliły bez trudu obalić całe oskarżenie, tak starannie opracowane przez Cezara. Klęska jego stała się zupełna, gdy zabrał głos z kolei L. Aureliusz Kotta, by podsumować debatę. Dolabella został uniewinniony, Cezar zaś opuścił salę rozpraw oświadczywszy, że „mowa obrończa L. Aureliusza Kotty wytrąciła mu z ręki najlepszą ze spraw”.

To pierwsze niepowodzenie bynajmniej Cezara nie zniechęciło. Już w następnym roku znów próbuje swych sił, w bardzo podobnych okolicznościach.

G. Antoniusz Hybrida, gorliwy zwolennik Sulli, zwrócił na siebie uwagę podczas triumfu swego wodza, gdy osobiście powoził kwadrygą na zawodach cyrkowych, będących częścią igrzysk urządzonych z tej okazji dla ludu. Zyskał tym sobie mało w tych czasach pochlebne przezwisko quadrigarius. Jego zasługi wojskowe były dość szczególnej natury: na czele konnej bandy złożonej z żołnierzy Sulli ograbił on podczas greckiej kampanii tego wodza niemało dużych i mniejszych miast. Miasta te, naiwnie licząc, że uda im się odzyskać „zarekwirowane” kwoty i dobra, wytoczyły mu teraz proces, powierzając Cezarowi obronę swych interesów.

Nie wiadomo, co skłoniło te miasta, by zwrócić się do adwokata zupełnie nieznanego i bez praktyki, jakim wówczas był Cezar. Kto wie, czy inicjatywa nie wyszła od niego samego, wykorzystując bowiem znajomości nawiązane w różnych miastach greckich przy okazji poprzedniego procesu, mógł im podsunąć myśl spróbowania tej szansy. Cezar i tym razem bardzo gorliwie wywiązał się ze swej roli oskarżyciela. Jak utrzymuje Plutarch, z wielką elokwencją wygłosił mowę przed pretorem M. Lukullusem, prowadzącym sprawę. Pretor uznał zasadność skargi, co równało się skazaniu G. Antoniusza. Ten jednak, uważając się za ofiarę pomyłki sądowej, odwołał się do trybunałów ludowych i został uniewinniony. Tak więc Cezar ponownie przegrał proces.

Jeśli jednak obu sprawom przyjrzeć się z bliska, nietrudno zauważyć, że traktowanie ich jako podwójnej porażki Cezara jest rzeczą niesłuszną. Jego mowa przeciw Dolabelli musiała wywrzeć jak najlepsze wrażenie. W każdym razie starożytni autorzy, tacy jak Swetoniusz czy Kwintylian, nie szczędzą jej pochwał. A w końcu przegrana w oratorskich szrankach z dwoma najsłynniejszymi mistrzami rzymskiej adwokatury bynajmniej nie przynosiła mu ujmy. Co się zaś tyczy sprawy G. Antoniusza, fakt, że pretor przyznał rację klientom Cezara, świadczy, iż ten ostatni przedstawił ich sprawę z dostateczną siłą przekonywania i elokwencją. To zaś, że po ułaskawieniu zdziercy nastąpiło uniewinnienie rabusia, tłumaczyć należy tym, że przy stosunkach panujących wówczas w rzymskim wymiarze sprawiedliwości takie zakończenie sprawy wydawało się jak najbardziej normalne, sędziowie bowiem, wydając wyrok, zabezpieczali się po prostu na przyszłość, kiedy to każdy z nich wcześniej lub później mógł znaleźć się w podobnej sytuacji.

Nie można więc twierdzić, że te dwa niepowodzenia rzeczywiście zaszkodziły oratorskiej reputacji Cezara. Ale wynikała z tego inna sprawa. Otóż liczni krewni i przyjaciele Dolabelli, podobnie jak G. Antoniusza, w poczuciu solidarności i wspólnoty interesów nie mogli nie czuć urazy do tego ,,bratanka Mariusza”, który dał się poznać z wystąpień o niedwuznacznie wrogim wobec nich charakterze. Równocześnie życie prywatne Cezara zaczynało coraz bardziej zwracać publiczną uwagę. Jego wielkopański styl bycia dawał wiele do myślenia. Wiedziano przecież, że nie ma żadnego majątku i utrzymuje się jedynie z ciągłych, wszędzie zaciąganych pożyczek. Suma jego długów rosła z zawrotną szybkością. Plutarch zapewnia, że zanim jeszcze otrzymał pierwsze płatne stanowisko, Cezar winien był swoim wierzycielom około 1300 talentów. Jego prowadzenie się w Bitynii także wywołało surowe komentarze. Opinia publiczna była wprawdzie wyrozumiała dla związków homoseksualnych między obywatelami rzymskimi, ale „prostytuowanie się” z barbarzyńcą uważano za największą hańbę. Co gorsza, nie przejmując się wcale złą reputacją, Cezar rozpoczął serię podbojów wśród kobiet, przy czym odnosiło się wrażenie, że wybierał swe przyjaciółki głównie z najlepszych rodzin stolicy, zdecydowanie dając pierwszeństwo kobietom zamężnym.

I oto pewnego dnia cały Rzym dowiaduje się, że ten niebezpieczny i nieodparty uwodziciel wyjeżdża ze stolicy, a z nim cała świta sekretarzy, niewolników itp. Dokąd się udaje i jaki jest cel tej podróży?

Swetoniusz twierdzi, że Cezar postanowił udać się na wyspę Rodos „zarówno w tym celu, by uniknąć nienawiści prywatnej wywołanej niesłusznym oskarżeniem... jak również, by wśród zupełnej bezczynności i wypoczynku ćwiczyć się pod kierunkiem Apolloniusza Molona, najsławniejszego wówczas mistrza wymowy”.

Opierając się na Swetoniuszu historycy współcześni, podkreślając głównie drugą część twierdzenia, dochodzą w końcu do wniosku, że Cezar, rozczarowany swym niefortunnym debiutem adwokackim, udał się na Rodos z zamiarem opanowania prawdziwej sztuki oratorskiej, której jeszcze nie posiadał.

Mieliśmy już okazję wspomnieć, że w gruncie rzeczy Cezar nie miał żadnego powodu do niezadowolenia ze swych pierwszych wystąpień oratorskich ani do zniechęcenia w takim stopniu, by poczuć nagłą potrzebę udania się w daleką i męczącą podróż i powrotu na szkolną ławę. Jeśli chodzi o „zawiść” Dolabelli, wydaje się ona rzeczywiście bardzo prawdopodobna. Można się jednak zastanawiać, czy rzeczywiście Cezar uważał ją za aż tak poważną i niebezpieczną dla siebie, by jak za czasów proskrypcji Sulli, pozostawało mu tylko jedno wyjście — ucieczka. Trudno w to uwierzyć. Czasy były już inne, a Dolabella nie był Sullą.

Przed wydaniem opinii w tej sprawie należy podjąć próbę ustalenia, czy opuszczając Italię Cezar rzeczywiście zamierzał udać się na Rodos. Otóż dokładne przestudiowanie trasy jego podróży prowadzi nas do odmiennego wniosku.

Wiadomo, że w czasie podróży morskiej Cezar został pojmany przez piratów w okolicy wyspy Farmakuzy, położonej u wybrzeży Azji Mniejszej, na północ od Miletu. Przyjrzawszy się mapie, można zadać sobie pytanie, dlaczego, skoro kierował się na Rodos, w momencie spotkania z piratami Cezar znajdował się w pobliżu Miletu? Aby na to odpowiedzieć, trzeba przyjąć, że wbrew ówczesnej praktyce po wypłynięciu z któregoś z portów adriatyckich Cezar wylądował w Dyrrachium, a następnie przemierzył całą Grecję po to, by ponownie odpłynąć z jakiegoś portu Morza Egejskiego w kierunku Rodos. Jeśli natomiast płynął normalną trasą wiodącą w prostej linii cd wybrzeży Italii do Rodos, wówczas trudno zrozumieć, dlaczego dotarłszy do Cykladów nagle wziął kurs na północ, a więc w kierunku przeciwnym, oddalając się coraz bardzej od wyspy określanej przez historyków jako cel jego podróży.

Jeśli jednak spróbujemy kres tej podróży umiejscowić gdzie indziej, mianowicie w Bitynii, wszystko staje się jasne. W chwili gdy wpadł w ręce piratów, Cezar znajdował się w odległości 8 mil od Miletu. Otóż ta sama mapa wskazuje nam, że z Miletu droga wiedzie przez Pergamon prosto do królestwa Nikomedesa IV, króla, który właśnie zmarł zapisawszy swoje królestwo Republice Rzymskiej. W owym czasie przystępowano do inwentaryzacji sukcesji. Mamy podstawy, by sądzić, że królewski przyjaciel nie zapomniał w swym testamencie o Cezarze. Sam Cezar stwierdził zresztą publicznie, przed całym Senatem, że królowi Bitynii zawdzięcza wiele dobrodziejstw... Wydaje się, że tu właśnie należy szukać przyczyn, które skłoniły Cezara do podjęcia tej podróży, choć oczywiście nie jest wykluczone, że postanowił w drodze powrotnej odwiedzić słynnego retora z Rodos i przy okazji wysłuchać kilku jego wykładów.

V. PRZYGODA

Epizod z pojmaniem Cezara przez piratów dostarczył Plutarchowi tematu do jednego z najbarwniejszych i najbardziej żywych fragmentów jego dzieła. Zachował się on w powszechnej pamięci i nie warto go tu przytaczać. Należy jednak poddać rewizji jego wartość historyczną i dokonawszy pobieżnej kontroli faktów ustalić, jaka ich część należy do historii, co zaś jest tworem czysto literackim, stanowiącym zresztą główną atrakcję opowieści.

Przede wszystkim trzeba stwierdzić jedno: sam fakt wydaje się absolutnie pewny. Autentyczne jest również miejsce oraz osoby. Niezgodność między tekstem a rzeczywistością zaczyna się od momentu, kiedy wysłannicy Cezara udają się w drogę celem zebrania okupu, on zaś, w towarzystwie tylko lekarza i dwóch służących, zostaje sam pośród piratów. Jeśli wierzyć Plutarchowi, przez trzydzieści osiem dni niewoli traktowano Cezara nie jak więźnia, lecz jak księcia, „zupełnie tak, jakby ci ludzie pełnili koło niego straż nie więzienną, lecz przyboczną”. On sam natomiast „tak ich lekceważył, że ile razy chciał spać, posyłał do nich kogoś z rozkazem, by teraz zachowywali się cicho”.

Co więcej: „Z całą nieustraszonością brał nawet udział w ich zabawach i ćwiczeniach... Pisał wtedy również jakieś poematy i mowy i wygłaszał je przed nimi, a tych, którzy nie wyrażali swego podziwu dla nich, nazywał wprost niewykształconymi barbarzyńcami.”

Skąd Plutarch mógł mieć tak szczegółowe i dokładne informacje? Jak się ogólnie przypuszcza, jeden z trzech towarzyszy podróży, którzy zostali z Cezarem, być może jego lekarz, musiał zanotować, a następnie opublikować relację z tego wydarzenia i została ona później wykorzystana jeśli nie przez samego Plutarcha, to przez pisarza, który historykowi służył za informatora przy pisaniu Żywota Cezara. Wszystko to wygląda bardzo prawdopodobnie. Trzeba jednak zwrócić uwagę na jedno, a mianowicie, że ktoś mógł przecież w tych relacjach zniekształcić prawdziwy przebieg wydarzeń. Nieważne, czy zrobił to ów lekarz, „informator” czy też sam Plutarch. Faktem jest, że równolegle krążyły zupełnie odmienne wersje tego wydarzenia.

Na przykład Wellejusz Paterkulus, pisząc mniej więcej na sto lat przed Plutarchem, wykorzystał w swym dziele informacje, których tamten nie znał lub które pominął. Twierdzi on między innymi, że Cezar, choć „swoich prześladowców napawał zarazem strachem i podziwem”, nieustannie miał się na baczności i unikał najmniejszego gestu, który mógłby im się wydać podejrzany. Do tego stopnia, pisze ten autor, że „ni nocą, ni za dnia nie zrzucał obuwia i nie rozluźniał pasa... by nawet drobną zmianą w wyglądzie nie budzić podejrzenia strażników”. Chodziło o to, by nie przyszło im na myśl, że zamierza salwować się ucieczką wpław.

Czas mijał, a okup nie nadchodził. 50 talentów była to z pewnością suma pokaźna. Plutarch twierdzi (on jeden zresztą), że piraci zażądali tylko 20 talentów i że podniesienia tej kwoty do 50 talentów domagał się sam Cezar twierdząc, że ktoś taki jak on wart jest co najmniej tyle. Przy całej swej paradoksalności wersja ta nie jest zupełnie pozbawiona prawdopodobieństwa, poza przypisywaną Cezarowi oceną jego własnej wartości, co jest przypuszczalnie jedynie wytworem wyobraźni jego biografa, pragnącego przypodobać się swoim czytelnikom.

Jakie to bowiem miało znaczenie dla Cezara, czy okup za niego wyniesie 20 czy 50 talentów, nie on przecież miał te pieniądze wypłacić! Wiemy, że ta powinność została przez państwo rzymskie narzucona sojuszniczym miastom portowym, które w ten sposób stały się finansowo odpowiedzialne za każde pojmanie obywateli rzymskich przez piratów grasujących w pobliżu tych miast. Obciążenie to, które na pierwszy rzut oka mogło się wydawać nadmierne i bezwzględne, było najzupełniej logiczne i zgodne z zasadami elementarnej sprawiedliwości. Ponieważ znaczną część uczestników wypraw pirackich stanowili sami mieszkańcy tych miast i pośrednio lub bezpośrednio czerpali z nich zyski, rzeczą zupełnie normalną było zmusić ich, by przynajmniej w ten sposób zwrócili część łupu.

W oczekiwaniu, aż wysłannicy Cezara, objechawszy okoliczne miasta, zbiorą wreszcie niezbędną kwotę, więzień niecierpliwi się i jak twierdzi Swetoniusz, „ku najwyższemu swemu oburzeniu znosi niewolę”. Jest to tym bardziej zrozumiałe, że zima była w pełni, a Cezar nie był jeszcze wówczas odporny na surowy klimat.

Nadchodzą wreszcie pieniądze. Piraci otrzymują umówiony okup i zwracają więźniowi wolność. Na pokładzie statku, którym przypłynęli z Miletu jego wysłannicy, Cezar wraca na stały ląd. Piraci natomiast, na pewno z wyników przedsięwzięcia bardzo zadowoleni, zamiast wziąć nogi za pas uznali za stosowne wydać godną tej okazji ucztę. Czyniąc to nie przypuszczali, jak wielką popełniają nieostrożność.

Na ogół każdy jeniec piratów, kiedy wreszcie odzyskał wolność, myślał wyłącznie o tym, by jak najszybciej opuścić niefortunne strony. W wypadku Cezara było inaczej, a późniejszy przebieg wydarzeń pozwala zrozumieć, dlaczego w jego interesie było podwojenie, prawie potrojenie wysokości okupu.

Zaraz po wylądowaniu Cezar werbuje bandę śmiałych awanturników, należących być może do klanu piratów rywalizujących z tymi, którzy go więzili, wynajmuje uzbrojone okręty i w ciągu jednego popołudnia organizuje prawdziwą flotę bojową.

Jest rzeczą oczywistą, że podobny wyczyn wymagał znacznej sumy pieniędzy. Tymczasem Cezar po sześciu tygodniach niewoli nie miał ich zupełnie. Musiał więc odbyć wiele przemyślnych rozmów i długich pertraktacji, zanim wreszcie przekonał zwerbowanych przez siebie ludzi, że operacja może im przynieść bez większego ryzyka poważne i natychmiastowe zyski. I w tym wypadku jego wielka umiejętność perswazji i doboru przekonywających argumentów w najtrudniejszych okolicznościach musiała mu się znakomicie przydać. Zaimprowizowane „oddziały” zgodziły się walczyć na kredyt i „eskadra” Cezara pod osłoną nocy niezwłocznie podniosła żagle. Zdołano zaskoczyć piratów w tym samym miejscu, gdzie znajdowali się rano — w zatoce u brzegów wyspy. Podczas bitwy część zaskoczonych statków pirackich została «zatopiona, inne wraz z całym łupem wpadły w ręce Cezara. Tylko bardzo niewielu udało się wymknąć.

Cezar miał wszelkie powody do zadowolenia z wyników operacji: przyniosła mu ona znaczną liczbę jeńców i ogromny łup, pozwalając równocześnie w ciągu kilku zaledwie godzin odzyskać 50 talentów wypłaconych przez sojusznicze miasta jako okup za jego uwolnienie.

Pokrywszy koszty przedsięwzięcia, Cezar zamierzał wejść w posiadanie swej zdobyczy z zachowaniem wszelkich zasad legalności. Najpierw jednak postanowił zaspokoić własną zemstę i tym, którzy teraz byli jego jeńcami, kazał drogo zapłacić za kilka tygodni swej niewoli. Skontaktował się przeto niezwłocznie z najwyższym miejscowym przedstawicielem władz Republiki, którym był zarządca prowincji Azji Junkus Sylanus. Prokonsul, który miał stałą siedzibę w Pergamonie, przebywał właśnie w Bitynii, zajęty inwentaryzacją spadku po Nikomedesie IV. Na wieść o tym Cezar udaje się natychmiast do Bitynii, pozostawiwszy swych więźniów pod dobrą strażą w Pergamonie.

Niewiele wiemy na temat jego rozmowy z prokonsulem. Plutarch ogranicza się do relacji, że „Junkus Sylanus, do którego jako pretora należało ukaranie pojmanych... mając na oku raczej zdobyte przy nich pieniądze, a było tych pieniędzy niemało”, odpowiedział Cezarowi, że „sprawę tych ludzi rozpatrzy, gdy będzie miał czas”. Wellejusz Paterkulus przedstawia sprawę nieco inaczej. Według niego, Cezar zwrócił się rzekomo do J. Sylanusa o zgodę na ukaranie śmiercią piratów, ale prokonsul Azji oświadczył, że sprzeda jeńców, „w ślad za gnuśnością bowiem opanowała go zawiść”. Ta ostatnia wersja wydaje się bliższa prawdy. Wiadomo w każdym razie, że J. Sylanus nie ufając Cezarowi przesłał odpowiednie rozkazy wprost do Pergamonu. Jego wysłannik spóźnił się jednak. Cezar, który za wszelką cenę pragnął spełnić to, co podczas swej niewoli półżartem obiecywał swoim strażnikom, w wielkim pośpiechu wrócił do Pergamonu i decyzją prokonsula zupełnie się nie przejmując, na własną rękę — jeśli wierzyć Plutarchowi — kazał więźniów powiesić. Wellejusz Paterkulus, a za nim Waleriusz Maksymus twierdzą, że kazał ich ukrzyżować. Na jedno to zresztą wychodzi.

Warto jeszcze raz z uwagą przytoczyć słowa Wellejusza Paterkulusa, że Sylanusa „w ślad za gnuśnością opanowała zawiść”. Co właściwie znaczą te słowa, tak surowo osądzające prokonsula Azji? Nietrudno sobie wyobrazić, że mógł on odczuwać „zawiść” dowiedziawszy się, jak bogaty łup wpadł w ręce Cezara w wyniku jego zuchwałej wyprawy. Epitet „gnuśny”, jakim tego wysokiego urzędnika obdarza Wellejusz, pozwala nam lepiej zrozumieć tę sprawę. Jeśli Sylanus okazał się stosunkowo łagodny, zamierzając uchronić schwytanych piratów od kary śmierci, stało się to być może dlatego, iż bał się zemsty ze strony ich pozostałych na wolności kompanów. Nasuwa się tu jeszcze inna hipoteza, równie, a może jeszcze bardziej wiarygodna: ten wysoki urzędnik mógł być żywo zainteresowany w tym, by z awantury wyszli cało ,,wspólnicy”, których wydajna „praca” stanowiła dlań cenną kopalnię zysków, jeśli tylko potrafił w porę przymknąć oko i nie okazywać nadmiernej surowości, gdy przeznaczenie składało ich los w jego ręce.

Następny fragment zapisu Wellejusza rzuca nikłe, lecz interesujące światło na pewien aspekt tej drażliwej sprawy, nad którą uparcie roztacza się dyskretną zasłonę. Czytamy mianowicie: „Długo trzeba by opowiadać, na co i kiedy się odważył i jak bardzo jego inicjatywę krępował swą lękliwością urzędnik narodu rzymskiego zawiadujący Azją.”

Należy żałować, że brak bliższych szczegółów co do tych „śmiałych inicjatyw Cezara”. Pozostaje nam tylko snuć domysły, z natury rzeczy oparte na kruchych podstawach. Ale chyba niedalekie od prawdy jest przypuszczenie, że Cezar nie zamierzał swych oddziałów rozpuścić, lecz próbował raczej iść dalej tą samą drogą rozszerzając — przy poparciu wojsk rządowych — pole działania. Inaczej mówiąc, chciał na własną rękę i na innym terenie przeprowadzić misję karną, którą poprzednio Rzym zlecił P. Serwiliuszowi Isaurykowi, a którą wkrótce miał otrzymać przyszły sprzymierzeniec i rywal Cezara Pompejusz. Tak więc wskutek „lękliwości” prokonsula Azji nie doszło do realizacji planu, który mógł sprawić, że w następnych latach kariera Cezara potoczyłaby się zupełnie innym torem.

Dopełniwszy całkowicie swej zemsty, Cezar ponownie wraca do Bitynii, dokąd wzywają go tym razem sprawy osobiste. Nic pewnego o nich nie wiemy, ale opierając się na fragmencie mowy zachowanym przez Aulusa Geliusza można przypuszczać, że spełniając życzenie swego zmarłego przyjaciela Cezar pośpieszył z pomocą kilku tubylcom należącym prawdopodobnie do najbliższego otoczenia Nikomedesa IV, a których musiał poznać w czasie pierwszego pobytu na dworze tego króla. Początek mowy, jaką Cezar wygłosił przed prokonsulem Sylanusem, teraz występującym w roli sędziego, pozwala przypuszczać, że Cezar zastąpił jakiegoś wcześniej wyznaczonego obrońcę. „Gościnne przyjęcie, jakiego zaznałem u króla Nikomedesa — oświadczył — przyjaźń łącząca mnie z tymi, których sprawa będzie sądzona, nie pozwalają mi, bym komuś innemu pozostawił zadanie ich obrony.” Po czym dorzuca refleksję zasługującą na przytoczenie w całości, gdyż odzwierciedla ona jego koncepcję praw i obowiązków obywatela rzymskiego:

1. Sulla

2. Wojownik galijski

3. Żołnierz rzymski

4. Jeździec rzymski (rekonstrukcja)

5. Świat za czasów Cezara

6. Signifer niosący znak bojowy

7. Tesserarius przekazujący hasło wodza

8. Martwy Gal

„Pamięć o zmarłych winna być z nabożeństwem zachowywana w sercach ich bliskich; nie można również, bez okrycia się hańbą, zaniedbywać swych obowiązków wobec klientów. Nasze powinności w stosunku do nich są tak święte, że ich miejsce jest zaraz po obowiązkach wobec naszych bliskich.”

Nie wiemy, jak zakończył się proces. W każdym razie istnieją podstawy, by sądzić, że podejmując się tak wspaniałomyślnie obrony cudzych interesów, Cezar nie zamierzał zaniedbywać własnych. Postanowienia testamentu Nikomedesa IV nie są nam znane, ale jak już mówiliśmy, wszystko wskazuje na to, że król Bitynii okazał się bardzo szczodry wobec swego rzymskiego przyjaciela. Z tą chwilą, po dość długim okresie kłopotów finansowych, Cezar staje się posiadaczem pokaźnej fortuny. Hojność Nikomedesa i łup wydarty piratom wypełniły po brzegi jego skarbiec. Niedługo pozostanie on jednak zamknięty.

Tymczasem Cezar spędza kilka dni na Rodos u erudyty Molona. O pobycie na tej wyspie nie wiadomo nic poza tym, że był krótki. Rozpoczęła się bowiem trzecia wojna z Mitrydatesem, dając Cezarowi znakomitą okazję do rozwinięcia swej aktywności. Stosuje on tu metody, które okazały się tak skuteczne w wyprawie przeciw piratom. Wystawia na własny koszt coś w rodzaju „wolnej kompanii” i aby „utrzymać przy Rzymie miasta już mocno zachwiane w wierności”, zaczyna prowadzić wojnę przeciw tym, którzy nie kwapili się do walki u boku i w interesie Rzymu. Tymczasem wiadomo aż nadto dobrze, jak w owych czasach wyglądało tłumienie prób niesubordynacji i przywoływanie do porządku miast, którym chciało się niepodległości. Na tę okoliczność Swetoniusz przypisuje Cezarowi autentyczną akcję wojenną. Jeśli mu wierzyć, „oddziały pomocnicze” — tak określa zgrupowane przez Cezara różne elementy — zdołały przepędzić z terytorium prowincji wojsko wroga, które tam wtargnęło. Mimo że nikt poza Swetoniuszem nie wspomina o tym fakcie, rzecz wydaje się całkiem prawdopodobna. Wypady zbrojnych band należących do armii Mitrydatesa na obszary zajęte przez Rzymian zdarzały się bardzo często; stanowiły one część planu kampanii realizowanego od wielu lat przez króla Pontu. Nie wydaje się, by ten wyczyn zaważył decydująco na ogólnym przebiegu działań wojskowych. W każdym razie dowództwo rzymskie nie uznało za konieczne, by „współpracy” z Cezarem nadać oficjalny charakter, a sformowany przezeń oddział uznać za regularną jednostkę armii Republiki. Zresztą i tym razem mamy do czynienia z przedsięwzięciem krótkotrwałym, które zakończyło się nagle i nieoczekiwanie, nie pozostawiając po sobie żadnych śladów.

VI. OD KOLEGIUM KAPŁANÓW DO TRYBUNY NA FORUM

Zwyczajem Cezara, któremu zawsze pozostał wiemy, było utrzymywanie wszędzie, dokąd rzuciły go losy, możliwie najbliższych kontaktów z Rzymem. Miał tam stale mniej lub bardziej dobrowolnych korespondentów, których zadaniem było informować go o wszystkich najświeższych wydarzeniach w stolicy. Dzięki temu pewnego dnia, gdy Cezara pochłaniały wojenne zajęcia, dotarła doń wiadomość o śmierci wuja Aureliusza Kotty i o tym, że został na jego miejsce powołany do kolegium kapłanów. Cezar niezwłocznie opuszcza swoje wojsko i pośpiesznie wyrusza w drogę powrotną do Italii.

Decyzja ta, która może się wydawać jaskrawo sprzeczna z poprzednim stanowiskiem Cezara, kiedy to powstała kwestia przywrócenia mu godności flamena Dialis, wymaga pewnych wyjaśnień.

Pamiętamy, że powróciwszy do Rzymu zaraz po śmierci Sulli Cezar nie próbował dochodzić swych praw do flaminatu, odebranych mu wówczas przez rozgniewanego dyktatora. A przecież można było wówczas bez trudu uzyskać uchylenie tej bezprawnej decyzji. Jeśli Cezar niczego w tym kierunku nie zrobił, to dlatego, że na tamtej godności mu nie zależało, a także z powodów, które usiłowaliśmy już wyjaśnić w poprzednim wywodzie.

Powołanie do kolegium kapłanów było zupełnie inną sprawą. Nominacja ta w niczym nie ograniczała jego swobody działania i nie była żadną przeszkodą w normalnym biegu jego kariery. Dla Cezara przedstawiała ona same zalety: dobrze widziana w oficjalnym świecie pozycja, której nie zagrażały zupełnie zmienne koleje polityki i rozgrywki stronnictw. Nie mówiąc już o bardzo kuszącej perspektywie, jaką była możliwość wysunięcia swej kandydatury na stanowisko pontifex maximus, które w sferze spraw duchowych uważane było za najwyższą godność w państwie, cieszącą się nieporównanym autorytetem.

Można by tu postawić pytanie, jak to się stało, że Cezar, który przebywał poza Rzymem i nie miał jeszcze żadnej okazji wykazania się czymkolwiek, został powołany do zasiadania w tym szacownym gronie. Odpowiedź na to pytanie, które w pierwszej chwili rzeczywiście wydaj e się dość kłopotliwe, znajdziemy zapoznawszy się bliżej z charakterem kolegium kapłanów i uprawnieniami jego członków.

Tradycja przypisuje królowi Numie Pompiliuszowi utworzenie rady teologów, której zadaniem było czuwać nad czystością dogmatów religijnych, a królowi, jako przywódcy kultu państwowego, służyć światłą radą w zakresie prawoznawstwa pontyfikalnego. Rada przetrwała upadek królestwa, a skład jej był odtąd uzupełniany przez kooptację dożywotnie wybieranych członków. W roku 104 z inicjatywy trybuna ludowego Gn. Domicjusza kooptację zastąpiono wyborami na korniej ach. Kolegium zachowało jednak prawo poddawania swych kandydatów pod głosowanie ludu. Sulla zniósł lex Domitia i przywrócił zasadę kooptacji, która stała się z czasem bardzo wygodnym sposobem przekazywania funkcji kapłańskich drogą dziedziczenia. Stryj Cezara Strabon był członkiem kolegium; podobnie jego wuj Aureliusz Kotta. Po nagłej śmierci tego ostatniego w przeddzień triumfu, którym go uhonorowano w roku 74, matka Cezara, uważając, że syn jej jest jak najbardziej powołany do zajęcia miejsca po jej zmarłym bracie, musiała zapewne podjąć w tym kierunku energiczne starania u wpływowych elektorów kolegium, takich jak pontifex maximus Metellus Pius, princeps senatus K. Lutae jusz Katulus czy P. Serwiliusz Isaurykus, pod którego rozkazami Cezar służył niegdyś w Cylicji. Skuteczna mogła być również interwencja jego kuzyna flamena Quirinalis. Pośród kapłanów reprezentujących ten najżywotniejszy i najstarszy kult rzymski był on jedynym, który zdołał się. oprzeć fali kapłańskich ambicji i zachować w pełni swój autorytet. I w ten oto sposób, mając zaledwie dwadzieścia sześć lat, Cezar zostaje powołany do tego zgromadzenia, w którym zasiada kilku znakomitych i czcigodnych starców dźwigających na swych barkach ciężar lat i sławy.

Nic więc dziwnego, że Cezar, gdy tylko dowiaduje się o swej nominacji, myśli jedynie o tym, by jak najśpieszniej wrócić do Rzymu. Był z tym jeden szkopuł: podróż wymagała dość długiej przeprawy morskiej, można się było przeto obawiać spotkania z piratami, którzy mimo wysiłków władz rzymskich stale rozszerzali zasięg swoich działań. Cezar miał powody, by sądzić, że od czasu głośnej przygody pod Miletem jego osoba stała się dość znana w tym środowisku i że gdyby ponownie wpadł w ręce piratów, los jego byłby przesądzony.

Aby więc zmniejszyć do minimum ryzyko podróży, ruszył najpierw drogą lądową przez Grecję i po dotarciu do wschodnich wybrzeży Adriatyku wynajął niewielką czterowiosłową barkę, licząc, że w ten sposób przemknie się niepostrzeżenie i zmyli czujność wrogów.

„Pragnąc ujść uwagi korsarzy — pisze Wellejusz Paterkulus — wsiadł do czterowiosłowej łodzi i w towarzystwie dwu przyjaciół i dziesięciu niewolników puścił się w daleką drogę poprzez wody Adriatyku. Podczas przeprawy ujrzawszy, jak mniemał, okręty pirackie zdjął szaty i przywiązał sztylet do boku, gotując się na wszelką ewentualność. Wnet jednak zrozumiał, że uległ złudzeniu wzrokowemu biorąc rząd drzew w dali za maszty i reje.”

Wszystkie te szczegóły są warte odnotowania. Pozwalają nam one lepiej zdać sobie sprawę z przemian, jakich lata i wydarzenia dokonały w charakterze Cezara oraz w jego fizycznej sprawności. Ukazują one, jak wątły niegdyś młodzieniec, zapadający na zdrowiu, gdy tylko przez parę nocy pozbawiony był wygodnego łoża, staje się zahartowanym żeglarzem, zdolnym zwycięsko pokonywać odległości i kaprysy pogody. W ciągu siedmiu lat czterokrotnie odbywa podróż z Italii do Azji Mniejszej, wzdłuż i wszerz przemierza Cylicję, Bitynię, Macedonię, Tesalię, Epir. Byłoby może przesadą twierdzić, że pokochał w końcu to wędrowne życie; fakt, iż przy pierwszej okazji pośpiesznie je porzuca, by wrócić do łatwego i przyjemnego bytowania w Rzymie, świadczyłby raczej o czymś przeciwnym. Przywykł jednak nie uchylać się przed wysiłkiem fizycznym i nie bać się go, gdy okoliczności tego wymagały.

Zaledwie wszedł do kolegium kapłanów, a już zaczyna go trawić nowa ambicja. Podkreślając swoje wojenne zasługi: przynależność do sztabu M. Minucjusza Termusa w charakterze contubernalisa, odznaczenie wieńcem dębowym, wyczyny podczas dowodzenia „wolną kompanią”, Cezar zgłasza swą kandydaturę na trybuna wojskowego.

Jak wiadomo, za czasów Republiki trybunat wojskowy był traktowany w Rzymie jako urząd jednoroczny i podobnie jak inne rozpoczynał się z początkiem roku. W przeszłości wybór trybunów wojskowych należał do konsulów, później prawo to wywalczył sobie lud i od roku 207 wszyscy ci trybuni, w liczbie dwudziestu czterech, byli wybierani na korniej ach jako urzędnicy państwowi Rzymu. Byli to przeważnie młodzieńcy z wysokich rodów, którzy w ten sposób rozpoczynali swą karierę polityczną. Przyznawano tę godność nawet kandydatom nie mającym wcale zamiaru poświęcać się karierze wojskowej. Zadowalali się oni pełnieniem tej funkcji przez jedno półrocze (tribunatus semestris), a później wycofywali się do życia prywatnego z bardzo atrakcyjnym tytułem „trybun wojskowy ludu rzymskiego”. Tak było prawdopodobnie w wypadku Cezara. W każdym razie, o ile nie ulega wątpliwości, że godność tę otrzymał, można jednocześnie przyjąć, iż z jego nominacji nie wynikało rzeczywiste sprawowanie jakiegoś dowództwa wojskowego i że zadowolił się pełnieniem swych funkcji przez obowiązkowe pół roku, prawdopodobnie w administracji, być może w biurze werbunkowym, zajmującym się też szkoleniem nowo powołanych legionów.

Nie zachował się żaden ślad jego działalności jako trybuna wojskowego. Istnieją natomiast formalne świadectwa na to, że w tym samym czasie, kiedy armie rzymskie toczyły ciężkie boje na trzech różnych frontach, Cezar, nie opuszczając stolicy, uprawiał działalność polityczną. Świadectwo to znajdujemy u Swetoniusza, który pisze między innymi: „W czasie swego trybunatu wojskowego... najusilniej poparł rzeczników władzy trybunów ludowych.”

Ponieważ Cezar sprawował swój urząd w roku 73, a w tym właśnie roku swą działalnością na rzecz przywrócenia praw trybunów ludowych zwrócił na siebie uwagę trybun ludu Gn. Licyniusz Macer, jest rzeczą oczywistą, że Cezar stanął po stronie Macera. Ale zanim opowiemy, jaką rolę odegrał w tym przedsięwzięciu, należy wspomnieć o innej, wcześniejszej akcji Cezara.

Będzie tu mowa o jego wystąpieniu na rzecz lex Plautia. Projektodawca tej ustawy trybun Plaucjusz, zanim poddał ją pod głosowanie na komicjach, zwołał contio, aby zapoznać lud ze swym projektem. Takie zgromadzenie publiczne było zgodne z jedną z podstawowych zasad ustroju republikańskiego w Rzymie, który zalecał możliwie najczęstsze odwoływanie się do opinii publicznej. Sulla doskonale zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jakim były te zgromadzenia dla wprowadzonych przez niego jedynowładczych rządów, i zakazał ich zwoływania. Po jego śmierci zgromadzenia przywrócono i Plaucjusz był jednym z pierwszych, który z tego skorzystał.

Contio zwołane przezeń w początku roku 73 w Cyrku Flaminiusza, zwykłym miejscu tych zebrań, miało na celu uzyskanie aprobaty ludu dla przedstawionego przez Plaucjusza projektu przyśpieszenia powrotu do Rzymu proskrybowanych przez Sullę uchodźców politycznych. Jednym z nich był L. Korneliusz Cynna, szwagier Cezara, co dało temu ostatniemu pretekst do zabrania głosu na zgromadzeniu.

Przemawiał wówczas po raz pierwszy z publicznej trybuny do ludu rzymskiego. Znamienna jest ostrożność, z jaką do tego przystąpił. Zabiera głos nie po to, by bronić sprawy proskrybowanego stronnictwa politycznego. Przemawia, by ulżyć losowi jednego ze swych bliskich, i w konkluzji stwierdza: „Wydaje mi się, że wykazałem pełną gorliwość, energię i pośpiech, jakich wymagało nasze powinowactwo.”

To wystąpienie Cezara każę się domyślać, że doszedł uprzednio do porozumienia z trybunem Plaucjuszem, który zgodnie ze zwyczajem przewodniczył zwołanemu przez siebie zgromadzeniu. Na ten sam okres przypada zbliżenie Cezara z trybunem C. Licyniuszem Macerem. Wkrótce nawiąże też inne układy. Odtąd coraz częściej będzie się uciekał do tego środka politycznego oddziaływania, który w jego rękach okaże się szczególnie skuteczny. Zapewniając sobie mniej lub bardziej bezinteresowne poparcie pewnej liczby trybunów ludowych, Cezar zdołał położyć kamień węgielny pod swoją przyszłą potęgę.

Trybunowie, ci rewolucyjni przywódcy plebsu rzymskiego, zdobywali stopniowo swą władzę drogą powolnej ewolucji, która trwała przez co najmniej dwa stulecia. Ta długa walka z patrycjatem, przybierająca niejednokrotnie charakter prawdziwej walki klasowej, doprowadziła do powstania rodzaju nowej arystokracji, tym razem plebejskiej (lex Hortensia, lata 289—286).

Od tego czasu trybunowie ludowi, choć utracili swój rewolucyjny charakter i byli traktowani jako wyżsi urzędnicy tytularni, popierają niezmiennie stronnictwo popularów i zalecane przezeń reformy, osłabiające pozycję arystokracji i stronnictwa optymatów.

Toteż jednym z głównych zamierzeń Sulli od chwili przejęcia przezeń rządów było systematyczne pomniejszanie władzy trybunów. Ograniczył stosowanie ius intercessionis grożąc tak wysoką grzywną, że korzystanie z tego prawa stało się w praktyce nieosiągalne. Plebiscyty zostały odtąd uwarunkowane uprzednią zgodą Senatu. Przywrócono także dawne prawo zabraniające równoczesnego sprawowania urzędu trybuna i urzędów kurulnych.

Po abdykacji Sulli wśród czołowych żądań stronnictwa popularów znalazła się sprawa przywrócenia praw i prerogatyw trybunów ludowych. Trybun Gn. Sycyniusz był pierwszym, jak twierdzi Salustiusz, „który odważył się głośno mówić o władzy urzędu trybuna” (rok 76). Zginął jako ofiara „perfidii patrycjuszy”. Kwintus Opimius,