Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
U progu wiktoriańskiej ery Londyn ma nowego detektywa…
Zimą 1835 roku młody Charles Dickens zostaje dziennikarzem „Evening Chronicle”. Zaproszony na kolację do posiadłości współredaktora gazety, jest oczarowany córką swojego szefa – pełną życia dziewiętnastoletnią Kate Hogarth. Wieczór zakłóca krzyk z domu sąsiadów. Charles, Kate i jej ojciec znajdują nieprzytomną pannę Christianę Lugoson. Kobieta wkrótce umiera.
Kiedy Charles dowiaduje się od kolegi o bardzo podobnej tajemniczej śmierci młodej kobiety rok wcześniej, zaczyna podejrzewać otrucie. Postanawia zbadać sprawę. Urocza Kate oferuje pomoc – wykorzystując swoją pozycję społeczną – by dotrzeć do wyższych sfer, w których ktoś jest podejrzany o morderstwo. Charles ma nadzieję, że uda mu się odkryć prawdę i sprawić by sprawiedliwość dosięgnęła sprawców…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 456
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla Andy’ego
Rozdział 1
Brompton, pod Londynem, 6 stycznia 1835 r.
– Święto Objawienia Pańskiego to doprawdy najlepszy czas! – zawołał Charles Dickens na widok niesionej przez gospodynię przepięknej tarty z dżemem. Ogromny wypiek, tradycyjnie udekorowany świątecznie gwiazdą z ciasta i trzynastoma dżemami w różnych kolorach na jej sześciu czubkach, kusił wonią owoców i słodkości.
Liczna rodzina pani Hogarth przyklasnęła temu stwierdzeniu, kiedy pani domu ustawiła swoje dzieło na leżącej na środku stołu serwecie z wyhaftowaną sceną odwiedzin Trzech Króli u Dzieciątka. Pokrywająca ciasto glazura skrzyła się w blasku świec tak pięknie, że Charlesowi aż ślina napłynęła do ust, choć wszak skończyli właśnie jeść przepyszną pieczeń z ziemniakami i kapustą. Siedzący u szczytu stołu George Hogarth uniósł czysty nóż, niemal przycinając sobie pokaźne wąsy.
– Ależ nie, wręcz najgorszy – zaoponowała kokieteryjnie siedząca obok Charlesa Kate Hogarth, śliczna córka gospodarza. – Ojciec bowiem musi zapraszać do domu gości, z którymi musimy się dzielić cudowną tartą matki.
– Dostanie panienka swój ulubiony dżem – obiecał jej Charles, wpatrując się w jasnobłękitne oczy dziewiętnastoletniej kobiety. Przez cały posiłek omawiał z redaktorem gazety sprawy służbowe, aczkolwiek jego spojrzenie nieustannie wędrowało ku tej pięknej pannie, bez baczenia na kilkanaście obecnych osób dorosłych i dzieci. – Któryż to?
– Agrestowy – odparła, zarumieniona. – Ale to pan musi wybrać pierwszy. Wszak jest pan gościem ojca.
– Jestem tylko nowym pracownikiem „Evening Chronicle”– oświadczył Charles – ledwie wartym uwagi.
– Ba! – rzucił George Hogarth, układając wolną rękę w poprzek kamizelki. – Jest pan naszym najbardziej obiecującym dziennikarzem. Żeby tyle osiągnąć przy zaledwie dwudziestu dwóch latach na karku. Napawa mnie to nadzieją, chłopcze.
– Jakże fascynujące – stwierdziła z błyskiem w oku Kate. – Panie Dickens, musi nam pan powiedzieć, o czym pan pisał.
Kiedy przycichły odgłosy aprobaty ze strony dzieci pani Hogarth, matka rodu o dziesięć lat młodsza od swego męża, którego włosy już zaczynała przyozdabiać siwizna, przesunęła tartę w stronę małżonka. Charles zabawił zebranych opowieścią o niedawnej debacie w parlamencie, o której pisał, włącznie z przewracającym się pijanym członkiem parlamentu, kichającym żołnierzem i trwającą trzy godziny przemową przerwaną przez biednego starszego parlamentarzystę, który przysnął i chrapał tak głośno, że pół sali wpadło niemal w histerię, po czym zsunął się z ławy na podłogę.
Kiedy Charles kończył swoją opowieść, panna Hogarth trzymała się kurczowo jego rękawa, by usiedzieć prosto pomimo konwulsyjnego chichotu. Dickens był dumny ze swojego fraka z kołnierzem z czarnego aksamitu. Wodził wzrokiem między jej palcami przesuwającymi się po nowiutkim materiale a smakowitym widokiem krojonego ciasta.
Z poczuciem winy przeniósł spojrzenie na zasiadającego na drugim końcu stołu gospodarza. Jego zerknięcia były nieuprzejme, aczkolwiek pnący się po szczeblach kariery młodzieniec nigdy dotąd nie stanął wobec tak kuszącego kąska.
– Czego sobie życzysz, Charlesie? – spytała pani Hogarth.
– Poproszę jeden z czerwonych – odpowiedział z entuzjazmem. – Panna Hogarth zdecydowanie woli zielony.
– Tak jak jej matka – stwierdził swobodnie pan Hogarth. – Małżonka przygotowuje doskonały dżem z agrestu.
– Czy mile pan spędził Boże Narodzenie, panie Dickens? – spytała panna Hogarth. Mówiła z mniej wyraźnym szkockim akcentem niż jej rodzice. – Odwiedził pan krewnych?
Charles przyjął swój talerzyk. Czerwony dżem wypełniał trójkąt z ciasta.
– Mój ojciec jest daleko za Hampstead, reszta rodziny jednak mieszka w okolicy. Z bratem Fredem dzielę wręcz pokój. Otrzymałem zadanie nadzorowania jego edukacji. Nasza matka ma mnóstwo zajęcia z moimi dwiema siostrami oraz najmłodszym rodzeństwem, dwoma chłopcami.
– Dobrze jest mieć rodzinę przy sobie – wtrącił pan Hogarth. Małe dziecko, może czteroletnie, wdrapało się mu na kolana i beknęło głośno. – Ile lat ma Fred?
– Czternaście. – Charles uśmiechnął się szeroko. – Zjedliśmy wspaniały posiłek z okazji urodzin matki, tuż przed Bożym Narodzeniem. Aczkolwiek przez większość tych dwunastu dni pracowałem. Piszę do kilku gazet, a ponieważ nie jestem żonaty, uznałem, że najlepiej będzie przyjąć jak najwięcej pracy, by odciążyć tych, na których w domu czekają dzieci.
– To bardzo poczciwe z pana strony – zauważyła z drugiego końca stołu pani Hogarth, podrzucająca na kolanie niemowlę o ogromnych, ciemnych oczach. – Cieszę się jednak, że zdołał pan do nas dziś dołączyć.
– Jestem wdzięczny za zaproszenie – odparł Charles, po czym nie zdołał się oprzeć zwróceniu się do siedzącej obok niego dziewczyny. – Proszę mi powiedzieć, panno Hogarth, kiedy przybyła pani z Edynburga?
– Przed blisko czterema laty – odpowiedziała. – Zdaje mi się, że ani trochę nie pozbyłam się szkockiego akcentu.
– Moim zdaniem jest ujmujący – oznajmił Dickens. – Z melodyjnych głosów panienki i jej sióstr łatwo wnioskować, że pochodzicie z muzykalnej rodziny.
– Po posiłku powinniśmy zarządzić muzykę – stwierdził pan Hogarth, zestawiając dziecko na podłogę, po czym wrócił do krojenia tarty. – Wiem jednak, że czeka pana daleka droga do domu.
– Gdzie pan mieszka? – spytała panna Hogarth, gdy jej ojciec rozdawał ostatnie talerze.
Charles obserwował, jak kawałki tarty trafiają sukcesywnie do wszystkich siedzących przy stole. W swojej kawalerce nie jadał niczego podobnego, a jako że jego ojciec uciekał przed kłopotami finansowymi, matka nie miała dość pieniędzy, by przygotowywać takie pyszności.
– Mieszkam w Holborn, w Furnival’s Inn. To ciche, dość ponure miejsce, w niczym niepodobne do waszego domu otoczonego ogrodami i sadami. Żyjemy z bratem w bliskim kontakcie z bliźnimi.
– My również – zauważyła panna Hogarth, skubiąc zdobiącą rękaw jej zielonej sukienki czerwoną wstążkę, która się rozwiązała. – Widzi pan, jak liczne mam rodzeństwo?
– Moja rodzina też nie należy do małych – odparł Charles. – Ale jakże zdrowe jest karmienie rodziny plonami z własnej ziemi!
– Dlatego właśnie mogę robić tak smaczny dżem – wtrąciła pani Hogarth. – Oczywiście z pomocą Kate.
Dziewczyna uśmiechnęła się na pochwałę matki, po chwili jednak uniosła brwi i otworzyła usta w wyrazie wielkiego zaskoczenia.
Charles również usłyszał hałas dobiegający spoza przytulnego domu.
– Co to było? – Obrócił się na krześle do okna przesłoniętego grubymi zasłonami.
– Brzmiało jak czyjś krzyk. – Pan Hogarth odłożył nóż, wstał od stołu i ruszył w stronę okna.
Przy zasłonach dołączyli do niego Dickens i panna Hogarth. Pan domu zebrał jedną z zimowych zasłon i związał ją z boku, by mogli wyjrzeć na zewnątrz. Charles osłonił oczy dłońmi, by przebić wzrokiem panujący na zewnątrz mrok, na dworze jednak podniosła się już mgła i płynęła teraz po czekających na wiosnę grządkach warzywnych. Nie widział niczego poza niemal widmowymi, kołyszącymi się na wietrze nagimi gałęziami odległych jabłoni.
Kolejny krzyk. Panna Hogarth aż podskoczyła i zadrżała.
– Kto mieszka w sąsiednim domu? – spytał Charles.
Pan Hogarth zmarszczył czoło.
– To pokaźna rezydencja. Przed paroma miesiącami wprowadziła się tam lady Lugoson, wdowa po baronie, która wróciła z Francji z dwójką dzieci.
– Samotna wdowa? – spytał napiętym głosem Charles. Domy stały w sporej odległości od siebie. Między nimi mogłoby się rozgrywać wiele niegodziwych scen i nikt by tego nie zauważył.
Pan domu pokiwał głową z wymalowaną na twarzy troską.
– Musimy się do nich udać – stwierdziła Kate z podziwu godną stanowczością.
– Pani Hogarth – zwrócił się do żony jej ojciec – czy mogłabyś zapalić nam kilka lamp?
– Oczywiście – odparła gospodyni, zatknęła za ucho niesforny kosmyk włosów i pośpiesznie opuściła jadalnię.
Młodsze dzieci poczęły rozmawiać z ożywieniem, a Charles i panna Hogarth udali się po swoje płaszcze. Kiedy dziewczyna zsunęła ze stóp wieczorowe obuwie, przez krótką chwilę, gdy szukała zimowych butów, Dickens ukradkiem podziwiał jej drobne, wąskie stopy. Jakże doskonałą była istotą i jakże bardzo przewyższała go urodzeniem. Tej dziewczynie nigdy niczego w życiu nie brakowało, jej ojciec nigdy nie siedział w więzieniu za długi, jej bracia nie musieli porzucić nauki i podjąć pracy w składach.
Charles odnalazł na haczyku płaszcz pana Hogartha, a chwilę potem ich kapelusze, po czym zabrał wszystko do jadalni. Kiedy tylko pani domu przyniosła zapalone lampy, wyszli przez obite zielonym rypsem drzwi wiodące do kuchni, czym wystraszyli młodą podkuchenną, po czym wyszli na zewnątrz drzwiami prowadzącymi wprost do ogrodu.
W powietrzu niosły się kolejne krzyki, przytłumione i rozproszone przez zalegającą mgłę.
– Czy ich właśnie mordują?! – zawołała panna Hogarth.
– Słyszę głosy trzech różnych kobiet – stwierdził jej ojciec.
Charles wiedział, że gospodarz ma doskonały słuch muzyczny, i ufał jego ocenie.
– Czy to okrzyki bólu? – spytał.
– Na pewno trwogi. – Pan Hogarth chwycił stojącą pod kamienną ścianą mocną laskę.
Dickens i panna Hogarth podążyli za starszym mężczyzną, który kluczył między grządkami a kałużami. Wokół ich kostek wiły się pasma mgły. Tylko dziewczyna miała odpowiednie buty, choć Charles z powodu wymuszonych oszczędności miał buty przystosowane do długich spacerów. Jednakże pasta, którą minionego wieczoru z takim mozołem nakładał na skórę obuwia, najprawdopodobniej miała nie przetrwać takiej wilgoci.
Dotarli na skraj ogrodu i weszli do sadu. Pod podeszwami chrzęściły im wyschnięte opadłe liście.
– Czy mogę? – spytał Charles, wskazując częściowo już odłamaną gałąź jabłoni.
Pan Hogarth odchrząknął i skinął głową.
– Oczywiście. Powinienem był pomyśleć o jakiejś broni.
– Och, ojcze! – wykrzyknęła panna Hogarth. – Z pewnością nie będzie nam potrzebna.
Charles odłamał gałąź. Była długości jego ramienia i mogła wytrzymać nawet w razie walki. Kiedy kilka stóp dalej dostrzegł kolejną, już leżącą na ziemi, podał ją dziewczynie.
– Wielkie nieba – wyrzuciła z siebie Kate, wpatrując się szeroko otwartymi oczami w improwizowaną broń. Przyjęła ją jednak odważnie i całą drogę nie wypuszczała z dłoni.
Kiedy minęli zasnuty mgłą sad, weszli do schludnie utrzymanego ogrodu i zobaczyli rozświetlone okna sąsiedniej rezydencji. Między starannie przyciętymi żywopłotami biegła żwirowa ścieżka. Charles spróbował wyobrazić sobie kształt ogrodu i pożałował, że nie może się mu przyjrzeć z lotu ptaka.
Front budynku widział już wcześniej, kiedy mijał go z panem Hogarthem. Z przyzwyczajenia obejrzał go uważnie, by zanotować w pamięci wszelkie informacje, które mógłby wykorzystać w artykule. Dom został wniesiony na planie litery E i pochodził z epoki elżbietańskiej, chociaż w późniejszych latach był rozbudowywany i przebudowywany, już w kamieniu. Rezydencja była doskonale utrzymana, co świadczyło o zamożności właścicieli, choć sam budynek był w niezbyt dobrym guście.
Teraz weszli na położony wzdłuż bocznej ściany domu wybrukowany taras. Przez przeszklone drzwi dojrzeli kilkoro biegających nerwowo ludzi, ubrane na czarno służące z ręcznikami, lokajów w wieczorowych liberiach zmierzających w jakieś miejsce ukryte przed wzrokiem osób patrzących z zewnątrz. Charles odnotował współczesny dywan i bladą farbę w kolorze zielonych jabłek. Nowsze, solidne elementy wystroju były wymieszane z meblami georgiańskimi z końca ubiegłego wieku. Pan Hogarth otworzył jedno z przeszklonych skrzydeł.
Na sofie siedziała bogato ubrana starsza kobieta, a obok niej może dziesięć lat młodszy dżentelmen w okularach.
Mężczyzna spojrzał ponad szkłami i powitał ich uprzejmym tonem:
– Dobry wieczór.
Rozdział 2
Uprzejme powitanie wypowiedziane z niemieckim akcentem stało w jaskrawym kontraście do słyszanych wcześniej krzyków.
Gdy pan Hogarth odpowiadał na powitanie, uwagę Charlesa odwrócił czyjś podniesiony głos. Przed drugim kominkiem leżała młoda dziewczyna, być może o kilka lat młodsza od panny Hogarth. Głowę obracała z boku na bok, jakby właśnie odzyskiwała przytomność. Na podłodze obok niej leżało coś przykrytego ręcznikami. Z tamtej części pomieszczenia napływała ostra, niemiła woń. Charles uznał, że zanim dziewczyna padła bez czucia, musiała doznać nudności.
Panna Hogarth zasłoniła nos dłonią.
U boku nieprzytomnej dziewczyny klęczała smukła kobieta, około dziesięciu lat starsza od Charlesa. Miała na sobie odsłaniającą ramiona suknię z białego jedwabiu haftowanego w zielone liście, pasującą do farby na ścianach pokoju. Kiedy jednak się poruszyła, Dickens dostrzegł na jej spódnicy, na wysokości kolan, plamy popiołu. Gestykulowała nad leżącą, jakby nalegała, by ta się podniosła.
Obok stały dwie inne kobiety, jedna w sukni wieczorowej z plisowaną spódnicą, który to krój był modny w minionym dziesięcioleciu, w zupełnie nietwarzowym żółtym kolorze. Druga, stojąca po prawej i przypominająca z wyglądu młodą dziewczynę, którą Charles widział wcześniej przelotnie na środku pokoju, przywiązywała większą wagę do mody i uwydatniania kobiecych wdzięków ubiorem, miała bowiem głębszy dekolt i suknię starannie dopasowaną w talii.
Dickens założył, że klęcząca kobieta jest wdową po baronie. Leżąca dziewczyna, która teraz półprzytomnie mrugała oczami, miała blond włosy w odcieniu przywodzącym na myśl anielskie skrzydła. Na prawo od kominka opierał się o ścianę wyrostek wyglądający bardziej na zdezorientowanego niż zaniepokojonego. Klęcząca kobieta również była blondynką, a Charles dodatkowo zauważył, że ukośne płatki nosa ma takie same jak chłopak. Był to zapewne zatem młody lord Lugoson, z jakiegoś powodu znajdujący się w domu, a nie w szkole.
Panna Hogarth się nie zawahała, lecz odstawiła gałąź pod ścianę i z godną podziwu trzeźwością myśli podeszła od razu do klęczącej kobiety.
– Moja pani, jestem panna Hogarth, mieszkamy po sąsiedzku. Usłyszeliśmy krzyki.
Pani domu uniosła wzrok, spojrzała na młodą kobietę i zamrugała kilkakrotnie. Charles odnotował szeroko rozstawione szare oczy, wysoko osadzone kości policzkowe oraz filigranową brodę. Tak urocza dama, podejrzewał, nie pozostanie długo wdową.
Dwie pozostałe kobiety były nieco starsze, z pierwszymi oznakami wiotczenia skóry na linii szczęki i pod brodą. Ta ubrana mniej modnie, sama zdawała się być o krok od omdlenia, podczas gdy druga pilnie obserwowała dwóch lokajów, którzy właśnie podeszli do głowy i nóg leżącej dziewczyny. Służące, widziane z zewnątrz przez przeszklone drzwi, już gdzieś zniknęły.
– Czy może pani wstać, panno Lugoson? – zapytała panna Hogarth. – Czy też może potrzebuje pani pomocy?
– Och, nie powinna próbować sama – zauważyła lady Lugoson. – Zemdlała bez żadnego ostrzeżenia. – Wskazała ogólnie leżące na podłodze ręczniki.
– Upadła na podłogę, zanim ktokolwiek zdołał ją pochwycić – wtrącił młody lord Lugoson głosem, w którym pobrzmiewały nuty zachwytu. Ramiona miał zbyt chude, by mógł unieść nawet kogoś tak szczupłego jak panna Lugoson.
Lokaje najwyraźniej obawiali się dotknąć dziewczyny. Zniecierpliwiony Charles przyklęknął na jedno kolano naprzeciw lady Lugoson i upuścił na dywan trzymaną dotąd gałąź.
– Jeśli pani służący nie chcą przenieść tej młodej damy, ja to zrobię, moja pani – zaproponował.
Na skinienie głowy panny Hogarth Dickens delikatnie wsunął ramię pod kolana dziewczyny, podczas gdy jego towarzyszka pomogła jej usiąść. Charles powoli wstał. Sam nie miał zbyt wielkiej krzepy, jednakże dziewczyna była bardzo drobna.
Wtedy jeden z młodych służących zdał się otrząsnąć, wziął z obudowy kominka trójramienny świecznik i poprowadził procesję z dala od nieprzyjemnie woniejącej podłogi. Panna Hogarth szła obok Charlesa, dołączył też do nich jej ojciec, a pochód zamykali lady Lugoson oraz drugi lokaj.
– Moja pani, służę ramieniem – oznajmił zatroskany pan Hogarth. Baronowa wsparła się na nim niczym przygięta wiatrem trzcina, a Charles podążył za lokajem przez drzwi prowadzące w głąb domu. Niesiona dziewczyna była spokojna, najpewniej wciąż nie odzyskała przytomności.
– Czy byłby pan łaskaw zanieść ją do jej pokoju? – zapytała lady Lugoson. – Tam będzie jej najlepiej.
– Oczywiście – zapewniła ją panna Hogarth. – Jestem pewna, że pan Dickens nie będzie miał nic przeciwko.
Charles poczuł, jak krępujący ciężar w jego ramionach zdaje się nagle lżejszy pod czułym spojrzeniem córki jego redaktora. Córka baronowej była spokojna. Otaczała ją woń słodkich kwiatowych perfum zmieszana z zapachem potu.
Weszli na piętro po szerokich schodach, po czym kolejnymi schodami jeszcze jedną kondygnację wyżej. Tutaj dywan na podłodze był bladoróżowy, a w przeciwieństwie do parteru ciemność korytarza rozświetlało kilka świec.
Trzecie drzwi po prawej były otwarte. Za nimi znajdował się ascetycznie urządzony pokój, w którym większość miejsca zajmowało duże łóżko. Charles odnotował bardzo starą szafę z poczerniałego już drewna oraz stojącą na prostym stole miskę do mycia. Na drewnianym krześle przy skrzyni siedziała kobieta, zapewne pokojówka panny Lugoson, obrębiająca chusteczkę koronką. Była pospolitej urody, lat około trzydziestu. Na widok wchodzącej do pomieszczenia procesji otworzyła szeroko oczy z zaniepokojenia.
Panna Hogarth pośpieszyła do przodu, by odwinąć koce. Kiedy się odsunęła, Charles położył niesioną dziewczynę na materacu. Młoda kobieta przez chwilę kręciła głową z boku na bok, po czym się uspokoiła.
Lady Lugoson nie skierowała się do wyjścia, lecz tylko mocniej ścisnęła ramię pana Hogartha i pociągnęła go w stronę łóżka i leżącej na nim dziewczyny, wciąż ubranej w białą suknię wieczorową, równie ciasno dopasowaną co u matki.
– Pomogę pokojówce przygotować pani córkę do snu – zaoferowała panna Hogarth. – Z pani pozwoleniem, lady Lugoson? Przez lata opiekowałam się młodszymi siostrami.
Kobieta uśmiechnęła się blado i skinęła głową.
– Agnes panience pomoże.
Pan Hogarth życzliwym tonem zaproponował poruszonej baronowej:
– Zatem wróćmy do pani gości. Może warto byłoby postawić pod drzwiami służącego, by mógł przekazywać wiadomości i przynosić pani córce, czegokolwiek tylko będzie potrzebowała?
Lady Lugoson zastanowiła się przez chwilę, po czym przytaknęła.
– Doskonały pomysł – stwierdziła i skinęła na najbliższego lokaja. Ten postawił niesione świeczki na stoliku przy łóżku, po czym poprowadził większość grupy na korytarz.
Charles posłał uśmiech pannie Hogarth, ale nachylona nad podopieczną drobna pielęgniarka nawet nie zdjęła okrycia, a tym bardziej nie poświęcała Dickensowi swojej uwagi.
– Ma pan doprawdy wspaniałą córkę – odezwał się do pana Hogartha.
– Jest bardzo dobrym dzieckiem. Nigdy nie sprawiała kłopotów ani swej matce, ani mnie. – Po tych słowach zwrócił się do roztrzęsionej matki nieprzytomnej dziewczyny: – Mam nadzieję, że takie dolegliwości należą u pani córki do rzadkości.
– Tak, dotąd się to nie zdarzało. – Lady Lugoson przyłożyła do oczu chusteczkę. – Wielce to osobliwe.
Gdy zeszli z powrotem na parter, w hallu natknęli się na starszą damę i jej niemieckiego towarzysza. Kamerdyner lady Lugoson pomagał im włożyć okrycia wierzchnie.
– Ogromnie dziękuję za przybycie, lady Holland – powiedziała pani domu.
Charles nie dowierzał własnym uszom. To była lady Holland? Cieszyła się sporą sławą w kręgach politycznych, dużo się też mówiło o jej pikantnej przeszłości. Charles i pan Hogarth zaczekali, aż goście opuszczą rezydencję, po czym podążyli za lady Lugoson z powrotem do bawialni.
Było tam jeszcze pięć osób. Pani domu podeszła do drugiego kominka, znajdującego się w przeciwległym końcu pomieszczenia.
– Panie Hogarth, czy mogę przedstawić mojego syna? Obawiam się, że nie znam nazwiska tego młodzieńca, który tak nam pomógł.
– Oczywiście, moja pani – odparł zapytany. – To jest Charles Dickens, pracuje u nas w „Evening Chronicle”. Być może wie pani, że jestem tam jednym z redaktorów.
Charles skłonił głowę i odnotował z zadowoleniem, że tak ręczniki, jak i to, co przykrywały, zniknęły z podłogi, razem z prowizoryczną bronią, którą ze sobą przynieśli.
– Miło pana poznać. Owszem, byłam świadoma pańskiego zawodu, panie Hogarth – stwierdziła lady Lugoson. – Spotkałam pańską żonę i dwie z pańskich córek. Odwiedziły mnie pewnego popołudnia, kiedy byłam w domu. – Kobieta wyciągnęła ręce do swojego syna. Nieco nadąsany chłopak odłożył trzymany na kolanach notes i wstał.
Charles zauważył, że między kartkami jest mnóstwo wycinków, a okładka została ozdobiona ryciną przedstawiającą wnętrze teatru. Najpewniej tego przy Drury Lane.
– Lordzie Lugoson – odezwała się do chłopca pani domu – racz poznać słynnych dziennikarzy pana George’a Hogartha i pana Charlesa Dickensa. Pan Hogarth jest naszym nowym sąsiadem. Panowie – tu zwróciła się do Charlesa i pana Hogartha – młodą damą, której byliście uprzejmi pomóc, była moja córka, panna Christiana Lugoson.
– Interesuje pana teatr? – spytał młodego lorda Charles, kiedy wszyscy wymienili zwyczajowe uprzejmości.
– Och, tak – odparł zapytany, a jego oblicze po raz pierwszy się ożywiło. – Jedna z naszych krewnych ma powołanie do aktorstwa.
Charles z trudem powstrzymywał się od uniesienia brwi. Choć kilka byłych aktorek weszło do arystokracji przez małżeństwo, taka rodzina jak Lugosonowie rzadko chwaliła się jakimikolwiek powiązaniami z teatrem.
– Istotnie – powiedziała nagle bezbarwnym tonem lady Lugoson. – Dzieci są rozkochane w teatrze. Zbierają broszury dotyczące najsłynniejszych przedstawień.
– Najbardziej lubię operę, zwłaszcza Mozarta – wypalił z zapałem chłopak. Miał szerokie usta i dość spore zęby osadzone w wąskiej szczęce. – Ale Christiana woli Szekspira.
– Podzielam pana upodobanie, lordzie Lugoson – przyznał Charles. – Proszę mi jednak powiedzieć: co tu się dziś wydarzyło? Gdy usłyszeliśmy krzyki, obawialiśmy się, że doszło do morderstwa.
– Christiana rzuciła się przez pokój jak zbita figura szachowa – wyjaśnił chłopak. – Potem wyrzuciła trzymaną kartkę w górę i padła na podłogę. Było to nawet emocjonujące.
Matka młodego arystokraty wbiła w niego wzrok i ściągnęła usta, co postarzyło jej twarz. Chłopak odchrząknął, zmieszany, po czym wrócił do swojego notatnika.
– Nazywam się Eustace Carley – przedstawił się zmierzający w ich stronę mężczyzna, który wcześniej stał na środku pomieszczenia. Miał bujną czuprynę szpakowatych włosów i poprzetykane siwizną wąsy, a jego obfity tułów opinała ciasno nieco przymała kamizelka. Na jego ramieniu wspierała się lepiej ubrana z dwóch kobiet, które Dickens widział wcześniej. Pan Carley wyglądał na mężczyznę koło pięćdziesiątki, podczas gdy jego żona wciąż miała szczupłą talię i kasztanowe włosy młodszej kobiety, może dochodzącej do czterdziestki.
– Zasiada pan w parlamencie, jeśli się nie mylę. – Pan Hogarth skinął mu głową.
– Nie myli się pan. – Pan Carley również skłonił lekko głowę. – Mieszkamy nieopodal, jako że moja żona nad dom przy Grosvenor Square przedkłada naszą rezydencję na prowincji, i otrzymaliśmy zaproszenie na wieczerzę z okazji Objawienia Pańskiego.
– Nasza córka jest bliską przyjaciółką panny Lugoson – dodała pani Carley. Klejnoty osadzone w jej złotych kolczykach w kształcie kropli wody lśniły w blasku ognia.
– Czy czuje się już lepiej? – pisnęła panna Carley, wspomniana córka, którą Charles widział wcześniej stojącą na środku pomieszczenia. Usiadła przy harfie i nerwowo przebierała palcami złożonych na kolanach dłoni. Sukienkę miała nie najlepiej dopasowaną, zupełnie jakby została wciśnięta w jedną ze starych sukien matki. Pomimo gładkiej skóry i zaróżowionych policzków nie była ładna, a koloru jej włosów nie dałoby się opisać w żaden inny sposób niż jako „myszaty”.
– Och, tak, moja droga. Musi jedynie odpocząć – odparła lady Lugoson z łagodnym uśmiechem.
– Nie pojmuję, co się mogło stać – powiedziała mniej modnie ubrana kobieta w żółci, podchodząc do rozmawiających. Była nieco starsza od pani Carley i w jej czarnych włosach widać już było ślady siwizny. – Kiedy przybyliśmy, zdawała się czuć całkiem dobrze.
– To jest pani Decker – oznajmiła lady Lugoson, wskazując kobietę gestem dłoni. – Także nasza sąsiadka, mieszka za domem państwa Carleyów. Słyszałam, że pani mąż musiał wyjechać.
– Jest w Nowym Jorku – wyjaśniła z dumą w głosie pani Decker. – Zmarł kuzyn męża, który teraz musi uporządkować sprawy nieboszczyka.
Lady Lugoson pokiwała głową.
– Jeśli mi państwo wybaczą, muszę pomówić z Panchem i zaordynować świeżą herbatę. Wszystkim nam przyda się nieco orzeźwienia. – Z tymi słowami oddaliła się, sprawiając wrażenie nieco poddenerwowanej.
– Jeśli dobrze pamiętam, lady Lugoson jest znana z organizowania przyjęć politycznych – zauważył pan Hogarth.
– Tak było, kiedy żył jeszcze świętej pamięci lord Lugoson – powiedział Carley. – Przed dwoma laty odszedł jednak z tego świata i wdowa na jakiś czas przeniosła się z dziećmi do Francji, do swojej ciotki. Dopiero niedawno wróciła.
Rozmawiali o dawnej glorii rodu Lugosonów, a Charles zachodził w głowę, czemu Hogarthowie nie zostali zaproszeni, podczas gdy pozostali sąsiedzi owszem. Uznał, że zapewne nie cieszą się wystarczająco wysoką pozycją.
Kiedy Lady Lugoson wróciła, poprosiła wszystkich, by zasiedli na sofach i fotelach ustawionych w kwadrat przed pierwszym kominkiem, podczas gdy jej syn pozostał przy drugim palenisku. Córka państwa Carleyów szepnęła coś na ucho matki, po czym wyszła z pokoju.
– Dopiero zaczynam wracać do życia towarzyskiego – powiedziała w zamyśleniu Lady Lugoson, kiedy służąca przyniosła świeżą herbatę. – Przykro mi, że moje pierwsze przyjęcie tak się kończy.
– Czy reformy społeczne budzą u pani taką samą obawę, jaką budziły u pani zmarłego męża? – zapytał pan Hogarth.
– Och, tak. – Zapytana przyłożyła dłonie do policzków. – Szczególny sprzeciw budzi we mnie system domów pracy. Zeszłoroczna ustawa zmieniająca prawo o ubogich jest fatalna. Trzymam syna w Londynie, by mógł sam zobaczyć, jak się sprawy mają naprawdę, zamiast tkwić w izolacji razem z innymi chłopcami z jego klasy społecznej.
Wtedy do bawialni wszedł kamerdyner, na oko czterdzieści lat starszy od męskiej części służby, jeszcze bardziej blady niż wcześniej. Lady Lugoson zmarszczyła czoło.
– Proszę o wybaczenie – rzuciła, po czym wstała i podeszła do służącego, który nie przejawiał chęci, by się zbliżyć.
Kamerdyner pochylił głowę, wyginając swoją długą i chudą szyję, aby powiedzieć coś na ucho swojej pracodawczyni. Charles dostrzegł na jej pełnej wyrazu twarzy cień jakiegoś nieszczęścia. Wiedziony instynktem, wstał i podszedł do pani domu.
– Co się stało, pani? Czy mogę jakoś pomóc?
– Christiana znów zaniemogła – wyszeptała w odpowiedzi baronowa, mimowolnie obracając w palcach naszyjnik wysadzany granatami. – Och, panie Dickens, muszę się do niej udać.
Zrobiła krok w stronę drzwi, ale się zachwiała.
– Pójdę z panią – oznajmił Charles. – Nie możemy zwlekać.
Czy dziewczyna ponownie omdlała, leżąc na łóżku? Czy też wstała i przypłaciła to ponownym upadkiem?
Lady Lugoson ujęła Charlesa pod ramię, tak jak wcześniej wspierała się na ręce pana Hogartha. Panch poprowadził ich ponownie do pokoju panny Lugoson, a w ślad za nimi podążyła, szlochając głośno, panna Carley. Pozostawiony pod drzwiami służący zniknął, a drzwi były otwarte. Dickens zajrzał do środka.
– Co się stało? – zapytał, wchodząc do pomieszczenia i taksując spojrzeniem pobladłą twarz ciężko dyszącej dziewczyny.
Obejrzał się przez ramię. Panna Carley weszła za nim, wykręcając dłonie, ze łzami skapującymi z czubka nosa. Panna Hogarth stała po drugiej stronie łóżka, nachylała się nad panną Lugoson i przykładała jej do czoła batystową chusteczkę. Uniosła głowę i na moment napotkała wzrok Charlesa, by po chwili z powrotem skupić uwagę na udręczonej podopiecznej, która wydała z siebie przewlekły jęk.
Dickens łagodnie uwolnił ramię od dłoni lady Lugoson i wskazał palcem Agnes.
– Udałam się na stronę, psze pana – odparła łkająca pokojówka z kędzierzawymi włosami w nieładzie. – Kiedy wróciłam, panna Christiana już taka była.
– Trzeba wezwać lekarza – zakomenderował dziennikarz.
Nikt się nie poruszył. Charles obrócił się z nadzieją, że kamerdyner wciąż jest z nimi w pokoju, ale ten zdążył gdzieś zniknąć. Ujął zimne, zgrubiałe dłonie pokojówki w swoje ręce i spojrzał jej głęboko w oczy.
– Proszę wezwać lekarza. Panna Lugoson potrzebuje fachowej opieki.