Charles Dickens na tropie. Opowieść o dwóch morderstwach - Redmond Heather - ebook + audiobook + książka

Charles Dickens na tropie. Opowieść o dwóch morderstwach ebook i audiobook

Redmond Heather

3,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

U progu wiktoriańskiej ery Londyn ma nowego detektywa…

Zimą 1835 roku młody Charles Dickens zostaje dziennikarzem „Evening Chronicle”. Zaproszony na kolację do posiadłości współredaktora gazety, jest oczarowany córką swojego szefa – pełną życia dziewiętnastoletnią Kate Hogarth. Wieczór zakłóca krzyk z domu sąsiadów. Charles, Kate i jej ojciec znajdują nieprzytomną pannę Christianę Lugoson. Kobieta wkrótce umiera.

Kiedy Charles dowiaduje się od kolegi o bardzo podobnej tajemniczej śmierci młodej kobiety rok wcześniej, zaczyna podejrzewać otrucie. Postanawia zbadać sprawę. Urocza Kate oferuje pomoc – wykorzystując swoją pozycję społeczną – by dotrzeć do wyższych sfer, w których ktoś jest podejrzany o morderstwo. Charles ma nadzieję, że uda mu się odkryć prawdę i sprawić by sprawiedliwość dosięgnęła sprawców…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 456

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 32 min

Lektor: Marek Głuszczak
Oceny
3,8 (46 ocen)
14
14
11
7
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Nikapet

Dobrze spędzony czas

Liczę na drugą część. Ciekawa fabuła. Podoba mi się przeskok w tamte czasy: powozy, listy, przyzwoitki 😀 Warto przeczytać. Lektor tez bardzo dobry, intonujący głos.
10
alakad

Z braku laku…

Niestety, nie dotarłam do końca.
00
Kotuni

Z braku laku…

Nudy na pudy.
00
kdmybooknow

Nie oderwiesz się od lektury

Kochani zapraszam was byście zajrzeli na mroczne zaułki wiktoriańskiego Londynu, gdzie młody Charles Dickens staje przed wyzwaniem rozwiązania dwóch niezwykle tajemniczych morderstw. Zimą 1835 roku młody i świeżo upieczony dziennikarz „Evening Chronicle”- Charles Dickens, zostaje zaproszony na kolację do swojego szefa. Kolacja przebiega w niezwykle miłej atmosferze, a córka jego przełożonego Kate Hogarth robi na nim niemałe wrażenie. Spokój podczas kolacji zakłóca krzyk z domu sąsiadów. Charles, Kate i jej ojciec podążają by sprawdzić co też mogło się stać. W domu obok mieszka wdowa z nastoletnimi dziećmi. Wśród spanikowanej rodziny znajdują nieprzytomną Christianę Lugoson, która kilka godzin później umiera, a jej śmierć jest bardzo tajemnicza. Kiedy Dickens dowiaduje się o podobnej śmierci młodej kobiety, która miała miejsce rok wcześniej, zaczyna podejrzewać, że obie zostały otrute. Wraz z Kate, która wykorzystuje swoją pozycję społeczną, Charles rozpoczyna śledztwo, mające na celu ...
00
Ellza1505

Nie oderwiesz się od lektury

Kiedy młody Charles Dickens zostaje zaproszony na kolację do posiadłości współredaktor, a gazety, nie spodziewał się, że miły wieczór może zakończyć się tak tragicznie. Niespodziewana śmierć młodej kobiety sprawia, że Dickens stara się rozwikłać tę zagadkę. Czy mu się to uda? 🤔 Oj, muszę przyznać, że książka była bardzo dobra, pełna intryg, niespodzianek i tajemniczości, a do tego Charles Dickens jako detektyw! To po prostu musiało się udać! Książka od pierwszych stron pochłonęła mnie bez reszty, i to do tego stopnia, że czytając oczyma wyobraźni przeniosłam się do Londynu i niczym ten cień pokazałam za Dickensem w poszukiwaniu prawdy by rozwikłać zagadkę tajemniczych zgonów dwóch młodych dziewczyn 🙂. Autorka od samego początku bardzo dobrze buduje napięcie, przez co do samego końca nie jesteśmy pewni, co się wydarzy, a ciekawość z każdą stroną rośnie! Wiktoriański klimat w połączeniu z dobrą fabuła i postacią Charlesa Dickensa jako detektyw daje nam ciekawy i pełen niespodzianek k...
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału:A TALE OF TWO MUR­DERS
Re­dak­cjaMo­nika Or­łow­ska
Tłu­ma­cze­nieJa­kub Ra­dzi­miń­ski
Ko­rektaJa­nusz Si­gi­smund, Be­ata Goł­kow­ska
Pro­jekt gra­ficzny okładkiMa­riusz Ba­na­cho­wicz
Skład i ła­ma­nieMar­cin La­bus
Co­py­ri­ght © 2018 by He­ather Red­mond First pu­bli­shed by Ken­sing­ton Pu­bli­shing Corp. All Ri­ghts re­se­rved
Po­lish edi­tion co­py­ri­ght © 2024 Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o. o. Po­lish trans­la­tion co­py­ri­ght © 2024 Ja­kub Ra­dzi­miń­ski
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83294-42-1
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla Andy’ego

Roz­dział 1

Bromp­ton, pod Lon­dy­nem, 6 stycz­nia 1835 r.

– Święto Ob­ja­wie­nia Pań­skiego to do­prawdy naj­lep­szy czas! – za­wo­łał Char­les Dic­kens na wi­dok nie­sio­nej przez go­spo­dy­nię prze­pięk­nej tarty z dże­mem. Ogromny wy­piek, tra­dy­cyj­nie ude­ko­ro­wany świą­tecz­nie gwiazdą z cia­sta i trzy­na­stoma dże­mami w róż­nych ko­lo­rach na jej sze­ściu czub­kach, ku­sił wo­nią owo­ców i słod­ko­ści.

Liczna ro­dzina pani Ho­garth przy­kla­snęła temu stwier­dze­niu, kiedy pani domu usta­wiła swoje dzieło na le­żą­cej na środku stołu ser­we­cie z wy­ha­fto­waną sceną od­wie­dzin Trzech Króli u Dzie­ciątka. Po­kry­wa­jąca cia­sto gla­zura skrzyła się w bla­sku świec tak pięk­nie, że Char­le­sowi aż ślina na­pły­nęła do ust, choć wszak skoń­czyli wła­śnie jeść prze­pyszną pie­czeń z ziem­nia­kami i ka­pu­stą. Sie­dzący u szczytu stołu Geo­rge Ho­garth uniósł czy­sty nóż, nie­mal przy­ci­na­jąc so­bie po­kaźne wąsy.

– Ależ nie, wręcz naj­gor­szy – za­opo­no­wała ko­kie­te­ryj­nie sie­dząca obok Char­lesa Kate Ho­garth, śliczna córka go­spo­da­rza. – Oj­ciec bo­wiem musi za­pra­szać do domu go­ści, z któ­rymi mu­simy się dzie­lić cu­downą tartą matki.

– Do­sta­nie pa­nienka swój ulu­biony dżem – obie­cał jej Char­les, wpa­tru­jąc się w ja­sno­błę­kitne oczy dzie­więt­na­sto­let­niej ko­biety. Przez cały po­si­łek oma­wiał z re­dak­to­rem ga­zety sprawy służ­bowe, acz­kol­wiek jego spoj­rze­nie nie­ustan­nie wę­dro­wało ku tej pięk­nej pan­nie, bez ba­cze­nia na kil­ka­na­ście obec­nych osób do­ro­słych i dzieci. – Któ­ryż to?

– Agre­stowy – od­parła, za­ru­mie­niona. – Ale to pan musi wy­brać pierw­szy. Wszak jest pan go­ściem ojca.

– Je­stem tylko no­wym pra­cow­ni­kiem „Eve­ning Chro­nicle”– oświad­czył Char­les – le­d­wie war­tym uwagi.

– Ba! – rzu­cił Geo­rge Ho­garth, ukła­da­jąc wolną rękę w po­przek ka­mi­zelki. – Jest pan na­szym naj­bar­dziej obie­cu­ją­cym dzien­ni­ka­rzem. Żeby tyle osią­gnąć przy za­le­d­wie dwu­dzie­stu dwóch la­tach na karku. Na­pawa mnie to na­dzieją, chłop­cze.

– Jakże fa­scy­nu­jące – stwier­dziła z bły­skiem w oku Kate. – Pa­nie Dic­kens, musi nam pan po­wie­dzieć, o czym pan pi­sał.

Kiedy przy­ci­chły od­głosy apro­baty ze strony dzieci pani Ho­garth, matka rodu o dzie­sięć lat młod­sza od swego męża, któ­rego włosy już za­czy­nała przy­ozda­biać si­wi­zna, prze­su­nęła tartę w stronę mał­żonka. Char­les za­ba­wił ze­bra­nych opo­wie­ścią o nie­daw­nej de­ba­cie w par­la­men­cie, o któ­rej pi­sał, włącz­nie z prze­wra­ca­ją­cym się pi­ja­nym człon­kiem par­la­mentu, ki­cha­ją­cym żoł­nie­rzem i trwa­jącą trzy go­dziny prze­mową prze­rwaną przez bied­nego star­szego par­la­men­ta­rzy­stę, który przy­snął i chra­pał tak gło­śno, że pół sali wpa­dło nie­mal w hi­ste­rię, po czym zsu­nął się z ławy na pod­łogę.

Kiedy Char­les koń­czył swoją opo­wieść, panna Ho­garth trzy­mała się kur­czowo jego rę­kawa, by usie­dzieć pro­sto po­mimo kon­wul­syj­nego chi­chotu. Dic­kens był dumny ze swo­jego fraka z koł­nie­rzem z czar­nego ak­sa­mitu. Wo­dził wzro­kiem mię­dzy jej pal­cami prze­su­wa­ją­cymi się po no­wiut­kim ma­te­riale a sma­ko­wi­tym wi­do­kiem kro­jo­nego cia­sta.

Z po­czu­ciem winy prze­niósł spoj­rze­nie na za­sia­da­ją­cego na dru­gim końcu stołu go­spo­da­rza. Jego zer­k­nię­cia były nie­uprzejme, acz­kol­wiek pnący się po szcze­blach ka­riery mło­dzie­niec ni­gdy do­tąd nie sta­nął wo­bec tak ku­szą­cego ką­ska.

– Czego so­bie ży­czysz, Char­le­sie? – spy­tała pani Ho­garth.

– Po­pro­szę je­den z czer­wo­nych – od­po­wie­dział z en­tu­zja­zmem. – Panna Ho­garth zde­cy­do­wa­nie woli zie­lony.

– Tak jak jej matka – stwier­dził swo­bod­nie pan Ho­garth. – Mał­żonka przy­go­to­wuje do­sko­nały dżem z agre­stu.

– Czy mile pan spę­dził Boże Na­ro­dze­nie, pa­nie Dic­kens? – spy­tała panna Ho­garth. Mó­wiła z mniej wy­raź­nym szkoc­kim ak­cen­tem niż jej ro­dzice. – Od­wie­dził pan krew­nych?

Char­les przy­jął swój ta­le­rzyk. Czer­wony dżem wy­peł­niał trój­kąt z cia­sta.

– Mój oj­ciec jest da­leko za Hamp­stead, reszta ro­dziny jed­nak mieszka w oko­licy. Z bra­tem Fre­dem dzielę wręcz po­kój. Otrzy­ma­łem za­da­nie nad­zo­ro­wa­nia jego edu­ka­cji. Na­sza matka ma mnó­stwo za­ję­cia z mo­imi dwiema sio­strami oraz naj­młod­szym ro­dzeń­stwem, dwoma chłop­cami.

– Do­brze jest mieć ro­dzinę przy so­bie – wtrą­cił pan Ho­garth. Małe dziecko, może czte­ro­let­nie, wdra­pało się mu na ko­lana i bek­nęło gło­śno. – Ile lat ma Fred?

– Czter­na­ście. – Char­les uśmiech­nął się sze­roko. – Zje­dli­śmy wspa­niały po­si­łek z oka­zji uro­dzin matki, tuż przed Bo­żym Na­ro­dze­niem. Acz­kol­wiek przez więk­szość tych dwu­na­stu dni pra­co­wa­łem. Pi­szę do kilku ga­zet, a po­nie­waż nie je­stem żo­naty, uzna­łem, że naj­le­piej bę­dzie przy­jąć jak naj­wię­cej pracy, by od­cią­żyć tych, na któ­rych w domu cze­kają dzieci.

– To bar­dzo po­czciwe z pana strony – za­uwa­żyła z dru­giego końca stołu pani Ho­garth, pod­rzu­ca­jąca na ko­la­nie nie­mowlę o ogrom­nych, ciem­nych oczach. – Cie­szę się jed­nak, że zdo­łał pan do nas dziś do­łą­czyć.

– Je­stem wdzięczny za za­pro­sze­nie – od­parł Char­les, po czym nie zdo­łał się oprzeć zwró­ce­niu się do sie­dzą­cej obok niego dziew­czyny. – Pro­szę mi po­wie­dzieć, panno Ho­garth, kiedy przy­była pani z Edyn­burga?

– Przed bli­sko czte­rema laty – od­po­wie­działa. – Zdaje mi się, że ani tro­chę nie po­zby­łam się szkoc­kiego ak­centu.

– Moim zda­niem jest uj­mu­jący – oznaj­mił Dic­kens. – Z me­lo­dyj­nych gło­sów pa­nienki i jej sióstr ła­two wnio­sko­wać, że po­cho­dzi­cie z mu­zy­kal­nej ro­dziny.

– Po po­siłku po­win­ni­śmy za­rzą­dzić mu­zykę – stwier­dził pan Ho­garth, ze­sta­wia­jąc dziecko na pod­łogę, po czym wró­cił do kro­je­nia tarty. – Wiem jed­nak, że czeka pana da­leka droga do domu.

– Gdzie pan mieszka? – spy­tała panna Ho­garth, gdy jej oj­ciec roz­da­wał ostat­nie ta­le­rze.

Char­les ob­ser­wo­wał, jak ka­wałki tarty tra­fiają suk­ce­syw­nie do wszyst­kich sie­dzą­cych przy stole. W swo­jej ka­wa­lerce nie ja­dał ni­czego po­dob­nego, a jako że jego oj­ciec ucie­kał przed kło­po­tami fi­nan­so­wymi, matka nie miała dość pie­nię­dzy, by przy­go­to­wy­wać ta­kie pysz­no­ści.

– Miesz­kam w Hol­born, w Fur­ni­val’s Inn. To ci­che, dość po­nure miej­sce, w ni­czym nie­po­dobne do wa­szego domu oto­czo­nego ogro­dami i sa­dami. Ży­jemy z bra­tem w bli­skim kon­tak­cie z bliź­nimi.

– My rów­nież – za­uwa­żyła panna Ho­garth, sku­biąc zdo­biącą rę­kaw jej zie­lo­nej su­kienki czer­woną wstążkę, która się roz­wią­zała. – Wi­dzi pan, jak liczne mam ro­dzeń­stwo?

– Moja ro­dzina też nie na­leży do ma­łych – od­parł Char­les. – Ale jakże zdrowe jest kar­mie­nie ro­dziny plo­nami z wła­snej ziemi!

– Dla­tego wła­śnie mogę ro­bić tak smaczny dżem – wtrą­ciła pani Ho­garth. – Oczy­wi­ście z po­mocą Kate.

Dziew­czyna uśmiech­nęła się na po­chwałę matki, po chwili jed­nak unio­sła brwi i otwo­rzyła usta w wy­ra­zie wiel­kiego za­sko­cze­nia.

Char­les rów­nież usły­szał ha­łas do­bie­ga­jący spoza przy­tul­nego domu.

– Co to było? – Ob­ró­cił się na krze­śle do okna prze­sło­nię­tego gru­bymi za­sło­nami.

– Brzmiało jak czyjś krzyk. – Pan Ho­garth odło­żył nóż, wstał od stołu i ru­szył w stronę okna.

Przy za­sło­nach do­łą­czyli do niego Dic­kens i panna Ho­garth. Pan domu ze­brał jedną z zi­mo­wych za­słon i zwią­zał ją z boku, by mo­gli wyj­rzeć na ze­wnątrz. Char­les osło­nił oczy dłońmi, by prze­bić wzro­kiem pa­nu­jący na ze­wnątrz mrok, na dwo­rze jed­nak pod­nio­sła się już mgła i pły­nęła te­raz po cze­ka­ją­cych na wio­snę grząd­kach wa­rzyw­nych. Nie wi­dział ni­czego poza nie­mal wid­mo­wymi, ko­ły­szą­cymi się na wie­trze na­gimi ga­łę­ziami od­le­głych ja­błoni.

Ko­lejny krzyk. Panna Ho­garth aż pod­sko­czyła i za­drżała.

– Kto mieszka w są­sied­nim domu? – spy­tał Char­les.

Pan Ho­garth zmarsz­czył czoło.

– To po­kaźna re­zy­den­cja. Przed pa­roma mie­sią­cami wpro­wa­dziła się tam lady Lu­go­son, wdowa po ba­ro­nie, która wró­ciła z Fran­cji z dwójką dzieci.

– Sa­motna wdowa? – spy­tał na­pię­tym gło­sem Char­les. Domy stały w spo­rej od­le­gło­ści od sie­bie. Mię­dzy nimi mo­głoby się roz­gry­wać wiele nie­go­dzi­wych scen i nikt by tego nie za­uwa­żył.

Pan domu po­ki­wał głową z wy­ma­lo­waną na twa­rzy tro­ską.

– Mu­simy się do nich udać – stwier­dziła Kate z po­dziwu godną sta­now­czo­ścią.

– Pani Ho­garth – zwró­cił się do żony jej oj­ciec – czy mo­gła­byś za­pa­lić nam kilka lamp?

– Oczy­wi­ście – od­parła go­spo­dyni, za­tknęła za ucho nie­sforny ko­smyk wło­sów i po­śpiesz­nie opu­ściła ja­dal­nię.

Młod­sze dzieci po­częły roz­ma­wiać z oży­wie­niem, a Char­les i panna Ho­garth udali się po swoje płasz­cze. Kiedy dziew­czyna zsu­nęła ze stóp wie­czo­rowe obu­wie, przez krótką chwilę, gdy szu­kała zi­mo­wych bu­tów, Dic­kens ukrad­kiem po­dzi­wiał jej drobne, wą­skie stopy. Jakże do­sko­nałą była istotą i jakże bar­dzo prze­wyż­szała go uro­dze­niem. Tej dziew­czy­nie ni­gdy ni­czego w ży­ciu nie bra­ko­wało, jej oj­ciec ni­gdy nie sie­dział w wię­zie­niu za długi, jej bra­cia nie mu­sieli po­rzu­cić na­uki i pod­jąć pracy w skła­dach.

Char­les od­na­lazł na ha­czyku płaszcz pana Ho­gar­tha, a chwilę po­tem ich ka­pe­lu­sze, po czym za­brał wszystko do ja­dalni. Kiedy tylko pani domu przy­nio­sła za­pa­lone lampy, wy­szli przez obite zie­lo­nym ryp­sem drzwi wio­dące do kuchni, czym wy­stra­szyli młodą pod­ku­chenną, po czym wy­szli na ze­wnątrz drzwiami pro­wa­dzą­cymi wprost do ogrodu.

W po­wie­trzu nio­sły się ko­lejne krzyki, przy­tłu­mione i roz­pro­szone przez za­le­ga­jącą mgłę.

– Czy ich wła­śnie mor­dują?! – za­wo­łała panna Ho­garth.

– Sły­szę głosy trzech róż­nych ko­biet – stwier­dził jej oj­ciec.

Char­les wie­dział, że go­spo­darz ma do­sko­nały słuch mu­zyczny, i ufał jego oce­nie.

– Czy to okrzyki bólu? – spy­tał.

– Na pewno trwogi. – Pan Ho­garth chwy­cił sto­jącą pod ka­mienną ścianą mocną la­skę.

Dic­kens i panna Ho­garth po­dą­żyli za star­szym męż­czy­zną, który klu­czył mię­dzy grząd­kami a ka­łu­żami. Wo­kół ich ko­stek wiły się pa­sma mgły. Tylko dziew­czyna miała od­po­wied­nie buty, choć Char­les z po­wodu wy­mu­szo­nych oszczęd­no­ści miał buty przy­sto­so­wane do dłu­gich spa­ce­rów. Jed­nakże pa­sta, którą mi­nio­nego wie­czoru z ta­kim mo­zo­łem na­kła­dał na skórę obu­wia, naj­praw­do­po­dob­niej miała nie prze­trwać ta­kiej wil­goci.

Do­tarli na skraj ogrodu i we­szli do sadu. Pod po­de­szwami chrzę­ściły im wy­schnięte opa­dłe li­ście.

– Czy mogę? – spy­tał Char­les, wska­zu­jąc czę­ściowo już odła­maną ga­łąź ja­błoni.

Pan Ho­garth od­chrząk­nął i ski­nął głową.

– Oczy­wi­ście. Po­wi­nie­nem był po­my­śleć o ja­kiejś broni.

– Och, oj­cze! – wy­krzyk­nęła panna Ho­garth. – Z pew­no­ścią nie bę­dzie nam po­trzebna.

Char­les odła­mał ga­łąź. Była dłu­go­ści jego ra­mie­nia i mo­gła wy­trzy­mać na­wet w ra­zie walki. Kiedy kilka stóp da­lej do­strzegł ko­lejną, już le­żącą na ziemi, po­dał ją dziew­czy­nie.

– Wiel­kie nieba – wy­rzu­ciła z sie­bie Kate, wpa­tru­jąc się sze­roko otwar­tymi oczami w im­pro­wi­zo­waną broń. Przy­jęła ją jed­nak od­waż­nie i całą drogę nie wy­pusz­czała z dłoni.

Kiedy mi­nęli za­snuty mgłą sad, we­szli do schlud­nie utrzy­ma­nego ogrodu i zo­ba­czyli roz­świe­tlone okna są­sied­niej re­zy­den­cji. Mię­dzy sta­ran­nie przy­cię­tymi ży­wo­pło­tami bie­gła żwi­rowa ścieżka. Char­les spró­bo­wał wy­obra­zić so­bie kształt ogrodu i po­ża­ło­wał, że nie może się mu przyj­rzeć z lotu ptaka.

Front bu­dynku wi­dział już wcze­śniej, kiedy mi­jał go z pa­nem Ho­gar­them. Z przy­zwy­cza­je­nia obej­rzał go uważ­nie, by za­no­to­wać w pa­mięci wszel­kie in­for­ma­cje, które mógłby wy­ko­rzy­stać w ar­ty­kule. Dom zo­stał wnie­siony na pla­nie li­tery E i po­cho­dził z epoki elż­bie­tań­skiej, cho­ciaż w póź­niej­szych la­tach był roz­bu­do­wy­wany i prze­bu­do­wy­wany, już w ka­mie­niu. Re­zy­den­cja była do­sko­nale utrzy­mana, co świad­czyło o za­moż­no­ści wła­ści­cieli, choć sam bu­dy­nek był w nie­zbyt do­brym gu­ście.

Te­raz we­szli na po­ło­żony wzdłuż bocz­nej ściany domu wy­bru­ko­wany ta­ras. Przez prze­szklone drzwi doj­rzeli kil­koro bie­ga­ją­cych ner­wowo lu­dzi, ubrane na czarno słu­żące z ręcz­ni­kami, lo­ka­jów w wie­czo­ro­wych li­be­riach zmie­rza­ją­cych w ja­kieś miej­sce ukryte przed wzro­kiem osób pa­trzą­cych z ze­wnątrz. Char­les od­no­to­wał współ­cze­sny dy­wan i bladą farbę w ko­lo­rze zie­lo­nych ja­błek. Now­sze, so­lidne ele­menty wy­stroju były wy­mie­szane z me­blami geo­r­giań­skimi z końca ubie­głego wieku. Pan Ho­garth otwo­rzył jedno z prze­szklo­nych skrzy­deł.

Na so­fie sie­działa bo­gato ubrana star­sza ko­bieta, a obok niej może dzie­sięć lat młod­szy dżen­tel­men w oku­la­rach.

Męż­czy­zna spoj­rzał po­nad szkłami i po­wi­tał ich uprzej­mym to­nem:

– Do­bry wie­czór.

Roz­dział 2

Uprzejme po­wi­ta­nie wy­po­wie­dziane z nie­miec­kim ak­cen­tem stało w ja­skra­wym kon­tra­ście do sły­sza­nych wcze­śniej krzy­ków.

Gdy pan Ho­garth od­po­wia­dał na po­wi­ta­nie, uwagę Char­lesa od­wró­cił czyjś pod­nie­siony głos. Przed dru­gim ko­min­kiem le­żała młoda dziew­czyna, być może o kilka lat młod­sza od panny Ho­garth. Głowę ob­ra­cała z boku na bok, jakby wła­śnie od­zy­ski­wała przy­tom­ność. Na pod­ło­dze obok niej le­żało coś przy­kry­tego ręcz­ni­kami. Z tam­tej czę­ści po­miesz­cze­nia na­pły­wała ostra, nie­miła woń. Char­les uznał, że za­nim dziew­czyna pa­dła bez czu­cia, mu­siała do­znać nud­no­ści.

Panna Ho­garth za­sło­niła nos dło­nią.

U boku nie­przy­tom­nej dziew­czyny klę­czała smu­kła ko­bieta, około dzie­się­ciu lat star­sza od Char­lesa. Miała na so­bie od­sła­nia­jącą ra­miona suk­nię z bia­łego je­dwa­biu ha­fto­wa­nego w zie­lone li­ście, pa­su­jącą do farby na ścia­nach po­koju. Kiedy jed­nak się po­ru­szyła, Dic­kens do­strzegł na jej spód­nicy, na wy­so­ko­ści ko­lan, plamy po­piołu. Ge­sty­ku­lo­wała nad le­żącą, jakby na­le­gała, by ta się pod­nio­sła.

Obok stały dwie inne ko­biety, jedna w sukni wie­czo­ro­wej z pli­so­waną spód­nicą, który to krój był modny w mi­nio­nym dzie­się­cio­le­ciu, w zu­peł­nie nie­twa­rzo­wym żół­tym ko­lo­rze. Druga, sto­jąca po pra­wej i przy­po­mi­na­jąca z wy­glądu młodą dziew­czynę, którą Char­les wi­dział wcze­śniej prze­lot­nie na środku po­koju, przy­wią­zy­wała więk­szą wagę do mody i uwy­dat­nia­nia ko­bie­cych wdzię­ków ubio­rem, miała bo­wiem głęb­szy de­kolt i suk­nię sta­ran­nie do­pa­so­waną w ta­lii.

Dic­kens za­ło­żył, że klę­cząca ko­bieta jest wdową po ba­ro­nie. Le­żąca dziew­czyna, która te­raz pół­przy­tom­nie mru­gała oczami, miała blond włosy w od­cie­niu przy­wo­dzą­cym na myśl aniel­skie skrzy­dła. Na prawo od ko­minka opie­rał się o ścianę wy­ro­stek wy­glą­da­jący bar­dziej na zdez­o­rien­to­wa­nego niż za­nie­po­ko­jo­nego. Klę­cząca ko­bieta rów­nież była blon­dynką, a Char­les do­dat­kowo za­uwa­żył, że uko­śne płatki nosa ma ta­kie same jak chło­pak. Był to za­pewne za­tem młody lord Lu­go­son, z ja­kie­goś po­wodu znaj­du­jący się w domu, a nie w szkole.

Panna Ho­garth się nie za­wa­hała, lecz od­sta­wiła ga­łąź pod ścianę i z godną po­dziwu trzeź­wo­ścią my­śli po­de­szła od razu do klę­czą­cej ko­biety.

– Moja pani, je­stem panna Ho­garth, miesz­kamy po są­siedzku. Usły­sze­li­śmy krzyki.

Pani domu unio­sła wzrok, spoj­rzała na młodą ko­bietę i za­mru­gała kil­ka­krot­nie. Char­les od­no­to­wał sze­roko roz­sta­wione szare oczy, wy­soko osa­dzone ko­ści po­licz­kowe oraz fi­li­gra­nową brodę. Tak uro­cza dama, po­dej­rze­wał, nie po­zo­sta­nie długo wdową.

Dwie po­zo­stałe ko­biety były nieco star­sze, z pierw­szymi ozna­kami wiot­cze­nia skóry na li­nii szczęki i pod brodą. Ta ubrana mniej mod­nie, sama zda­wała się być o krok od omdle­nia, pod­czas gdy druga pil­nie ob­ser­wo­wała dwóch lo­ka­jów, któ­rzy wła­śnie po­de­szli do głowy i nóg le­żą­cej dziew­czyny. Słu­żące, wi­dziane z ze­wnątrz przez prze­szklone drzwi, już gdzieś znik­nęły.

– Czy może pani wstać, panno Lu­go­son? – za­py­tała panna Ho­garth. – Czy też może po­trze­buje pani po­mocy?

– Och, nie po­winna pró­bo­wać sama – za­uwa­żyła lady Lu­go­son. – Ze­mdlała bez żad­nego ostrze­że­nia. – Wska­zała ogól­nie le­żące na pod­ło­dze ręcz­niki.

– Upa­dła na pod­łogę, za­nim kto­kol­wiek zdo­łał ją po­chwy­cić – wtrą­cił młody lord Lu­go­son gło­sem, w któ­rym po­brzmie­wały nuty za­chwytu. Ra­miona miał zbyt chude, by mógł unieść na­wet ko­goś tak szczu­płego jak panna Lu­go­son.

Lo­kaje naj­wy­raź­niej oba­wiali się do­tknąć dziew­czyny. Znie­cier­pli­wiony Char­les przy­klęk­nął na jedno ko­lano na­prze­ciw lady Lu­go­son i upu­ścił na dy­wan trzy­maną do­tąd ga­łąź.

– Je­śli pani słu­żący nie chcą prze­nieść tej mło­dej damy, ja to zro­bię, moja pani – za­pro­po­no­wał.

Na ski­nie­nie głowy panny Ho­garth Dic­kens de­li­kat­nie wsu­nął ra­mię pod ko­lana dziew­czyny, pod­czas gdy jego to­wa­rzyszka po­mo­gła jej usiąść. Char­les po­woli wstał. Sam nie miał zbyt wiel­kiej krzepy, jed­nakże dziew­czyna była bar­dzo drobna.

Wtedy je­den z mło­dych słu­żą­cych zdał się otrzą­snąć, wziął z obu­dowy ko­minka trój­ra­mienny świecz­nik i po­pro­wa­dził pro­ce­sję z dala od nie­przy­jem­nie wo­nie­ją­cej pod­łogi. Panna Ho­garth szła obok Char­lesa, do­łą­czył też do nich jej oj­ciec, a po­chód za­my­kali lady Lu­go­son oraz drugi lo­kaj.

– Moja pani, służę ra­mie­niem – oznaj­mił za­tro­skany pan Ho­garth. Ba­ro­nowa wsparła się na nim ni­czym przy­gięta wia­trem trzcina, a Char­les po­dą­żył za lo­ka­jem przez drzwi pro­wa­dzące w głąb domu. Nie­siona dziew­czyna była spo­kojna, naj­pew­niej wciąż nie od­zy­skała przy­tom­no­ści.

– Czy byłby pan ła­skaw za­nieść ją do jej po­koju? – za­py­tała lady Lu­go­son. – Tam bę­dzie jej naj­le­piej.

– Oczy­wi­ście – za­pew­niła ją panna Ho­garth. – Je­stem pewna, że pan Dic­kens nie bę­dzie miał nic prze­ciwko.

Char­les po­czuł, jak krę­pu­jący cię­żar w jego ra­mio­nach zdaje się na­gle lżej­szy pod czu­łym spoj­rze­niem córki jego re­dak­tora. Córka ba­ro­no­wej była spo­kojna. Ota­czała ją woń słod­kich kwia­to­wych per­fum zmie­szana z za­pa­chem potu.

We­szli na pię­tro po sze­ro­kich scho­dach, po czym ko­lej­nymi scho­dami jesz­cze jedną kon­dy­gna­cję wy­żej. Tu­taj dy­wan na pod­ło­dze był bla­do­ró­żowy, a w prze­ci­wień­stwie do par­teru ciem­ność ko­ry­ta­rza roz­świe­tlało kilka świec.

Trze­cie drzwi po pra­wej były otwarte. Za nimi znaj­do­wał się asce­tycz­nie urzą­dzony po­kój, w któ­rym więk­szość miej­sca zaj­mo­wało duże łóżko. Char­les od­no­to­wał bar­dzo starą szafę z po­czer­nia­łego już drewna oraz sto­jącą na pro­stym stole mi­skę do my­cia. Na drew­nia­nym krze­śle przy skrzyni sie­działa ko­bieta, za­pewne po­ko­jówka panny Lu­go­son, ob­rę­bia­jąca chu­s­teczkę ko­ronką. Była po­spo­li­tej urody, lat około trzy­dzie­stu. Na wi­dok wcho­dzą­cej do po­miesz­cze­nia pro­ce­sji otwo­rzyła sze­roko oczy z za­nie­po­ko­je­nia.

Panna Ho­garth po­śpie­szyła do przodu, by od­wi­nąć koce. Kiedy się od­su­nęła, Char­les po­ło­żył nie­sioną dziew­czynę na ma­te­racu. Młoda ko­bieta przez chwilę krę­ciła głową z boku na bok, po czym się uspo­ko­iła.

Lady Lu­go­son nie skie­ro­wała się do wyj­ścia, lecz tylko moc­niej ści­snęła ra­mię pana Ho­gar­tha i po­cią­gnęła go w stronę łóżka i le­żą­cej na nim dziew­czyny, wciąż ubra­nej w białą suk­nię wie­czo­rową, rów­nie cia­sno do­pa­so­waną co u matki.

– Po­mogę po­ko­jówce przy­go­to­wać pani córkę do snu – za­ofe­ro­wała panna Ho­garth. – Z pani po­zwo­le­niem, lady Lu­go­son? Przez lata opie­ko­wa­łam się młod­szymi sio­strami.

Ko­bieta uśmiech­nęła się blado i ski­nęła głową.

– Agnes pa­nience po­może.

Pan Ho­garth życz­li­wym to­nem za­pro­po­no­wał po­ru­szo­nej ba­ro­no­wej:

– Za­tem wróćmy do pani go­ści. Może warto by­łoby po­sta­wić pod drzwiami słu­żą­cego, by mógł prze­ka­zy­wać wia­do­mo­ści i przy­no­sić pani córce, cze­go­kol­wiek tylko bę­dzie po­trze­bo­wała?

Lady Lu­go­son za­sta­no­wiła się przez chwilę, po czym przy­tak­nęła.

– Do­sko­nały po­mysł – stwier­dziła i ski­nęła na naj­bliż­szego lo­kaja. Ten po­sta­wił nie­sione świeczki na sto­liku przy łóżku, po czym po­pro­wa­dził więk­szość grupy na ko­ry­tarz.

Char­les po­słał uśmiech pan­nie Ho­garth, ale na­chy­lona nad pod­opieczną drobna pie­lę­gniarka na­wet nie zdjęła okry­cia, a tym bar­dziej nie po­świę­cała Dic­ken­sowi swo­jej uwagi.

– Ma pan do­prawdy wspa­niałą córkę – ode­zwał się do pana Ho­gar­tha.

– Jest bar­dzo do­brym dziec­kiem. Ni­gdy nie spra­wiała kło­po­tów ani swej matce, ani mnie. – Po tych sło­wach zwró­cił się do roz­trzę­sio­nej matki nie­przy­tom­nej dziew­czyny: – Mam na­dzieję, że ta­kie do­le­gli­wo­ści na­leżą u pani córki do rzad­ko­ści.

– Tak, do­tąd się to nie zda­rzało. – Lady Lu­go­son przy­ło­żyła do oczu chu­s­teczkę. – Wielce to oso­bliwe.

Gdy ze­szli z po­wro­tem na par­ter, w hallu na­tknęli się na star­szą damę i jej nie­miec­kiego to­wa­rzy­sza. Ka­mer­dy­ner lady Lu­go­son po­ma­gał im wło­żyć okry­cia wierzch­nie.

– Ogrom­nie dzię­kuję za przy­by­cie, lady Hol­land – po­wie­działa pani domu.

Char­les nie do­wie­rzał wła­snym uszom. To była lady Hol­land? Cie­szyła się sporą sławą w krę­gach po­li­tycz­nych, dużo się też mó­wiło o jej pi­kant­nej prze­szło­ści. Char­les i pan Ho­garth za­cze­kali, aż go­ście opusz­czą re­zy­den­cję, po czym po­dą­żyli za lady Lu­go­son z po­wro­tem do ba­wialni.

Było tam jesz­cze pięć osób. Pani domu po­de­szła do dru­giego ko­minka, znaj­du­ją­cego się w prze­ciw­le­głym końcu po­miesz­cze­nia.

– Pa­nie Ho­garth, czy mogę przed­sta­wić mo­jego syna? Oba­wiam się, że nie znam na­zwi­ska tego mło­dzieńca, który tak nam po­mógł.

– Oczy­wi­ście, moja pani – od­parł za­py­tany. – To jest Char­les Dic­kens, pra­cuje u nas w „Eve­ning Chro­nicle”. Być może wie pani, że je­stem tam jed­nym z re­dak­to­rów.

Char­les skło­nił głowę i od­no­to­wał z za­do­wo­le­niem, że tak ręcz­niki, jak i to, co przy­kry­wały, znik­nęły z pod­łogi, ra­zem z pro­wi­zo­ryczną bro­nią, którą ze sobą przy­nie­śli.

– Miło pana po­znać. Ow­szem, by­łam świa­doma pań­skiego za­wodu, pa­nie Ho­garth – stwier­dziła lady Lu­go­son. – Spo­tka­łam pań­ską żonę i dwie z pań­skich có­rek. Od­wie­dziły mnie pew­nego po­po­łu­dnia, kiedy by­łam w domu. – Ko­bieta wy­cią­gnęła ręce do swo­jego syna. Nieco na­dą­sany chło­pak odło­żył trzy­many na ko­la­nach no­tes i wstał.

Char­les za­uwa­żył, że mię­dzy kart­kami jest mnó­stwo wy­cin­ków, a okładka zo­stała ozdo­biona ry­ciną przed­sta­wia­jącą wnę­trze te­atru. Naj­pew­niej tego przy Drury Lane.

– Lor­dzie Lu­go­son – ode­zwała się do chłopca pani domu – racz po­znać słyn­nych dzien­ni­ka­rzy pana Geo­rge’a Ho­gar­tha i pana Char­lesa Dic­kensa. Pan Ho­garth jest na­szym no­wym są­sia­dem. Pa­no­wie – tu zwró­ciła się do Char­lesa i pana Ho­gar­tha – młodą damą, któ­rej by­li­ście uprzejmi po­móc, była moja córka, panna Chri­stiana Lu­go­son.

– In­te­re­suje pana te­atr? – spy­tał mło­dego lorda Char­les, kiedy wszy­scy wy­mie­nili zwy­cza­jowe uprzej­mo­ści.

– Och, tak – od­parł za­py­tany, a jego ob­li­cze po raz pierw­szy się oży­wiło. – Jedna z na­szych krew­nych ma po­wo­ła­nie do ak­tor­stwa.

Char­les z tru­dem po­wstrzy­my­wał się od unie­sie­nia brwi. Choć kilka by­łych ak­to­rek we­szło do ary­sto­kra­cji przez mał­żeń­stwo, taka ro­dzina jak Lu­go­so­no­wie rzadko chwa­liła się ja­ki­mi­kol­wiek po­wią­za­niami z te­atrem.

– Istot­nie – po­wie­działa na­gle bez­barw­nym to­nem lady Lu­go­son. – Dzieci są roz­ko­chane w te­atrze. Zbie­rają bro­szury do­ty­czące naj­słyn­niej­szych przed­sta­wień.

– Naj­bar­dziej lu­bię operę, zwłasz­cza Mo­zarta – wy­pa­lił z za­pa­łem chło­pak. Miał sze­ro­kie usta i dość spore zęby osa­dzone w wą­skiej szczęce. – Ale Chri­stiana woli Szek­spira.

– Po­dzie­lam pana upodo­ba­nie, lor­dzie Lu­go­son – przy­znał Char­les. – Pro­szę mi jed­nak po­wie­dzieć: co tu się dziś wy­da­rzyło? Gdy usły­sze­li­śmy krzyki, oba­wia­li­śmy się, że do­szło do mor­der­stwa.

– Chri­stiana rzu­ciła się przez po­kój jak zbita fi­gura sza­chowa – wy­ja­śnił chło­pak. – Po­tem wy­rzu­ciła trzy­maną kartkę w górę i pa­dła na pod­łogę. Było to na­wet emo­cjo­nu­jące.

Matka mło­dego ary­sto­kraty wbiła w niego wzrok i ścią­gnęła usta, co po­sta­rzyło jej twarz. Chło­pak od­chrząk­nął, zmie­szany, po czym wró­cił do swo­jego no­tat­nika.

– Na­zy­wam się Eu­stace Car­ley – przed­sta­wił się zmie­rza­jący w ich stronę męż­czy­zna, który wcze­śniej stał na środku po­miesz­cze­nia. Miał bujną czu­prynę szpa­ko­wa­tych wło­sów i po­prze­ty­kane si­wi­zną wąsy, a jego ob­fity tu­łów opi­nała cia­sno nieco przy­mała ka­mi­zelka. Na jego ra­mie­niu wspie­rała się le­piej ubrana z dwóch ko­biet, które Dic­kens wi­dział wcze­śniej. Pan Car­ley wy­glą­dał na męż­czy­znę koło pięć­dzie­siątki, pod­czas gdy jego żona wciąż miała szczu­płą ta­lię i kasz­ta­nowe włosy młod­szej ko­biety, może do­cho­dzą­cej do czter­dziestki.

– Za­siada pan w par­la­men­cie, je­śli się nie mylę. – Pan Ho­garth ski­nął mu głową.

– Nie myli się pan. – Pan Car­ley rów­nież skło­nił lekko głowę. – Miesz­kamy nie­opo­dal, jako że moja żona nad dom przy Gro­sve­nor Squ­are przed­kłada na­szą re­zy­den­cję na pro­win­cji, i otrzy­ma­li­śmy za­pro­sze­nie na wie­cze­rzę z oka­zji Ob­ja­wie­nia Pań­skiego.

– Na­sza córka jest bli­ską przy­ja­ciółką panny Lu­go­son – do­dała pani Car­ley. Klej­noty osa­dzone w jej zło­tych kol­czy­kach w kształ­cie kro­pli wody lśniły w bla­sku ognia.

– Czy czuje się już le­piej? – pi­snęła panna Car­ley, wspo­mniana córka, którą Char­les wi­dział wcze­śniej sto­jącą na środku po­miesz­cze­nia. Usia­dła przy har­fie i ner­wowo prze­bie­rała pal­cami zło­żo­nych na ko­la­nach dłoni. Su­kienkę miała nie naj­le­piej do­pa­so­waną, zu­peł­nie jakby zo­stała wci­śnięta w jedną ze sta­rych su­kien matki. Po­mimo gład­kiej skóry i za­ró­żo­wio­nych po­licz­ków nie była ładna, a ko­loru jej wło­sów nie da­łoby się opi­sać w ża­den inny spo­sób niż jako „my­szaty”.

– Och, tak, moja droga. Musi je­dy­nie od­po­cząć – od­parła lady Lu­go­son z ła­god­nym uśmie­chem.

– Nie poj­muję, co się mo­gło stać – po­wie­działa mniej mod­nie ubrana ko­bieta w żółci, pod­cho­dząc do roz­ma­wia­ją­cych. Była nieco star­sza od pani Car­ley i w jej czar­nych wło­sach wi­dać już było ślady si­wi­zny. – Kiedy przy­by­li­śmy, zda­wała się czuć cał­kiem do­brze.

– To jest pani Dec­ker – oznaj­miła lady Lu­go­son, wska­zu­jąc ko­bietę ge­stem dłoni. – Także na­sza są­siadka, mieszka za do­mem pań­stwa Car­leyów. Sły­sza­łam, że pani mąż mu­siał wy­je­chać.

– Jest w No­wym Jorku – wy­ja­śniła z dumą w gło­sie pani Dec­ker. – Zmarł ku­zyn męża, który te­raz musi upo­rząd­ko­wać sprawy nie­bosz­czyka.

Lady Lu­go­son po­ki­wała głową.

– Je­śli mi pań­stwo wy­ba­czą, mu­szę po­mó­wić z Pan­chem i za­or­dy­no­wać świeżą her­batę. Wszyst­kim nam przyda się nieco orzeź­wie­nia. – Z tymi sło­wami od­da­liła się, spra­wia­jąc wra­że­nie nieco pod­de­ner­wo­wa­nej.

– Je­śli do­brze pa­mię­tam, lady Lu­go­son jest znana z or­ga­ni­zo­wa­nia przy­jęć po­li­tycz­nych – za­uwa­żył pan Ho­garth.

– Tak było, kiedy żył jesz­cze świę­tej pa­mięci lord Lu­go­son – po­wie­dział Car­ley. – Przed dwoma laty od­szedł jed­nak z tego świata i wdowa na ja­kiś czas prze­nio­sła się z dziećmi do Fran­cji, do swo­jej ciotki. Do­piero nie­dawno wró­ciła.

Roz­ma­wiali o daw­nej glo­rii rodu Lu­go­so­nów, a Char­les za­cho­dził w głowę, czemu Ho­gar­tho­wie nie zo­stali za­pro­szeni, pod­czas gdy po­zo­stali są­sie­dzi ow­szem. Uznał, że za­pewne nie cie­szą się wy­star­cza­jąco wy­soką po­zy­cją.

Kiedy Lady Lu­go­son wró­ciła, po­pro­siła wszyst­kich, by za­sie­dli na so­fach i fo­te­lach usta­wio­nych w kwa­drat przed pierw­szym ko­min­kiem, pod­czas gdy jej syn po­zo­stał przy dru­gim pa­le­ni­sku. Córka pań­stwa Car­leyów szep­nęła coś na ucho matki, po czym wy­szła z po­koju.

– Do­piero za­czy­nam wra­cać do ży­cia to­wa­rzy­skiego – po­wie­działa w za­my­śle­niu Lady Lu­go­son, kiedy słu­żąca przy­nio­sła świeżą her­batę. – Przy­kro mi, że moje pierw­sze przy­ję­cie tak się koń­czy.

– Czy re­formy spo­łeczne bu­dzą u pani taką samą obawę, jaką bu­dziły u pani zmar­łego męża? – za­py­tał pan Ho­garth.

– Och, tak. – Za­py­tana przy­ło­żyła dło­nie do po­licz­ków. – Szcze­gólny sprze­ciw bu­dzi we mnie sys­tem do­mów pracy. Ze­szło­roczna ustawa zmie­nia­jąca prawo o ubo­gich jest fa­talna. Trzy­mam syna w Lon­dy­nie, by mógł sam zo­ba­czyć, jak się sprawy mają na­prawdę, za­miast tkwić w izo­la­cji ra­zem z in­nymi chłop­cami z jego klasy spo­łecz­nej.

Wtedy do ba­wialni wszedł ka­mer­dy­ner, na oko czter­dzie­ści lat star­szy od mę­skiej czę­ści służby, jesz­cze bar­dziej blady niż wcze­śniej. Lady Lu­go­son zmarsz­czyła czoło.

– Pro­szę o wy­ba­cze­nie – rzu­ciła, po czym wstała i po­de­szła do słu­żą­cego, który nie prze­ja­wiał chęci, by się zbli­żyć.

Ka­mer­dy­ner po­chy­lił głowę, wy­gi­na­jąc swoją długą i chudą szyję, aby po­wie­dzieć coś na ucho swo­jej pra­co­daw­czyni. Char­les do­strzegł na jej peł­nej wy­razu twa­rzy cień ja­kie­goś nie­szczę­ścia. Wie­dziony in­stynk­tem, wstał i pod­szedł do pani domu.

– Co się stało, pani? Czy mogę ja­koś po­móc?

– Chri­stiana znów za­nie­mo­gła – wy­szep­tała w od­po­wie­dzi ba­ro­nowa, mi­mo­wol­nie ob­ra­ca­jąc w pal­cach na­szyj­nik wy­sa­dzany gra­na­tami. – Och, pa­nie Dic­kens, mu­szę się do niej udać.

Zro­biła krok w stronę drzwi, ale się za­chwiała.

– Pójdę z pa­nią – oznaj­mił Char­les. – Nie mo­żemy zwle­kać.

Czy dziew­czyna po­now­nie omdlała, le­żąc na łóżku? Czy też wstała i przy­pła­ciła to po­now­nym upad­kiem?

Lady Lu­go­son ujęła Char­lesa pod ra­mię, tak jak wcze­śniej wspie­rała się na ręce pana Ho­gar­tha. Panch po­pro­wa­dził ich po­now­nie do po­koju panny Lu­go­son, a w ślad za nimi po­dą­żyła, szlo­cha­jąc gło­śno, panna Car­ley. Po­zo­sta­wiony pod drzwiami słu­żący znik­nął, a drzwi były otwarte. Dic­kens zaj­rzał do środka.

– Co się stało? – za­py­tał, wcho­dząc do po­miesz­cze­nia i tak­su­jąc spoj­rze­niem po­bla­dłą twarz ciężko dy­szą­cej dziew­czyny.

Obej­rzał się przez ra­mię. Panna Car­ley we­szła za nim, wy­krę­ca­jąc dło­nie, ze łzami ska­pu­ją­cymi z czubka nosa. Panna Ho­garth stała po dru­giej stro­nie łóżka, na­chy­lała się nad panną Lu­go­son i przy­kła­dała jej do czoła ba­ty­stową chu­s­teczkę. Unio­sła głowę i na mo­ment na­po­tkała wzrok Char­lesa, by po chwili z po­wro­tem sku­pić uwagę na udrę­czo­nej pod­opiecz­nej, która wy­dała z sie­bie prze­wle­kły jęk.

Dic­kens ła­god­nie uwol­nił ra­mię od dłoni lady Lu­go­son i wska­zał pal­cem Agnes.

– Uda­łam się na stronę, psze pana – od­parła łka­jąca po­ko­jówka z kę­dzie­rza­wymi wło­sami w nie­ła­dzie. – Kiedy wró­ci­łam, panna Chri­stiana już taka była.

– Trzeba we­zwać le­ka­rza – za­ko­men­de­ro­wał dzien­ni­karz.

Nikt się nie po­ru­szył. Char­les ob­ró­cił się z na­dzieją, że ka­mer­dy­ner wciąż jest z nimi w po­koju, ale ten zdą­żył gdzieś znik­nąć. Ujął zimne, zgru­białe dło­nie po­ko­jówki w swoje ręce i spoj­rzał jej głę­boko w oczy.

– Pro­szę we­zwać le­ka­rza. Panna Lu­go­son po­trze­buje fa­cho­wej opieki.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki